Orzeł z Budapesztu. Wspomnienia kuriera KG AK - Jan Łożański - ebook

Orzeł z Budapesztu. Wspomnienia kuriera KG AK ebook

Jan Łożański

0,0
21,25 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Druga książka  z serii "Historie niezwykłe".

W 1939 roku Jan Łożański wyrusza na front, przekonany, jak wielu jego kolegów, że wojna szybko się skończy. Tak rozpoczyna się pasjonująca historia młodego mężczyzny,żołnierza, sportowca, którego działania napędzają dwa pragnienia: walki z hitlerowskim okupantem i służby ojczyźnie. Te pragnienia każą mu najpierw uciec z niemieckiej niewoli, później przedostać się na Węgry, a wreszcie – zrezygnować z marzenia o walce w polskiej armii na Zachodzie na rzecz niebezpiecznej, często niewdzięcznej służby kuriera na trasie Budapeszt–Warszawa.

Wspomnienia Jana Łożańskiego czyta się jak powieść przygodową, tym bardziej fascynującą, że napisaną przez życie. Jak w najlepszej powieści, nie brak w nich nagłych, niespodziewanych zwrotów akcji, niezwykłych zbiegów okoliczności, dramatycznych pościgów i ucieczek, a także… pięknych kobiet. Sytuacje humorystyczne sąsiadują z tragicznymi, a proza życia – z momentami niezwykłych wzruszeń i patriotycznych uniesień. To naprawdę niezwykła opowieść zwykłego-niezwykłego człowieka, osnuta na tle wydarzeń wielkiej historii. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 725

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jan Łożański

Orzeł z Budapesztu

Wspomnienia kuriera KG AK

© Copyright by Demart SA, Warszawa 2012

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część ani całość wydawnictwaOrzeł z Budapesztunie może być reprodukowana ani przetwarzana w sposób elektroniczny, mechaniczny, fotograficzny i inny; nie może być użyta do innej publikacji oraz przechowywana w jakiejkolwiek bazie danych bez pisemnej zgody Wydawcy.

Wydawca: Demart SA

02-495 Warszawa

ul. Poczty Gdańskiej 22a

tel. 22 662 62 63; faks 22 824 97 51

http://www.demart.com.pl

e-mail: [email protected]

Dział zamówień:

Sprzedaż hurtowa:

tel. 22 498 01 77/78, faks 22 753 03 57

e-mail: [email protected]

Sprzedaż detaliczna:

e-mail: [email protected]

Zebrała i opracowała: Krystyna Chowaniec

Współpraca: Tadeusz Kuraś, Szymon Milczanowski

Redakcja i korekta: Beata Jankowiak-Konik

Konsultacja językowa: Éva Szabó

Projekt okładki: Krzysztof Stefaniuk

Dobór ilustracji: Beata Jankowiak-Konik

Źródła ilustracji: Archiwum rodzinne Jana Łożańskiego

ISBN: 978-83-7427-838-6

Działalność kurierów podczas II wojny światowej

Wspomnienie o Janie Łożańskim „Orle”

Od redakcji

I. Kampania wrześniowa

II. Tak się zaczęło…

III. Na nowej trasie „Jaga”

IV. Nowy partner - Gustaw Frączysty

V. Pierwsza wpadka na trasie „Jaga”

VI. A jednak sport zbliża ludzi!

VII. Polak, Węgier, dwa bratanki…

VIII. Angielska kolacja

IX. Kurierska codzienność

X. Jak zostałem studentem

XI. Konsekwencje gościnności

XII. Przedstawiciel rządu nie lubi czekać

XIII. Tragiczna wiadomość z Zarszyna

XIV. Szczęście w nieszczęściu

XV. Pokonany przez chorobę

XVI. W szponach gestapo

XVII. Ostatnie miesiące wojny

XVIII. W oblężonym Budapeszcie

XIX. Nazywam się Łożański

XX. Znów na kurierskich szlakach

XXI. W rękach UB

XXII. Po wyroku

Działalność kurierów podczas II wojny światowej

Wraz z utworzeniem pod koniec września 1939 r. tajnej Służby Zwycięstwu Polski (SZP) jej komendant główny dążył do jak najszybszego nawiązania dwustronnej, regularnej łączności z naczelnymi władzami Polski na uchodźstwie. Uznano, że stosunkowo najłatwiej kontakt z emigracją będzie można uzyskać przez sąsiadujące z Polską neutralne Węgry i Rumunię. Niezwłocznie przystąpiono do organizowania dróg kuriersko-przerzutowych od strony Polski. W SZP powołano do życia specjalną Komórkę Łączności z Zagranicą o kryptonimie „Zagroda” (wcześniejsze kryptonimy: „Zenobia”, „Łza”, „Załoga”), podlegającą V Oddziałowi (Dowodzenia i Łączności) Komendy Głównej SZP/ZWZ/AK. Po rozbudowie oddziału i podziale na wydziały, wydziałem Łączności Konspiracyjnej (V-K, nazwa wprowadzona w 1941 r.) kierowała Janina Karasiówna „Bronka”. Działem łączności zagranicznej kierowała Emilia Malessa „Marcysia”, stąd często nazywano ją „Panią na Zagrodzie”. Od połowy 1940 r. „Zagroda” dzieliła się na pion wewnętrzny i zewnętrzny. Pion wewnętrzny w Warszawie zajmował się obsługą, przygotowaniem, ekspedycją, przyjęciem, zabezpieczeniem, archiwizowaniem poczty i wyprawianiem kurierów i emisariuszy (posiadano własną komórkę legalizacyjną, fotograficzną, sieć łączności, własną kasą walut, pracownię schowków, sieć alarmową). To właśnie pracownicy „Zagrody”, na czele z E. Malessą, tworzyli sieć kurierską. Pionowi zewnętrznemu w Krakowie podlegały trasy biegnące przez południe Europy, czyli Odcinek „Południe”.

Początkowo każdy kurier pokonywał całą trasę Warszawa (Kraków) – Budapeszt. Było to jednak zadanie niezwykle trudne i szczególnie niebezpieczne. Dlatego przystąpiono do organizacji systemu łączności sztafetowej. Zbudowano sieć konkretnych tras, opartych o bardzo precyzyjnie wyznaczone punkty odbioru i przerzutu materiałów konspiracyjnych oraz punktach przerzutowych przeznaczonych na odpoczynek, zwanych melinami. Zorganizowano je w różnych miejscowościach wzdłuż południowej granicy Polski, na poszczególnych odcinkach przerzutowych. System był tak opracowany, że między Warszawą (Krakowem) a miejscowościami leżącymi na trasie do Budapesztu szło kilku kurierów, którzy wymieniali się, przekazując sobie przesyłkę.

W lipcu 1940 r. tereny południowej Polski zostały podzielone na 4 pododcinki przerzutów kurierskich, które swym zasięgiem obejmowały: pododcinek I – rejon Sanoka (kryptonim „Bronisława”), pododcinek II – rejon Jasła (kryptonim „Kazimiera”), pododcinek III – rejon Nowego Sącza (kryptonim „Sabina”) i pododcinek IV – rejon Nowego Targu (kryptonim „Teresa”). Z każdego pododcinka kurierzy mieli wytyczone trasy, w miarę najbezpieczniejsze, np. z pododcinka „Kazimiera” biegła trasa o kryptonimie „Jaga” (od 1942 r., po reorganizacji trasy, pod kryptonimem „Kora”), zorganizowana i obsługiwana przez trzech kurierów Bazy „Romek”, w tym Jana Łożańskiego, autora prezentowanych tu wspomnień. Na terenie pododcinków każda trasa, w zależności od jej przeznaczenia (kurierska lub sztafetowa), miała własne przygraniczne punkty przerzutowe lub punkty wymiany poczty, punkty przejściowe, noclegowe, meliny i skrzynki. Były one, dzięki istniejącej sieci łączności powiązane w jedną całość. Punkty przerzutowe były obsługiwane przez stałych przewodników.

Na przełomie 1939/1940 r. zorganizowano punkty pośredniczące, bazy łącznikowo-wywiadowcze na trasach kurierskich.

Najważniejszą z baz, przez którą przechodziły prawie wszystkie szlaki z okupowanego kraju na Zachód, była Baza nr 1 w Budapeszcie o kryptonimie „Romek” (od maja 1942 r., po przejściu Bazy do działalności w ścisłej konspiracji, pod kryptonimem „Liszt”; natomiast w marcu 1944 r., po wkroczeniu do Budapesztu wojsk niemieckich, Baza po krótkiej przerwie wznowiła działalność pod kryptonimem „Pestka” i funkcjonowała do momentu wkroczenia do miasta Armii Czerwonej). Odegrała ona ważną rolę nie tylko w samym systemie łączności, w pracy wywiadowczej, ale głównie jako pośrednik w funkcjonowaniu konspiracji w okupowanym kraju. Baza „Romek” do połowy 1941 r. była ukierunkowana na obsługę terenów pod okupacją niemiecką. Drugą bazą w tym okresie była Baza „Bolek” (później „Bolek 2”) w Bukareszcie, która zajmowała się obsługą ruchu pod okupacją sowiecką. Istniała ponadto w początkowym okresie wojny Baza „Witold” w Kownie (utrzymywała szlak na Wilno, a jej drogi do Centrali prowadziły przez Sztokholm), a także Baza „Anna” w Sztokholmie.

Do utrzymania łączności między centralą a okupowanym krajem potrzebni byli odpowiedni ludzie. Zadania te wypełniali emisariusze i kurierzy. Kurierzy stali o stopień niżej od emisariuszy (emisariuszami, których funkcja odpowiadała członkom Komendy Głównej, komendantom obszarów i okręgów, byli m.in. Jan Nowak-Jeziorański, Jan Karski, Jerzy Lerski). Zwykle ci pierwsi nie byli wtajemniczani w zawartość meldunków, które nieśli. Ich zadaniem było donieść na określony punkt, przekazać pod określony adres dokumenty lub inne przesyłki, które wychodziły z kraju i miały dotrzeć do władz na emigracji lub były przekazywane ze Sztabu Naczelnego Wodza do kraju. Do zadań emisariuszy i kurierów werbowano ludzi inteligentnych, wykształconych, rzutkich, kreatywnych, o mocnych nerwach – podobnie jak kadrowych oficerów wywiadu.

dr Witold Sienkiewicz

Wspomnienie o Janie Łożańskim „Orle”

Jan Łożański w mundurku ucznia szkoły rolniczej w Gródku Jagiellońskim w 1929 r.

Jan Łożański ps. „Orzeł”, „Jan Madejski”, urodził się w Zarszynie 4 lutego 1912 roku Zapalony sportowiec (grał w piłkę nożną, odnosił sukcesy jako bokser) został zawodowym wojskowym. Wybuch II wojny światowej zastał go w plutonie przeciwpancernym 6. Pułku Strzelców Podhalańskich w Samborze. Po klęsce wrześniowej uciekł z niewoli niemieckiej i wrócił do rodzinnego Zarszyna. W grudniu 1939 roku postanowił, przez Węgry, udać się do polskiego wojska tworzącego się we Francji. Jednak do służby zaangażowano go już na terenie Węgier – wysportowany, zawodowy żołnierz został kurierem Bazy „Romek” w Budapeszcie1 . Początkowo szedł do Polski przez Tatry, później 45 razy przemierzał trasę „Jaga” – „Kora” (przez Beskid Niski, w okolicach Rymanowa-Zdroju). Służbę kurierską pełnił, z przerwami, do 1945 roku (od grudnia 1941 roku do końca lata 1942 był kurierem do dyspozycji ks. Łaskiego, a od jesieni 1943 roku, przez sześć miesięcy przebywał w sanatorium z powodu ciężkiej choroby płuc). W czasie trudnej i niebezpiecznej służby był dwukrotnie aresztowany przez gestapo, czterokrotnie przez Węgrów. W dniu 19 marca 1945 roku, po zajęciu Budapesztu przez wojska radzieckie, został, wraz z pracownikami Bazy, uwięziony przez kontrwywiad sowiecki. Mimo licznych wojennych przeżyć – ocalał. Gestapo natomiast zastrzeliło jego siostrę Irenę oraz osadziło w więzieniu na pół roku podeszłego już w latach ojca.

