Opowieść o dwóch miastach - Karol Dickens - ebook

Opowieść o dwóch miastach ebook

Karol Dickens

4,2

Opis

Akcja utworu rozgrywa się od 1775 roku aż do rewolucji francuskiej. Opowiada o losach Francuza Karola Darnaya i Anglika Sydneya Cartona, na tle dwóch miast – Paryża i Londynu.

Jarvis Lorry i Łucja Manette przybywają z Anglii do Francji, aby uwolnić uwięzionego w Bastylii doktora Manette, ojca Lucie. Został on niesprawiedliwie uwięziony przez rodzinę markiza St. Évremonde'a, ponieważ był świadkiem morderstwa, którego dokonali oni na ubogim rodzeństwie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 547

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (34 oceny)
16
10
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ortyl3

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść! Uczy oddania siebie innym i zaprasza do refleksji co ważne jest w życiu. Cieszę się, że trafiłam na tę książkę!
10

Popularność




Karol Dickens
Opowieść o dwóch miastach

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2018

Karol Dickens„Opowieść o dwóch miastach”

Copyright © by Karol Dickens, 1936

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Zakłady Graficzne „Feniks“

Wydawnictwo: Wydawnictwo J. Przeworskiego

Warszawa, 1936

ISBN: 978-83-8119-415-0

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

TOM I KSIĘGA PIERWSZA. ZWRÓCONY ŻYCIU

Rozdział pierwszy. Epoka.

 Były to czasy najlepsze, były to czasy najgorsze, były to lata mądrości i lata szaleństwa, była to epoka wiary i epoka bezbożności, był to okres Jasności i okres Mroku, była to wiosna nadziei i zima rozpaczy, mieliśmy wszystko przed sobą i nie mieliśmy przed sobą niczego, szliśmy wszyscy wprost do nieba i wprost w odmiennym kierunku. — krótko mówiąc, była to epoka tak zbliżona do dzisiejszej, iż najwyższe autorytety upierały się przy twierdzenie, że w dobrem czy złem mówić o niej można tylko w superlatywach.

 Zasiadał wówczas na tronie angielskim król o szerokiej szczęce i królowa o twarzy pospolitej. Król o szerokiej szczęce i królowa o twarzy pięknej zasiadali na tronie francuskim. Dla dostojników obu narodów, którzy porośli w pierze i opływali w dostatki, jasne było jak słońce, że stan ten trwać będzie wiecznie.

 Był to rok pański tysiąc siedemset siedemdziesiąty piąty. W tej epoce obdarzono Anglię tajemniczemi rewelacjami — jak zresztą i teraz. Pani Southcott szczęśliwie obchodziła dwudziestą piątą rocznicę swoich urodzin. Jakiś domorosły prorok między żołnierzami Przybocznej Gwardii uczcił dzień ten objawieniem, iż są już w toku przygotowania do pochłonięcia Londynu i Westminsteru. Nawet duch z Cock Lane[1]) nie dał o sobie znać z jakie dwanaście lat, wystukawszy poprzednio swoje rewelacje, podobnie jak to czyniły duchy niedalej jak przed rokiem (jest coś nadnaturalnego w tym braku pomysłowości u duchów). Natomiast zwykłe ziemskie wieści otrzymała Korona Angielska i Lud Angielski z kongresu angielskich poddanych w Ameryce. Wbrew spodziewaniu, wieści te okazały się dla ludzkości ważniejsze od wszystkich rewelacyj piskląt chowu Cock Lane.

