Osiecka. Rodzi się ptak - Felberg Karolina - ebook

Osiecka. Rodzi się ptak ebook

Felberg Karolina

0,0
89,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Żyć trzeba bardzo, bardzo, bardzo, bardzo intensywnie i prędko (…). Życie nigdy nie jest za długie!

Agnieszka Osiecka

BIOGRAFIA TOTALNA

Poszła do liceum jako 12-latka, maturę zdała w wieku 16 lat, ale do czasów studiów ojciec mył jej włosy. Wcześnie zaczęła życie miłosno-erotyczne. Starała się wszystko opisywać w dziennikach, choć wiedziała, że jej rodzice regularnie je czytają. Otoczenie wymusiło na niej przedwczesną dorosłość, ale na uniwersytet zabierała ze sobą pluszowe misie.

Panienka z Saskiej Kępy zawsze czuła się inna, ale robiła wszystko, by przynależeć. Najbardziej bała się zaufać.

Czy da się napisać biografię osoby, która od najwcześniejszych lat wymyślała i kreowała samą siebie?

Karolina Felberg, redaktorka dzienników Agnieszki Osieckiej, poznała całą jej twórczość i wszystkie sekretne zapiski. Stworzyła biografię absolutną, w której autorka Małgośki mówi własnym głosem, ale dostajemy także klucz do zrozumienia tego, co kryje się pod zewnętrzną warstwą jej twórczości. Felberg ukazuje zaskakujące prekursorstwo swojej bohaterki, choćby jako autorki pierwszej w Polsce autofikcji.

Osiecka zawsze wyprzedzała swoje czasy, a teraz dzięki opowieści o początkach jej życia i kariery możemy w końcu zrozumieć skomplikowane wybory dorosłej poetki.

Karolina Felberg, ur. 1981, historyczka literatury, wybitna krytyczka literacka i publicystka oraz doktorka nauk humanistycznych. Wieloletnia współpracowniczka Fundacji Okularnicy. Jedna z największych znawczyń twórczości Agnieszki Osieckiej, edytorka jej Dzienników. Autorka książki Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej. Pracuje nad kolejną częścią biografii poetki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 748

Data ważności licencji: 11/27/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Wiktora

Gdybym miała odpowiedzieć na pytanie: Kim jestem?… Napisałabym taki wiersz – „Kundle całego świata łączcie się…”. Mam pokręcony życiorys.

Mój ojciec, pianista – urodził się w Belgradzie, potem grał w knajpach we Lwowie, a kiedy przyjechał do Warszawy, mając trzydzieści lat – nie mówił żadnym językiem dobrze… My, kundle, jesteśmy fizycznie silni, możemy być dumni, że znamy po kilka języków… Jesteśmy, mam wrażenie, inteligentni, bo tkwimy w różnych kulturach… A jednak w takich, jak my nieustannie kotłuje się pycha i pokora… Jesteśmy bardzo samotni, mieszkamy bowiem w kraju skażonym ksenofobią. Teatr ten jest azylem dla takich kundli, jak my… Tu nikt nikomu nie powie: Nie jesteś potrzebny, odejdź! 1

Agnieszka Osiecka, Pytania o tyrady

Pisząc te słowa, mam przed oczami przypinkę ze słynnym sloganem Glorii Steinem: „Erotyzujcie równość” (Eroti­cize equality) 2.

Mona Chollet, Wymyślić miłość na nowo

1Pytania o tyrady. Agnieszki Osieckiej wypowiedzi zanotowała Małgorzata Dziergowska­-Wendrychowska, „Gazeta Miasta Sopot”, 21 lipca 1995, s. 11.
2 Mona Chollet, Wymyślić miłość na nowo. Jak patriarchat sabotuje relacje między mężczyznami a kobietami, przeł. Jacek Giszczak, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2022, s. 85.

CZĘŚĆ I

DZIECKO ROZMAITYCH PRZYPADKÓW ORAZ REŻIMÓW

Tak chodzić do szkół

wszędzie po troszku –

myśli i nerwy mieć w proszku.

Znaleźć i zgubić,

co matka dała.

Sama chciała, sama chciała… 1

Agnieszka Osiecka, Sama chciała

Ameba

Losy Agnieszki Osieckiej szybko skarlały do anegdoty. Dlaczego tak się stało? Zdaje się, że na życzenie poetki. „Sama chciała” – mogłabym powiedzieć, odwołując się do jednej z najpopularniejszych fraz w jej twórczości. Kiedy dekadę temu zbierałam materiały do książki Koleżanka. Wspomnienia o Agnieszce Osieckiej, znajomi mojej bohaterki zasypywali mnie anegdotami na jej temat. Początkowo było to nawet interesujące, z czasem jednak zaczęło mnie niepokoić. Pewnego dnia trafiłam do malarki Katarzyny Ważyk – niebywale zresztą temperamentnej… anegdocistki. Wysłuchałam kilkudziesięciu dykteryjek, z których każda mnie ubawiła, żadna jednak nie stanowiła odpowiedzi na stawiane przeze mnie kwestie. Zdesperowana, przemogłam się wreszcie i zaproponowałam wspólny namysł nad życiem poetki. Chciałam bowiem dotrzeć do jakiejś prawdy na jej temat. „Moim zdaniem Agnieszce nie zależało na prawdzie o ludziach. Od prawdy wolała ciekawą anegdotę, którą można robić wrażenie na innych” 2 – stwierdziła malarka. Poddałam się, a nawet sama opowiedziałam nastę­pującą anegdotkę:

Kiedyś Osiecka pojechała na jakieś wakacje i spotkała na nich profesora Konrada Górskiego. Pochwaliła się mu egzotycznym pochodzeniem ([jej ojciec] 3 Wiktor Osiecki miał korzenie rumuńsko­-wołosko­-serbsko­-węgiersko­-polskie), na co profesor odrzekł – trudno zresztą dociec dlaczego – że w takim razie jej dziadek [Stefan Osiecki] musiał być arianinem. Osiecka była pod takim wrażeniem tej rewelacji, że natychmiast rzuciła się do czytania wszelkich dostępnych ksiąg o arianach 4.

Historyjka spodobała się mojej rozmówczyni 5. „Widzę ją, jak siedzi nad księgami! Ta opowieść jest dokładnie w typie Agnieszki! Cała ona” 6 – zawołała, a następnie pokazała mi, jak Osiecka paliła papierosy. „[B]rała papierosa tak, jakby go widziała pierwszy raz w życiu, a zapalała – jakby miał zaraz wylecieć” – rzuciła wesoło. Po niedługiej chwili malarka spoważniała i zaczęła wspominać, że Osiecka nazywała ją czasem „starym człowiekiem” – „człowiekiem z korzeniami”. Poetka określała tak ponoć ludzi oglądających się za siebie. Zwłaszcza jeśli zgłębianie własnego pochodzenia wymagało od nich wglądu w ciemność. A tak właśnie było w przypadku rodziny Katarzyny Ważyk – córki poety i eseisty Adama Ważyka (właśc. Adam Wagman). Dzieje jej przodków ginęły w mroku, ponieważ nie zachowały się groby, papiery ani pamiątki, za pomocą których można by je zrekonstruować.

Pewnego dnia malarka zabrała Osiecką na grób swojej matki. Poetka zostawiła na mogile kamyk, czym niebywale wzruszyła przyjaciółkę. W tamtych czasach niewielu Polaków znało żydowskie obyczaje – jeszcze mniejsza część pozwalała sobie na ich praktykowanie. Ważyk zapamiętała również, że prócz kamyka pisarka przyniosła na cmentarz orzechy laskowe dla wiewiórek. Słuchając tej opowieści, pomyślałam, że hołdowanie tradycjom Innego i dokarmianie cmentarnych zwierząt doskonale wyrażało stosunek autorki Białej bluzki do spraw życia i śmierci – zagadnień, było nie było, fundamentalnych. Uderzyło mnie jednak, że troska o braci mniejszych i niedogmatyczne podejście do praktyk religijnych wcale nie były w jej czasach powszechne. Z czego zatem wynikał znamionujący poetkę religijno­-kulturowy eklektyzm?

W czasach szkolnych Agnieszkę krępowały krążące po Saskiej Kępie plotki na temat jej rodziny. Zewsząd słyszała, że jest odmieńcem, a w stalinizmie epitet ten był czymś więcej niż ostrzeżeniem czy oskarżeniem – stanowił piętno. Dodatkowo jej rodzice często dyskutowali o konieczności emigracji, a jednocześnie bardzo bali się grożącej im – jak mniemali – deportacji 7. Ale za co i dokąd właściwie władze ludowe miałyby wydalić Osieckich? Tego dziewczynka nie wiedziała, co zresztą dodatkowo potęgowało jej niepokój. Z czasem pisarka zżyła się z rodzinnymi sekretami, a nawet dostrzegła w nich swój atut. W wywiadzie prasowym z 1974 roku stwierdziła:

Moja rodzina to przedziwny konglomerat wyższych i niższych sfer, także narodowo to jest poplątane. Ojciec urodził się w Belgradzie, babka była Serbką, prababka – Wołoszką 8. I jeżeli często zdarzało mi się siąść przy jednym stole z grupą przyjaciół, którzy są podobni do mnie, o tyle z całą moją rodziną nigdy nie zasiadłam razem. Nie tylko dlatego, że część ich nie żyje, ale że ci ludzie nie zechcieliby lub nie mogli siąść razem przy stole. Konserwatywna część rodziny żyje w Anglii. Ojciec jest postacią w pewnym sensie cyganeryjną. Matka: panna z dobrego domu. Mnóstwo osób nie pasujących do siebie. Dlatego mówię, że jestem kundlem. Mogę nosić sygnet, mogę nosić szarawary i mundur; mogę jeść z gazety, mogę jeść z kryształów. Nie ukrywam tego, bo to nie da się ukryć. Zawsze coś jest u mnie nie w porządku, a jednocześnie zawsze umiem się znaleźć: kwiatek do kożucha 9.

Z biegiem lat Osiecka zapomniała o stygmatyzującym „odmieńcu” i odkryła w sobie ciekawego „mieszańca” – krzyżówkę wielu narodów oraz formacji kulturowych.

Uznała, że skoro w jej krwi buzują rozmaite nurty oraz dopływy, to nie warto żadnego z nich faworyzować kosztem pozostałych. W gruncie rzeczy był to dość nowoczesny i ekstrawagancki gest z jej strony. W późnych latach 60. oraz za Gierka poetka obserwowała bowiem rozprzestrzeniającą się w polskim środowisku intelektualnym herbomanię, którą wzniecały między innymi filmy Andrzeja Wajdy i pisarstwo Jarosława Marka Rymkiewicza. W opublikowanym w 1996 roku albumie fotograficzno­-wspomnieniowym Na początku był negatyw natrząsała się z kolei z dworkomanii, której w okresie transformacji ulegała próbująca zaadaptować się do nowych warunków klasa średnia. Autorka Szpetnych czterdziestoletnich nie szukała tymczasem legitymacji społecznej w rodowodzie szlacheckim oraz ułańskiej szabli po przodku. W najmniejszym stopniu nie interesowały jej działania na materiałach źródłowych – ich pozyskiwanie, porządkowanie ani opracowywanie. Przeciwnie. Pociągały ją zmącenia i rysy na wizerunkach przodków. Często o nich opowiadała – zawsze jednak w formie anegdoty. Widać przedkładała ludyczną moc gawędy nad precyzyjne objaśnienia, dookreślania i rekonstrukcje. Inna rzecz, że nie przepadała za przedsięwzięciami na wielką skalę. A w dodatku charaktery­zował ją niezwykle nonszalancki stosunek do faktów. W prozie auto­biograficznej Rozmowy w tańcu z 1992 roku pomyliła nawet daty urodzin matki oraz ulubionej cioci.

Ponadto nie bardzo wierzyła w tak zwaną prawdę czy też dogmaty. Lubiła natomiast różnorodność. Intuicyjnie wyczuwała, że jest to dobro naturalne, którego nie należy ograniczać, regulować czy kontrolować. Więcej nawet – winno się bezwzględnie je chronić. Podejrzliwie traktowała więc wszelkie dyskursy normalizujące i rzadko takowe sama wytwarzała. Dlatego właśnie jej specjalnością stały się anegdoty. Opowiadała je bliższym i dalszym znajomym, a także nieznajomym – dziennikarzom, słuchaczom i czytelnikom. Pozostało po niej tak wiele anegdot, że konia z rzędem temu, komu uda się przekopać przez nie do faktów.

