Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowiadania Mikołaja Gogola należą do arcydzieł literatury rosyjskiej i do ścisłego kanonu literatury światowej. W tomie znajdują się najsławniejsze opowiadania Gogola: Nos, Płaszcz i Wij. Czytelnik odnajdzie w tych krótkich utworach najistotniejsze cechy literackiego kunsztu, który wyniósł rosyjskiego pisarza do rangi mistrza komedii obyczajowej i satyrycznych utworów o życiu mniej lub bardziej zwykłych ludzi. Wciągający styl i niezwykłe poczucie humoru przyczynią się do przyjemności czytania tych drobnych, ale jakże magnetyzujących tekstów. Opowiadania Gogola wywarły ogromny wpływ na rozwój groteski i prozy fabularnej w literaturze rosyjskiej i światowej.
Lektura dla szkół średnich
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 151
Rok wydania: 2021
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nos
I
Dnia 25 marca zdarzył się w Petersburgu niezwykle dziwny wypadek. Cyrulik Iwan Jakowlewicz, zamieszkały przy Wozniesieńskim Prospekcie (nazwisko jego nie doszło do nas i nawet na szyldzie, na którym wymalowany jest pan z namydlonym policzkiem oraz napis: „I krew puszczają”, nic więcej nie figuruje), cyrulik Iwan Jakowlewicz obudził się dość wcześnie i poczuł zapach gorącego chleba. Uniósłszy się nieco na łóżku, spostrzegł, że małżonka jego, dama dość solidna, wielka amatorka kawy, wyjmowała z pieca świeżo upieczone chlebki.
– Dzisiaj, Praskowio Osipowno, nie będę pił kawy – rzekł Iwan Jakowlewicz – i zamiast tego chciałbym zjeść gorącego chleba z cebulą.
(Prawdę mówiąc, Iwan Jakowlewicz miał chętkę i na to, i na tamto, wiedział jednak, iż żądać obojga było rzeczą całkiem niemożliwą, albowiem Praskowia Osipowna nie lubiła takich kaprysów). „Niech sobie, dureń, je chleb – pomyślała małżonka – dla mnie nawet lepiej: zostanie dodatkowa porcja kawy”. Po czym rzuciła jeden bochenek na stół.
Iwan Jakowlewicz wdział dla przyzwoitości frak wprost na koszulę i siadłszy przy stole, przygotował sól oraz dwie główki cebuli, następnie wziął nóż – i z uroczystą miną zaczął krajać chleb. Gdy go rozpołowił, zajrzał do środka – i ku swemu zdumieniu spostrzegł, że się tam coś bieli. Iwan Jakowlewicz ostrożnie dłubnął nożem i pomacał palcem. – Twardawe – rzekł do siebie – cóż to może być?
Wsunął palce w głąb i wyciągnął – nos! W pierwszej chwili cyrulikowi naszemu ręce opadły; następnie przetarł oczy i znowu pomacał; nos, niewątpliwie nos! Przy czym odniósł wrażenie, że jakiś znany. Na twarzy Iwana Jakowlewicza odmalowało się przerażenie. Lecz przerażenie to było niczym w porównaniu z furią, w jaką wpadła pani Praskowia.
– Gdzieżeś ty, bestio, odkrajał nos? – krzyknęła gniewnie. – Łotrze, pijaczyno! Sama na ciebie, zbóju jeden, policji doniosę! Już od trzech osób słyszałam, że podczas golenia tak tarmosisz nosy, że ledwo się trzymają.
Ale Iwan Jakowlewicz nie wiedział, na jakim świecie stoi; poznał, że to nos nie żadnej innej osoby, tylko asesora kolegialnego Kowalewa, którego golił co środa i niedziela.
– Czekaj, Praskowio! Zawinę go w gałganek i położę w kąciku: niech sobie tam troszeczkę poleży, a potem go wyniosę.
– Nawet słyszeć o tym nie chcę! Żebym ja u siebie w pokoju odciętemu nosowi pozwoliła leżeć! Ty wymoczku! Jedno umie: brzytwą po rzemieniu jeździć, a obowiązku swego już wkrótce nie będzie w stanie spełniać, dziwkarz, nikczemnik! Żebym ja za ciebie przed policją odpowiadała? Ach, ty paskudziarzu jeden! Drabie nieociosany! Wont z nim! Wont! Nieś, dokąd chcesz! Żeby mi tu nie śmierdział!