 Francja w sprawach nadprzyrodzonych mniej faworyzowana od swej siostrzycy po puklerzu i trójzębie, staczała się z zawrotną szybkością wdół, drukując papierowe pieniądze i wydając je. Pod przewodnictwem swoich duchowych pasterzy zajmowała się pozatem takiemi humanitarnemi czynami, jak skazanie pewnego młodzieńca na wyrwanie języka, odcięcie rąk i spalenie żywcem, ponieważ nie ukląkł na deszczu przed procesją brudnych mnichów, która przechodziła poza polem jego widzenia, w odległości jakich pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu jardów. Być może, iż w chwili, gdy podpisywano wyrok na owego młodzieńca, Los-Drwal naznaczał drzewa, głęboko wrosłe w grunt Francji i Nawary, aby porżnięto je na deski i uczyniono z nich ową ruchomą ramę z nożem, która wsławiła się w historji. Być może, że w smutnych chałupach oraczy, pracujących na polach dokoła Paryża, w ten właśnie dzień schowano przed deszczem proste wózki, pobrudzone przez świnie i kury, obryzgane wiejskiem błotem, które Fermer-Śmierć odstawił nabok, aby stały się furgonami rewolucji. Lecz ów Drwal i ów Fermer, chociaż nie ustawali w pracy, pracowali w milczeniu, i nikt nie słyszał ich skradających się kroków: ten, kto ośmielał się podejrzewać, że się już obaj zbudzili, narażał się na zarzut, iż jest ateistą i zdrajcą.

 A i w Anglji trudno było o tę odrobinę bezpieczeństwa i spokoju, która mogłaby usprawiedliwić narodową dumę Anglików. Co noc, w samej stolicy, zdarzały się zbrojne napady i bezkarne grabieże. Publicznie ostrzegano rodziny, aby przed wyjazdem z miasta nie omieszkały oddać swych sprzętów domowych na przechowanie do specjalnych składów. Bandyta w nocy, był szanownym kupcem za dnia, a poznany przez innego kupca, którego zatrzymał na drodze jako „herszt“, uprzejmie strzelał mu w łeb i uciekał. Siedmiu rozbójników napadło na dyliżans, strażnik zabił trzech napastników, poczem sam został zabity przez pozostałych czterech, „z powodu braku amunicji“, poczem dyliżans obrabowano do nitki. Znakomity dygnitarz, Lord Mayor Londynu, został na Turnham Green zatrzymany przez bandę, która obdarła go ze wszystkiego w oczach całego jego orszaku. Więźniowie toczyli formalne bitwy ze swymi dozorcami, a majestat Prawa prał w nich z garłaczy śrutem i kulami. W salonach dworskich złodzieje kradli dostojnym lordom z szyi brylantowe krzyże. Muszkieterowie plądrowali w St. Giles, szukając bandytów, a tłum strzelał do muszkieterów, zaś muszkieterowie strzelali do tłumu, i nikomu nie przyszło na myśl że jest w tych zdarzeniach coś niepokojącego. Wśród tego wszystkiego, kat, zawsze zajęty i zawsze conajmniej potrzebny, był ciągle rozchwytywany. To ścinał długi szereg rozmaitych rzezimieszków, to wieszał w sobotę włamywacza, schwytanego we czwartek, to znów tuzinami palił ludzi na szosie przed New Gate, lub pamflety przed drzwiami Westminster Hall. Dziś brał życie strasznego, krwiożerczego mordercy, jutro odbierał je nędznemu złodziejaszkowi, który obrabował jakiegoś malca z sześciu pensów.

 Wszystko to, i wiele innych rzeczy, działo się w pięknym roku siedemset siedemdziesiątym piątym. Wśród tych zdarzeń (a Drwal i Fermer nie ustawali w pracy) spokojnie stąpali ci dwaj o szerokich szczękach, i tamte dwie o pięknej i brzydkiej twarzy, dumnie obnoszące swe boskie prawa. I w ten to sposób ów rok tysiąc siedemset siedemdziesiąty piąty wiódł Ich Wysokości — i miriady drobnych istnień, a między niemi istoty występujące w tej kronice — drogą, leżącą przed nimi.

Rozdział drugi. Dyliżans.