Kilkanaście lat temu dziennikarz muzyczny, radiowiec, współpracownik i przyjaciel poetki Jan Borkowski (właśc. Jan Narkiewicz­-Jodko) spisał na wewnętrzne potrzeby Fundacji „Okularnicy” im. Ag­nieszki Osieckiej pełne białych plam i niedomówień Rodowody Agnieszki Osieckiej 10. Uzupełnił informacje pochodzące z dokumentów zgromadzonych w Archiwum Agnieszki Osieckiej o pasjonujące szczegóły, które zapamiętał z jej barwnych opowieści. W rezultacie w jego kilkustronicowej opowieści roi się od religijnych postępowców, politycznych buntowników, spiskowców, a także utracjuszy, topielic i skandalistek. Lektura tych dokumentów uświadomiła mi, jaki kapitał kulturowy poetka wyniosła z domu rodzinnego. I jak wielką dawał jej przewagę. To przecież za jego sprawą Osiecka pozostawała tak wyczulona na unoszące się w powietrzu niedookreślenia i nierozstrzygalności. To dzięki niemu potrafiła dostrzec oraz zrozumieć racje wszystkich uczestników społeczno­-politycznych sporów. I to on nie pozwalał jej bezwiednie opowiadać się po którejś ze stron. Przewrażliwiona na tym punkcie, rozumiała, że perspektywa każdorazowo zależy od patrzą­cego. „Co dla jednych jest podłogą, to dla innych staje się sufitem” 11 – przeczytała w Gra­nicy Zofii Nałkowskiej i najwyraźniej wzięła sobie to zdanie do serca 12. Taka postawa również nie była i nadal zresztą nie jest zbyt popularna. Zasadniczo bowiem ludzie nie przepadają za niejasnościami i wątpliwościami. Wolą „prawdy”. Wzniecają z ich powodów spory i wojny. Nierzadko giną za nie.

Osiecka tymczasem przedkładała realia nad światłe idee i pil­nowa­ła, by nie osuwać się w myślenie abstrakcyjne oraz zanadto zideolo­gizowane. Ceniła zdrowy rozsądek i trzeźwe myślenie, a przy tym nie znosiła wszelkiej opresji. W rezultacie pozostawała zdystansowana wobec nowoczesnych reżimów, choć jednocześnie doceniała stale tlący się w nich rewolucyjny potencjał. Uważała go za gwaranta praw podstawowych i korekt w duchu postępu. Traktowała swoją epokę podobnie jak dzieje własnej rodziny. Nie wierzyła więc, że czasy skłonne do licznych przesileń i nagłych zwrotów można wyrazić w historycznej syntezie. Zakładała jednak, że da się je przedstawić jako zbiór opowieści przyczynkarskich i anegdotycznych – reprezentujących nie tyle rzeczywistość, co realność, namacalność i autentyczność ludzkiego doświadcze­nia. To dlatego z punktu widzenia nauk o człowieku (antropo­logii czy socjologii) jej twórczość ciągle jeszcze prezentuje optykę niezwykle świeżą i (po)etykę perspektywiczną.

Z 1947 roku pochodzi fotografia Agnieszki w szkolnym fartuszku i z dwoma warkoczami ozdobionymi kokardkami. Uczennica w skupieniu bada coś przez… osobisty mikroskop. Scenografią jest bowiem w tym wypadku jej własny – nowocześnie umeblowany i wyposażony w rozmaite pomoce naukowe – pokoik. Szkła powiększające pozwalają jedenastolatce zobaczyć najdrobniejsze istnienia w całej pełni oraz zróżnicowaniu. Dziewczynka uczy się ich rzeczywistych kształtów, barw i zachowań. Proste eksperymenty urealniają i ukonkretniają poszczególne byty, choć jednocześnie nie oferują zuniwersalizowanego obrazu rzeczywistości. Adze to jednakowoż wystarcza. Nie potrzebuje spójniejszej czy bardziej totalnej wizji świata. W czasach studenckich odkryje, że odpowiednikiem mikroskopu w mowie i piśmie jest anegdota.

Osiecka przez całe życie pozostawała wierna (po)etyce anegdoty. Uważała ją za narzędzie doskonale oddające (i doceniające) naturalną bioróżnorodność. W Szpetnych czterdziestoletnich z 1985 roku zamieściła Amebę – krótki tekścik o tym, jak doskonale anegdoty wyrażają niedostrzegalne gołym okiem przejawy życia. Drobiazg ten brzmiał następująco:

Któryś z ważnych poetów mojej generacji napisał wiersz o jakimś bardzo małym zwierzątku: o amebie, a może o pantofelku… Był to swoisty „tok logiczny”, a nie wiersz! Ten niezwykle klarowny wywód przebiegał mniej więcej tak:

„Słoń jest większy od kota, kot jest większy od myszy, mysz jest większa od muchy, mucha jest większa od pantofelka. Ale i tak wolę pantofelka od ciebie, ty skurwysynu” 13.

Czy to był wiersz, czy raczej mała proza? – Powiedzmy: proza poetycka. A autor? – Najpewniej Andrzej Bursa.

Mogłabym, jak powiada profesor Sandauer, „przechylić się w fotelu” i sprawdzić te wszystkie szczegóły, ale postanowiłam sobie prowadzić te zapiski bez żadnych ściągawek i podpórek. Niech to będzie prawdziwe „zadanie z pamięci”, spis bzików, rejestr żartów i zmyśleń.

Tekst o amebie (?) był dla garstki moich przyjaciół znakiem rozpoznawczym. Na przykład: od godziny rozmawiamy o jakimś idiocie, powstaje pewien zamęt i wynurza się konieczność uściślenia postaw. Jurek pyta Andrzeja 14:

– To znaczy: wolisz Iksa od pantofelka?

– Zwariowałeś? Wolę pantofelka.

To przywracało jasność 15.

Ród bez ziemi

W połowie XVII wieku pewien Żyd sefardyjski zawarł nowe przymierze z Bogiem, na mocy którego ogłosił się Mesjaszem i wraz z dwunastoma apostołami upowszechniał mesjanizm judaistyczny. Szabetaj Cewi – bo o nim mowa – znalazł sporo wyznawców i kontynuatorów, a jego herezja zapamiętana została jako sabataizm (in. sabbataizm). W 1726 roku w rodzinie podolskich sabataistów urodził się niejaki Jakub Lejbowicz. W połowie XVIII wieku Lejbowicz również ogłosił się Mesjaszem i przeszedł do historii jako Jakub Frank. Judaizm ortodoksyjny potępiał jego nauki, ale nie mógł zapobiec ich rosnącej popularności w Czechach, Austrii, Rumunii, Turcji, na południowych krańcach Niemiec i Rzeczypospolitej. W drugiej połowie XVIII wieku na ziemiach polskich żyło około 24 tysięcy wyznawców Jakuba Franka. Władze tolerowały go, ponieważ wzięty kabalista, cadyk i mistyk okazał się także sprawnym działaczem społeczno­-politycznym. Jednakże po rozbiorach Rzeczypospolitej i jego śmierci w 1791 roku ruch frankistów znacząco osłabł. Wyznawcy charyzmatycznego Franka przestali wierzyć w jego przepowiednię o rychłym nastaniu na ziemiach polskich królestwa mesjańskiego, a większość z nich przeszła na katolicyzm.

Wśród konwertytów znaleźli się Lipowscy, którzy nie tylko przyjęli chrzest, ale także, z obawy przed represjami, przenieśli się na Kresy Wschodnie. Gdzie dokładnie? Wiadomo tylko, że około 1830 roku w ich rodzinie urodził się Leon – prapradziadek Agnieszki Osieckiej.

Leonowi Lipowskiemu przypadł w udziale żywot ziemianina. Poślu­bił więc Bronisławę, spłodził z nią pierworodnego syna i dał się porwać ideom narodowowyzwoleńczym. W 1864 roku został zesłany na Sybir. Bronisława dobrowolnie poszła za mężem w nieznane, a w głębi Rosji urodziła dwóch kolejnych synów, co przypłaciła życiem. Oprócz żony Leon stracił lewą nogę, ale nie wiadomo, w jakich okolicznościach. Żył ponoć do około 1890 roku. Kim byli jego trzej synowie: Włodzimierz, Józef oraz Seweryn? Pewne jest tylko to, że zgodnie z jego wolą wrócili na ziemie polskie. Włodzimierz założył rodzinę, a Seweryn w 1905 roku ponownie trafił na Sybir, gdzie zaginął bez śladu 16. Z kolei zafascynowany numizmatyką oraz hazardem Józef przegrał w karty rodzinny majątek, przeniósł się do Saskiej Kępy w gminie Wawer i poślubił Konstancję z Godlewskich 17. Czego szukał na wsi wydzielonej z Warszawy w 1864 roku? Nie wiadomo.

Przed pierwszą wojną światową warszawiacy na Saskiej Kępie czas wolny od pracy spędzali w tutejszych karczmach, ogrodach restauracyjnych, na strzelnicach, boiskach sportowych i placach zabaw. W pewną noc świętojańską Józef zabrał żonę nad Wisłę. Lipowscy wraz z tłumem prażan stłoczyli się na prawobrzeżnym pomoście, by podzi­wiać wia­nki puszczane z nurtem rzeki. Platforma nie wytrzymała niecodziennego obciążenia i runęła do wody. Dwudziestopięcioletnia Konstancja utonęła, osierocając troje dzieci. Jednym z nich była urodzona 11 marca 1889 roku Mieczysława Kazimiera. Pół wieku później jej wnuczka Agnieszka zacznie nazywać ją „babcią Kazią”.

Kto odchował dzieci Konstancji? Być może pozostały przy ojcu. Józef Lipowski zawarł wkrótce kolejne małżeństwo, z którego również miał troje dzieci – Władysława, Jerzego i urodzoną w 1896 roku Zofię 18. Mieczysława Kazimiera miała więc o siedem lat młodszą siostrę – przyrodnią, ale za to niebywale powabną. Zosia zrobiła oszałamiającą karierę! Nie dość bowiem, że w 1922 roku wyszła za mąż za bankiera Antoniego vel Stanisława Raczyńskiego, którego tytułowano hrabią, to jeszcze studiowała malarstwo w Paryżu. Do 1927 roku prowadziła w stolicy Francji pracownię dekoracyjno­-modową, w której projektowała wnętrza i stroje oraz wykonywała zdobienia z laki 19.

Wróciwszy do Polski, otworzyła atelier przy ulicy Emilii Plater 10. W 1928 roku poślubiła Franciszka Arciszewskiego z Kołomyi – pułkownika Wojska Polskiego II RP, a w latach 1930–1935 posła na Sejm III kadencji. Następnie wydzierżawiła niszczejącą oranżerię przy Pałacu Leopolda Kronenberga, którą zaadaptowała na elegancką kawiarnię Sztuka i Moda (SiM). Lokal działał od 18 maja 1932 roku pod adresem Królewska 11 (obecnie hotel Sofitel Warsaw Victoria), a rozległe koneksje pułkownika zapewniły mu elitarną klientelę. Arciszewska potrzebowała więc godnych zaufania pracowników. W 1934 roku zatrudniła córkę przybranej siostry – dwudziestoczteroletnią Marię Sztechman z Lipowskich 20.

W nowej pracy przybrana siostrzenica artystki poznała przystojnego pianistę Wiktora Osieckiego. Rok później wyszła za niego za mąż, a w 1936 roku urodziła mu córkę Agnieszkę.

Osieccy osiedlili się na Saskiej Kępie, która w niczym już wówczas nie przypominała podmiejskiej wsi z czasów Józefa Lipowskiego – dziadka Marii Osieckiej. W 1916 roku Saska Kępa znalazła się bowiem po raz wtóry w granicach Warszawy, a w międzywojniu przekształciła się w nowoczesne osiedle mieszkaniowe. W modernistycznych willach życiowy azyl znalazło sporo artystów, inteligentów i urzędników.

Ciekawe, że Osieccy wybrali na ojca chrzestnego Agnieszki pułkownika Arciszewskiego. Być może zakładali, że zapewnią w ten sposób córce akces do wyższych sfer. Skoro cioci Zosi udało się rozgościć na wielkopańskich salonach, to dlaczego podobnemu zadaniu miałaby nie sprostać ich jedynaczka? Taki kum jak poseł Arciszewski uwiarygodniłby jej awans. Tak się jednak nie stało. Druga wojna światowa wywróciła przedwojenne układy na nice. Pułkownik opuścił kraj w 1939 roku, a jego żona dołączyła do niego we Włoszech w roku następnym. W latach 1940–1944 Arciszewscy działali na rzecz sprawy polskiej w obu Amerykach, a potem osiedli w Londynie, urastając w wyobrażeniach pozostałych w Warszawie krewnych do przedstawicieli generalicji oraz przedwojennej arystokracji.