Iwan Jakowlewicz stał w zupełnym osłupieniu. Myślał, myślał – i nie wiedział, co wymyślić.
– Diabli wiedzą, jak to się stało – powiedział wreszcie, drapiąc się za uchem. – Pijany wczoraj do domu wróciłem czy niepijany, sam już nie wiem. A zdarzenie, jak wszystko świadczy, w samej rzeczy nie do pojęcia, albowiem chleb – to rzecz pieczona, a nos – całkiem co innego. Słowem: galimatias!...
Iwan Jakowlewicz umilkł. Myśl o tym, że policja znajdzie w mieszkaniu nos i że będzie oskarżony, wprawiła go w stan zupełnej nieprzytomności. Zdawało mu się, że już widzi przed sobą pięknie srebrem wyszyty szkarłatny kołnierz, szpadę... i dygotał jak w febrze. Sięgnął wreszcie po buty i pantalony, wlazł w te wszystkie łachy i przy akompaniamencie przekleństw i wyzwisk Praskowii Osipowny zawinął nos w gałganek i wyszedł na ulicę.
Chciał go gdzieś podrzucić: albo pod słupek przy bramie, albo tak jakoś, niby przez nieuwagę, upuścić i skręcić w zaułek. Ale na nieszczęście trafiał mu się wciąż jakiś znajomy, który od razu zaczynał od pytania: – Dokąd idziesz? – albo: – Kogo tak wcześnie będziesz golił? – wobec czego Iwan Jakowlewicz w żaden sposób nie mógł złapać odpowiedniej chwili. A gdy mu się raz udało i upuścił zawiniątko, strażnik miejski już z daleka pokazał mu halabardą, dodając: – Podnieś, coś ci tam upadło – i cyrulik nasz musiał podnieść i schować nos do kieszeni. Ogarnęła go rozpacz – tym większa, że w miarę otwierania magazynów i sklepów ilość ludzi na ulicy bezustannie wzrastała.
Postanowił iść na Isaakijewski most: może się jakoś uda rzucić nos do Newy?... Ale przepraszam... Poczuwam się w pewnym stopniu do winy, że nic dotychczas nie powiedziałem o Iwanie Jakowlewiczu – czcigodnym skądinąd człowieku.
Iwan Jakowlewicz, jak każdy porządny rzemieślnik rosyjski, był strasznym pijanicą i chociaż codziennie golił cudze podbródki, to jego własny zawsze był zarośnięty. Frak Iwana Jakowlewicza (Iwan Jakowlewicz nigdy nie chodził w surducie) był pstrokaty, tj. właściwie czarny, ale cały w brunatnożółte i szare jabłka; kołnierz miał wyświechtany, a zamiast trzech guzików wisiały same nitki. Z Iwana Jakowlewicza był wielki cynik i kiedy asesor kolegialny Kowalew mówił mu zazwyczaj podczas golenia: – Zawsze ci ręce cuchną, Iwanie – Iwan Jakowlewicz odpowiadał na to pytaniem: – Czemuż by miały cuchnąć? – Nie wiem, bracie, ale fakt, że cuchną – mawiał asesor kolegialny, a Iwan Jakowlewicz zażywszy tabaki, namydlał mu za to i policzek, i pod nosem, i za uchem, i pod brodą – słowem, gdzie mu się żywnie podobało.
Szanowny ten obywatel znajdował się już na Isaakijewskim moście. Obejrzał się przede wszystkim, potem przechylił się przez balustradę, niby że chce popatrzyć z mostu, czy ryby gęsto idą – i niepostrzeżenie cisnął gałganek z nosem. Poczuł ulgę, jak gdyby się nagle pozbył dziesięciopudowego ciężaru. Iwan Jakowlewicz uśmiechnął się nawet. I zamiast pójść golić urzędnicze podbródki, skierował kroki w stronę przedsiębiorstwa z napisem „Jedzenie i herbata”, by zamówić sobie szklankę ponczu – gdy wtem na końcu mostu zauważył pana rewirowego, osobę o budzącej szacunek powierzchowności, z obfitymi bokobrodami, w kapeluszu stosowanym oraz przy szpadzie. Zamarł. Pan rewirowy zaś kiwał nań palcem i mówił:
– A bądź no łaskaw bliżej, przyjacielu!