 Gościniec, który ścielił się pewnej listopadowej nocy, w piątek, przed pierwszą osobą, o jakiej w tej powieści będzie mowa, prowadził do Dover. Właściwie jednak dla naszego podróżnego gościniec doverski nie wiele miał wspólnego z dyliżansem doverskim, wspinającym się po Shooters Hill. Podróżny brodził bowiem w błocie obok dyliżansu, jak i reszta pasażerów, i to bynajmniej nie dlatego, że przechadzka o tej porze jest nęcąca, ale dlatego, że wspinanie się po zboczu, błoto i dyliżans były tak ciężkie, iż konie zatrzymywały się już kilkakrotnie, a raz nawet stanęły wpoprzek drogi z buntowniczym zamiarem zawrócenia do Blackheath. Ale cugle i bat, woźnica i strażnik znali jednak ów artykuł wojenny, wzbraniający stosowania argumentu, kiedyindziej cieszącego się wielką powagą, według którego pewne zwierzęta obdarzone są rozumem; zaprząg skapitulował więc i wrócił do spełniania swego obowiązku.

 Z pochylonemi łbami i machając ogonami, szkapy torowały sobie drogę przez gęste błoto potykając się i plącząc między kołami, jak gdyby miały rozsypać się na kawałki w miejscach, gdzie członki ich połączone były stawami. Ilekroć woźnica ściągał lejce i zatrzymywał konie długiem „Prrrrr“, pierwszy lejcowy potrząsał głową i wszystkiem co miał na niej — niczem rasowy rumak — chcąc dać w ten sposób do zrozumienia, że dyliżansu niepodobna wciągnąć na wzgórze. Ilekroć lejcowy wstrząsał się, pasażer wstrząsał się również, jak przystało na człowieka nerwowego i mającego ciężar na sercu.

 Mgliste opary wypełniały wszystkie szczeliny i błąkały się po pochyłości wzgórza, jak duchy potępieńcze, napróżno szukające spokoju. Lepkie te, zimne opary wędrowały w powietrzu kłębami i przelewały się przez siebie, jak fale niesamowitego morza. Były one tak gęste, że chroniły przed latarniami dyliżansu wszystko, co nie było dyliżansem lub paroma jardami gościńca, a para z oddechu spracowanych koni zlewała się w jedno z oparami.

 Oprócz wyżej wspomnianego podróżnego, dwaj inni jeszcze pasażerowie wspinali się po wzgórzu, obok dyliżansu. Wszyscy ubrani byli jednakowo, w płaszcze zakrywające twarze po uszy i w buty z grubej skóry. Nikt z nich trzech nie mógłby powiedzieć, jak wyglądają jego towarzysze, każdy bowiem starał się jaknajbardziej ukryć, zarówno przed oczyma duszy, jak przed fizycznym wzrokiem pozostałych. W owych czasach ludzie stronili od obcych, gdyż każdy spotkany na gościńcu mógł być bandytą lub w zmowie z bandytami. Zwłaszcza to ostatnie nie było wykluczone; w każdej karczmie i w każdym domu zajezdnym „kapitan“ miał swoich zauszników, którzy rekrutowali się z rozmaitych elementów, od gospodarza począwszy, a kończąc na stajennym. Takie i tym podobne myśli snuty się po głowie w ów piątkowy wieczór listopadowy roku 1775 konduktorowi, stojącemu na stopniu, umocowanym ztyłu dyliżansu, który wspinał się na Shooters Hill. Bił nogą o nogę i rozglądał się dokoła, nie odrywając ręki od skrzyni, gdzie na stosie z sześciu czy ośmiu pistoletów i kilku kordelasów, leżała nabita strzelba.

 Dyliżans doverski znajdował się w tem samem położeniu co inne: konduktor podejrzewał pasażerów, pasażerowie siebie i konduktora, a wszyscy razem i każdy z osobna podejrzewali każdego i wszystkich, natomiast woźnica ufał tylko swoim koniom. Co się zaś tyczy koni, gotów był przysiąc na oba Testamenty, że nie nadają się do tej podróży.

 „Wiooo!“ wołał woźnica. „Wioo! Jeszcze trochę, a będziemy na szczycie tego paskudnego pagórka, na który wciąkacie nas z takim trudem! Wioo! maluśkie! Joe!“

 „Hej!“ odpowiedział konduktor.