Ciotko­-babka Zosia długo stanowiła dla Agnieszki figurę fantazmatyczną – widmo, ale i ducha niegdysiejszej Warszawy. Zetem­pówka z Saskiej Kępy obcowała z „tamtym” światem już tylko w książkach, które komentowała zresztą z niemałym przekąsem. W optyce powojennych reżimów – i to zarówno w logice komunizmu, jak i liberalizmu – „ciotko­-babka […] primo voto hrabina Raczyńska, secundo voto generałowa Arciszewska” 21 wydawała się jej reliktem czasów słusznie minionych.

Jesienią 1957 roku Osiecka wyjechała ze Studenckim Teatrem Satyryków (STS) na winobranie do Francji. Wykorzystała tę sposobność i odwiedziła po raz pierwszy osiadłe w Anglii wujostwo. Zaprzyjaźnianie się z ciotko­-babką nie przyszło jej jednak łatwo, co najpewniej uchroniło ją samą przed nazbyt pochopną decyzją o pozostaniu na emigracji. Pogrążone w resentymentach środowisko londyńskie wydało się młodej poetce… żałosne.

Przez większość życia pisarka nie czuła sentymentu do środowiska, które w latach 30. XX wieku uosabiała Arciszewska. Osiecką mierziły aksamity, abażury, złocenia i kryształy. Nie lubiła krakowskiej secesji ani warszawskich salonów. Dobrze natomiast żyło się jej na funkcjonalnej i modernistycznej z ducha Kępie. Pozostała dziewczyną „stąd”, choć bynajmniej nie reprodukowała schematów, które znały wcześniejsze pokolenia „panienek z Saskiej Kępy” – w tym córki i wnuczki ziemskiego utracjusza Józefa Lipowskiego. I szczerze mówiąc, dość długo nie rozumiała, że w gruncie rzeczy dzieliła (post)ziemiański rodowód z – przykładowo – Barbarą Rzewuską, z którą chodziła do jednej klasy. Owszem, uważała się za „panienkę z Saskiej Kępy”, ale nie wiązała tej przynależności z (dobrym) pochodzeniem, lecz z reprodukowaniem etosu i stylu bycia postępowej inteligencji. To je poetka uosabiała. To dzięki nim wkroczyła w dorosłość jako kobieta świadoma własnej nowoczesności.

W trakcie pierwszego pobytu w Londynie Osiecka zorientowała się, że w jej krwi krążą pewne dopływy, które wcześniej nieświadomie unieważniała albo nawet zapalczywie zwalczała. Zrozumiała wtedy, że część napięć, jakie odczuwała, nie wynikała wcale z różnicy między nią a innymi osobami, lecz stanowiła jej osobisty problem – kompleks oraz konflikt wewnętrzny. Nim sobie to jednak uświadomiła, stoczyła z sobą samą szereg bitew oraz zacie kłych potyczek. Z niektórych starć wychodziła zresztą nieźle poharatana. W końcu należała do pokolenia formatowanego nie podług norm obyczajowo­-religijnych, a w duchu stricte politycznym.

Każdy element życia Osieckiej pozostawał zależny od „jedynej słusznej” doktryny, którą po wojnie był naturalnie komunizm. Wszystkie aspekty jej jestestwa – od nauki szkolnej przez studia, pracę zawodową, dom i miłość aż po rodzinę czy macierzyństwo – uzależnione zostały od tak zwanej linii partii. Organizacją odpowiedzialną za wpajanie w przyszłą poetkę tych zasad był Związek Młodzieży Polskiej 22. Osiecka podlegała jego dyscyplinie zarówno w latach szkoły średniej, jak i na studiach uniwersyteckich. I to za sprawą ZMP przekonała się o nieistnieniu obszarów oraz tematów apolitycznych. Zawód ojca, futerko matki, wiersze Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, aparat telefoniczny w domu, a nawet jego kolor – wszelkie sprawy oraz rzeczy nie pozostawały przeźroczyste. Ani tym bardziej „osobiste”. W szczególnych warunkach stanowiły „dowody” w wysnuwanych publicznie oskarżeniach, a nawet czyniły z kilkunastoletniej panny „element obcy” lub „wrogi Polsce Ludowej”.

Co składa się zatem na biografię Agnieszki Osieckiej? Czy jej podglebiem pozostaje dziewiętnastowieczna deklasacja ekonomiczna ziemiaństwa polskiego w ramach represji popowstaniowych? A może są nim dwudziestowieczne awanse społeczne? Dwa z nich były awan­sami absolutnymi 23, gdyż dotyczyły grup społecznych lub formacji generacyjnych, trzeci zaś byłby awansem relatywnym, ponieważ poetka osiągnęła go dzięki własnym staraniom oraz dokonaniom.

Pierwszy z awansów absolutnych wynikał z tego, że w międzywojniu podmiejska wieś Saska Kępa, wskutek decyzji administracyjnych i wielkich inwestycji budowlanych, w krótkim czasie stała się nowoczesnym osiedlem mieszkaniowym – jednym z najpiękniejszych w stolicy.

Drugi awans miał miejsce w końcówce lat 40. Jednak w związku z tym, że stanowił konsekwencję przeobrażeń społeczno­-politycznych, jakie narzucił Polakom reżim sowiecki oraz konstytuujący się na jego modłę aparat władzy ludowej, do dziś pozostaje w myśleniu polskim „nieobecny” czy – jak powiedziałby filozof i psychoanalityk Andrzej Leder – wręcz „prześniony” 24. Niemniej dokonał się i w efekcie państwo Osieccy awansowali z pracowników sektora usługowego do inteligencji pracującej.

Trzeciego ze skoków, czyli awansu relatywnego, Agnieszka dokonała na własną rękę. W odróżnieniu bowiem od rodziców, dziadków oraz pradziadków skończyła studia i stała się przedstawicielką rzeczywistej inteligencji. Żyła z tego, co sama napisała. Należała zatem do inteligencji twórczej – inteligencji sensu stricto. I, co istotne, doskonale rozumiała pozorność awansu rodziców. Narzucony odgórnie awans w Wiktorze Osieckim również budził niesmak. Jako muzyk płacił za niego niemałą cenę. Musiał zamienić smoking i grywanie w wielkomiejskich lokalach tang oraz jazzu dla śmietanki towarzyskiej na repertuar ludowy wykonywany w ramach państwowych akademii i imprez masowych – nierzadko plenerowych. Córka rozumiała jego obiekcje, lecz jednocześnie uważała, że płacił relatywnie niewielką cenę za pokój na świecie, który utożsamiała z pokonaniem nazistów i kresem drugiej wojny światowej. Jako dziewięciolatka wróciła przecież z wojennej tułaczki do doszczętnie zrujnowanej Warszawy, a następnie dorastała w warunkach zimnowojennych.

W związku z globalnym ociepleniem młodzież uważa się obecnie za przedstawicieli „ostatniego pokolenia”. Aktywiści z Niemiec, Austrii i Włoch działają na rzecz klimatu pod nazwą Letzte Generation. W Polsce natomiast coraz większą widzialność zdobywa ruch obywatelskiego oporu Ostatnie Pokolenie. Jednak potrzeba zdecydowanej ochrony globalnej społeczności pojawiła się znacznie wcześniej – tuż po atakach atomowych na japońskie miasta Hiroszimę i Nagasaki przeprowadzone przez Stany Zjednoczone 6 i 9 sierpnia 1945 roku. Do tego momentu myślenie apokaliptyczne zasilały przede wszystkim wizje katastrof naturalnych czy też kosmicznych. Tymczasem w 1945 roku nad ludzkością zawisło już nie tylko widmo zagłady, ale i całkiem real­nej samozagłady 25.

Na przełomie lat 40. i 50. w głowie nastoletniej Osieckiej zalęg­ła się nieprzyjemna myśl o tym, że życiu na Ziemi najbardziej zagraża człowiek. Świat stał się zakładnikiem nowoczesnych teorii naukowych i powstających w ślad za nimi nowoczesnych technologii. „Atomy, które zniszczyły Hiroszimę i Nagasaki, nie zostały rozszczepione tłus­tymi paluchami jakiegoś generała, tylko przez grupę fizyków uzbrojonych w garść równań” 26 – stwierdził Alexander Grothendieck, jeden z najgenialniejszych matematyków XX wieku, w chilijskiej powieści Straszliwa zieleń Benjamína Labatuta. Do podobnych wniosków dochodziło równolegle mnóstwo ludzi. Dziś jest to wiedza powszechna. W przypadku panny z Saskiej Kępy były to pewnie przeczucia i intuicje – wyrosłe jednak nie z wybujałej wyobraźni, a z jak najbardziej realnego zagrożenia nuklearnego, o którym każdego dnia przypominały jej media oraz ulica.

W odróżnieniu od wielu rówieśników Agnieszka przejmowała się losami świata. Myślała przyszłościowo – postępowo i perspektywicznie, co w jej przypadku, paradoksalnie, oznaczało zamartwianie się brakiem perspektyw. Roczniki dwudziestopierwszowieczne funkcjonują w podobnym spektrum – część z nich to alarmiści i aktywiści, część to introwertycy, ale przynajmniej świadomi powagi sytuacji, a na przeciwnych pozycjach sytuują się osoby nieczułe na kwestie ekologiczne i denialiści klimatyczni.

Osiecka należała więc do pierwszego pokolenia, które nie mogło dłużej udawać, że koniec świata to perspektywa bardzo odległa – zależna od ingerencji sił boskich albo nieludzkich. Przeciwnie. Doskonale wiedziała, że odpowiedzialność zań spoczywa na człowieku. Tu i teraz – nie w niedającej się przewidzieć przyszłości. Całkiem realna wydawała się jej więc trzecia wojna światowa – opcja bezsprzecznie atomowa. Cena możliwa przez nią do zapłacenia za pokój światowy była więc równie wysoka co koszty, do ponoszenia których nawołują współcześni aktywiści klimatyczni.

Wojna nuklearna nie wybuchła za jej życia. Nie znaczy to jednak, że nastoletnia Agnieszka myślała zanadto abstrakcyjnie albo dała się zwieść komunistycznej propagandzie. Przeciwnie. Dzieliła swój lęk z młodzieżą z całego świata – sytuującą się po obu stronach żelaznej kurtyny. Dawała temu wyraz w zapiskach autobiograficznych z lat 40. i 50. Ciekawe, że do szerszej świadomości wątki te wniknęły dopiero za sprawą francuskich, angielskich i amerykańskich ruchów kontr­kulturowych z drugiej połowy XX wieku. Warto odnotować, że pacyfistyczna postawa Osieckiej wynikała z cechującej ją nadwrażliwości i przenikliwości, bynajmniej jednak nie była wyrazem naiwności.

Tematem przewodnim dzienniczka pisanego przez Osiecką w latach szkolnych był lęk o przyszłość świata. To on stanowił motor wielu jej decyzji i determinował jej myślenie o sprawach codziennych. Amerykański atak atomowy na Japonię „pracował” w progresywnej dziewczynie z taką siłą, z jaką na samopoczucie młodych ludzi wpływają dziś lęki postpandemiczne, depresja klimatyczna czy widmo konfliktu zbrojnego na niespotykaną dotąd skalę.

Możliwe zatem, że biografia Agnieszki Osieckiej jest opowieścią o przedstawicielce pierwszego z „ostatnich” pokoleń. Naturalnie jej generacja nie określała się jako last, choć współdzieliła wizje nakreślone przez lost generation. Zadłużenie mentalne u „straconego pokolenia” łatwo daje się wyśledzić na przykładzie życia oraz twórczości Marka Hłaski – chłopaka poetki z czasów studenckich i jednego z bohaterów drugiego tomu jej biografii.