Iwan Jakowlewicz, znając fason, z daleka jeszcze zdjął kaszkiet, podszedł jak gdyby nigdy nic i powiedział:
– Sługa pokorny pana władzy szanownego!
– Nie, nie, braciszku, nie szanownego, ty mi lepiej powiedz, coś tam robił, stojąc na moście?
– Jak Bóg w niebie, dobrodzieju, szedłem golić i tylkom spojrzał, czy rzeka szybko płynie.
– Łżesz! łżesz! Tym się nie wykręcisz. Więc co to było? Słucham.
– Gotów jestem dwa razy na tydzień albo nawet trzy golić waszą miłość bez żadnego sprzeciwieństwa – odrzekł Iwan Jakowlewicz.
– Nie, kochaneczku, to faramuszki! Mnie trzej cyrulicy golą i jeszcze za wielki honor sobie to poczytują. No, więc proszę uprzejmie: coś ty tam robił?
Iwan Jakowlewicz zbladł... Ale w tym miejscu zdarzenie zasnuwa się całkowitą mgłą i co dalej nastąpiło – nic a nic nie wiadomo.
II
Asesor kolegialny Kowalew obudził się dość wcześnie i zrobił wargami: „brrr...” – co robił zawsze po przebudzeniu, choć sam nie umiał wytłumaczyć z jakiego powodu. Kowalew przeciągnął się i kazał sobie podać stojące na stole lusterko. Chciał spojrzeć na pryszczyk, który mu wczoraj wieczorem wyskoczył na nosie; ale ku najwyższemu swemu zdumieniu zobaczył, że zamiast nosa ma zupełnie gładkie miejsce! Przerażony kazał podać wody i przetarł ręcznikiem oczy: w samej rzeczy nos znikł! Kowalew zaczął macać ręką, uszczypnął się, by się przekonać, czy nie śpi; nie, chyba nie śpi. Asesor kolegialny zerwał się z łóżka, otrząsnął się – a nosa jak nie ma, tak nie ma. Ubrał się więc natychmiast i pobiegł wprost do oberpolicmajstra.
Ale tymczasem należy powiedzieć cośkolwiek o Kowalewie, by czytelnikowi dać pojęcie, jakiego to rodzaju był ów kolegialny asesor. Asesorów kolegialnych, którzy otrzymują tę rangę przy pomocy naukowych patentów, żadną miarą nie można przyrównywać do tych kolegialnych asesorów, których fabrykowano na Kaukazie. Są to dwa całkiem różne rodzaje... Asesorowie kolegialni z wykształceniem... Ale Rosja jest ziemią tak przedziwną, że gdy powiesz coś o jednym kolegialnym asesorze, zaraz wszyscy asesorowie kolegialni, od Rygi do Kamczatki, z całą pewnością wezmą to do siebie; takoż wszelkie inne rangi i stany. Kowalew był kaukaskim asesorem kolegialnym. Od dwóch lat zaledwie piastował to stanowisko, przeto ani na chwilę nie mógł o nim zapomnieć; żeby zaś dodać sobie jeszcze więcej wagi i znaczenia, nigdy samego siebie nie nazywał po prostu asesorem kolegialnym, lecz zawsze majorem. – Posłuchaj, skarbie – zwykł mawiać, gdy spotkał na ulicy babę sprzedającą półkoszulki – przyjdź ty do mnie do domu: mieszkam na Sadowej; zapytaj tylko: czy tu mieszka major Kowalew – a każdy ci pokaże. – Jeżeli zaś spotykał jakąś wartą grzechu, dawał jej poza tym sekretne polecenie, nadmieniając: – Zapytaj, duszko, o majora Kowalewa. – Z tego to powodu i my będziemy odtąd owego asesora kolegialnego tytułowali majorem.