 „Która to u ciebie godzina?“

 „Już dziesięć minut po dziesiątej“.

 „Żeby to najjaśniejsze!“ zaklął woźnica, „a myśmy nie dobrnęli jeszcze na Shooters Hill! Wioooo!“

 Pełen fantazji lejcowy, zachęcony zresztą wcale niedwuznacznie batem, zebrał się w sobie, szarpnął i pociągnął inne konie. Raz jeszcze dyliżans doverski zachybotał się, a wraz z nim ruszyli trzej pasażerowie, kroczący tuż obok. Stanęli, gdy dyliżans stanął, nie chcąc zbytnio oddalać się od niego. Gdyby jeden z pasażerów odważył się był lekkomyślnie zaproponować drugiemu pójść naprzód, w mgłę, dostałby natychmiast kulą, w łeb, jako niebezpieczny opryszek.

 Konie wciągnęły dyliżans ostatnim wysiłkiem na szczyt wzgórza i stanęły tam dysząc ciężko. Konduktor zeskoczył, zahamował koła i otworzył przed pasażerami drzwiczki.

 „Ts! Joe!“ zawołał woźnica z kozła ostrzegawczym głosem.

 „Co się stało, Tom?“

 Obaj zaczęli nadsłuchiwać.

 „Powiadam ci, Joe, jakiś koń biegnie kłusem!“

 „A ja ci powiadam, że galopem!“ odparł konduktor, puszczając drzwiczki i szybko wskakując na swoje miejsce. „Gentiemani! W imię Króla — mieć się na baczności!“

 Wydawszy ten rozkaz, chwycił krucicę i stanął w pozycji zaczepnej.

 Pasażer, o którym będzie mowa w tej powieści, stał jedną nogą na stopniu dyliżansu a towarzysze jego stali za nim, również gotowi do wsiadania. On zatrzymał się przed dyliżansem, oni zatrzymali się na gościńcu. Wszyscy spoglądali bacznie to na woźnicę, to na konduktora. Woźnica obejrzał się za siebie, i konduktor obejrzał się za siebie, a nawet ów koń z fantazją nadstawił uszu i obejrzał się za siebie, porzuciwszy opozycję.

 Cisza, która nastąpiła, gdy umilkł turkot i skrzypienie dyliżansu, spotęgowała ciszę nocy, czyniąc ją rzeczywiście bezgłośną a drżenie koni udzielało się poniekąd dyliżansowi. Serca pasażerów biły tak mocno, że niemal mogli je słyszeć: w każdym jednak razie ta chwila ciszy mówiła niemal głośno o ludziach z zapartym oddechem i tych, którzy wstrzymywali oddech, i tych, którym krew żywiej pulsowała od oczekiwania.

 Tętent konia galopującego po wzgórzu stawał się coraz wyraźniejszy.

 „Hej!“ zawołał konduktor z całych sił. „Stój, bo strzelę!“

 Tętent ustał, a wśród wielkiego sapania i chrapania rozległ się głos:

 „Czy to dyliżans doverski?“

 „Co cię to obchodzi?“ zawołał konduktor. „Gadaj, coś za jeden!“

 „Czy to dyliżans doverski?“

 „A po co ci to?!“

 „Szukam pasażera“.

 „Jakiego pasażera?“

 „Pana Jarvis Lorry“.

 Na dźwięk swojego nazwiska, podróżny, stojący na schodkach, poruszył się. Konduktor, woźnica i dwaj podróżni spojrzeli na niego podejrzliwie.

 „Zostań tam, gdzie jesteś“, zawołał konduktor, „bo jak się omylę, to do końca życia nie naprawię już tego błędu! Gentleman nazwiskiem Lorry niech odpowiada ze swego miejsca!“

 „Co się stało?“ zapytał podróżny miłym, śpiewnym głosem. „Kto mnie szuka? Czy to ty Jerry?“

 „Nie podoba mi się głos tego Jerry, jeśli to wogóle jest Jerry“, mruknął konduktor do siebie. „Jak na mój gust zanadto ma ochrypły głos ten jakiś Jerry!“

 „Tak, to ja, panie Lorry!“

 „O co chodzi?“

 „Mam dla pana depeszę stamtąd: T. i Spółka“.