Osiecka rozumiała, że jej życie w pełni zależy od woli innych ludzi – tej dobrej i tej złej. Uosabiała zatem myślenie antropocentryczne, lecz równocześnie czuła się zakładniczką antropocenu. Zmarła przedwcześnie – nie poznawszy tego pojęcia, a jednak przeczuwała, że (prze)trwanie świata po 1945 roku warunkują już tylko ludzie. W czasach szkolno­-studenckich wszystkie dostępne przyszłej poetce dyskursy nieprecyzyjnie wyrażały jej myśli, pragnienia, przeczucia. Miast utwierdzać jej stanowisko, zdradzały ją – ośmieszały jej intencje, obnażały bezsilność i zawstydzały ją. Ani więc w książkach, które czytała, ani w tekstach, które sama pisała, nie znajdywała pojęć adekwatnie oddających jej doświadczenia. Pojawiły się one w głowie Agnieszki dopiero wiosną 1957 roku. Osiecka miała wtedy dwadzieścia jeden lat – wydawałoby się zatem, że przybyły w samą porę. Nieprawda. W jej przypadku zjawiły się za późno – kilka lat po debiucie dziennikarskim oraz pisarskim. Lecz co gorsza, nim wreszcie przyszły, Osiecka po wielokroć zdążyła się przekonać, że słowa stanowią miecz obosieczny. Służą do samoobrony, ale i do ataku. Sieją zniszczenia. Zwłaszcza w jej środowisku, w którym nie brakowało osób bezwzględnych. Najbardziej bała się właśnie ich – ludzi złej woli. Nigdy zresztą nie wyleczyła się z paraliżującego lęku przed nimi.

Pierwsza część biografii Agnieszki Osieckiej jest zatem opowieścią o dziewczynie rozdartej przez wojenne traumy i zimnowojenne lęki, a w związku z tym bezustannie mocującej się z problemami, na które nie miała żadnego wpływu. Osiecka zmarnowała ogrom czasu (oraz papieru) na kwestie wykraczające poza jej sprawczość. Nie osiągnęła stawianych sobie celów, ale za to odrobiła sporo niełatwych lekcji, dzięki którym narodziła się wreszcie jako ptak – pisarka.

Kolejny tom przedstawi szereg „małych stabilizacji”, jakie co rusz poetka „ryzykowała”, oraz ciągi „małych konsumpcji”, w których od czasu do czasu przepadała, a także opowie o jej ostatniej transformacji – z niebieskiego ptaka w starzejącą się kobietę – figurę samotnie drącą pierze, ale i z ciała osłabionego chorobą w potężny głos, którego mocą wątły śmiertelny byt wyrodził się w znacznie odeń silniejszy niebyt.

Osiecka pochodziła z rodów bez ziemi, umiała jednak czerpać niebywałą wręcz siłę z tej przygodności. Do życia wystarczał jej własny kąt – kanapa, pokój, mieszkanie. W mikrych przestrzeniach powoływała do istnienia przepastne frazy.

Dziewczyna z Saskiej Kępy opowiadała dole i niedole dziewczyn błąkających się po barach, peryferiach, bezdrożach. One także nie posiadały ziemi, lecz jednocześnie pragnęły własnego miejsca w bezustannie transformującym się uniwersum.

Dwupokojowe szczęście

Córki Józefa Lipowskiego cechował nadprzeciętny hart ducha. Dzięki niemu Zofia zrobiła oszałamiającą karierę na wielkopańskich salonach, a Mieczysława Kazimiera (babcia Agnieszki Osieckiej) nigdy nie cofała się w walce o osobiste szczęście. Wpierw wyszła za mąż za Józefa Wiktora Sztechmana – grawera urodzonego 19 marca 1880 roku w Warszawie, a następnie urodziła mu dwie córeczki: Marię (matkę Agnieszki) 20 maja 1910 roku, a Barbarę – 27 września 1914 roku. Dziewczynki uchodziły za zdrowe, grzeczne i śliczne, ale ich matka nie odnalazła satysfakcji w życiu rodzinnym. Pewnego dnia porzuciła więc męża i córki. Józef zdał się na pomoc kobiet ze swojej rodziny. Krewna z Poznania, skąd pochodził, za­rekomendowała mu szkołę dla panien z dobrych domów. Grawer wysyłał więc dorastające córki do Wielkopolski.

„[…] Maria i Barbara wylądowały w jakimś porządnym internacie u zakonnic. Barbara zniosła to dobrze, ona w ogóle lubiła się uczyć i pouczać. Ale Maria wolała być pieszczona i nigdy nie wybaczyła rodzicom, że jej zabrali dzieciństwo” 27 – stwierdziła Agnieszka Osiecka w Rozmowach w tańcu.

Siostry ukończyły gimnazjum humanistyczne Aleksandry Słomińskiej w Poznaniu, a następnie wróciły do Warszawy. Ich matka Mieczysława Kazimiera zakochała się z kolei w przystojnym matematyku Eugeniuszu Grochowskim – przedsiębiorcy oraz hodowcy foksterierów z Mokotowa, i przeniosła się z nim do Piotrkowa. Żyli razem przez kilkanaście lat. W trakcie drugiej wojny światowej Euge­niusz stracił prowadzony od dawna zakład jubilerski, a na dodatek nieszczęśliwie zakochał się w jakiejś cyrkówce. Nie wiadomo zresztą, czy były to skutki odejścia Mieczysławy, czy raczej ich przyczyny. W 1945 roku Grochowski odebrał sobie życie.

Pani Sztechman zamknęła piotrkowski rozdział, po czym wróci­ła do Warszawy. Zamieszkała wraz z młodszą córką w Śródmieściu przy Złotej 58/103. Barbara wyszła za mąż za inżyniera Władysława Sikorskiego i 8 sierpnia 1947 roku urodziła mu syna Macieja. Szczęście rodzinne nie trwało jednak długo. Młoda mama kilka miesięcy później została wdową. Musiała samodzielnie utrzymywać dziecko, matkę oraz całe mieszkanie. Czy babcia Kazia pomagała córce w wychowaniu Macieja? Jej wnuczka uważała, że nie byłaby do tego zdolna.

Agnieszka niespecjalnie lubiła babcię Kazię. Przekładała nad nią babcię Bronkę (in. Babunia), za którą uważała urodzoną 18 sierpnia 1869 roku Bronisławę Zofię Nowakowską – przyrodnią siostrę Józefa Sztechmana, czyli Dziadunia. Matką obojga była Bronisława z Babczyńskich – ich ojcami zaś dwaj różni Sztechmanowie. Nie sposób dociec, jaka relacja łączyła Jana (ojca Bronki) z Maksymilianem (ojcem Józia). Nie wiadomo również, dlaczego Babunia uchodziła za starą pannę, skoro z dokumentów wynika, że nazywała się Nowakowska. Faktem natomiast pozostaje, że babcia Bronka i jej przyrodni brat Józef od zawsze trzymali się razem. W latach 30. i 40. mieszkali na Saskiej Kępie w wielorodzinnym domu przy Jakubowskiej 14.

Tuż obok, w willi numer 16, pod piątką, gniazdko rodzinne uwiła Maria – starsza córka Józefa, chrześnica Bronisławy, żona Wiktora Osieckiego i matka blondwłosej Agnieszki. Za okupacji Osieccy przenieśli się na Jakubowską 14. Zamieszkali pod dwójką. Jesienią 1944 roku udali się na popowstańczą tułaczkę, a wiosną 1945 roku wrócili na Saską Kępę. Dom przy Jakubowskiej 16 zastali jednak w ruinie. Przez cztery miesiące pomieszkiwali „w maleńkim pokoiczku u Dziadunia” 28 – przy Jakubowskiej 14/5, a następnie przenieśli się do większego lokum w tym samym budynku. Babunia przeprowadziła się z kolei kilkaset metrów dalej – do dwupokojowego mieszkania pod trójką w domu wielorodzinnym przy Dąbrowieckiej 25. W styczniu 1949 roku stołeczny Wydział Kwaterunkowy wydał Wiktorowi Osieckiemu i jego rodzinie nakaz zamieszkania u Nowakowskiej. Osieccy przenieśli się wtenczas na Dąbrowiecką.

Agnieszkę cieszyła ta wspólnota rodzinna. Niestety nie trwała ona zbyt długo. Babcia Bronka umarła we własnym łóżku 9 lutego 1950 roku. Jej przyszywana wnuczka przebywała wówczas na basenie i prosto z treningu pływackiego została odwieziona przez ojca do cioci Basi. Trzy dni później, 12 lutego 1950 roku, opisała swoje pierwsze żałobne wzruszenia:

W chwili gdy wyniesiono Babuni trumnę z kaplicy, zza chmur wychyliło się słoneczko i świeciło miło i ciepło, i tak spokojnie i pogodnie jak święty duch Babuni. Babunia była po śmierci piękna jak uosobienie anielskiej dobroci i niezakłóconego spokoju. Była święta za życia, żaden ksiądz nie jest godzien zaszczytu kanonizowania Jej. Nie przyszedł ksiądz do Niej, żeby dać Jej ostatnie namaszczenie, i za to należy się temu księdzu potępienie wieczne (o ile jest, to w niebie, a jak nie ma, to na ziemi). Moja Babunia i tak jest święta, do Niej można się modlić.

Mamusia jest niepocieszona, widać, jak głęboko tę stratę przeżyła i że nie może się jeszcze po niej uspokoić. Razi ją moje zbyt szybkie „zapomnienie”, ludzka obojętność, pusty dom, w którym więcej wyczuwa się Babuni nieobecność niż przedtem Jej obecność, a szczególnie tempo, niemalże „werwa”, z jaką tatuś załatwiał wszelkie formalności.

Przedsiębiorczy Wiktor Osiecki sprawnie rozwiązał zawiłe kwestie spadkowo­-kwaterunkowe. Jego rodzina uzyskała prawo do pozostania na Dąbrowieckiej. Nikt wtenczas nie przypuszczał, że miesz­kanko po Nowakowskiej stanie się życiową przystanią poetki.

Genealogia opresji

W szkole średniej Agnieszka zaczęła regularnie i systematycznie noto­wać codzienne zdarzenia w dzienniczku. Zapiski prowadziła na gorąco – często w formule „wielkiej rozmowy” z samą sobą. Łatwo przechodziła w nich od szczegółu do ogółu: od domowych konkretów do społeczno­-politycznej panoramy.

Około 1958 roku zaprzestała tych praktyk, ale pod koniec życia znów nabrała ochoty na pisanie autobiografii. Spisała wtedy wspomnienia, a więc zapiski selektywne. Wyłuskała z pamięci zdarzenia, które zaciążyły na całym jej życiu. Tym razem formułę „wielkiej rozmowy” z własnym „ja” potraktowała dosłownie – nadała więc Rozmo­wom w tańcu z 1992 roku formę dialogu. W partiach dotyczących dzieciństwa nie wspomniała ani słowem o „uosobieniu anielskiej dobroci i niezakłóconego spokoju”, czyli o babuni Bronce, za to – ni stąd, ni zowąd – przeniosła się do spiżarni babci Kazi. „Zapach cynamonu, ciemność. Mały tunel. Tajemniczość” 29 – tak ją opisała po latach. Dlaczego nie wspomniała o krewnej, która de facto ją wychowywała?

Pozytywne doświadczenia pracują w pamięci inaczej niż negatywne. Troska działa dyskretnie. Bezinteresownie. Nie manifestuje własnej mocy i nie domaga się poklasku. Natomiast niepowetowana strata czy krzywda bezustannie wracają – wiercą dziurę w brzuchu, wyradzają się w kompleksy oraz traumy, stają (nad)wyraziste i jako takie pustoszą umysł, ciało i duszę. Nawet po latach. Jakby zła wola, która je spowodowała, nie dość była usatysfakcjonowana tym, czego już dokonała. To dlatego niezabliźnione rany tak bardzo koncentrują uwagę. Dominują myśli. Manifestują się we wspomnieniach.

Nic więc dziwnego, że w latach 90. „wysoka, próżna, przystojna” babcia Kazia wyparła z historii rodzinnej anielską i bezinteresowną Babunię. Poetka mogłaby nawet darować babce, że przedłożyła hodowanie kanarków i foksterierów nad życie z zacnym Józefem, „który grawerował koty i pająki na puderniczkach”. Nie umiała jej jednak wybaczyć, że swym odejściem zraniła małe dziewczynki – w tym jej matkę, która od tamtej pory pozostała „niedotuloną” i „nigdy nie wyzbyła się strachu przed życiem” 30. Maria Osiecka spędziła ostatnie lata życia w szlafroku. Jej córka uważała z kolei, że ten szlafrok był wyrazem „marzenia o pieluszce” 31.