W przerwach pomiędzy wyprawami do kraju Łożański studiował na budapeszteńskiej politechnice pod nazwiskiem Jan Madejski. Zapewniało mu to doskonałe alibi i możliwość swobodnego poruszania się na terenie Węgier.

Koniec wojny nie oznaczał dla Jana Łożańskiego powrotu do spokojnego życia. Dotarł do dowództwa II Korpusu w Ankonie i tam otrzymał polecenie powrotu na kurierski szlak. Przekraczanie granic ułatwiała mu uzyskana od władz państwowych zgoda na ukończenie studiów w Budapeszcie. Głównym zadaniem kuriera „Orła” po zakończeniu wojny było wyprowadzanie z Polski osób zagrożonych aresztowaniem i rodzin oficerów PSZ na Zachodzie.

Aresztowany 17 lipca 1947 roku w Cieszynie, przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa w Krakowie, po ciężkim śledztwie w osławionym pawilonie X, 18 marca 1948 roku został skazany przez Rejonowy Sąd Wojskowy w Warszawie na 15 lat więzienia oraz utratę praw obywatelskich i honorowych na 10 lat. Od jesieni 1948 roku aż do amnestii w sierpniu 1956 roku przebywał w jednym z najcięższych więzień we Wronkach. Podczas pobytu w więzieniu nawiązał kontakt z Władysławą Litwin z Sanoka, którą później poślubił i w tym mieście zamieszkał po zwolnieniu z więzienia.

Jana Łożańskiego poznałam w Sanoku w 1985 roku, kiedy zaprosiłam go na spotkanie z uczniami – uczyłam wówczas historii w SP nr 7. Pan Jan bardzo chętnie spotykał się z młodzieżą i potrafił mówić do młodych ludzi. Spotkania z nim były fascynującą lekcją historii; uświadamiały słuchaczom nie tylko różnorodność i dramatyzm wydarzeń II wojny światowej, ale głównie ogromną niesprawiedliwość i krzywdę, jakiej doznali żołnierze AK po zakończeniu działań zbrojnych.

Ponieważ Jan Łożański, w wyniku urazów głowy doznanych podczas przesłuchań, w starszym wieku był osobą niedowidzącą, zaczęłam spisywać jego wspomnienia. Praca trwała kilka lat. Rozdział Żołnierze w sutannach dyktował mi już w szpitalu, ciężko chory. Pan Jan mówił, ja zapisywałam, potem w domu porządkowałam notatki, na następnym spotkaniu odczytywałam – znów poprawki – i po uzgodnieniu treści rękopis przepisywał na maszynie śp. Tadeusz Kuraś.

Lata spotkań i spisywania wspomnień, a potem także porządkowania zbioru fotografii, były dla mnie bardzo ważne – nie tylko mogłam bliżej poznać wybitnego kuriera, ale dzięki niemu – także innych przedstawicieli Polskiego Państwa Podziemnego. Jana Łożańskiego odwiedzali Stanisław Marusarz i Stanisław Frączysty (wspomnienia Stanisława Frączystego dołączone są do wspomnień Jana Łożańskiego). Uczestnicząc w I i II Zjeździe Kurierów i Emisariuszy KG ZWZ-AK poznałam i wysłuchałam relacji kurierów oraz organizatorów łączności KG ZWZ-AK z zagranicą. W II Zjeździe uczestniczyli także „moi” harcerze z drużyny, która w 1987 roku przyjęła imię Kurierów Beskidzkich ZWZ-AK.

Niestety, mimo wielu starań udało się wydać tylko część wspomnień (okres powojenny), cieszę się więc bardzo, że teraz czytelnik będzie mógł poznać całość fascynującej opowieści o losach jednego z najdzielniejszych żołnierzy Polski Podziemnej.

Krystyna Chowaniec

Od redakcji

I Zjazd Kurierów i Emisariuszy KG ZWZ-AK w Krakowie, 1988 r., Jan Łożański siedzi obok Krystyny Chowaniec

Serdecznie dziękujemy Pani Krystynie Chowaniec, bez której zaangażowania i pracy ta książka by nie powstała oraz wszystkim, którzy okazali nam wsparcie i serce.

Rodzina Jana Łożańskiego

Otrzymując tak osobisty materiał, jakim są czyjeś wspomnienia, redaktor zawsze napotyka spore trudności. To, co dla piszącego oczywiste, dla czytelnika może już wcale takie nie być. Trudno jednak wszystko szczegółowo wyjaśniać, bo wspomnienia stracą wartkość swojej narracji i walor autentyczności. Czasem też, zwłaszcza w przypadku wspomnień spisywanych po wielu latach, szczegóły zacierają się w pamięci i autor sam nie jest do końca pewien kolejności wydarzeń, nazwisk czy miejsc. W przypadku wspomnień Jana Łożańskiego, trudność jest o tyle większa, że autora nie ma już wśród nas, nie można go więc poprosić o wyjaśnienia czy doprecyzowanie pewnych spraw.

Podchodząc z największym szacunkiem do wspaniałej historii „kuriera z Budapesztu”, redakcja starała się ograniczyć swoje ingerencje w tekst do minimum. Jednak przez wzgląd na lepsze zrozumienie tekstu, usunięte zostały fragmenty, które wyraźnie powtarzały treści wprowadzone już w innym miejscu. Dodano także przypisy tam, gdzie mogą one pomóc czytelnikowi w zrozumieniu treści.

Zdarzało się jednak i tak, że pewne informacje powracały kilkakrotnie, ale w nieco zmienionej formie lub w innym kontekście – we wszystkich przypadkach, w których redaktor nie miał pewności co do rzeczywistego stanu rzeczy czy intencji autora, pozostawiał tekst w oryginalnym układzie, odnotowując swoje wątpliwości w przypisie.

W przypadku nazw i nazwisk, zwłaszcza obcojęzycznych, tam, gdzie udało się ustalić właściwą pisownię, została ona poprawiona, w pozostałych przypadkach pozostawiono pisownię oryginału.

I. Kampania wrześniowa

W 1939 roku służyłem, jako zawodowy wojskowy, w plutonie przeciwpancernym 6. Pułku Strzelców Podhalańskich w Samborze, którego dowódcą był pochodzący z powiatu jasielskiego por. Stanisław Betlej1 – wspaniały, solidny i uczciwy człowiek. Już od wiosny 1939 roku przebąkiwano, że wojna między Niemcami a Polską jest nieunikniona, że po Austrii i Czechosłowacji przyjdzie kolej na nas. Jednak w kołach wojskowych dementowano te wiadomości, jako nieprawdziwe i rozpowszechniane przez propagandę wroga. Zaprzeczały temu również podróże ówczesnego polskiego ministra spraw zagranicznych Józefa Becka do Niemiec. W gazetach, na pierwszych stronach, dużymi literami, można było wyczytać „Polska gwarancją równowagi pokoju w Europie”, albo „Polska jest przysłowiowym języczkiem u wagi, jeżeli chodzi o pokój w Europie”. Sam nie lubiłem zajmować się polityką, ani przed rozpoczęciem służby wojskowej, ani w czasie jej trwania, więc przyjmowałem te wiadomości bez specjalnego zainteresowania, jednak i u mnie padały one na dość podatny grunt. Uwierzyłem, że rzeczywiście jesteśmy potęgą, z którą nawet Niemcy muszą się liczyć. Tego samego zdania byli też moi najbliżsi koledzy i inni żołnierze. Liczyliśmy również na to, że mamy podpisany z Niemcami pakt o nieagresji – sądziliśmy, że w tej sytuacji wojna jest chyba niemożliwa, bo Niemcy nie odważą się nas zaatakować. Jednak w miarę, jak zbliżał się wrzesień, z uwagi na liczne wydarzenia polityczne zaczęliśmy zmieniać zdanie i coraz bardziej wierzyć, że takie żądania Hitlera, jak oddanie Gdańska i utworzenie tzw. korytarza, w niedługim czasie doprowadzą do wojny. Wreszcie wypadki poczęły się toczyć lawinowo.

W ostatnich dniach sierpnia 1939 roku ogłoszono oficjalną mobilizację, na mocy której otrzymałem przydział na dowódcę pocztu batalionowego 1. batalionu 6. pspodh., którego dowódcą był kpt. Ziółkowski. Przyznam, że szkoda mi było opuszczać „nasz” pluton przeciwpancerny, żałowali tego również por. Betlej oraz inni koledzy, z którymi byłem zżyty. Jednak rozkaz trzeba było wykonać bez cienia sprzeciwu, wszak zbliżała się wojna. Z żalem przeniosłem się więc do 1. batalionu, gdzie spotkałem Leszka Wasilkowskiego – mego wychowanka ze szkoły podchorążych rezerwy w Przemyślu2, z czasów, kiedy byłem tam instruktorem. Leszek otrzymał przydział do tego samego pocztu batalionowego. Pozostałych żołnierzy nie znałem.

Z chwilą ogłoszenia mobilizacji zapanowało nerwowe poruszenie. Wszystkie kompanie otrzymały nowe sorty mundurowe, uzbrojenie, buty itp. Po raz pierwszy wydano też karabiny przeciwpancerne, których nigdy wcześniej nie widziałem – po trzy na kompanię strzelecką. Otaczano je ścisłą tajemnicą wojskową, tak, że nawet nie wolno było ich rozpakować i do samego wymarszu trzymano je w magazynie, a wydano dopiero po całkowitym umundurowaniu batalionu. Po zakończeniu wstępnych przygotowań zarządzono zbiórkę na placu alarmowym, skąd kopaniami udaliśmy się do tzw. Zawidówki, dzielnicy Sambora, gdzie znajdował się plac ćwiczeń. Tam nastąpił przegląd batalionu przez dowódcę – kpt. Ziółkowskiego. Był to człowiek dość niskiego wzrostu, szczupły, służbista, jednak bardzo sprawiedliwy i uczynny. Przegląd trwał długo i został przeprowadzony niezwykle skrupulatnie, z czego zresztą słynął dowódca, ale był to przecież przegląd przed wyjazdem na front, więc wszystko musiało być na medal. Po przeglądzie złożyliśmy broń w kozły i czekaliśmy na obiad, który właśnie gotował się w kuchniach polowych.

Jan Łożański z rodziną jednego z przyjaciół w Samborze

W międzyczasie ja, jako zawodnik wojskowego klubu sportowego „Korona”, żegnałem się ze swymi kibicami i licznymi sympatykami. Oczywiście nie zabrakło między nimi i dziewcząt, bo na terenie Sambora byłem znanym sportowcem: grałem w piłkę nożną na pozycji bramkarza, ale także biegałem, grałem w siatkówkę, boksowałem się i jeździłem na nartach. Mając jeszcze sporo czasu, przypominaliśmy sobie sukcesy sportowe, jakie osiągnąłem podczas pobytu w tym mieście: w roku 1937 zdobyłem mistrzostwo w wieloboju okręgu wojskowego DOK X3, w tymże roku uzyskałem również 2. miejsce w plebiscycie na najlepszego piłkarza w okręgu lwowskim, zorganizowanym przez „Telegram Sportowy”. Zresztą wówczas byłem młody, sprawny, a sport był moim żywiołem. Nic więc dziwnego, że byłem w Samborze znany i lubiany.