 „Panie konduktorze, znam tego człowieka“, powiedział pan Lorry, schodząc ze stopnia. Podróżni, stojący za nim, odskoczyli wtył, poczem pośpiesznie wskoczyli do dyliżansu, zatrzasnęli drzwi i spuścili okno. „Może podejść bliżej. Nic nam nie grozi!“

 „Mam nadzieję, ale głowy za to nie dam“, powiedział konduktor mrukliwie. „Hej, ty tam!“

 „Hej! Dobry wieczór!“ powiedział Jerry głosem bardziej jeszcze ochrypłym.

 „Zbliż się trochę, ale jeśli masz broń w ręku, to radzę ci jej nie dotykać, bo jestem krewki, a moje omyłki przyjmują kształt ołowiu! No, pokaż-że się!“

 Stopniowo zaczęły się z mgieł wynurzać postacie konia i jeźdźca, który zbliżył się do dyliżansu od tej strony, gdzie stał pasażer. Jeździec wstrzymał konia, obrzucił spojrzeniem konduktora i podał pasażerowi kartkę papieru. Koń dyszał ciężko, a obaj, koń i jeździec, pokryci byli błotem od kopyt wierzchowca aż po głowę przybysza.

 „Konduktorze!“ powiedział podróżny tonem spokojnym i urzędowym.

 Ostrożny konduktor wciąż trzymał w prawej ręce pistolet zaś lewą dtoń oparł o barierkę i, utkwiwszy oczy w jeźdźcu, odpowiedział szorstko:

 „Panie!“

 „Tu niema żadnych tajemnic. Pracuję w banku Tellsona w Londynie. Musicie znać bank Tellsona w Londynie. Jadę w interesach do Paryża. Korona na piwo. Czy mogę przeczytać?“

 „Jeżeli się pan pośpieszy!“

 Pasażer rozwinął papier w świetle latarni, wiszącej z tej strony dyliżansu, i przeczytał — najpierw po cichu, a potem głośno. „Czekać panny w Dover!“ Niewiele, jak widzicie, panie konduktorze! Powiedz Jerry, że moja odpowiedź brzmi: zwrócony życiu!“

 Jerry poruszył się na siodle. „Dziwna odpowiedź!“ powiedział jeszcze bardziej ochrypłym głosem.

 „Zawieź tylko tę odpowiedź, a już będą wiedzieli, że otrzymałem ich zlecenie! To tak, jakbym odpisał! Spiesz się! Dobranoc!“

 Z temi słowy pasażer otworzył drzwiczki dyliżansu i wsiadł. Tymczasem przezorni towarzysze podróży pochowali zegarki i sakiewki za cholewy butów i udawali pogrążonych we śnie, w tym zresztą tylko celu, aby nie być zmuszonymi do przedsiębrania innych kroków.

 Dyliżans ruszył z miejsca otoczony coraz gęstszą mgłą, która rosła w miarę jak zjeżdżali po zboczu. Konduktor schował krucicę do skrytki na broń, a obejrzawszy jej zawartość oraz stan zapasowych pistoletów, które miał za pasem, zajrzał do mniejszej skrzynki i wyjął z niej narzędzia kowalskie, dwie pochodnie i krzesiwo. W to wszystko był zaopatrzony na wypadek, gdyby latarnie wypaliły się lub gdyby wiatr je zgasił, co zdarzało się czasami. Wtedy wystarczyło mu skrzesać ognia i zapalić trochę słomy, by, w pięć minut (jeśli dopisze szczęście) rozniecić pochodnię.

 „Tom!“ zawołał przyciszonym głosem nad dachem karety.

 „Jestem Joe!“

 „Słyszałeś zlecenie?“

 „Słyszałem, Joe!“

 „Rozumiesz co?“

 „Nic. Zupełnie nic“.