Autorka Białej bluzki bywała dość okrutna dla własnej matki. Uważała ją za niedorosłą do roli żony i matki, ale co gorsza – widziała w niej osobę niesamodzielną. Zależną od innych. Babcia Kazia również stała się po drugiej wojnie światowej ciężarem dla swoich córek – i to właśnie tego Osiecka nie umiała jej wybaczyć. Sądziła bowiem, że jeśli kobieta domaga się identycznych praw co mężczyzna, to musi z tego tytułu przejąć także męskie obowiązki. Sama też nie umiała być przykładną żoną ani matką. Dwa razy się rozwiodła i jakby tego było mało – porzuciła własną córkę, zbiegając na inny kontynent. A jednak w odróżnieniu od matki i babki przez całe życie w kwestiach finansowych pozostawała całkowicie niezależna. Żyła wyłącznie z tego, co sama zarobiła. To dlatego w Rozmowach w tańcu nie dość wczuła się w sytuacje babci i matki. Czego przez to nie zauważyła? Nie zorientowała się na przykład, że warunkiem sine qua non jej samodzielności (nowoczesności) było zanegowanie przez babkę dziewiętnastowiecznego paradygmatu rodziny. Gdyby babcia Kazia tego nie uczyniła, życie Osieckiej mogłoby wyglądać zupełnie inaczej.

Paradygmat ten stanowił wypadkową gospodarki rynkowej opartej na pracy produktywnej mężczyzn oraz nieproduktywnej (reprodukcyjnej) pracy kobiet i upowszechnił się na ziemiach polskich w drugiej połowie XIX wieku w wyniku zniesienia pańszczyzny w 1864 roku oraz dynamicznego rozwoju miast i przemysłu. Żony chłopów, robotników, urzędników, przedsiębiorców, inteligentów, a nawet artystów wykonywały w domu szereg czynności opiekuńczych, które w zaistniałych warunkach zaczęto silnie ideologizować – między innymi poprzez nazywanie ich „naturalną rolą” kobiety czy kobiecym „posłannictwem”. W rzeczywistości jednak ciężko pracowały na rzecz całej rodziny, nie mogąc oczekiwać w zamian rekompensaty finansowej. W rezultacie, jako tania (a często wręcz nieodpłatna) siła robocza, stały się jeszcze bardziej zależne od mężów.

Badając to zagadnienie, literaturoznawczyni Katarzyna Szopa doszła do wniosku, że reżim kapitalistyczny oparto na dwóch filarach – „władzy mężczyzny­-ojca” oraz „nowej ideologii” monogamicznej rodziny. Jej filarem stała się „miłość” – rozumiana już nie jako uczucie „dworskie” czy „romantyczne”, ale jako „miłość małżeńska i instynkt macierzyński” 32. „Od tej pory do nowych obowiązków kobiety należała reprodukcja bardziej wykwalifikowanej siły roboczej, co wiązało się z zaspokajaniem przez nią odpowiednio: emocjonalnych, fizycznych, jak i seksualnych potrzeb poszczególnych członków” 33 – stwierdziła badaczka. Naturalnie gospodarka wolnorynkowa li tylko wzmocniła – za to znacząco – tendencje obecnie również w czasach przednowoczesnych. Nieprzypadkowo jednak silna ideologizacja rzekomo naturalnych potrzeb oraz instynktów przypadła na epokę masowej migracji ze wsi do miast. W dużych ośrodkach kobiety wyrwane z wielopokoleniowych wspólnot miały znacznie więcej codziennych obowiązków niż pracujący poza domem mężczyźni.

Nowa tendencja naznaczyła większość polskich rodzin, lecz jednocześnie wzbudziła (i nadal wzbudza) niemały opór. W toku XIX wieku praca zarobkowa stała się środkiem do uniezależnienia się kobiety od rodziny bez konieczności zamążpójścia. Tymczasem praca reprodukcyjna vel domowa, z uwagi na jej nieodpłatność i czasochłonność, łatwo zmieniła się w narzędzie opresji oraz wyzysku. Kobiety pracujące na rzecz domu miały ograniczony dostęp do pracy produkcyjnej. Jeśli w ogóle ją posiadały, nie mogły się jej poświęcać w takim wymiarze, by uzyskać pełną niezależność finansową. Z kolei mężczyźni stosunkowo łatwo osiągali samodzielność ekonomiczną, a kariera zawodowa umożliwiała im często awans – i to zarówno klasowy, jak i społeczny.

W myśl tej nowej ideologii miłości kobiety wytwarzały dobro (na przykład obiad), które mąż „nabywał” za bezcen. Żonom nie należało się wynagrodzenie, bo przecież dobro jest bezinteresowne. Sęk w tym, że jeśli rzeczywiście takie jest, to nie powinno stanowić towaru. Tymczasem wytwarzanie dóbr w ramach nieopłacanej pracy to wyzysk.

W takiej sytuacji idea bezinteresownej miłości to nic innego jak listek figowy oczywistej niesprawiedliwości społecznej. To lukrowanie nierówności i krzywd znamionujących wszelkie reżimy XIX i XX wieku – zarówno w porządku kapitalistyczno­-patriarchalnym, jak i socjalistyczno­-patriarchalnym. Skąd ten brak różnic w podejściu do reprodukcji społecznej przy jednocześnie zupełnie różnych sposobach organizacji pracy produkcyjnej? Z fałszywego podejścia do natury – z degradowania jej (a wraz z nią również i kobiet) do „gleby” rodzącej plony, których właścicielem i dysponentem pozostaje mężczyzna. Katarzyna Szopa zauważyła, że to na tej bazie mogło dojść do ukonstytuowania się „paradygmatu niepohamowanego wzrostu, nieskończonego wyzysku natury, nieograniczonej produkcji towarów, nieustannie rozrastających się rynków i niekończącej się akumulacji martwego kapitału” 34. „Intensyfikacja przemocy wobec kobiet – stwierdziła badaczka – jest jednym z efektów postępującej brutalizacji życia społecznego, bezwzględnej walki silnych ze słabszymi, bogatych z biednymi, mężczyzn z kobietami. Ten »drapieżny« model stosunków społecznych nie rozpoczął się wraz z nastaniem kapitalizmu, ale przez kapitalizm został zuniwersalizowany i objął swoim zasięgiem również kraje socjalistyczne” 35.

Frustracja kobiet wynikała więc z tego, że choć w odróżnieniu od mężczyzn pracowały na dwa etaty – w domu i poza domem – to i tak w dużej mierze pozostawały ekonomicznie zależne od mężów. Niemalże rówieśna Marii Osieckiej poetka i dramatopisarka Anna Świrszczyńska skomentowała ten proceder w przedmowie do sztuki Mama płaci alimenty następująco:

Instytucja dzisiejszej rodziny chwieje się, przeżywa gwałtowne wstrząsy i obrażenia. Jednym z powodów tego jest fakt, że żona, stanowiąca dotychczas fundament tej instytucji, zaczyna się buntować przeciw narzuconej sobie od wieków roli. Mówi się, że rozwój starożytnej greckiej filozofii i sztuki byłby niemożliwy bez istnienia rzesz niewolników. W naszej nowoczesnej epoce osiągnięcia mężczyzn na polu kultury, nauki, sztuki byłyby niemożliwe bez istnienia służebnej rzeszy kobiet, zmuszonych przez wieki do rezyg­nacji ze swoich własnych aspiracji twórczych. Kobiecie przydzielono tylko rolę gleby, na której ma rozkwitać prawdziwy kwiat ludzkiego gatunku – mężczyzna. Prawie za każdym wybitnym uczonym, pisarzem i artystą stoi ukryta skromnie w cieniu jego wielkości postać matki, żony, siostry – kobiet, które, jak się to mówi, poświęciły się dla jego kariery. Jest to fakt tak częsty, że wydaje się naturalny i sprawiedliwy nawet samym kobietom. Nawet wielkie osiągnięcie w pracy zawodowej często nie zwalnia kobiet od usługiwania mężczyźnie w życiu codziennym. Nikogo z panów nie oburzyła zapewne wiadomość, która ukazała się w prasie podczas ostatniej olimpiady, że w miasteczku olimpijskim podzielonym na część kobiecą i męską zawodnicy podrzucali swym żonom zawodniczkom przez ogrodzenie sztuki garderoby do wyprania! 36

Tekst Świrszczyńskiej powstał w 1967 roku, a więc w okresie spektakularnego rozkwitu kariery artystycznej Agnieszki Osieckiej. Maria Osiecka była już wówczas rozwódką, a jej córce rozpadało się właśnie drugie (i ostatnie) małżeństwo.

Panie z rodu Lipowskich – począwszy od babi Kazi – na własną rękę przełamywały mieszczańskie schematy życia rodzinnego. Nie godziły się na samorealizację kobiet w sferze prywatnej, która jednocześnie dewaluuje ich starania, redukując je do reprodukcji taniej siły roboczej. Przy czym potomkinie Józefa Lipowskiego zapłaciły za swój opór wobec ideologii nowej miłości wysoką, ale zróżnicowaną cenę. Nie sposób zresztą rozstrzygnąć, która z nich poniosła najwyższe koszty.

Babcia Kazia odmówiła prowadzenia domu oraz pełnienia funkcji opiekuńczych wobec własnej rodziny. Z kolei Maria i Agnieszka Osieckie podjęły pracę zarobkową jako panny, nie zrezygnowały z niej jako mężatki, a w ramach reprodukcyjnego nieposłuszeństwa kon­sekwentnie przedkładały prace produkcyjne nad prace reprodukcyjne.

Maria Osiecka poszła do pracy biurowej, by za zarobione pieniądze opłacać pomoc domową. Wiktorowi Osieckiemu nie bardzo pasował ten układ. Kolejne gosposie drażniły go lenistwem i niechlujstwem, a w dodatku niebywale krępowały – wszak bytowały wespół z nimi w ledwie dwupokojowym mieszkaniu. Poszukał więc innej przystani. Porzucił Marię w momencie, kiedy powoli traciła możliwość utrzymania zarówno siebie, jak i całego domu – z gosposią na pokładzie, wikłając ją tym samym w zależność materialną od córki. W dodatku unieszczęśliwił żonę, bo Maria Osiecka na poziomie mentalnym pozostawała zakładniczką rzeczonej ideologii miłości. Jej córka z kolei, dobrze zaznajomiona z biedą emocjonalną matki, bardzo się pilnowała, by nie wpaść w pułapkę tegoż – jakże dla kobiet niesprawiedliwego – paradygmatu.

Przodkinie Osieckiej wyczuwały fałsz narzucanego im modelu, ale nie posiadały względem niego alternatywy. W dodatku żadna nie zaznała w dzieciństwie dobrodziejstw wynikających – rzekomo – z pracy reprodukcyjnej matki. Mieczysława Kazimiera przedwcześnie straciła rodzicielkę. Maria została porzucona przez matkę. Natomiast Agnieszkę rodzice szybko wciągnęli w małżeńskie porachunki i ustawili w roli adwokata diabła (czyli ojca) oraz powiernicy zdradzanej matki.

Dziewiętnastego listopada 1950 roku czternastolatka tak opisała domowy układ:

Mama wie i przeżyła mało, a jest tym tak zmęczona i przewrażliwiona, jakby przeżyła naprawdę ciekawe życie. Marzy o spokoju. To jest wstrętne, okropne. Tak mi Mamy żal. Nie mogłabym być taka jak Ona. Prędzej mogłabym być taka jak ojciec, chociaż on jest podły. Układa sobie życie tak, jak mu jest względnie wygodnie. Chociaż się męczy nieraz, wie jednak, że jest Panem swojej męki, panem swej sytuacji.

Dorosła Osiecka świetnie radziła sobie na zmaskulinizowanym rynku pracy, ale nie była w stanie dźwigać zobowiązań pozazawodowych. Reprodukcję kojarzyła z porażką, czyli utratą kontroli nad własnym życiem. Uważała, że kobiety są w domach wykorzystywane oraz krzywdzone. Wiele razy zerwała z tego powodu związek z mężczyzną i porzu­ciła wite przez sobie gniazdo. Nie była w stanie ograniczać na ich rzecz własnej pracy twórczej. Lecz równocześnie, z tych samych zresztą pobudek, lgnęła do mężczyzn równie zdeterminowanych w dbaniu o własne interesy. Wybierani przez nią panowie nierzadko jednak wykorzystywali jej pozazawodowe pragnienia i niespełnienia, by zarządzać relacją. W rezultacie Osiecka wikłała się w związki, które żadnej ze stron nie dawały satysfakcji, ale mężczyźnie umożliwiały przynajmniej okopanie się na pozycji „pana swej sytuacji”.

Dziecko przypadku

Wiktor Osiecki również nie zaznał rodzicielskiej miłości. Wychowywali go krewni – z dala od miejsca jego urodzenia. Lecz, co gorsza, w dorosłym życiu muzyk przez lata czuł się bezpaństwowcem. Niepowiązany z żadnym miejscem czy społeczeństwem, dość długo szukał swego miejsca na ziemi. I podobnie jak Józef Lipowski znalazł je w końcu na Saskiej Kępie, ale wcale nie w mieszkaniu po Nowakowskiej.