Czas nieubłagalnie leciał i wreszcie nastąpiły pożegnania – żegnający prosili, aby napisać do nich z Berlina, w którego zdobycie wszyscy wierzyli, nie spodziewając się, że nastąpi to dopiero za pięć lat. Zaraz po obiedzie padł rozkaz przygotowania się do wymarszu i po kilku minutach staliśmy już w dwuszeregu. Jako poczet dowódcy batalionu, szliśmy na czele 1. kompanii. Część batalionu ładowała się do pociągu na stacji w Samborze, zaś część w Zawidówce. Sam załadunek poszedł bardzo szybko i sprawnie – zresztą wielokrotnie to ćwiczyliśmy, nie przeczuwając, że wkrótce się przyda.

Po załadowaniu było trochę wolnego czasu, więc znajomi znów przybyli na stację, przynosząc zarówno mnie, jak i innym żołnierzom, różne smakołyki i inne drobnostki. Jeżeli chodzi o gościnność mieszkańców Sambora, bez żadnej przesady można stwierdzić, że była ona wręcz niespotykana. Tego wprost nie da się opisać – prawie wszystko, co mieli najlepszego, przynosili na stację i obdarowywali żołnierzy jadących na front. Na stację przyszła także moja sympatia, która chciała się ze mną pożegnać, lecz unikałem jej; miałem do niej specjalną urazę i nie chciałem z nią rozmawiać. Mimo pewnej nerwowości, wszyscy byliśmy jak najlepszej myśli, wierząc, że zdobycie Berlina jest kwestią kilku lub kilkunastu dni. Utwierdziło nas w tym przekonaniu podpisanie paktu z Francją i Anglią. Wierzyliśmy, że Francuzi i Anglicy nie pozwolą nam zginąć, przecież wówczas były to potęgi. Słowem – duch i samopoczucie żołnierzy były wspaniałe, nie mówiąc już o ludności cywilnej. W międzyczasie napisałem list do rodziców, powiadamiając ich, że jadę na front, lecz dokąd, tego jeszcze nie wiedziałem. Zapowiedziałem, że za klika dni napiszę drugi list i podam swój adres, możliwe nawet, że z Berlina.

Wreszcie przygotowania do odjazdu zakończono; gorące pożegnania i całusy, śmiech, radość, jakbyśmy nie jechali na front, lecz na jakiś festyn lub inną imprezę. Oczywiście nie brakło też i płaczu żon czy matek – wyruszaliśmy jednak na wojnę, a jak wiadomo, nie wszyscy z niej wracają i trzeba sobie było z tego zdawać sprawę. Mimo to wierzyliśmy propagandzie i zdawało się nam, że droga do Berlina stoi przed nami otworem. Nasz transport wreszcie ruszył na zachód. Na stacjach, które mijaliśmy, widać było przygotowania do wojny. Prawie wszystkie szyby w oknach pozaklejano papierowymi paskami w kształcie litery X, co miało zabezpieczyć je przed wypadnięciem w czasie wybuchu, gdzieniegdzie kopano rowy dla ochrony przeciwlotniczej. Wszędzie znać było gorączkowy pośpiech. Pogoda była śliczna, na niebie ani jednej chmurki. Na stacjach, gdzie postój trwał nieco dłużej, zezwalano na pobieranie wody, którą podawali spontanicznie miejscowi, głównie młodzież i harcerze.

W Tarnowie czekaliśmy dość długo, bo nie było wolnej drogi w kierunku Krakowa i wówczas nad miastem, na bardzo dużej wysokości, ukazał się nieprzyjacielski samolot, który na pewno obserwował ruchy naszych wojsk. Oczywiście zarządzono alarm „karabiny przeciwlotnicze na stanowisko”, no i sławne, dość często u nas ćwiczone pogotowie przeciwgazowe. Po próbnym założeniu masek przeciwgazowych okazało się, że te otrzymane z magazynu MOB4 mają na pochłaniaczach obwódki z papieru, w rezultacie czego kilku żołnierzy zaczęło się dusić. Dopiero po zdarciu papieru maska zaczęła działać prawidłowo.

Na dalszych stacjach byliśmy bardzo serdecznie witani. Wszyscy widzieli w nas obrońców i zwycięzców. Ludzie wynosili na stacje wszystko, co mieli najlepszego, żeby żołnierzom niczego nie brakowało: wszelkiego rodzaju soki, kompoty, ogórki, owoce, kanapki i inne rzeczy, które były dla nas luksusem. Byliśmy tą gościnnością mile zaskoczeni i uradowani. Punkt kulminacyjny nastąpił w Krakowie, gdy czekaliśmy przed dworcem kolejowym. Tam formalnie obrzucono nas paczkami żywnościowymi, czekoladami i owocami, nie mówiąc już o kanapkach czy innych smakołykach. Po drodze mówiono nam: „Bijcie Niemców, ale dobrze i bez miłosierdzia, i nie dopuście ich do naszej prastarej stolicy”.

Nagle na czystym niebie ukazał się samolot nieprzyjacielski, do którego zaczęła strzelać artyleria przeciwlotnicza, ale samolot nic sobie z tego nie robił. Zastanawialiśmy się wówczas bardzo intensywnie, dlaczego nasze samoloty myśliwskie nie przepędzą intruza. Dla nas, żołnierzy, było to niezrozumiałe, ale pomyśleliśmy sobie, że widocznie nasza obrona ma jakąś inną taktykę, o której my nie mamy pojęcia. Nieprzyjacielski samolot nadal krążył nad nami bez żadnych przeszkód. Rozdano nam gazety, w których na pierwszej stronie dużymi literami było napisane, że wojska francuskie w kilku miejscach przełamały linię Zygfryda, a nasze wojska wtargnęły do Prus Wschodnich. Nie trzeba dodawać, że byliśmy zachwyceni tymi sukcesami. Żałowaliśmy tylko jednego: że nie będziemy tymi szczęśliwcami, którzy pierwsi wejdą do Berlina jako zwycięzcy. Zazdrościliśmy kolegom, którzy już walczą na terytorium niemieckim.

Tymczasem już w Krakowie spotkaliśmy pierwszych uchodźców ze Śląska – opowiadali oni o różnych represjach stosowanych wobec Polaków przez hitlerowców, którzy ponoć już wkroczyli na nasze ziemie. Tak więc wiadomości wyczytane w gazecie i to, co usłyszeliśmy od uchodźców, jakoś się ze sobą nie zgadzało: z jednej strony gazety pisały o sukcesach w wojnie z Niemcami, a z drugiej – ci zmęczeni ludzie opowiadali o mordach i okrucieństwie hitlerowców. Usiłowaliśmy sobie tłumaczyć, że taki tragiczny los dotknął tylko niewielką liczbę ludzi zamieszkałych na pograniczu, a także, że być może są to dywersanci, którzy starają się spowodować panikę i załamać niezwykle bojowego ducha w narodzie polskim. Nie przejęliśmy się więc zbytnio opowieściami uciekinierów, ciągle jeszcze wierząc raczej gazetom. Jednak po pewnym czasie pociąg z moim transportem ruszył, a im dalej na zachód, tym więcej spotykaliśmy uchodźców. Zaczęliśmy się zastanawiać, co to wszystko znaczy, lecz dalej pocieszaliśmy się, że może tylko w niewielkim rejonie Niemcy przełamali naszą granicę i dlatego my podążamy w tamtym kierunku, aby ich wypędzić z polskiej ziemi.

Około godziny dziesiątej wieczorem dojechaliśmy do stacji Trzebinia i tam padł rozkaz przygotowania się do wyładunku. Byliśmy bardzo ciekawi, dlaczego tu właśnie kazano nam wysiąść, bo z Trzebini do granicy polsko-niemieckiej był jeszcze spory kawał drogi. Znowu wytłumaczyliśmy sobie, że może to jakiś manewr taktyczny. Wyładunek transportu przebiegał w jak najlepszym porządku, nie było żadnych nieprawidłowości i przy tej okazji, jako zawodowy wojskowy, podziwiałem jeszcze dość dobrze funkcjonującą machinę naszej armii. Nasz poczet trzymał się razem i wykazał wielkie zdyscyplinowanie. Widocznie moje uwagi o dyscyplinie, wypowiedziane przed wyruszeniem w Samborze, odniosły właściwy skutek. Obowiązkiem naszym, jako pocztu, było trzymanie się zawsze w pobliżu dowódcy batalionu, gdyż stanowiliśmy jakby jego prawą rękę. On sam zwykle znajdował się przy 1. kompanii strzeleckiej.

Po wyładowaniu się całego batalionu, kompanie zostały uformowane w czwórki i marszem ubezpieczonym w pogotowiu bojowym ruszyliśmy przez las, w kierunku Olkusza. Już zaczynało świtać i zapowiadał się piękna pogoda. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że przecież maszerujemy w szyku bojowym, marszem ubezpieczonym, a naboje, zamiast w zamkach karabinów, tkwią w ładownicach. Dyskretnie szepnąłem o tym kpt. Ziółkowskiemu, który w odpowiedzi na to szpetnie zaklął i dał rozkaz zatrzymania całej kolumny marszowej. Następnie wezwał dowódców kompanii i wydał rozkaz: „Ładuj broń”. Ten rozkaz będę pamiętał do końca życia. Zgodnie z regulaminem otworzyłem ładownicę i zamek, kciukiem prawej ręki, jak mnie uczono przez wiele lat, wcisnąłem naboje do komory zamkowej. Tym razem naboje przeznaczone były nie do tarczy, ale dla znienawidzonego wroga, który w zdradziecki sposób napadł na nasz kraj. Wykonanie tego rozkazu zrobiło na mnie ogromne wrażenie – wiedziałem, że od tej chwili będę strzelał do Niemców. „Takie jest prawo wojny” – pomyślałem – „jeśli ty nie będziesz strzelać, wróg cię zabije; aby zwyciężać, trzeba strzelać, trzeba zabijać”.

Było już dość jasno, gdy usłyszeliśmy warkot motoru, który stopniowo stawał się coraz głośniejszy, a nad naszymi głowami pojawił się samolot. Padł rozkaz: „Lotnik kryj się!”, lecz nie dało to pożądanego skutku, bowiem nad maszerującym batalionem unosiła się ogromna chmura pyłu. Nie trzeba być wojskowym, aby odgadnąć, że w takim pyle maszeruje kolumna wojska. Po półgodzinie ponownie przeleciał nad nami wrogi samolot, ale zachowywał się biernie, nie strzelając ani nie zrzucając bomb. Wreszcie wyszliśmy z lasu i upał niemiłosiernie zaczął nam się dawać we znaki. Przechodziliśmy przez piaski, brodząc w nich po kostki. Ogromnie chciało nam się pić. Nagle znowu nadleciał samolot. Tym razem był bardzo wysoko, a jego zadaniem była chyba nadal obserwacja ruchów naszych wojsk, bo też nie strzelał i oddalił się w kierunku zachodnim. Co pewien czas podczas marszu zatrzymywaliśmy się na krótki odpoczynek. Cóż to jednak znaczyło na takiej piaszczystej pustyni, gdzie nie było żadnego cienia, a napotkane gdzieniegdzie studnie były zupełnie wyschnięte? Pragnienie cały czas nam doskwierało. Wreszcie doszliśmy do Olkusza i oczom naszym przedstawił się przygnębiający widok. Na całą szerokość drogi, z kierunku zachodniego, dosłownie płynęła ogromna lawina uchodźców. Pędzili krowy, konie i cielęta, a dobytek wieźli na wozach, wózkach, rowerach, wózkach dziecięcych i na wszelkiego rodzaju wehikułach. Wśród nich było przede wszystkim dużo ludzi starych, nieco mniej młodych oraz sporo dzieci. Wszyscy byli bardzo zmęczeni, wynędzniali, obdarci i brudni. Jednym słowem: obraz nędzy i rozpaczy.