 „Co za dziwny zbieg okoliczności!“ powiedział konduktor. „Bo ja też nic!“

 Jerry, zostawszy sam śród mgieł i nocy, zsiadł z konia nietylko poto, aby mu trochę ulżyć, ale również dlatego, aby zetrzeć błoto z twarzy, strząsnąć deszcz z ronda kapelusza, na którem zebrało się z pół galona wody. Stał tak długo, przesunąwszy przez ramię cugle konia, aż zamilkł turkot kół, a noc stała się cicha, jak dawniej. Potem puścił się piechotą po zboczu.

 „Po tym galopie z Temple Bar, staruszko, wolę nie dowierzać twoim nogom, zanim się nie dostaniemy na szczyt“, powiedział zachrypnięty jegomość do swej szkapy. „Zwrócony życiu! Djabelnie dziwaczne zlecenie! Nie powiem, żeby to pasowało do ciebie, Jerry! Tak, tak, mówię ci to Jerry! Źleby z tobą było, gdyby zwracanie życiu weszło w modę!“

Rozdział trzeci. Nocne cienie.

 Dziwny to fakt, zasługujący na to, by się nad nim zastanowić, iż każda istota ludzka tak jest stworzona, że jest nieodgadniona tajemnicą i zagadką dla innych istot ludzkich. Kiedy wjeżdżam do wielkiego miasta, mimowoli uderza mię myśl, że każdy z tych ciemnych, zamkniętych domów kryje swą tajemnicę, że każdy pokój w każdym z tych domów kryje również swą tajemnicę, że każde serce z pomiędzy tysięcy bijących serc jest poniekąd tajemnicą dla najbliższych mu serc. Jest w tem jakaś groza, coś jakby powiew śmierci. Nie mogę już więcej przewracać kart tej drogiej książki, którą niegdyś kochałem łudząc się, że przeczytam ją do końca. Nie mogę również ujrzeć ona owej rzeki, gdzie w przelotnym błysku słońca ujrzałem blask zakopanych skarbów i zatopionych rzeczy. Postanowione było, że książka ta zamknie się na zawsze, gdy przeczytałem jedną jej tylko kartę. I postanowione było, że wieczny mróz zetnie wody, gdy ja stałem jeszcze wpatrzony w grę świateł na jej powierzchni, nie przeczuwając nic złego. Przyjaciel mój umarł, sąsiad mój umarł, umiłowana moja, skarb mej duszy, umarła. Jest to nieubłagana ciągłość tajemnicy, która zawsze tkwiła w tej istocie i którą nosić będę w sobie aż po koniec życia. Czyż na wszystkich cmentarzach miasta, przez które idę, znajdzie się jeden nieboszczyk, bardziej dla mnie niezrozumiały niż niezrozumiali mi są żywi mieszkańcy, niż ja sam jestem niezrozumiały dla nich?

 Jest to naturalne dziedzictwo, którem Los obdarzył wszystkich jednakowo hojnie. Konny goniec jest pod tym względem równie bogaty jak król, pierwszy minister równie jak kupiec londyński. Tak samo miała się rzecz z trzema podróżnymi zamkniętymi w ciasnej klatce dyliżansu. Każdy z nich był dla towarzyszy tajemnicą, jak gdyby jechał własnym koczem zaprzężonym w szóstkę czy sześćdziesiątkę koni, a między nimi i sąsiadem była przestrzeń tak wielka, jak conajmniej jedno hrabstwo.

 Posłaniec jechał z powrotem wolnym krokiem, zatrzymując się dość często przy karczmach przydrożnych, aby sobie popić, zdradzając jednak przy tem skłonności do utrzymania swoej tajemnicy, głęboko bowiem nasuwał zniszczony kapelusz na oczy. Miał on oczy nadające się do tej dekoracji, były bowiem czarne, ale pozbawione głębi i blasku, i zbyt blisko osadzone, jakby się obawiały, że znajdą się Bóg wie gdzie, gdy tylko oddalą się od siebie. Oczy te patrzyły złowieszczo z pod szerokiego ronda kapelusza, podobnego do trójgraniastej spluwaczki, zaś poniżej nich znajdował się wielki szal, odkrywający brodę i szyję, a spływający prawie do kolan. Kiedy Jerry wstępował na szklaneczkę, odsuwał końce szala lewą ręką, aby prawą móc sięgnąć po napój. Gdy to uczynił, znów okrywał się starannie.