W połowie XIX wieku pewna rumuńska Wołoszka z Timisoary (obecnie zachodnia Rumunia) spotkała Serba z Belgradu o nazwis­ku Oreszkiewicz. Pobrawszy się, młodzi osiedli w Belgradzie. Mieli co najmniej dwie córki. Jedną z nich była Wiktoria, która wyszła za mąż za polskiego szlachcica Stefana Osieckiego, a 6 maja 1905 roku urodziła mu syna Wiktora.

Dzieje rodu Osieckich sięgają XVI wieku, ale niewiele o nich wiadomo. Ponoć ich gniazda rodzinne znajdowały się w Małopolsce i na Podolu (obecnie Ukraina i Mołdawia). Podobno posługiwali się herbami Dołęga, Jastrzębiec i Pomian, z kolei gałąź Stefana używała herbu Ostoja. To dlatego jego syn Wiktor, kiedy już został pianistą, dyrygentem i kompozytorem, używał czasem pseudo­nimu Ostoja. Z identycznego miana (Bożena Ostoja vel Agnieszka Ostoja) korzystała w młodzieńczych dziennikach jego córka Agnieszka 37.

W Stefanie Osieckim płynęła spora domieszka krwi węgierskiej, ale nie sposób dociec, skąd się tam wzięła. Zagadką pozostaje również los jego podolskich dóbr szlacheckich. Mógł je roztrwonić albo stracić wskutek represji politycznych. Wiadomo tylko, że leżały w granicach zaboru austriackiego.

Żona Stefana zmarła w rok po urodzeniu Wiktora. Wdowiec opuścił wówczas Belgrad i udał się z synem do Lwowa, gdzie mieszkała siostra Wik­torii. Prawdo­podobnie liczył na wsparcie szwagierki w wychowywaniu jedynaka. Pewnego dnia Stefan zostawił Wiktora pod kura­telą ciotki i w interesach wyjechał do Wiednia. W stolicy zakochał się w śpiewaczce operowej Marii Strasser – matce cierpiącego na gruźlicę chłopca. Poślubił ją i sprowadził do jej domu Wiktora. To właśnie ona jako pierwsza odkryła talent muzyczny pasierba.

Stefan Osiecki umarł niespodziewanie w 1911 roku. Wiedeńska macocha wychowywała odtąd sześcioletniego Wiktora. Chłopiec władał językiem niemieckim, a nauki pobierał w Konserwatorium Wiedeńskim. Po jakimś czasie wrócił jednak do ciotki – do Lwowa. Gdzie mieszkali jego opiekunowie? Z czego żyli? Nie wiadomo. Wiktor szybko opanował dialekt łyczakowski i kontynuował naukę gry na forte­pianie w Galicyjskim Towarzystwie Muzycznym. Wujostwo chyba również wierzyli w talent muzyczny podopiecznego, ponieważ rozciągali mu palce, by mógł jak najszybciej swobodnie chwytać oktawy. Po jakie metody sięgnęli? Otóż podgrzewali mu dłonie świeczką.

Po pierwszej wojnie światowej młody pianista zarobkował we lwowskich, wiedeńskich, budapesztańskich, berlińskich i krakowskich lokalach rozrywkowych. Muzykował nawet na Capri. W sezonie 1927/1928 został kierownikiem muzycznym we lwowskim Casino de Paris – wodewilu przy ulicy Rejtana. Grywał również w reprezentacyjnym Hotelu George. Luksusowy przybytek słynął z ciepłej wody w kranie oraz centralnego ogrzewania. Za czasów Osieckiego bywał tu Jan Kiepura, który ponoć wyśpiewywał z hotelowego balkonu arie z Fausta 38.

W 1867 roku Cesarstwo Austrii zostało przekształcone w cesarsko-królewskie Austro-Węgry, a Galicja uzyskała dość znaczną autonomię – zaś jej stolicą stał się Lwów. Miasto zamieszkiwali między innymi Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Węgrzy oraz Tatarzy. Etniczno­-narodowe żywioły wzmacniały przedsiębiorczość i sprzyjały bujnemu rozkwitowi nauki oraz sztuki. W początkach XX wieku Lwów przeobraził się w ważny ośrodek kulturalny i przez ćwierć wieku konkurował pod tym względem nawet z Krakowem oraz Warszawą. Jednak w dwudziestoleciu międzywojennym jego renoma znacząco osłabła. Jan Kasprowicz przeniósł się do Zakopanego, Jan Parandowski osiadł w Warszawie, Gabriela Zapolska zmarła, a Tadeuszowi Boyowi-Żeleńskiemu (właśc. Tadeusz Kamil Marcjan Żeleński), Tadeuszowi Peiperowi, Aleksandrowi Watowi (właśc. Aleksander Chwat) i Wandzie Wasilewskiej w najczarniejszych koszmarach jeszcze się przecież nie śniło, że za kilkanaście lat będą musieli ewakuować się do Lwowa. W 1924 roku Kazimierz Bukowski pisał na łamach „Wiadomości Literackich”, że Lwów zaczęto uważać za „miasto wybitnie handlowe, roznamiętnione gorączką złota i zysku. Garstka literatów tonąca w tej powodzi czuje się dzisiaj sparaliżowana, rzucona na mieliznę prób i wysiłków zdążających do ożywienia ruchu artystycznego i pobudzenia obojętnego społeczeństwa” 39.

Jako tako trzymała się branża rozrywkowa, ale u progu lat 30. z niej także odpłynęło sporo działaczy, artystów i publiczności. Lwów opuściło wtenczas czterdzieści tysięcy ludzi – gros z nich udało się do Warszawy. Kierunek ten wybrał również Franciszek „Franc” Moszkowicz – jeden ze współtwórców lwowskiej rozrywki i wieloletni pracodawca Wiktora Osieckiego.

Od 1931 roku Moszkowicz prowadził w Warszawie Adrię – ekskluzywną restaurację z dancingiem przy Moniuszki 10. Agata Tuszyńska w biografii Wiery Gran sportretowała obrotnego Franca następująco:

Łysy, w okrągłych okularach, w smokingu, z uwieszonym na szyi kompasem. Lwowianin, dawniej sprzedawca papierosów, pikolak, kelner, dowcipny, wszechobecny gospodarz najwytworniejszego nocnego lokalu w stolicy, cieszył się zasłużoną estymą w kręgu warszawskich bywalców. Wielbiciel walców i dobrej muzyki wiedeńskiej miał w Adrii nie tylko ruchomy parkiet, wirujące kryształowe żyrandole i dwa bary, ale też najlepsze orkiestry, najpiękniejsze tancerki i śpiewaczki 40.

Najpóźniej w 1933 roku Moszkowicz ściągnął do Adrii swego protegowanego. Wiktor „Wiktorio” Osiecki błyskawicznie stał się pupilem stolicy. Przykuwał uwagę nieporadną polszczyzną oraz podawaniem się zarówno za kosmopolitę, jak i bezpaństwowca – za Węgra oraz obywatela monarchii austro­-węgierskiej. Osiecki grywał w Adrii, kierował muzycznie teatrem Perskie Oko, a wespół z Wiktorem Tychowskim prowadził orkiestrę gitar hawajskich. Dodatkowo akompaniował w kawiarni artystycznej Sztuka i Moda, gdzie poznał przyszłą żonę.

Nim Sztechmanówna podjęła posadę w SiM-ie, uczyła się w Poznaniu i zacieśniała rodzinne relacje z malarką Zofią Brylińską – bliską krewną Józefa Sztechmana, a przy tym żoną Kazimierza Szymkowiaka, który prowadził w stolicy wielkopolski Artystyczny Zakład Fotograficzny specjalizujący się w ręcznie kolorowanych portretach. Kazimierz przyszedł na świat jako syn powstańca styczniowego. Chcąc uniknąć represji, w podpoznańskiej wsi zamienił się na ubranie i dokumenty z chłopem o nazwisku Szymkowiak.

Zofia i Kazimierz mieli czworo dzieci – najstarszym z nich była Maria (po mężu Dulska). Po drugiej wojnie światowej Dulska zamiesz­kała w Łodzi i jako jedyna utrzymywała kontakt z warszawską częścią rodziny. Piątego maja 1950 roku Agnieszka Osiecka odnotowa­ła w dzienniczku odbytą z dziadkiem wycieczkę do łódzkiego ogrodu zoologicznego oraz odwiedziny u legitymującej się literackim nazwiskiem krewnej:

Nie mieliśmy szczęścia, bo byli u nich goście na obiedzie – typowy małomieszczański, „proszony” obiad. Była i rozmowa o niczym, i bruderszafty, i zachwalanie wódek i wina. Patrząc na tę prawdziwą dulszczyznę, jak widz w teatrze patrzy na sztukę, nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Dziadek odczuwał mniej więcej to samo, toteż ulotniliśmy się niebawem.

Nie wiadomo, czy w poznańskich czasach Maria Osiecka zaprzyjaźniła się z kuzynką. Dulska dożyła 101 lat, ale nie wypowiadała się nigdy publicznie na temat krewnych z Warszawy.

W 1927 roku Maria Sztechman ukończyła poznańskie gimna­zj­um Aleksandry Słomińskiej, po czym wróciła do rodzinnego miasta. W lipcu odbyła praktyki w księgarni Jana Czerneckiego, a w 1929 roku terminowała w Domu Książki Polskiej w Warszawie. Od 1931 roku prowadziła kawiarnię należącą do Konstantego Wiśniewskiego, choć w rodzinie utrwaliła się legenda, że doświadczenie zawodowe zdobywała w legendarnej Ziemiańskiej. Nie jest to jednak prawda. Za to w latach 1934–1937 młodziutka Maria kierowała wytworną kawiarnią Sztuka i Moda założoną przez ciotkę Arciszewską.

Historyk literatury Andrzej Z. Makowiecki ustalił, że SiM nie był pierwszą inicjatywą kulturalną przy Królewskiej 11. Stał tam bowiem „dość osobliwy architektonicznie drewniany budynek” 41, w którym od roku 1868 działał teatrzyk ogródkowy Alkazar, a w latach 1881–1915 miał tu siedzibę Teatr Nowy. Następnie państwo Szymborscy założyli tu zakład ogrodniczy z oranżerią, ale chyba nie mieli smykałki do tego interesu. Zofia Arciszewska przejęła opuszczone szklarnie i zaaranżowała w nich kawiarnię artystyczną, którą wspominała w 1976 roku następująco:

Pawilon z zewnątrz wyglądał imponująco. W niczym już nie przypominały oranżerii podwójne, wysokie jońskie kolumny u wejścia, ani wspaniałe, duże okna. Wnętrze dzieliło się na trzy części: wielka sala środkowa i dwie jednakowe boczne. Wejście dla gości zrobiono z boku ze względu na szatnię, mieszczącą się w hallu. Między główną salą a bocznymi, we wnękach, stały piękne kaktusy i duże, malowane przeze mnie lampy porcelanowe z odpowiednimi abażurami. Jedynie szklane sufity, przysłonięte żółtą tkaniną, zdradzały przeszłość budynku. W dużej środkowej sali wisiały obrazy. Zmieniano je co miesiąc.

Nawet w pochmurne dni SiM wydawał się słoneczny dzięki światłu, efektownie dochodzącemu z góry. Wygodne czarne kanapki i fotele, pokryte lnem żółtym, pomarańczowym albo niebieskim, nadawały odrębny koloryt każdej części lokalu. Kelnerki zdobyły od razu sympatię gości wdziękiem i uprzejmością. Ich fartuszki i czółka z falbanką, tace w rękach i na nich filiżanki, też były utrzymane w kolorze odpowiedniej sali. […]

We wnęce środkowej sali stał na podium fortepian 42.

Makowiecki odnotował, że w bramie od strony placu Piłsudskiego wisiała gablotka z podświetlonym napisem „SiM – Sztuka i Moda” i foto­grafią pięknej właścicielki. Nazwę przybytku wymyślił przyjaciel Arciszewskiej – poeta, dramatopisarz i felietonista Zdzisław Kleszczyński (pseud. Sęk). Ekstra­­waganc­kie miano w pełni oddawało charakter tego miejsca. W SiM-ie odbywały się indywidualne oraz grupowe wystawy sztuki współczesnej. Prace wystawiali tu między innymi Maja Berezowska, Zofia Stryjeńska, Jan Cybis i August Zamoyski. Bilety na imprezy artystyczne były drogie, ale i tak rozchodziły się na pniu. Nie mogło być zresztą inaczej, skoro programy satyryczne prezentowała Grupa Cyrulik, Konstanty Ilde­fons Gałczyński recytował swój Koniec świata, a Maria Dąbrowska promowała u pułkownikowej Noce i dnie. Wśród występujących w SiM-ie artystów znalazły się takie tuzy, jak Adolf Dymsza, Mira Grelichowska, Bolesław Leśmian, Kornel Makuszyński, Witold Małcużyński, Adolf Nowaczyński, Kazimierz Rudzki, Melchior Wańkowicz, Lidia Wysocka, Mira Ziemińska oraz Chór Dana z Mieczysławem Foggiem (właśc. Mieczysław Fogiel). Grono stałych bywalców zasilali z kolei Witold Gombrowicz, a także aspirujący do środowiska artystycznego student architektury i filozofii – Stanisław Dygat. Ponadto w lokalu odbywały się otwarte konkursy na piosenkę, a w każdą pierwszą niedzielę września organizowane były wystawy psów pod hasłem „Piękna Pani i Jej Piesek”. W 1937 roku w kawiarni zainstalował się kabaret Ścichapęk Ludwika Świeżawskiego, którego konferansjerem był Henryk Ładosz, a występującymi – Gałczyński, Stefan „Wiech” Wiechecki, Jerzy Waldorff i wielu innych 43.

Urzeczona szesnastowiecznymi gospodami z okolic Londynu Arciszewska postanowiła otworzyć w Warszawie staropolską restaurację. „Dowiedziałam się, że budynek obok SiM-u, w tym samym ogrodzie, jest do wynajęcia. Oczywiście zainteresowało mnie to i zaczęłam rozmowy z administratorem ks. Czartoryskich, do których należała posesja. Administrator zgodził się na oddanie mi jeszcze i tego budynku” 44 – odnotowała w Po obu stronach oceanu. Działająca od 1937 roku Gospoda pod Złotą Kaczką zawdzięczała swoją nazwę pisarzowi Adolfowi Nowaczyńskiemu, a serwowała takie „specjały z XVI wieku”, jak „zupy polewka i gamratka”, „kaczka parzona, nadziewana śliwkami i ananasem” oraz „cielęcina w beszamelu” 45. Również i tu przygrywał do posiłków Wiktor Osiecki. Jego córka w latach 80. zanotowała w Szpetnych czterdziestoletnich następującą dykteryjkę:

W latach trzydziestych […] kwitła w Warszawie modna kawiarnia z występami: „Sim”. Ojciec grał tam po południu, jak to się wówczas mówiło, „do słuchu”, a na późniejszy wieczór przenosił się do restauracji „Złota Kaczka”. Czasami podwoził go szofer mojego wuja, pan [Zenon] Kryspin, a czasem – tata węd­rował na piechotę.

Któregoś dnia, kiedy nie pora jeszcze było kończyć koncertu, ojciec zobaczył w drzwiach „Simu” niezwykle energiczną grupkę umundurowanych mężczyzn, taki sobie – powiedzmy – oddziałek operacyjny. Panowie ci, wśród których nie widać było zbawczego Kryspina, podeszli do ojca i dumnie oświadczyli: „jest pan aresztowany”. Ojciec dokończył frazę, wstał od instrumentu i po chwili pod okiem troskliwego konwoju znalazł się… niedaleko, bo na pięterku w pobliskim hotelu „Bristol”.

Tam, w loży, bawił się wesoło pułkownik [i polityk Józef] Beck. Humor mu dopisywał i, nie widząc przeszkód, postanowił sobie sprowadzić osobistego pianistę.

Charakterystyczny był sposób, w jaki ojciec opowiadał to zdarzenie: bez buntu, bez złości. Ot, jedna z wielu przeszkód w życiu artysty. Normalka! 46

Żeby móc opowiedzieć pewnego dnia tę dykteryjkę własnej córce, efektowny Wiktorio musiał wpierw zdobyć się na zasadniczą rozmowę z piękną kierowniczką SiM-u. Któregoś razu panna Marysia z Saskiej Kępy siadła więc z przystojnym muzykiem przy kawiarnianym stoliku pod oknem, a po chwili usłyszała z jego ust takie oto słowa: „Wiesz, muszę coś zmienić w życiu. Muszę się ożenić. Albo kupię psa” 47.

Niewiele później – 22 grudnia 1935 roku, w kościele parafii Świętego Krzyża – Maria wyszła za Wiktora, a 9 października 1936 roku sprowadziła na świat jego jedyne dziecko – Agnieszkę. Maleństwo urodziło się w lewobrzeżnej Warszawie – przy ulicy Tynieckiej 1. Dlaczego akurat tam? Nie wiadomo. Zważywszy jednak na jego osobliwą genealogię, wypada uznać je za dziecko niejednego przypadku.

Dziecko wojny

Agnieszka wychowywała się w willi na Saskiej Kępie w prześlicznie urządzonym pokoiku, w którym nie brakowało wanienki na stojaku, łóżeczka, krzesełka ze stoliczkiem dla bobasa i wielu innych sprzętów niezbędnych nowoczesnym rodzicom do pielęgnacji małego dziecka. Jedynaczkę otaczał ogrom zabawek. A jakby tego było mało, blondwłose niemowlę sporo czasu spędzało z rodzicami oraz dziadkami na tarasie zastawionym donicami z malwami.

Willa przy ulicy Jakubowskiej 16 powstała w 1928 roku według projektu Czesława Przybylskiego na zamówienie jego przyjaciela – rzeźbiarza Mieczysława Lubelskiego. Budynek posiadał wieżę mieszkalną, która stanowiła prosty, modernistyczny prostopadłościan. Przylegał do niej mniejszy budynek – pierwotnie służący za pracownię rzeźbiarską. Mieszkania na najwyższej kondygnacji wyposażone były w obszerne tarasy. W 2011 roku architekt Wojciech Popławski i socjolożka Lucyna Sosnowska przekształcili ten modernistyczny zabytek w tak zwany Dom Funkcjonalny, w którym otworzyli galerię sztuki, restaurację oraz winiarnię.

W drugiej połowie lat 30. XX wieku do willi tej wprowadziło się młode małżeństwo Osieckich. Rodzina zajęła mieszkanie pod piątką – usytuowane prawdopodobnie na ostatnim piętrze. Z tarasu rozciągał się widok na aleję Poniatowskiego, ale wystarczyło wychylić się nieco, by zobaczyć również założony przez Franciszka Szaniora w 1906 roku park Skaryszewski im. Ignacego Jana Paderewskiego.

Siedemnastego września 1937 roku Wiktor Osiecki zaniósł córkę do kościoła Matki Bożej Zwycięskiej na Kamionku i w obecności pułkownika Franciszka Arciszewskiego oraz Karoli Wiery Nikonorow prosił o jej ochrzczenie. Niespełna roczna Aga dołączyła wówczas do wiernych Parafii Bożego Ciała na prawym brzegu Wisły. Czy w akcie chrztu wzięła udział jej mama? Nie wiadomo. Dokumenty kościelne milczą w tej sprawie, choć określają godzinę chrztu (jedenasta), a nawet informują o uczestnictwie w obrządku dyrektora Józefa Nikonorowa 48.

Jesienią lub wczesną zimą Osieccy opuścili Warszawę. Przenieśli się do Zakopanego, gdzie Maria prowadziła do sierpnia 1939 roku modernistyczną kawiarnię Watra. Jeśli grywano tu na żywo, to z pewnością nie muzykę góralską.

W gawędzie fotograficznej Na początku był negatyw poetka odnotowała, że „nic z tamtego czasu rodzicom nie zostało oprócz rozżalenia, że pierwszy dom się nie udał” 49. Niewiele wiadomo o podhalańskim epizodzie Osieckich, ale zachowały się liczne fotografie ze spacerów. Trzyletnia Agnieszka nosiła białe futerko z góralskimi aplikacjami. Nierzadko towarzyszyli jej siostra i ojciec Marii Osieckiej. Na kilku zdjęciach widać zakopiańskiego misia. Fotografie układają się w zapis zimowych bądź letnich wywczasów. Nie rejestrują oznak codzienności domowej ani zawodowej państwa Osieckich.

Tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej Osieccy wrócili do warszawskiej willi przy Jakubowskiej 16. Dwudziestego siódmego grudnia 1945 roku dziewięcioletnia Agnieszka zanotowała w swoim pierwszym pamiętniku wrażenia z tamtego mieszkania. Przyznała, że miała własny pokoik – „mały, ale śliczny”. Karmazynowy albumik w sztywnej oprawie o wymiarach 13,5 na 8,5 cm stanowił pewnie prezent bożonarodzeniowy. Być może dziewczynka otrzymała go od Barbary Sikorskiej – ulubionej cioci, która sama potajemnie pisała dziennik.

Prostokątny pamiętnik zdobiła kremowo­-zielona kamea. Agnieszka nie była w stanie oprzeć się temu cacku. „Zaczynam mój pamiętnik / Dnia 27 XII 1945 r.” – oświadczyła uroczyście w prawym górnym rogu pierwszej kartki już w dzień po świętach. Następnie rekapitulowała – w jednym raptem zapisku dziennym – całą swą dotychczasową historię.

„W 1939 r. wróciłam z Zakopanego do Warszawy” – zaczęła, a potem zreferowała przeprowadzki w obrębie Jakubowskiej oraz wspomniała Izę Szumiel (właśc. Irena Izabela Szumiel, Isia), z którą przyjaźniła się od piątego roku życia i wspólnie uczyła w ramach tajnych kompletów:

Ponieważ była to, jak już wspominałam, okupacja niemiecka, rodzice nie posyłali mnie do szkoły i mieliśmy w domu wychowawczynię i nauczycielkę zarazem w jednej osobie. Rano na 9 godzinę przychodziła do mnie Iza i jeden chłopiec Andrzej. Mieliśmy lekcje do godziny 12. Ja i Iza uczyłyśmy się dwóch języków (teraz się uczymy trzech), a mianowicie francuskiego i niemieckiego. Niemieckiego uczyła nas nasza „nauczycielko­-wychowawczyni”. Francuskiego uczyła nas „za wytworna”, według nas, starsza pani, którą przezywałyśmy „madamcią”. Naszą „wychowawczynio­-nauczycielkę” Iza i ja przezywałyśmy „Baba”. Właściwie nasza „wychowawczynio­-nauczycielka” miała na imię Nina i była bardzo podobna do „czarnej wrony”, jak ją nazywał nasz sąsiad.

Nina vel Baba alias Czarna Wrona była nie tylko nauczycielką Agnieszki, ale także jej nianią. Za okupacji mieszkała u Osieckich, którzy całymi dniami przebywali poza domem, prowadzili bowiem po drugiej stronie Wisły kawiarnię Watra. Co ciekawe, z Życiorysu 50 Marii Osieckiej pochodzącego z późnych lat 50. wynika, że przedwojenna menadżerka całą okupację spędziła na utrzymaniu męża. Informację tę powtarza również mieszający fikcję z autobiografią wiersz Życiorys Agnieszki Osieckiej:

Urodziłam się przed wojną, pod jesień, Nie pamiętam, jak wyglądał wrzesień, ojciec się trudnił, matka przy mężu, bladzi i smutni,Hitler zwyciężył 51.

Możliwe zatem, że Maria Osiecka pracowała w Watrze na czarno lub towarzyszyła mężowi w jego życiu zawodowym, by uniknąć domowych obowiązków. Agnieszkę doglądały w tym czasie Babunia, Dziadunio i pani Nina. Siódmego kwietnia 1952 roku szesnastoletnia Agnieszka zreferowała:

Dzisiaj wstałam skoro świt o wpół do pierwszej, przejechałam się na rowerze do lotniska, tam i z powrotem, i poszłam na francuski. Idąc stamtąd do dentystki (brrr…), wybrałam drogę przez pola, a właściwie w pobliżu pól „gocławskich”. Jest to dawna trasa mych spacerów z „panią Niną” (jędzowaty potwór – wychowawczyni z czasów, gdy panna O[siecka] miała 5 lat, wiecznie zamorusaną buzię i podarty fartuszek oraz niestłumioną niechęć do wszelkiego słowa pisanego, nie wyłączając dzieła zwanego elementarzem ani organu „młodzieżowego” tzw. „Promyka”). Przechodząc tamtędy, dałam się ogarnąć nastrojowi wspomnień z dzieciństwa (jako wspomnienie nawet pani Nina traci swą potworność) i z rozkoszą ogarniałam wzrokiem cały ten obraz, który się z mym dotychczasowym życiem łączy – pola z nieśmiało wschodzącą oziminą, blady błękit przedwiośnianego nieba, rozbudowany kościół, jakiś śliczny i kochany w promieniach zachodzącego słońca, a to wszystko tchnące jakimś głębokim spokojem i radością. Taki obraz: „Przedwiosenna sielanka w przyrodzie”.

W połowie lat 90. Magda Umer nakręciła cykl rozmów telewizyjnych, w których sześćdziesięcioletnia Osiecka wspominała między innymi, że babcia Bronka i dziadek Józef byli za okupacji cudowni i kochani, z kolei Czarna Wrona budziła w niej przede wszystkim lęk. Poetka bała się jej, bo Nina „była czarna” i całkowicie obojętna na jej potrzeby:

Rodzice, kiedy pozostawiają dziecko pod opieką jakiejś niani, myślą, że to dziecko ma jakieś cudowne przygody, natomiast ja pamiętam, że ona cały czas, kiedyśmy szły na spacer, gdzieś tu właśnie nad Wisłę, gdzie przedtem tak cudnie się z ojcem bawiłam – cały czas obierała bardzo starannie jabłko, które następnie bardzo sta­rannie wkładała sobie do buzi i mi nie dawała ni kawałka. Zawsze na nią mówiłam „Wrona”, ale „Wrona” miała też jedną zaletę: miano­wicie, kiedy byłam naprawdę małym dzieciakiem, nauczyła mnie niemieckiego, więc już miałam jeden język z głowy 52.

Pierwszego marca 1943 roku Agnieszka zdała do drugiej klasy szkoły powszechnej, gdzie uczyła się w trybie eksternistycznym. Dwudziestego ósmego czerwca 1944 roku uzyskała ocenę bardzo dobrą z egzaminu do klasy trzeciej. Zaświadczenie o wynikach w nauce wystawiała dziewczynce Aniela Bartecka – kierowniczka Prywatnej Polskiej Szkoły Powszechnej Jadwigi Reutt.

W pamiętniku pojawia się także informacja, że Aga i Iza brały lekcje muzyki. Nie jest natomiast powiedziane, czy grały na jakimś instrumencie. Wspomnienia z najwcześniejszego dzieciństwa, choć pełne są szczegółów, pod piórem dziewięciolatki odkształcają się w mit albo baśń. Czas ulega w nich bowiem ulirycznieniu – traci kontury, które umożliwiłyby weryfikację danych, i oddaje przede wszystkim atmosferę:

Na pewne moje urodziny, kiedy skończyłam sześć lat, dostałam ślicznego pieska (suczkę) i prawdziwy, śliczny zegarek, ale niestety tego samego dnia poszłam do mojej kochanej Cioci i zgubiłam go. Jedyną pociechą był pies. (To, co teraz piszę, a mianowicie o psie i zegarku, było jeszcze przed pobytem u nas „Baby”. Potem, jak Rosjanie zaczęli bombardować Warszawę, wyjechałam na wieś, a gdy wróciłam, samochód po kilku dniach przejechał Miki, tak się nazywała owa suczka). Zegarek się znalazł w dziwny sposób: suczka, którą miała moja Ciocia, znalazła w łazience mój zegarek i przyniosła Cioci 53.

Ciocia Basia – siostra matki Agnieszki – tuż po wojnie miała skomplikowane relacje z Osieckimi. Temperamentny Wiktorio skonfliktował się bowiem z jej mężem. Oskarżał Władysława Sikorskiego o odmowę pomocy w ratowaniu zdrowia i życia Agnieszki, gdy ta poważnie zachorowała. Kilka lat temu zapytałam syna Sikorskiego o tę sprawę, ale odmówił komentarza. Przedwczesna śmierć męża Barbary i odejście z domu Osieckiego, a także konieczność współdzielenia opieki nad babcią Kazią spowodowały, że córki Józefa Sztechmana z czasem odbudowały przyjacielskie relacje. Dorastająca Agnieszka miewała z kolei okresy fascynacji ciocią Basią. Ponadto bardzo lubiła jej syna Maciusia. W dorosłości zaś uważała go za bratnią duszę.

W 1945 roku dziewięciolatka wspominała dziecięce zabawy z okresu okupacji i uczyniła z nich asumpt do opowieści o powstaniu warszawskim oraz popowstańczej tułaczce:

{Wracam do czasu pobytu u nas „Baby”}. Jak była u nas „Baba”, Iza i ja wymyśliłyśmy śliczną zabawę w „Duszki”. „Duszki” miały swoją królową Rozalię i dużo wrogów. I w ogóle „Duszki” były naszą tajemnicą. Pewnego razu byliśmy (to znaczy Mama, Tata i ja) w naszej kawiarni i jedliśmy obiad. Potem tata poszedł do pracy, a ja i mama poszłyśmy do naszych znajomych. O piątej godzinie wieczorem wybuchło powstanie przeciw niemcom. (Babcia Brońcia i Baba były z nami w Warszawie, w Śródmieściu, ale kochany Dziadek został na Saskiej Kępie). Pod koniec powstania niemcy wysiedlali Polaków do różnych obozów. Nas wywieźli do obozu d[o] S[ank]t Pölten. W obozie było źle. Mamusia, Tatuś i inni Polacy pracowali w fabryce. Potem Tatusia Niemcy wywieźli na okopy, a ja zachorowałam na szkarlatynę. Potem znowu byliśmy razem (to jest mama, tata i ja), ale nie wiedzieliśmy nic o Babciach, Cioci i Dziadku, których bardzo kocham. W obozie zapoznałam dwoje polskich dzieci, chłopca i dziewczynkę, których bardzo, bardzo kocham. Gdy wróciłam z obozu, znaleźliśmy się dosłownie wszyscy, tzn. cała rodzina i Iza. Izy ojciec wrócił z obozu trochę później niż my. Dalej przyjaźnię się bardzo z Izą. Gdy wróciliśmy z obozu, okazało się, że nasze mieszkanie jest zburzone. Cztery miesiące mieszkaliśmy w maleńkim pokoiczku u Dziadunia. Teraz mam nawet już swój pokój, który jest ślicznie urządzony na niebiesko, na kolor kości słoniowej i na różowo. Iza i ja chodzimy do szkoły, do czwartego oddziału i jesteśmy najlepszymi uczennicami w naszej klasie. Uczymy się teraz trzech języków: francuskiego, angielskiego i niemieckiego. Teraz będę pisać nieco obrazowiej, bo właśnie dzisiaj zaczęłam pisać mój pamiętnik i musiałam streścić szereg lat, a teraz będę pisała codziennie wieczorem przeżycia z całego dnia. Mam na imię Agnieszka, a na nazwisko Osiecka.

Ta – jakże zgrabna – wizytówka kończy wpis z 27 grudnia 1945 roku.

Wybuch powstania warszawskiego zastał Osieckich w okolicach Watry, która mieściła się przy ulicy Moniuszki. Rodzina nie wróciła na prawy brzeg Wisły, ale zeszła do śródmiejskich piwnic, a potem przedostała się na Powiśle.

Agnieszka wspominała powstańcze czasy w Moich Misiach – krótkiej prozie autobiograficznej, którą stworzyła 9 marca 1952 roku:

Kiedy miałam 6 lat i były moje imieniny, to babcia i dziadzio poszli ze mną do sklepu i kazali mi wybrać sobie, co chcę. Więc wybrałam takiego średniego, kudłatego Misia i nazwałam go zaraz Ami, chociaż wcale jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to po francusku znaczy „przyjaciel”. Zaraz bardzo tego Amisia pokochałam. A potem było Powstanie i Amiś był wszędzie ze mną – i w schronie w Watrze i potem, po wędrówce przez barykady, u stryjenki na Powiślu, i podczas ewakuacji w Pruszkowie, potem w Krakowie podczas ucieczki, i wreszcie w obozie, i w Wiedniu. Tam, uciekając w pole przed nalotem, nosiłam go najczęściej w zębach, trzymając go za ucho (bo oboje rodzice trzymali mnie za rączki). Zawsze byłam razem z Misiem i Niemcy nawet mu odrywali główkę, bo myśleli, że trzymam w nim brylanty, a ja strasznie płakałam. Wtedy to Ami zgubił jedno oko i dostał zamiast oczu dwie czarne szpilki. Wrócił razem ze mną do domu i nadal nigdy się nie rozstajemy – jeździmy razem na wszystkie wakacje i rozmaite inne dłuższe wycieczki.

Ciekawe, kim była rzeczona stryjenka? Ojciec Agnieszki nie posiadał brata, dziewczynka zatem nie mogła mieć stryjenki. Być może nazywała tak żonę któregoś z bliskich przyjaciół lub współpracowników pianisty?

Po kapitulacji powstania Osieccy zostali wygnani ze stolicy. W Rozmowach o zmierzchu i świcie poetka opowiadała, że zgubiła ukochanego misia właśnie w trakcie eksodusu. Dodała też, że bardzo z tego powodu rozpaczała. W rzeczywistości było jednak inaczej. Osieccy trafili do obozu przejściowego w Pruszkowie (właśc. Dulag 121 Pruszków), gdzie przebywali w wielkiej hali wespół z setkami wypędzonych. Maria Osiecka dbała o to, by przydzielony jej rodzinie skrawek podłogi stanowił najładniejszy z tymczasowych barłogów.

Z Pruszkowa Osieckich wywieziono do niemieckiego obozu pracy w Sankt Pölten w Dolnej Austrii, gdzie przebywali do wiosny 1945 roku. Malownicza mieścina znajduje się około 60 kilometrów od Wiednia i przepływa przez nią stanowiąca dopływ Dunaju rzeka Traisen. W pamięci Agnieszki miasteczko utrwaliło się jako marzenie o lepszym świecie.

Dwudziestego kwietnia 1950 roku nastolatka opisała swoje wrażenia następująco:

Siedząc w szkole, leżąc w ogrodzie, patrzyłam w niebo – błękitne i piękne jak żaden obraz ani żadna dekoracja. Myślałam o tym (już od dawna często tak myślę), że takie samo niebo i to samo złote, filuternie mrugające słońce jest nad St. Pölten; tak samo przeglądają się w Dunaju, jak i w Wiśle; taka sama jest Wiosna w Wiedniu, jak i w Warszawie; Wiosnę zaś kocham jednakowo i tu, w domu, nad Wisłą, i w St. Pölten, u stóp niedalekich Alp. Tylko dlatego, że Austria nie jest moją ojczyzną, nie mogę tam pojechać, nie mogę zobaczyć, jaka jest Wiosna w St. Pölten – Moje Miasteczko na dłoni!! Nie rozumiem, skąd [!] człowiek, żywy, kochający człowiek, może wymyślić tak okrutne prawo.

Myślę o moim cudnym „Miasteczku na dłoni”, o Kaiser­wald[zie], Dunaju i Wiedniu, Alpach, fiołkach i Wiośnie. Wiem, czuję to, że nie mogłabym tam zostać na zawsze, ale tak bardzo pragnęłabym móc tam od czasu do czasu pojechać i zobaczyć czyste, błękitne niebo bez szumu ciężkich bombowców, i wsłuchać się w ciszę wsi podalpejskiej i Wiosny, niezakłóconej jazgotem lecących samolotów i złowieszczym hukiem padających dookoła bomb. Chciałabym widzieć pole koło domku państwa Lege zaorane i zasiane, a nie zryte lejami półtonówek. Chciałabym patrzeć na Dunaj, nie widząc dookoła siebie spustoszenia sianego wszędzie przez pierwszą linię frontu. Chciałabym chodzić po Wiedniu, Wienerwaldzie i Wiener Neustadt, nie widząc dookoła siebie ani mundurów hitlerowskich, ani nie czując strasznego oddechu wojny. Chciałabym po prostu zobaczyć i odczuć Wiosnę tam, gdzie już raz widziałam ją w chwilach, kiedy żyło się z dnia na dzień, z godziny na godzinę, w kraju swoich wrogów, który pokochałam.

Pięknie byłoby, gdyby cały Świat, narody i państwa podały sobie ręce i ustanowiły zgodnie „Stany Zjednoczone Świata”. Nie byłoby ani wojny, ani głodu, ani nieszczęścia i wyzysku – byłaby Wiosna. Dla takiego szczęścia można zrezygnować z miłości Ojczyzny – staje się ona wobec takiej możliwości po prostu szowinizmem!

Jak to by było pięknie – Pokój i Wiosna, i moje Miasteczko na dłoni! Dunaj i Wisła, Warszawa i Wiedeń!