Naszym zadaniem był marsz na zachód, lecz ze względu na ogromne masy uchodźców, poruszanie się oddziałów było niezmiernie utrudnione. Uchodźcy opowiadali o okrucieństwach Niemców wobec Polaków, z powodu których musieli uciekać przed barbarzyńcami. Około południa nasz batalion zatrzymał się i zaczęliśmy przygotowywania do obrony. Wszystko wskazywało na to, że zamiast atakować Niemców na ich terytorium, będziemy bronić się przed nimi we własnym kraju. Niepokój zaczął nurtować nie tylko mnie, ale i moich żołnierzy, nie mówiąc już o oficerach. Jednak zgodnie z otrzymanym rozkazem, organizowaliśmy obronę, wybierając stanowiska i kopiąc rowy. Odpowiednio je umacnialiśmy, maskując, zgodnie z regulaminem, jak nas kiedyś uczono. Budowa stanowisk obronnych trwała dość długo, gdyż pracowaliśmy bardzo solidnie, z przekonaniem, że właśnie tu będziemy stawiać pierwszy opór, by odrzucić Niemców wstępnym kontratakiem i uderzyć w nich już na ich terenie. Dopiero w nocy otrzymaliśmy obiad połączony z kolacją, który zjedliśmy z ogromnym apetytem.

O północy zostałem wezwany do dowódcy batalionu, który dał mi rozkaz dopilnowania wysadzenia mostka, znajdującego się po zachodniej stronie Olkusza. Byłem tym bardzo przejęty. Zdawałem sobie sprawę, że skoro mamy wysadzać most, jest więcej niż pewne, że będziemy się cofać, albo bronić do przysłowiowej ostatniej kropli krwi. Z daleka dawało się już słyszeć strzały artyleryjskie i widać było łuny pożarów. Taki był właśnie przedsmak wojny.

Po dwóch godzinach otrzymaliśmy nowy rozkaz: „Przygotować się do wymarszu”. Więc jak to? – pytaliśmy sami siebie. Po to daliśmy z siebie tyle wysiłku, organizując silne stanowiska obronne, aby teraz oddać je bez jednego strzału? Myśleliśmy, że musiała zajść pomyłka i że ten rozkaz na pewno zostanie anulowany, bo to jakieś nieporozumienie. Niestety, rozkaz brzmiał wyraźnie: „Przygotować się do wymarszu”. Trudno, rozkaz jest rozkazem i nie wolno filozofować. Tak czy inaczej, posłałem specjalnego gońca do dowódcy plutonu saperów, aby przypomnieć mu o wysadzeniu mostu o 4.00 rano. W międzyczasie nastąpiła zbiórka do wymarszu i w tym momencie usłyszeliśmy ogłuszający wybuch. Spojrzałem na zegarek – była punktualnie 4.00, czyli most został wysadzony zgodnie z rozkazem. W parę chwil później nastąpił wymarsz. Szliśmy tylko drogami polnymi. Około południa zatrzymaliśmy się we wsi, której nazwy nie zapamiętałem i znowu, jak poprzednio, otrzymaliśmy rozkaz: „Okopać się”. A więc ponowne kopanie rowów i w miarę dokładne wykonanie umocnień, w których przeleżeliśmy kilka godzin, czekając na nieprzyjaciela. W nocy znów nastąpiła zbiórka i padł rozkaz wymarszu w kierunku północno-wschodnim.

Taka sytuacja powtarzała się przez kilka dni i nocy, aż pewnego dnia dotarliśmy do wsi położonej między dwoma pagórkami. Tam otrzymaliśmy rozkaz okopania się, lecz żołnierz, pomny doświadczeń poprzednich dni, nie wykonał tej pracy tak posłusznie i w sposób tak zdyscyplinowany, jak powinien. Wpłynęły na to też i zmęczenie kilkudniowym marszem, głód, ale przede wszystkim – pozostawianie bezużytecznie przygotowywanych pozycji obronnych. Część żołnierzy, mając nieco wolnego czasu, poszła do wsi kupić coś do zjedzenia, gdyż wszyscy byli bardzo głodni, a przez to osłabieni. Po ich powrocie (przynieśli jakąś żywność), zajęliśmy poprzednio wykopane stanowiska – szczerze powiedziawszy – bardzo prymitywne i stanowczo za płytkie, gdyż byliśmy przekonani, że znowu wycofamy się bez walki. Wielu żołnierzy ucięło sobie drzemkę. Nagle ze stanowiska obserwacyjnego podano wiadomość, że na horyzoncie pojawiły się czołgi nieprzyjacielskie. Nasze zmęczenie było tak wielkie, że nie interesowaliśmy się, przez jakie wsie podążamy, dlatego miejsce naszej pierwszej potyczki ustaliłem dopiero po wojnie, w oparciu o pracę Władysława Steblika Armia „Kraków” 1939.

1938 r. – Jan Łożański ze swoją kompanią

A więc zostaliśmy zaatakowani w rejonie wsi Racławice, gdzie nasz Kościuszko odniósł zwycięstwo w bitwie z Moskalami, przez niemiecki patrol pancerny podążający do Miechowa. Wiadomość o zbliżających się czołgach spadła na nas jak grom z jasnego nieba i momentalnie wszystkim śpiącym odechciało się spać. Część żołnierzy chwyciła za łopatki saperskie, by pogłębić zbyt płytko wykopane stanowiska obronne. Słowem, dopiero teraz zaczęła się gorączkowa robota przy budowie umocnień. Przed nami, w dolinie, znajdowała się wieś zupełnie opuszczona przez ludność. Za wsią teren nieco się podnosił i właśnie na szczycie tego pagórka ukazało się kilka czołgów niemieckich, rozwiniętych w tyralierę, za którymi postępowała piechota. Nasza artyleria otworzyła do nich ogień, lecz czołgi zaraz skryły się we wsi, aby po chwili znowu ukazać się w odległości około 600 metrów od nas. Nasz pluton przeciwpancerny przygotował się do ich odpowiedniego przyjęcia, oddając kilka strzałów. Pierwsze pociski nie były celne, ale już następne dobrze siedziały w celu. W ogóle nasze działka przeciwpancerne zaczęły dawać koncert w strzelaniu i niszczeniu czołgów nieprzyjacielskich, a dzielnie sekundowały im przeciwpancerne karabiny, które okazały się bardzo celne i niebezpieczne dla pojazdów niemieckich. Oczywiście czołgi nie pozostały nam dłużne i strzelały do nas równie uparcie, nie wyrządzając nam jednak zbyt dużej szkody. Kiedy jeden z wrogich czołgów jechał sobie odważnie polną drogą, natrafił na naszą armatkę przeciwpancerną, która dopuściła go do siebie na 200 m i dopiero wówczas oddała strzał. Czołg momentalnie się zatrzymał, a drugi strzał z tego samego działka dokonał reszty – stanął w płomieniach. Drugi czołg wroga skrył się za fałdą terenu i siekł z karabinu maszynowego po naszym lewym skrzydle, dokonując tam znacznych spustoszeń. Padli pierwsi ranni, słychać było wołanie: „Sanitariusz, na pomoc!”.

Na przedpolu znajdowało się już pięć wraków nieprzyjacielskich czołgów, na dziesięć atakujących. Piechota niemiecka, która szła z tyłu, wycofała się do wsi. Tylko ten jeden czołg, skryty za pagórkiem, dawał nam „szkołę”. Kpt. Ziółkowski, widząc, jakie szkody czyni na naszym lewym skrzydle, chciał go za wszelką cenę zniszczyć. Wykrzyknął więc:

– Kto na ochotnika zgłasza się do zniszczenia tego czołgu?!

Jednak odpowiedzią było milczenie. Wówczas, sam nie wiem dlaczego, poczułem jakiś wewnętrzny nakaz, aby się zgłosić i dać przykład żołnierzom, których, bądź co bądź, byłem wychowawcą.

– Ja pójdę, panie kapitanie – powiedziałem nieswoim głosem.

W ślad za mną zgłosiło się jeszcze trzech żołnierzy. Niestety, moja kandydatura została z miejsca odrzucona. Wybrano dwóch ochotników z karabinami przeciwpancernymi. Otrzymali szczegółowe objaśnienia, w jaki sposób mają unieszkodliwić czołg, który ani na chwilę nie pozwalał podnieść głowy żołnierzom okopanym na lewym skrzydle. Ochotnicy mieli oddać kilka strzałów do czołgu, a po stwierdzeniu, że odniosły pożądany skutek, natychmiast się wycofać. Nie było to łatwe zadanie – żeby dotrzeć do miejsca, z którego można było zobaczyć i unieszkodliwić pojazd, należało przeczołgać się wzdłuż szerokiego zagonu ziemniaków. Niestety, nie byliśmy w stanie zapewnić ochotnikom wsparcia ogniowego, ale mimo to wszystkie nasze karabiny maszynowe i ręczne otrzymały rozkaz rozpoczęcia silnego ognia w kierunku owego czołgu. W tym samym czasie żołnierze, czołgając się w ziemniakach, podchodzili coraz bliżej celu, a my z zapartym tchem oczekiwaliśmy wyników tej wyprawy. Po półgodzinie ogień karabinów maszynowych czołgu zamilkł, co świadczyło o wykonaniu zadania przez dzielnych ochotników. Oblicze kpt. Ziółkowskiego, dotychczas chmurne i zatroskane, rozjaśniło się nieco.

Daleko, na przedpolu, Niemcy otrzymali posiłki. Przez lornetkę doskonale było widać przyjeżdżające samochody ciężarowe podwożące niemieckie wojsko. Nasza artyleria dała więc znać o sobie, posyłając tam kilkanaście pocisków, które wzbudziły wśród Niemców prawdziwy popłoch. Po upływie pół godziny od zamilknięcia wrażego czołgu, który siał takie zniszczenia, powrócili ochotnicy, meldując wykonanie rozkazu. W odpowiedzi kpt. Ziółkowski bardzo serdecznie pogratulował im w imieniu służby i zaznaczył, że złoży wniosek o odznaczenie ich Krzyżem Walecznych. Radość żołnierzy nie miała granic – pierwsza bitwa i już Krzyż Walecznych!

Ogień naszej artylerii był teraz intensywniejszy. Piechota niemiecka rozsypała się w tyralierę i skokami zbliżała się leżącej przed nami do wsi, która i tak znajdowała się w rękach nieprzyjaciela. Tam też schroniły się dwa niemieckie czołgi. Nasze karabiny maszynowe w dalszym ciągu prowadziły ogień, ale nie był on zbyt skuteczny. Za to wśród żołnierzy panował prawdziwy duch bojowy, ponieważ przekonali się, że wobec naszych armatek i karabinów przeciwpancernych czołgi niemieckie nie są takie groźne.

Pod wieczór Niemcy, w obawie przed naszym atakiem, podpalili dwa zabudowania wioski, aby oświetlić przedpole. Do nas zaś przyjechała kuchnia, z której otrzymaliśmy nadzwyczaj smaczną grochówkę z wędzonką. Teraz nasze samopoczucie było naprawdę wspaniałe, bo – jak mówią starzy żołnierze – kuchnia jest matką wojny, choć przecież wcześniej broniliśmy się doskonale, mimo że przez kilka dni nie dostaliśmy nic gotowanego. W dość krytycznej sytuacji nasi żołnierze spisali się bardzo dzielnie.

Około północy kpt. Ziółkowski znowu zaczął organizować ochotników, aby dokonać wypadu do wsi zajętej przez Niemców. Zadanie miało polegać na bardzo ostrożnym podejściu do wsi i obrzuceniu Niemców granatami. Po jego wykonaniu żołnierze mieli się jak najprędzej wycofać. Tym razem ochotników było wielu. Wybrano dziesięciu. Poszli bez plecaków, które złożono pod drzewem, przy szosie. W międzyczasie został wydany rozkaz: „Przygotować się do wymarszu” i po kilkunastu minutach, przy zachowaniu dużej ostrożności, odbyła się zbiórka na szosie. Tego już nie mogliśmy zrozumieć. Jak można się wycofywać, skoro tak dzielnie stawialiśmy opór Niemcom i prawie osiągnęliśmy nad nimi przewagę! Nagle od strony wsi usłyszeliśmy kilkanaście wybuchów granatów ręcznych. To ochotnicy wykonywali powierzone im zadanie. W tym właśnie momencie nasz batalion wyruszył na nowe stanowiska, pozostawiając na miejscu kilku ludzi, aby czekali na tych, którzy poszli na wypad.

Znowu maszerowaliśmy nocą, aby niespostrzeżenie oderwać się od nieprzyjaciela. Po dwóch godzinach dołączyli do nas ochotnicy, którzy doskonale wykonali rozkaz. Z ich opowiadania wynikało, że trafili akurat na wydawanie posiłku dla żołnierzy. Niemcy zupełnie nie spodziewali się ataku, czego dowodem był fakt, że nie wystawili żadnego ubezpieczenia. Wybuchy naszych granatów spowodowały wśród nich ogromną panikę. Nieprzyjaciel poniósł dość znaczne straty. Po kilkugodzinnym marszu znowu zajęliśmy przeznaczony dla nas odcinek, celem zorganizowania obrony. Tym razem kopanie rowów odbywało się zgodnie z instrukcją, a nawet solidniej niż trzeba, gdyż obawiano się powtórki z poprzedniego dnia. Po zorganizowaniu obrony cały dzień przeleżeliśmy w rowach, oczekując na natarcie nieprzyjaciela. Kuchnia znowu się gdzieś zawieruszyła i nie otrzymaliśmy jedzenia. Nocą, jak zwykle, opuściliśmy swoje stanowiska i maszerowaliśmy na „z góry wyznaczone pozycje”.

W czasie marszu spotykaliśmy inne oddziały, które też brały już udział w walce z Niemcami i zostały rozbite. Spotkaliśmy nawet zbłąkane oddziały 2. Pułku Strzelców Podhalańskich z Sanoka, rozbite przez czołgi niemieckie w Skalbmierzu. Część ich taboru włączono do naszego batalionu. Słowem, zaczynał się tworzyć bałagan, tym bardziej, że działała niemiecka piąta kolumna, wprowadzając zamieszanie w szeregi naszego wojska, poprzez rzucanie mylnych haseł, albo podawanie fałszywych informacji. W ogóle dywersanci przystąpili intensywnie do dzieła. Trzeba było wyjątkowo dużo umiejętnej dyscypliny, ażeby żołnierzy utrzymać w jakim takim porządku. Na rozluźnienie dyscypliny, co oczywiste, bardzo wpłynęło ustawiczne wycofywanie się przed wrogiem. Oprócz tego dość liczne były przypadki, że dywersanci strzelali do polskich żołnierzy zza węgła, ze strychu itp., kiedy żołnierz się tego najmniej spodziewał. Wielu dywersantów działało wręcz bezczelnie, zachowując się tak, jakby byli na swoim terenie.

Nasz batalion jeszcze dwukrotnie zajmował stanowiska, organizując obronę, a następnie opuszczał je bez walki. Zbliżaliśmy się do rzeki Nidy, do miasteczka Wiślica, gdzie miałem znajomych – rodziców mego kolegi Mariana Nowakowskiego, u których spędziłem kilka dni podczas urlopu na Boże Narodzenie. Marian był moim wychowankiem z podchorążówki, a w naszym batalionie pełnił funkcję dowódcy plutonu.

Przed przejściem Nidy zarządzono krótki wypoczynek. Żołnierze rzucili się do wody, chcąc zaspokoić pragnienie i wykąpać się, co w warunkach bojowych było luksusem. Ja ten czas postanowiłem przeznaczyć na zorganizowanie jakiegoś jedzenia, nie tylko dla siebie, ale i dla kolegów oraz kpt. Ziółkowskiego, który żył jak asceta. Poprosiłem dowódcę o zwolnienie, po czym szybko udałem się do Wiślicy, do Nowakowskich. Przyjęto mnie tam bardzo gościnnie.

– Gdzie jest Marian? – to były oczywiście ich pierwsze słowa.

– Marian jest cały i zdrów, na pewno niebawem tu przyjdzie, bo służy w tym samym batalionie, co ja – odpowiedziałem.

Poradziłem też państwu Nowakowskim, aby przygotowali dla niego dużo jedzenia. Ja też otrzymałem solidną paczkę i zaraz się pożegnałem, udając się do naszego miejsca postoju. Po drodze, jak przewidywałem, spotkałem Mariana, który, prawie biegiem, podążał do rodzinnego domu. Powiedziałem mu tylko, że właśnie stamtąd wracam i że w domu wszystko jest w porządku.

Po powrocie rozdałem otrzymaną żywność między kolegów. Kapitan bardzo się ucieszył, bo, prawdę powiedziawszy, od kilku dni prawie nic nie jadł i był mocno osłabiony, co widać już było po jego wyglądzie. Po przekroczeniu Nidy skierowaliśmy się na Busko, zatrzymując się w sosnowym lesie, położonym około 5 kilometrów od miasta. Tam zarządzono odpoczynek, a była wówczas czwarta po południu. Zwołano też odprawę dowódców kompanii i dowódców plutonów. Sytuacja wyglądała nad wyraz poważnie, kpt. Ziółkowski był bardzo zasępiony i odprawa odbyła się w minorowym tonie. Dowódca powiedział jednak, że nie wolno nam tracić nadziei, trzeba walczyć do ostatka.

Odprawa trwała około pół godziny, a oficerowie, wracając z niej, mieli bardzo ponure miny. Nagle usłyszeliśmy warkot silnika i po chwili, po raz pierwszy od rozpoczęcia walk, zobaczyliśmy polski samolot. Było to coś niesłychanie rozrzewniającego, bo poczuliśmy, że nie jesteśmy całkiem osamotnieni. Pojawiła się nieśmiała nadzieja, że wreszcie sytuacja się zmieni, że jednak coś się dzieje. Samolot krążył i krążył, aż wreszcie obniżył się i zrzucił coś, widocznie jakiś rozkaz, który został po chwili oddany dowódcy batalionu. Nasze nadzieje na poprawę sytuacji okazały się płonne. Samolot, który na chwilę je pobudził, był zwiastunem przykrej wiadomości. Okazało się, że jesteśmy okrążeni przez wojska niemieckie i dalsze rozkazy, jak wyrwać się z matni i przerwać otaczający nas pierścień, nie nadejdą. Jak się wydostać z okrążenia? Nad tym począł się głowić dowódca batalionu wraz ze swym sztabem. Ja tymczasem, będąc bardzo zmęczonym, oddałem się nierealnym rozważaniom. Przypomniałem sobie, że nie tak dawno, bo dopiero przed miesiącem, w tym właśnie Busku spędziłem beztrosko kilka tygodni, lecząc kontuzję kolana, której nabawiłem się podczas meczu piłki nożnej „Pogoni” ze Stryja z „Koroną” Sambor. Broniłem wówczas barw „Korony”. W jakże innych warunkach jestem znowu w okolicach Buska! Nawet widać z oddali sanatorium dziecięce, zwane „Górką”, ale niestety nie mogę pójść odwiedzić serdecznych znajomych Jasi i Marysi Kureczko, ani Haneczki Markowskiej, uczennicy gimnazjalnej, z którą nieco sympatyzowałem…

Kiedy kpt. Ziółkowski kazał wezwać wszystkich żołnierzy z kompanii, którzy znają te strony, ja zgłosiłem się jako jeden z pierwszych. Kapitan był zaskoczony, ale wytłumaczyłem mu, skąd znam okolicę. Wówczas wyjaśnił mi, że jesteśmy całkowicie okrążeni i musimy się przebić przez niemiecki pierścień. Mamy iść w kierunku Buska-Zdroju, a następnie posuwać się w stronę wsi Owczary. Oczywiście działamy w ramach całej dywizji. Ja miałem prowadzić szpicę w charakterze przewodnika. Dowódca szpicy, nieznany mi oficer, był dokładnie poinformowany o moim zadaniu. Wyruszyliśmy późnym wieczorem. Funkcja przewodnika nie sprawiała mi żadnych trudności, ale byłem mocno podekscytowany. Zdawałem sobie sprawę, że w razie spotkania się z nieprzyjacielem, pierwsze pociski trafią we mnie. Byłem jednak żołnierzem i rozkaz na wojnie nie podlegał dla mnie żadnej dyskusji. Trzeba go było wykonać jak najdokładniej, choćby za cenę życia.

Szedłem bardzo czujnie i ostrożnie, poznając prawie każdy zaułek, każdą ścieżynę, z którymi wiązało się wiele wspomnień. Czujność ta jeszcze się wzmogła, gdy weszliśmy między zabudowania Buska-Zdroju i dotarliśmy do parku. Dookoła panowała głęboko cisza. Przeszliśmy wzdłuż eleganckich willi, w których gdzieniegdzie były wybite szyby, jakby tutaj odbywały się już walki. Na chodnikach leżały odłamki szkła, po których deptaliśmy, powodując spory hałas. Wreszcie doszliśmy do skrzyżowania dróg i tam na chwilę się zatrzymaliśmy. Natychmiast zostały podciągnięte działka przeciwpancerne, które miały osłaniać nasze oddziały na wypadek zaskoczenia przez niemieckie czołgi. Ruszyliśmy dalej w prawo, kierując się ku wsi Owczary. Nasze tyły zabezpieczała nieduża grupa żołnierzy z kompanii strzeleckiej, z działkami i karabinami przeciwpancernymi. Szliśmy w dalszym ciągu bardzo ostrożnie, pilnie nasłuchując. Niemców jednak nie było ani na lekarstwo, chociaż byliśmy pewni, że prędzej czy później natkniemy się na nich i dojdzie do walki.

Wreszcie minęliśmy ostatni budynek Buska i wkroczyliśmy w otwarty teren. Do Owczar mieliśmy jeszcze kilka kilometrów. Nagle otrzymaliśmy serie z karabinów maszynowych, ale szły wysoko, ponad kolumną, więc posuwaliśmy się dalej, nic sobie nie robiąc z przelatujących nad nami świetlnych smug pocisków. Strzały oddano z odległości około 800 m. Po chwili, na rozkaz dowódcy, szpica zatrzymała się. Zjawił się kpt. Ziółkowski, zwolnił mnie ze szpicy i wydał rozkaz rozwinięcia kompanii w tyralierę. Zaczynało świtać, gdy wchodziliśmy do Owczar. Niemców już tam nie było, widocznie wycofali się za wieś, skąd prowadzili ten niecelny ogień. Cieszyliśmy się z takiego obrotu sprawy. Wreszcie nasza sytuacja się zmieniła. Teraz oni zajęli stanowiska obronne, a my będziemy stroną atakującą. Rozpoczęło się natarcie. Kompanie szły tyralierą, współdziałając ze sobą, w kierunku domniemanych pozycji obronnych nieprzyjaciela, które można było rozpoznać po rozbłyskach pocisków. Na lewym skrzydle już słychać było gromkie: „Huurraaaa!” – to na pewno nasi zdobywają pozycje niemieckie! Nagle i na naszym skrzydle zaterkotały karabiny maszynowe i zagrzmiała artyleria wroga, zmuszając nas do chwilowego zatrzymania się. Zaraz jednak, przy wsparciu naszej artylerii, z prawdziwą furią rozpoczęliśmy natarcie, już nie bacząc na ogień karabinowy i artyleryjski. Ruszyliśmy jak burza, desperacko, z bagnetami na broni i okrzykiem „Huurraaaa!”. Niemcy nie wytrzymalii wycofali się. Byliśmy upojeni tym zwycięstwem.