 „Nie, Jerry!“ wracał wciąż do tego samego tematu. „To nie dla ciebie, Jerry! Jesteś uczciwy kupiec, Jerry! To nie może być w twoim planie. Zwrócony! Niech mię djabli, jeśli to nie prawda, że się stary musiał strąbić!“

 Polecenie do tego stopnia zaprzątało myśli Jerry, że kilka już razy zdejmował kapelusz, chcąc się podrapać w głowę. Z wyjątkiem ciemienia, które było zupełnie łyse, głowę jego pokrywały włosy sterczące, czarne, szorstkie jak szczecina, i spadająca niemal aż na szeroki, zadarty nos. Głowa była okrągła, jakby utoczona, i przypominała raczej mur najeżony gwoździami, niż owłosioną głowę. Przypuszczam, że najlepsi gracze w „żabkę“ ogłosiliby, że przez taką głowę niebezpiecznie jest skakać.

 Kiedy Jerry jechał z poleceniem, które miał powtórzyć nocnemu stróżowi, siedzącemu przy bramie banku Tellsona, przy Temple Bar, mającemu z kolei powtórzyć je większym od siebie personom, nocne cienie zaczęły przybierać w jego oczach takie kształty, jakie wywołać mogło podobne zlecenie, zaś w oczach klaczy — jakie malował jej własny strach. Musiało tych kształtów być mnóstwo, bo się wzdrygała na widok każdego przydrożnego cienia.

 W tym samym czasie dyliżans trząsł się, podskakiwał, potykał, po uciążliwym gościńcu, wioząc tajemniczego pasażera. I dla niego cienie nocne przybierały kształty, które nadawały im jego niespokojne oczy i błędne myśli.

 Bank Tellsona miał stałe miejsce w dyliżansie. Kiwając się zgodnie z ruchem dyliżansu, pasażer nasz przeciągnął rękę przez rzemień (co nie uchroniło go od kiwania się w stronę sąsiada, którego spychał w sam kąt, ilekroć dyliżans podskoczył trochę wyżej) i siedział ze zmrużonemi oczyma. Małe okienka, migotliwe światła latarni przeświecające przez nie, otyły pasażer siedzący naprzeciw niego — wszystko to w myślach jego zlewało się z bankiem i innemi sprawami pierwszorzędnej wagi. Klekot uprzęży zmienił się w brzęk monet, a nasz pasażer w ciągu pięciu minut wykonał więcej tranzakcyj handlowych, niż cały bank Tellsona i wszystkie jego krajowe i zagraniczne filje w czasie trzykrotnie dłuższym. Potem otworzyły się przed nim podziemia Tellsona wraz ze wszystkiemi skrytkami i schowkami (a znał je bynaimnej nie powierzchownie); szedł przez skarbiec z pękiem wielkich kluczy i słabo płonącem światłem, aby się przekonać, że skrytki są bezpieczne, mocne, ciche, pewne, tak, jak je był zostawił.

 Ale chociaż bank wciąż był obecny w jego świadomości (w sposób niejasny jak ból pod narkotykiem) i chociaż dyliżans był wciąż przytomny, myśli pana Lorry biegły ku czemu innemu, co dręczyło go przez całą noc. Miał przed sobą trudne zadanie — wydobyć człowieka z grobu.