Major Kowalew miał zwyczaj codziennie przechadzać się po Newskim Prospekcie. Kołnierzyk jego koszuli był zawsze niezwykle czysty i wykrochmalony. Nosił tego typu bokobrody, jakie do dziś jeszcze można widzieć wśród gubernialnych i powiatowych geometrów, architektów, lekarzy pułkowych, tak samo wśród pełniących różne obowiązki policyjne i w ogóle tych wszystkich mężów, którzy mają pulchne, rumiane policzki i bardzo dobrze grają w bostona. Idą te bokobrody przez sam środek policzka i dochodzą prościuteńko do nosa. Major Kowalew nosił mnóstwo rżniętych w krwawniku pieczątek – i z herbami, i takich, na których było wyrzezane: „środa”, „czwartek”, „poniedziałek” itp. Major Kowalew przyjechał do Petersburga za interesem, a mianowicie – szukać odpowiedniej dla swego stanowiska posady: gdyby się udało, to wicegubernatora; jeżeli nie – to egzekutora w jakimś znaczniejszym departamencie. Major Kowalew nie pogardziłby i ożenkiem, ale tylko w tym wypadku, gdyby panna posiadała dwieście tysięcy kapitału. I dlatego czytelnik sam teraz może zaopiniować, w jakiej sytuacji znalazł się ów major, gdy zamiast dość foremnego, przyzwoitego nosa zobaczył arcygłupie, równe i gładkie miejsce.
Na ulicy, jak na złość, nie było ani jednego dorożkarza, musiał więc iść pieszo, otuliwszy się w płaszcz i zakrywając twarz chusteczką, jak gdyby mu krew szła z nosa. „Ale może mi się tylko tak wydało: przecież to niemożliwe, żeby nos ni stąd, ni zowąd zginął” – rozmyślał Kowalew i wyłącznie w tym celu, by się przejrzeć w lustrze, wszedł do cukierni. W cukierni na szczęście nie było nikogo; chłopcy zamiatali pokoje i rozstawiali krzesła; inni, zaspani, przynosili na tacach gorące paszteciki; na stołach i krzesłach poniewierały się zalane kawą wczorajsze gazety. – No, dzięki Bogu, nie ma nikogo – powiedział – teraz można popatrzyć. – Nieśmiało podszedł do lustra i zerknął. – A niechże go diabli, co za świństwo! – rzekł, spluwając. – Żeby chociaż coś innego było zamiast nosa – ale nic?...
Zły, zagryzając wargi, wyszedł z cukierni i postanowił wbrew swym obyczajom na nikogo nie patrzyć i do nikogo się nie uśmiechać. Nagle jak wryty stanął przed bramą pewnego domu: zobaczył na własne oczy coś zupełnie niepojętego: przed domem zatrzymała się kareta; otworzyły się drzwiczki; wyskoczył, zginając się, pan w mundurze i wbiegł na schody. Jakież było przerażenie, a zarazem i zdumienie Kowalewa, gdy poznał, że był to – własny jego nos! Na ten niezwykły widok wszystko mu się jakby w oczach przewróciło; czuł, że ledwo stoi, i choć dygotał jak w febrze, postanowił za wszelką cenę czekać, aż tamten wróci. Po dwóch minutach nos istotnie wyszedł. Był w szamerowanym złotem mundurze z wielkim, stojącym kołnierzem, miał na sobie zamszowe pantalony, przy boku szpadę. Po kapeluszu z piórami można było poznać, że to radca stanu. Wszystko świadczyło, że składał jakąś wizytę. Spojrzał na obie strony, wsiadł, krzyknął „jazda” i pojechał.
Biedny Kowalew ledwo nie zwariował. Nie wiedział nawet, co pomyśleć o tak dziwnym wypadku. Bo doprawdy! – jakże tak można, żeby nos, który jeszcze wczoraj był na jego obliczu i nie mógł ani jeździć, ani chodzić – nosił mundur! Pobiegł za karetą, która na szczęście ujechała niewiele i zatrzymała się przed soborem Kazańskim.
Szybko tam poszedł, przedostał się przez gromadkę starych żebraczek z zawiązanymi twarzami i dwoma otworami na oczy.
Dawniej śmiał się z nich. Modlących się było w cerkwi niewielu; wszyscy stali w pobliżu drzwi wejściowych. Kowalew czuł się tak rozstrojony, że nie mógł wcale się modlić, i po wszystkich kątach szukał oczami tamtego pana. Zobaczył go nareszcie: nos stał na boku; twarz schował zupełnie w wielkim stojącym kołnierzu i modlił się z wyrazem głębokiej pobożności.