Część dywizji zdołała się przedostać przez pierścień okrążający, ale Niemcy otrzymali znaczne posiłki, dowożone samochodami, i nasza kompania wciąż pozostawała w okrążeniu. W natarciu zginął kpt. Ziółkowski. Ponieśliśmy niepowetowaną stratę. Żołnierze z wielkim smutkiem przyjęli ten cios, bo kapitan zdobył sobie wśród nas wielki szacunek. Okazało się wkrótce, że nasz batalion został w walce rozbity. Część, przez powstałą na moment lukę, wydostała się z okrążenia, część poległa, zaś część, w której i ja się znalazłem, po udanym szturmie znowu została okrążona. Jak wspomniałem, Niemcy otrzymali spore posiłki, a byli to żołnierze wypoczęci i dożywieni, w pełni sił. Nasz żołnierz, ogromnie zmęczony i głodny, uległ znacznej przewadze wroga.

Znowu znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia. Zbieraliśmy się we wsi. Atakować Niemców w dzień równało się samobójstwu. Musieliśmy czekać do nocy, by przebić się przez okalający nas pierścień. W dzień pogoda była przepiękna, niebo bezchmurne, a słońce jasno świeciło. Wysoko ponad nami krążył niemiecki samolot, obserwując zapewne sytuację, jaka powstała po porannej bitwie. Zarówno oficerowie, jak podoficerowie byli pewni, że ten samolot sprowadzi na nas nieszczęście. Zorganizowaliśmy się w różne oddziały, aby pod wieczór próbować wyrwać się z okrążenia. Nagle uderzył w nas potężny, silnie skoncentrowany ogień artyleryjski, który spowodował olbrzymie straty w ludziach, a także straty materialne. Kwik koni i krzyki rannych rozlegały się po całej wsi. Popłoch ogarnął wszystkich. Każdy chciał jak najszybciej opuścić wieś, tak zresztą brzmiał rozkaz, ale zebrany w Owczarach tabor niemal zupełnie zatarasował drogi. Konie pędziły jak oszalałe, z porozbijanymi wozami. Oficerowie starali się opanować sytuację, jednak nie bardzo im się to udawało. Każdy ratował życie tak, jak mógł, starając się wydostać z tego piekła, co z uwagi na zator spowodowany przez rozbity tabor i pozabijane konie, było mocno utrudnione.

Słychać było jęki rannych i wołanie o pomoc, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Wreszcie mnie i moim żołnierzom udało się opuścić wioskę. Oddaliliśmy się od niej na około kilometr i zatrzymaliśmy na odpoczynek pod osłoną krzaków. Samolot, który najprawdopodobniej kierował ogniem artyleryjskim, w dalszym ciągu krążył nad wsią. Po chwili artyleria zamilkła. Żołnierze nieco ochłonęli i poczęli tworzyć najpierw małe, a później większe grupy, chowając się w krzakach, aby uciec spod obserwacji wroga.

Ja, wraz z pozostałymi członkami mego pocztu batalionowego, postanowiłem udać się do widocznego w oddali lasu, który, jak wiadomo, w takich przypadkach jest najlepszym sprzymierzeńcem. W kierunku lasu szły także inne rozbite oddziały. Przebiegając przez szosę, zauważyłem, jak jakiś podporucznik z kilkoma żołnierzami zajmuje stanowisko ogniowe dla jedynej ocalałej armaty, mając zaledwie 4 pociski artyleryjskie. To był już absurd, bo jeszcze mnie prosił, abym ze swymi żołnierzami osłaniał jego armatę. Odpowiedziałem, że padł rozkaz udania się do lasu, gdzie jest zbiórka wszystkich oddziałów. Może tam znajdzie się ktoś z dowódców, kto zadecyduje, co dalej mamy robić. Widocznie moje słowa przekonały go, bo wyjął zamek z armaty i poszedł w nasze ślady. Dotarliśmy do stojącego pod lasem domu, gdzie w cieniu drzew stało wielu ludzi, zaś w środku oficerowie obradowali, co robić w naszej beznadziejnej sytuacji. Byliśmy tak śmiertelnie zmęczeni i niewyspani, że nie wiadomo kiedy, zasnęliśmy twardym snem.

Jeden z oficerów zwrócił uwagę, żeby nie kręcić się koło zabudowań i nie zdradzać naszego miejsca pobytu, bo ciągle jesteśmy obserwowani przez samolot. Niestety, wróg nas zauważył i w pewnym momencie usłyszeliśmy ogromny huk. Dom i stodoła zaczęły się palić, a my biegiem dotarliśmy do lasu, gdzie otrzymaliśmy rozkaz, aby siedzieć cicho aż do zapadnięcia zmroku, a pod osłoną ciemności przebić się do swoich oddziałów. O jedzeniu nie mogło już być mowy, bo nasze kuchnie polowe przestały istnieć. Pod wieczór zarządzono pogotowie marszowe i kiedy się ściemniło, ruszyliśmy w kierunku wschodnim, mając za przewodnika miejscowego chłopa. Nie trzeba dodawać, że marsz odbywał się tylko polnymi drogami i przez to był bardzo utrudniony. Nie mieliśmy już żadnych taborów, lecz mimo to tempo było niesłychanie powolne. Nad ranem weszliśmy do jakiegoś zagajnika, aby tam przeczekać do następnej nocy, bo tylko pod osłoną ciemności można było iść dalej na wschód. Kilku żołnierzy samorzutnie wybrało się na poszukiwanie żywności i nawet im się udało zdobyć kilka bochenków chleba, lecz cóż to znaczyło dla kilkuset ludzi! Przysłowiowa kropla w morzu.

W południe, jak grom z jasnego nieba, spadła na nas wiadomość, że nasz lasek jest okrążony przez niemieckie czołgi. Wysłano patrol, który niestety potwierdził tę fatalną wieść. W godzinę potem przyjechało do nas na koniach dwóch niemieckich oficerów-parlamentariuszy w sprawie warunków poddania się. Nasi oficerowie zaczęli się naradzać i nie widząc innego wyjścia, postanowili skapitulować. Zarządzono zbiórkę wszystkich żołnierzy i tę decyzję podał do wiadomości oficer, nieznany mi z nazwiska, najstarszy stopniem, w randze majora. W krótkich słowach podziękował wszystkim żołnierzom za ofiarność i męstwo, zaznaczając, że Niemcy na razie wygrali walkę, lecz wojnę na pewno przegrają i zwycięstwo będzie po naszej stronie. Równocześnie przypomniał o zachowaniu w niewoli godności żołnierza Polaka, a także o tym, w jakim stanie należy oddawać broń. Chodziło o to, aby była niezdatna do użytku, niekompletna, a także, aby jej części zakonserwować i zakopać, bo na pewno przydadzą się jeszcze w niedalekiej przyszłości. Przemówienie majora wszystkich chwyciło za serce i niejeden gorzko zapłakał. Słychać było jeden wielki, spazmatyczny płacz prostych żołnierzy.

Ja nie mogłem sobie nawet wyobrazić, jak mam iść do niewoli. Byłem zrozpaczony i, jak wielu innych żołnierzy, szukałem sprawców naszego narodowego nieszczęścia, winowajców klęski. Przecież biliśmy się dzielnie, wykazując tyle odwagi i bohaterstwa. Jednak doszedłem do przekonania, że chwilowo nie ma innego wyboru i trzeba się poddać. W każdym razie, jako jeden z ostatnich rozstałem się z karabinem i pistoletem. Zamek z karabinu wyjąłem i przed zakopaniem czule go pocałowałem. Pistolet nawazelinowałem, owinąłem w szmatę i położyłem w małym dołku pod zwaloną, dużą sosną, która znajdowała się niedaleko drogi. Starałem się zapamiętać to miejsce, choć nie wiedziałem, jak się dalej potoczą moje losy.

Po pewnym czasie znowu przyjechali Niemcy na koniach. Zaczęło się oddawanie broni. Wielu żołnierzy już jej nie miało, ponieważ dużą część uzbrojenia straciliśmy podczas artyleryjskiego bombardowania – i tak właśnie major tłumaczył Niemcom fakt, że żołnierze nie posiadają broni. Karabiny rzucaliśmy na stertę z żalem i goryczą, i tę tragiczną chwilę chyba każdy z nas dobrze sobie zapamiętał. Następnie ustawiliśmy się w czwórki i pod eskortą żołdaków hitlerowskich, w tumanach kurzu, zostaliśmy poprowadzeni do wsi Szydłowiec. Był to bardzo przygnębiający widok, zarówno dla nas samych, jak i dla mieszkańców. Niektórzy żołnierze próbowali nawet z siebie szydzić, mówiąc: tak właśnie idą ci, którzy jeszcze kilkanaście dni wcześniej szli zdobywać Berlin. Posuwaliśmy się bardzo wolno, głęboko przeżywając swą straszną porażkę. W Szydłowcu zgrupowano nas na dziedzińcu przykościelnym, wokół którego wznosił się wysoki mur, a na zewnątrz rozstawiono dość gęsto straże niemieckie.

Po zapędzeniu na dziedziniec ogłoszono nam, że każda próba ucieczki zostanie ukarana śmiercią przez rozstrzelanie. Przekornie, w tej chwili postanowiłem sobie, że przy najbliższej nadarzającej się sposobności właśnie im ucieknę. Ta myśl nie dawała mi spokoju w dzień i w nocy – starałem się dobrze zaplanować ucieczkę. Przez pierwsze trzy dni niewoli nie dostaliśmy nic do jedzenia, a wody do mycia – przez cały tydzień. W końcu pod silną eskortą doprowadzono nas do rzeczki, gdzie staraliśmy się jak najdokładniej wymyć. Przed wymarszem Niemcy znów nas uprzedzili, że każda próba ucieczki skończy się zastrzeleniem. Ich pogróżki jeszcze bardziej wzmogły we mnie postanowienie ucieczki. Jeśli wówczas nie uciekłem, to tylko dlatego, że byłem w bardzo złej kondycji fizycznej i miałem nikłe szanse na skuteczne wykonanie postanowienia. Jednak, jak mówi znane porzekadło, co się odwlecze, to nie uciecze. Postanowiłem odpocząć po morderczych dniach walki z barbarzyńcami hitlerowskimi, nabrać lepszej kondycji i poczekać na jak najbardziej dogodny moment do ucieczki. Wierzyłem święcie, że taka chwila niedługo nadejdzie, że ja po prostu muszę uciec. Życie w obozie w pierwszych dniach było jedną wielką udręką. Nasi ciemiężcy, jak tylko mogli, utrudniali nam żywot, chcąc w ten sposób skruszyć naszą dumę narodową i zbezcześcić wszystko, co polskie. Po kilku dniach pobytu w niewoli zabrano z obozu wszystkich Polaków, którzy zamieszkiwali Śląsk. Patrzyliśmy na nich z pewną zazdrością, lecz jednocześnie byliśmy przekonani, że wielu z nich w niedługim czasie zostanie ubranych w znienawidzone przez nas mundury niemieckie.

Mieszkańcy Szydłowca, starali się nam pomóc, jak tylko mogli, lecz Niemcy dość skutecznie temu przeszkadzali. Zresztą możliwości miejscowych też były dość nikłe, bo żywności potrzeba nam było dużo, a okolica Szydłowca nie była zbyt zamożna. Tak czy inaczej, wszelkie próby dostarczenia czegoś jeńcom były przez Niemców karane na różne sposoby.

Część jeńców zakwaterowano w kościele, lecz liczniejsza grupa, do której i ja należałem, „kwaterowała” po prostu na placu przykościelnym. Choć wrzesień 1939 roku był dość ciepły, przebywanie pod gołym niebem przez wiele nocy nie należało do przyjemności, zwłaszcza, że nie posiadaliśmy dostatecznych okryć, a spaliśmy przecież na gołej ziemi. Kiedy uruchomiono dla nas kuchnię, produkty żywnościowe zobowiązani byli dostarczyć mieszkańcy Szydłowca. Jeść dawano nam raz dziennie. Szydłowczanie samorzutnie chcieli dostarczyć dla nas słomę do spania, lecz Niemcy nie wyrazili na to zgody. Dopóki panowała jaka taka pogoda, znosiliśmy jeszcze leżenie na gołej ziemi, ale gdy zaczęły padać deszcze, życie nasze stało się nie do zniesienia. Wszyscy starali się wcisnąć do kościoła, ale to było niemożliwe, bo kościół był stanowczo za mały, aby nas pomieścić. W takich wypadkach zaczynają pękać więzy moralne – dochodziło do coraz liczniejszych kradzieży koców, płaszczy itd. Na domiar złego, ten i ów stwierdzał u siebie wszy i aż dziw bierze, że w takich warunkach nie wybuchła epidemia tyfusu. Nasze samopoczucie pogarszały jeszcze wieści o zajmowaniu przez wroga dalszych miast polskich i rozbiciu licznych armii. Jak zbawienia oczekiwaliśmy chwili opuszczenia tego prowizorycznego obozu, urągającego wszelkim, nawet najprymitywniejszym zasadom higieny. Ja osobiście bardzo tego pragnąłem, gdyż byłem pewien, że zaraz uda mi się uciec z niewoli, może nawet w drodze do Kielc, gdzie dość dobrze znałem okolicę.

Wreszcie zaczęto nas formować w czwórki. Starałem się znaleźć na skraju, zakładając, że podczas przemarszu musi nadarzyć się okazja, że uda mi się wyskoczyć i ukryć w jakichś zaroślach lub zaułku. Ludność Szydłowca żegnała nas bardzo serdecznie. Ten i ów otrzymał niezauważenie pakiecik z żywnością od ludzi stojących wzdłuż drogi. Kolumna ruszyła w kierunku Chmielnika, była więc nadzieja, że pójdziemy drogą przez las i może wówczas pojawi się szansa ucieczki. Jednak po bokach, w odległości kilkunastu metrów od nas, szli Niemcy z karabinami gotowymi do strzału, a z tyłu jechał samochód pancerny z karabinem maszynowym, również przygotowanym do strzału. Jakakolwiek ucieczka w takich warunkach była absolutnie wykluczona, bowiem Niemcy pilnie nas obserwowali i każdy, kto by się tylko wychylił z kolumny, zostałby zaraz naszpikowany ołowiem. Musiałem więc porzucić plan ucieczki w okolicach Chmielnika. Moja kolumna jeniecka szła nadal na zachód, w kierunku Niemiec i nie tylko ja chciałem z tej kolumny uciec. Bardzo pragnąłem wolności i nie poddawałem się. Wstydziłem się tylko, że dziś idę do niewoli, a wcześniej marzyłem, aby dojść do Berlina jako zwycięzca. Była to smutna i brutalna prawda. Jednak mimo wielkiego upokorzenia, ani na chwilę nie dopuściłem do siebie myśli, że Niemcy wygrają tę wojnę. Wierzyłem, że w końcu zwycięstwo będzie po naszej stronie, tylko najpierw trzeba Niemcom uciec z niewoli.

Pogoda była w zasadzie ładna, słoneczna, zdawało się więc, że marsz nie będzie dla nas uciążliwy. Niestety, nad maszerującą kolumną unosiły się tumany kurzu, który wdzierał się nam do oczu, uszu, osiadał na spoconych twarzach i na mundurach. Wyglądaliśmy jak Cyganie. Podczas marszu nie dano nam nic do jedzenia, ani do picia, a pragnienie potęgowało się w miarę, jak zbliżaliśmy się do Chmielnika, który w naszej wyobraźni jawił się niczym oaza na pustyni dla maszerującej karawany. Na szczęście mieliśmy dość częste, krótkie odpoczynki, podczas których Niemcy strzelali w powietrze, dla dodania sobie animuszu, a jednocześnie – aby nas terroryzowac. Choć byli zwycięzcami, obawiali się nas, Polaków, i dlatego w różny wymyślny sposób starali się utrzymywać nas w ciągłym strachu, choćby przez to bezmyślne strzelanie w powietrze.

Pod wieczór doszliśmy wreszcie do Chmielnika. Podobnie, jak w Szydłowcu, wpędzono nas do kościoła i na plac przykościelny ogrodzony wysokim murem, za którym ustawiono niemieckie straże. Niemcy wokół muru zapalili dość gęsto ogniska, aby zwiększyć widoczność, a tym samym – utrudnić ewentualne ucieczki. Mnie jednak myśl o ucieczce nie dawała spokoju i byłem nastawiony, że „teraz albo nigdy”. Zmobilizowałem aż dwunastu kolegów, którzy przyklasnęli mojemu pomysłowi. Każdy z nich otrzymał zadanie spenetrowania zakamarków kościoła, od piwnicy aż po strych, łącznie z dzwonnicą. Potem mieliśmy się zebrać w kościele, przed głównym ołtarzem i tam opracować dokładny plan działania. Zadanie, na pozór łatwe, ostatecznie okazało się bardzo trudne do wykonania, ze względu na panujące ciemości, w których niewiele dało się dostrzec. Postanowiliśmy zatem zaczekać do rana. Chodziło o to, aby znaleźć w kościele ukryte miejsce lub niewidoczne schowki, w których moglibyśmy przeczekać jakiś czas. Gdyby Niemcy zauważyli, że się ukryliśmy, z pewnością by nas rozstrzelali, jednak zarówno ja, jak i moi koledzy, byliśmy zdecydowani na wszystko. Ułożyliśmy się na stopniach ołtarza i snuliśmy różne fantastyczne plany ucieczki z niewoli.

W godzinę później moi towarzysze, zmęczeni długim i uciążliwym marszem, mocno zasnęli, ja zaś, mimo znużenia, usnąć nie mogłem. Miałem jakieś wewnętrzne przekonanie, że moja ucieczka musi się udać. Nie czekając świtu, wziąłem świecę z ołtarza, zapaliłem ją i postanowiłem spenetrować chór, strych oraz dzwonnicę. Byłem przekonany, że tam musi być jakieś miejsce, gdzie można się ukryć i przeczekać do odejścia Niemców. Przejście między śpiącymi na posadzce żołnierzami nie było łatwym przedsięwzięciem. Mimo to uparcie szedłem z zapaloną świecą, jak kościelny, który poprzedza księdza zbierającego ofiarę. Pokonywałem przeszkodę za przeszkodą, aż wreszcie dostałem się do drzwi prowadzących na chór, gdzie również spało wielu żołnierzy. Doszedłem do wniosku, że nie ma sensu szukać tam schronienia i skierowałem swe kroki na strych. Solidne drzwi pod moim naciskiem ustąpiły i strych ukazał się w całej swej okazałości, na tyle, na ile pozwalało nikłe światło świecy. Znajdowało się tam wiele zakamarków, w których mogło się ukryć kilkanaście osób. Obszedłem strych dookoła i stwierdziłem, że jest to wymarzone miejsce do urzeczywistnienia mego planu. Natychmiast wróciłem do towarzyszy i poinformowałem ich o odkryciu, przypominając jednocześnie o konsekwencjach, jakie nam grożą, gdyby Niemcy nas złapali. Sam popadłem w głęboką zadumę. Widząc, jak nasza ucieczka staje się coraz bardziej realna, począłem robić sobie wyrzuty. Miałem poczucie, że jeśli nam się nie powiedzie, ja będę moralnym sprawcą śmierci tych, którzy mi zawierzyli i zgodzili się na moją zbyt ryzykowną propozycję. Swoje niezbyt optymistyczne myśli przekazałem kolegom, mówiąc:

– Wiecie, że całe przedsięwzięcie może się skończyć naszą śmiercią, radzę więc każdemu poważnie zastanowić się nad decyzją, gdyż nie chcę brać na siebie odpowiedzialności w razie wpadki. Ja w każdym razie uciekam, a wy róbcie, jak chcecie.

Poinformowałem ich, gdzie mają się udać, jeśli zdecydują się na ucieczkę. Niebawem zaczęło świtać. Rozpoczął się ruch. Jeńcy, którzy spali w kościele, opuścili go, udając się na plac przykościelny. Przygotowywano nawet posiłek, ale ja zrezygnowałem z tego niemieckiego śniadania. Zresztą, zapewne z wrażenia, nawet nie odczuwałem głodu. Moje myśli były zupełnie gdzie indziej. Chodziłem, jak w ekstazie. Było już zupełnie jasno, kiedy zaczęto wydawać śniadanie – to było coś nowego w stosunku Niemców do jeńców polskich. Mnie coś wewnątrz mówiło, że niedługo będę wolny, że ucieczka się uda. Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności skierowałem się w stronę strychu kościelnego. Kiedy jednak zamierzałem schować się w upatrzonej poprzednio kryjówce, zastałem ją już zajętą. W ogóle wszystkie możliwe kryjówki były już zajęte. Okazało się, że takich mądrych, jak ja, znalazło się więcej. W tym stanie rzeczy chciałem zrezygnować z całego przedsięwzięcia, ale było za późno. Moją kolumnę już uformowano w czwórki i zaczęto poszukiwać brakujących żołnierzy. Wkrótce dało się słyszeć ciężkie stąpanie niemieckiego żołdaka, podążającego na strych. Teraz nie miałem już wyboru. Tak czy owak, kula w łeb. Postanowiłem drogo sprzedać swoje życie. Szybkim ruchem wskoczyłem na belkę znajdującą się nad drzwiami i czekałem, z duszą na ramieniu. Coraz wyraźniej było słychać zbliżającego się Niemca. Całe szczęście, że był to tylko jeden żołnierz, który, widocznie sam przestraszony, wydawał z siebie typowe okrzyki, jak: „Los!”, „Weg!”, „Donnerwetter!”5 itp. Wreszcie drzwi się otworzyły i stanął w nich opasły Niemiec, ciskając nadal swe obrzydliwe przekleństwa, lecz nie posunął się ani o krok dalej.

Byłem przygotowany do skoku na niego i w tym momencie poczułem niezwykle silnie bicie mego serca, bo emocje sięgnęły zenitu. Niemiec nie odważył się jednak wejść na strych, gdzie niewątpliwie spotkałaby go śmierć.

Chyba godzinę, a może mniej, przeszukiwano kościół i okolicę. Zacząłem obserwować sytuację przez dziurę w dachu i widziałem, jak na dłoni, moich kolegów, którzy stali w czwórkach i czekali na brakujących jeńców. Ponieważ Niemcy wielu jeńców nie znaleźli, przyprowadzili z okolicy taką samą ilość Żydów, włączyli ich do kolumny, dzięki czemu stan osobowy się zgadzał i kolumna mogła wreszcie odmaszerować.

Po odejściu jeńców na strychu kościoła z wolna rozpoczął się ruch, jakby dopiero teraz pojawiło się tam życie. Spod warstwy różnego rodzaju rupieci i śmieci zaczęli wychodzić żołnierze-jeńcy. Z mojej grupy było ich zaledwie czterech – zaraz do mnie podeszli, dziękując za poradę i doping do ucieczki. Pozostali nie skorzystali z okazji – strach przed konsekwencjami w razie schwytania był widocznie silniejszy.

Zaczęliśmy się naradzać, co dalej czynić i doszliśmy do przekonania, że najlepiej przeczekać do wieczora i dopiero po zapadnięciu ciemności, pojedynczo, opuścić kryjówkę na strychu. Pojawiły się jednak problemy: co zrobimy, jeśli – co bardzo prawdopodobne – kościół będzie zamknięty? Jak zdobędziemy cywilne ubrania? A było nas czternastu… Wyjście w mundurze mogło się skończyć ponownym złapaniem przez Niemców. Wiadomo było, że tego problemu na strychu nie rozwiążemy, więc trzeba się najpierw bardzo ostrożnie z niego wydostać.

W pewnej chwili usłyszeliśmy organy, co wskazywało, że w kościele odbywa się nabożeństwo. Przez otwór w suficie (z którego zwisał pająk) widzieliśmy zgromadzonych ludzi. Nasza radość była ogromna i żaden poeta czy powieściopisarz nie zdołałby tego opisać, bo tego się po prostu nie da opisać. Nagle na schodach wiodących na strych dały się słyszeć kroki kilku osób. Podejrzewaliśmy, że mogą to być Niemcy, którzy w jakiś sposób dowiedzieli się o naszej tam obecności. W mgnieniu oka wszyscy znikli w swoich kryjówkach, a ja wcisnąłem się za obelkowanie, skąd mogłem obserwować wchodzących. Na nasze szczęście, nie byli to Niemcy, lecz Polacy. Jeden z nich powiedział dość głośno:

– Panowie żołnierze, nie bójcie się, to my, Polacy.

Jednak nikt z nas się nie odezwał, chociaż o naszej obecności świadczyły unoszące się kłęby kurzu, jakie wznieciliśmy, chowając się pośpiesznie. W końcu jednak wyszliśmy wszyscy ze swych kryjówek i zaczęliśmy wspólnie radzić, w jaki sposób kontynuować szczęśliwie rozpoczętą ucieczkę. Najwyższy z przybyłych cywilów oświadczył:

– Bezwarunkowo trzeba postarać się o cywilne ubrania. Niemcy zabierają natychmiast wszystkich mężczyzn, których wygląd zewnętrzny zdradza, że byli wojskowymi.

Przybysze zadeklarowali, że o ubrania postarają się sami i dopiero potem będą nas wyprowadzać, pojedynczo lub najwyżej po dwóch, do uprzednio wybranych domów.

– Czekajcie spokojnie na strychu, nie denerwujcie się, postaramy się wam pomóc – mówili mieszkańcy Chmielnika.

Kiedy cywile wyszli, zostaliśmy sami i musieliśmy czekać. Każdy z nas już rozmyślał, w jaki sposób dostać się do swojej miejscowości. Po półgodzinie przyszło dwóch cywilów, którzy przynieśli nam cztery komplety ubrań. Oczywiście nie były one pierwszej jakości, ale nam chodziło przecież o to, aby się wydostać z kościoła. Powiedziano nam również, że w Chmielniku wiele wojska niemieckiego nie ma, ale zachowanie ostrożności jest konieczne. Jedno z dostarczonych ubrań doskonale na mnie pasowało, ale wcześniej miał na nie ochotę kolega, więc odstąpiłem mu je bez żadnego oporu. Nie wypadało zresztą, aby najstarszy stopniem zbyt szybko starał się „ulotnić”. Kiedy znowu przyniesiono kilka ubrań, również nie skorzystałem, postanawiając sobie, że będę ostatni – i tak też się stało.

Zdawałem sobie sprawę, że znalezienie nam czternastu kompletów ubrań stanowi dla niezbyt bogatego Chmielnika niezmierny wysiłek. Mimo to, dzielni chmielniczanie dostarczyli nam ubrania dość szybko. Zaangażowali też do wyprowadzenia nas z kościoła małe dziewczynki, które przeprowadziły nas do bezpiecznych domów, skąd po odpowiednim zaopatrzeniu w prowiant, ruszyliśmy w swoje rodzinne strony.

Ubranie, które mi przypadło w udziale, było stanowczo za szczupłe i kiedy je założyłem, wyglądało jak z młodszego brata. Tak samo było z butami, które jednak wcisnąłem na nogi i byłem gotów do wymarszu. Moja przewodniczka, mała, ładna blondyneczka, zapewniała mnie, że u niej w domu na pewno znajdzie się coś bardziej stosownego. W butach, niestety, nie dało się iść, więc wziąłem je do jednej ręki, a drugą ręką ująłem dłoń dziewczynki i tak, bocznymi uliczkami małego Chmielnika, dotarliśmy do jej domu. Przyjęto mnie tam bardzo serdecznie. Na stole było już przygotowane jedzenie, na widok którego bardzo się ucieszyłem. Jednak mimo iż byłem bardzo głodny i wycieńczony, nie mogłem jeść. Było mi trudno uwierzyć, że jestem wolny i nie widzę tych obrzydliwych hitlerowskich żołdaków, którzy jeńców traktowali w okrutny sposób. Brak apetytu był chyba wynikiem emocji, jakich mi dostarczyły ostatnie dni. Czułem niezmierną wdzięczność dla dzielnych mieszkańców Chmielnika i jestem przekonany, że wszyscy żołnierze, którzy schronili się na strychu tamtego kościoła, tę wdzięczność zachowają do końca swego życia.

Wszystko, co było mi potrzebne do dalszej wędrówki, otrzymałem na mej kwaterze. Proponowano mi nawet pozostanie tam przez kilka dni, lecz mnie ciągnęło do swoich, choć przyjmowano mnie z prawdziwą, szczerą, staropolską gościnnością. Wyjaśniłem moim gospodarzom, że podobnie jak oni oczekują wiadomości od syna, który poszedł na wojnę, tak samo i moi rodzice niepokoją się o mnie. Muszę więc jak najprędzej dostać się do domu, aby uspokoić rodzinę. Taka argumentacja zdołała ich przekonać. Postanowiłem następnego dnia wyruszyć w drogę.

We wczesnych godzinach rannych bardzo serdecznie podziękowałem gościnnym gospodarzom i po pożegnaniu ruszyłem w kierunku Buska-Zdroju. Na szosie nie było zbyt wielkiego ruchu. Od czasu do czasu przejeżdżały tylko niemieckie samochody przykryte plandekami, co przypominało mi o niebezpieczeństwie i na ich widok na wszelki wypadek kierowałem swe kroki w pole. Co pewien czas spotykałem też takich wędrowców, jak ja. Informowaliśmy się nawzajem o sytuacji panującej na poszczególnych trasach.

Najgorszą zmorą były dla nas lotne kontrole przeprowadzane przez Niemców jadących w specjalnych samochodach ciężarowych. Ich zadaniem było wyłapywanie zbiegłych polskich jeńców. Byłem może w połowie drogi z Chmielnika do Buska, gdy nadjechał niemiecki samochód, przed którym, jak zwykle, skręciłem w pole. Samochód zaczął zwalniać i wreszcie stanął. Z szoferki wyskoczył Niemiec z karabinem gotowym do strzału i zaczął krzyczeć, przywołując mnie do siebie kiwaniem ręki. Nie było wyjścia, musiałem do niego podejść. Niemiec zażądał ode mnie dowodu osobistego, którego oczywiście nie miałem. Powiedział tylko „Soldat”6 i polecił wsiadać do samochodu, w którym było już ośmiu delikwentów, takich jak ja. Wśród nich znalazł się też jeden z tych, którzy uciekli w Chmielniku.

Zatrzymanych pilnowało czterech Niemców, którzy dosyć przyjaźnie odnosili się do nas, Polaków. Pomyślałem, że niedługo cieszyłem się wolnością. Przywieziono nas do jakiegoś większego gospodarstwa, czy też folwarku, gdzie już znajdowało się kilkudziesięciu uciekinierów – byłych żołnierzy. Po kilku godzinach pobytu w tym prowizorycznym obozie, zgłosiłem się do pracy w kuchni, bo właśnie potrzebny był człowiek do noszenia wody, rąbania drewna i mycia kotłów. Kuchnia ta gotowała jedzenie dla jeńców wojennych, a opiekę nad nią sprawował Niemiec pochodzący z Bawarii, cieszący się dość dobrą opinią wśród jeńców-Polaków, którzy przebywali tam już od tygodnia. Po obiedzie poszedłem wraz z jednym z jeńców myć kotły do pobliskiego potoku pod strażą owego Bawarczyka, uzbrojonego w karabin. Kiedy myliśmy kotły, Niemiec, wbrew regulaminowi, zdjął buty i zaczął moczyć nogi w potoku. Wówczas kolega powiedział:

– Trzeba wiać, ale jak unieszkodliwić Niemca?

Jednocześnie pokazał mi mocny kij, którym zamierzał tegoż Niemca „uśpić”. Kiedy ja pracowicie wyciągałem wymyty kocioł z potoku, on zbliżył się do palącego fajkę strażnika. W pewnym momencie błyskawicznie wyjął kij ukryty w swoim kotle i z całej siły zdzielił Niemca w głowę. Tamten upadł natychmiast, nie wydając żadnego głosu. Pod osłoną krzaków i drzew zaczęliśmy uciekać w górę potoku. Kiedy przebiegliśmy mniej więcej kilometr, przystanęliśmy, pilnie nadsłuchując. Wokół panowała niezmącona cisza. Trzeba było uciekać dalej, do lasu oddalonego od nas o około 500 metrów. Kiedy zostało nam jeszcze jakieś 100 metrów, od strony potoku usłyszeliśmy strzał. To na pewno nasz opiekun oprzytomniał po zastosowanej „narkozie”. Wśród drzew odpoczęliśmy trochę i kontynuowaliśmy marsz. Kiedy dotarliśmy do skraju lasu, zorientowaliśmy się, że znajdujemy się w pobliżu drogi, po której nie powinniśmy się poruszać. Postanowiliśmy iść tylko polami i lasami, z dala od głównej szosy. Z lasu widzieliśmy, jak jeżdżą nią niemieckie samochody, a wśród nich na pewno również te, które wyłapują zbiegłych jeńców. Kolega, z którym po raz drugi uciekłem z niewoli, pochodził z lubelskiego i tam zamierzał pójść, ja natomiast chciałem się dostać do Zarszyna, leżącego w powiecie sanockim. Nasze drogi musiały się więc rozejść. Żegnając się, stwierdziliśmy obaj zgodnie, że ostatecznie zwycięstwo i tak stanie się naszym udziałem.

Było już zapewne około 18.00 i musiałem nieco zbliżyć się do drogi, aby nie zbłądzić. Szedłem więc wzdłuż niej, jednak trzymając się w pewnym oddaleniu, w kierunku Buska. Zapadał zmierzch i kiedy stwierdziłem, że samochody niemieckie jeżdżą już bardzo rzadko, wszedłem na drogę. Byłem bardzo zmęczony, zarówno marszem, jak i przeżyciami ostatnich godzin. Trzeba było wreszcie trochę odpocząć. Siedząc na skraju drogi, wyczułem pod plecami jakiś twardy przedmiot i oglądając go, stwierdziłem, że jest to stary kosz, nadający się jeszcze do użytku. Nagle wpadła mi do głowy oryginalna myśl, aby zabrać go ze sobą i w razie spotkania z Niemcami nie uciekać, lecz iść spokojnie z koszem w pole. Po chwili znalazłem jeszcze porzuconą motykę, miałem więc komplet narzędzi do kopania ziemniaków.

Rano