 Która z pośród niezliczonych twarzy, wyłaniających się z mroków przed jego oczyma, była twarzą owego żywcem pogrzebanego, cienie nie wskazywały dokładnie, ale wszystkie miały twarz człowieka lat około czterdziestu pięciu, różniły się zaś od siebie tylko wyrazem przeświecającym upiornie przez rysy widma. Duma, wzgarda, nieufność, rozpacz, pokora, upór kolejno następowały po sobie i kolejno zmieniały się zapadłe policzki, blada cera, wychudłe ręce i nogi. Ale twarz była ta sama, i wszystkie głowy pokrywała przedwczesna siwizna. Ze sto razy drzemiący pasażer zadawał sobie pytanie:

 „Od jak dawna pochowany?“

 Odpowiedź brzmiała zawsze tak samo: „Od osiemnastu lat“.

 „Straciłeś nadzieję, że cię odgrzebią?“

 „Oddawna!“

 „Czy wiesz, że jesteś zwrócony życiu?“

 „Mówiono mi...“

 „Zapewne chcesz żyć?“

 „Sam nie wiem“.

 „Czy ci ją pokazać? Chcesz ja widzieć?“

 Odpowiedzi na to ostatnie pytanie były rozmaite i pośpieszne. Czasem złamany głos mówił: „Zaczekaj, zaczekaj chwilę! Umarłbym, gdybym zobaczył ją za wcześnie“. Czasem odpowiedzią był płacz serdeczny i słowa: „Zaprowadź mię do niej!“ czasem ponury głos wołał: „Nie znam jej! Nie rozumiem, czego chcecie...“

 Po każdym z tych wymaginowanych djalogów podróżny kopał, kopał nieustannie, to rydlem, to rękami, to jakimś wielkim kluczem, by wydobyć nieszczęsną ofiarę. Wyciągnął ją wkońcu z grudkami ziemi na twarzy i we włosach — ale natychmiast rozwiewała się we mgle. Pasażer ocknął się, spuścił okno, ażeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza i ochłodzić twarz drobnym rzeźwiącym deszczykiem.

 Ale gdy otworzył oczy i patrzał na mgłę i deszcz, na ruchome smugi padające od latarni i na uciekające po obu stronach gościńca żywopłoty — cienie nocne otaczające dyliżans zlewały się z cieniami jego myśli. Prawdziwy dom bankowy przez Temple Bar, wprawdzie interesy, załatwione poprzedniego dnia, prawdziwy skarbiec, prawdziwy goniec wysłany za nim w pogoń — i dane przez niego zlecenie — wszystko było na miejscu. Ale z pośród tego wszystkiego wyłaniała się twarz, której znowu zadawał pytania?

 „Od jak dawna pochowany?“

 „Od osiemnastu lat“.

 „Zapewne, chcesz żyć?“

 „Nie wiem“.

 Kopie... kopie... kopie... póki niecierpliwe poruszenie jednego z dwóch pasażerów nie przypomniało mu, że trzeba spuścić okno, dla bezpieczeństwa przesunąć rękę przez rzemienny pas i patrzeć na dwie drzemiące postacie — aż wreszcie znów zapominał o nich i myśli jego wracały do banku i do grobu.

 „Od jak dawna pochowany?“

 „Od osiemnastu lat“.

 „Straciłeś nadzieję, że odzyskasz wolność?“

 „Oddawna!“

 Słowa te brzmiały w uszach tak wyraźnie, jak wszystkie inne słowa słyszane w życiu. Wsłuchiwał się w ich dźwięk aż do świtu; wtedy dopiero odzyskał przytomność i przekonał się, że cienie nocne się rozpierzchły.

 Spuścił szybę i spojrzał na wschodzące słońce. Przed nim leżał szmat zoranej ziemi, z pługiem, który został tam od poprzedniego dnia, gdy wyprzężono konie. Dalej zagajnik, w którym czerwone jak ogień i złote liście trzymały się jeszcze na gałęziach. Chociaż ziemia była zimna i wilgotna, niebo było jasne, a słońce piękne, radosne i wesołe.

 „Osiemnaście lat!“ powiedział pasażer spoglądając w słońce. „Łaskawy Stwórco Dnia! Być żywcem pogrzebanym przez osiemnaście lat!“

Przypisy

[1].Cock Lane, dosłownie Koguci zaułek, dzielnica Londynu.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok