On tu rządzi. MYSTIC#1 - Litkowiec Kinga - ebook + książka

On tu rządzi. MYSTIC#1 ebook

Litkowiec Kinga

4,5

26 osób interesuje się tą książką

Opis

Gdy po raz pierwszy zobaczyłam Jamesa Collinsa, wiedziałam, że powinnam trzymać się z dala od tego mężczyzny. Było w nim coś tajemniczego, mrocznego, a przede wszystkim coś, co przyciągało mnie do niego z ogromną siłą.

Wystarczyła jedna rozmowa, bym dowiedziała się, że jest przyjacielem mojego ojca. Czy mogło być coś gorszego? Oczywiście. Staż w firmie człowieka, który zawrócił mi w głowie po jednej krótkiej wymianie spojrzeń.

Jak skończyła się moja relacja z o piętnaście lat starszym mężczyzną?

Nic nie było w stanie odciągnąć mnie od niego.

Nic się nie liczyło, gdy on był w pobliżu.

Jednak James miał tajemnicę, którą odkryłam, kiedy postanowiłam go śledzić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (289 ocen)
188
62
29
7
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
olaroczniok

Całkiem niezła

Książka z potencjałem, ale zbyt szybkim i nierealnym tempem. Relacja głównych bohaterów rozwija się w zawrotnym tempie, wręcz niejednokrotnie chciałoby się zwolnić. Problemy, które się pojawiają znikają jak za pstryknięciem palca. A końcówka? Nie wiem czy ma być dalszy ciąg ich historii czy może kolejna książka będzie opowiadać o innej relacji. Ale czy którakolwiek wersja zachęca mnie do czytania? Nie. Nie chce mi czytać o kolejnych bohaterach, czując się jak na autostradzie, ale też nie czuję potrzeby znać dalszych losów Raven i Jamesa.
milenafel

Z braku laku…

Główna bohaterka to w dalszym ciągu dziecko pod względem psychicznym, jest jałowa i według mnie nijaka. Dialogi bohaterów wołają o pomstę do nieba są błahe i płytkie. Historia o właścicielach klubu juz się przewinęła i bardzo ale to bardzo przypomina treścią inna książkę.
10
Palma283

Całkiem niezła

Uhm…bajka dla nastolatek. Dozgonna miłość dwudziestolatki po niecałym miesiącu 🙄 błagam. Niby łatwo się czytało, ale książka strasznie infantylna.
10
Marta12345689

Dobrze spędzony czas

Książka fajnie napisana, jednak to nie jest w 100 % mój klimat.
00
Magda-25

Całkiem niezła

Świetnie napisana, cudownym jezykiem jednak mam swoje ale. Vzemu ona nie jest choc troche starsza. Ta roznica wieku - no nie lubie tego. Do tego rzeczywiscie wydarzenia postepują zbyt szybko. Rozumiem zakochanie ale wielka milosc po miesiacu? Do tego pełna akceptacja takiego stylu zycia? Niestety nie sa przekonujące. Jednakze ksiazka warta przeczytania. Polecam samemu ocenic.
00

Popularność




Autorka: Kinga Litkowiec

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: Joanna Lisowska

eBook: Atelier Du Châteaux

Zdjęcia na okładce: Shutterstock/Vasileios Karafillidis, SayHope; Dreamstime/Elena Nazarova, Kovac Mario ; z archiwum Autorki (skrzydełko)

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Kinga Litkowiec

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki, bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2023

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8317-149-4

Rozdział pierwszy

Miesz­ka­ńcy Up­per East Side po­tra­fią do­brze się ba­wić. Tego je­stem pew­na od dnia, w któ­rym ro­dzi­ce za­bra­li mnie na pierw­sze w moim ży­ciu przy­jęcie. Mia­łam trzy­na­ście lat i po­ko­cha­łam świat luk­su­su, ogląda­jąc go zza ku­lis. Te­raz, w wie­ku dwu­dzie­stu lat, nie wy­obra­żam so­bie miej­sca, w któ­rym mo­gło­by być mi le­piej. Dziś jest wa­żny dzień, ofi­cjal­nie za­czy­na­ją się wa­ka­cje. Mo­żna by po­my­śleć, że świ­ętu­ją tyl­ko ci, któ­rzy choć na chwi­lę mogą za­po­mnieć o na­uce. Nic bar­dziej myl­ne­go. Ka­żda oka­zja jest do­bra, by ją uczcić.

– Po­win­naś za­ło­żyć coś ele­ganc­kie­go – na­ka­zu­je mama, wcho­dząc do gar­de­ro­by.

Ele­ganc­kie­go i z kla­są… Prze­wra­cam ocza­mi, wie­dząc, że tego nie zo­ba­czy.

– Ja­sne. Coś ele­ganc­kie­go – po­wta­rzam prze­ci­ągle, obej­mu­jąc wzro­kiem su­kien­ki przede mną. – Czy ta su­kien­ka jest wy­star­cza­jąco ele­ganc­ka? – py­tam, si­ęga­jąc po ob­ci­słą czer­wo­ną kiec­kę.

– Chy­ba so­bie żar­tu­jesz. Le­d­wo za­sła­nia ci ty­łek – od­po­wia­da z nie­sma­kiem. – Będzie gu­ber­na­tor, bur­mistrz, naj­wa­żniej­si biz­nes­me­ni i ce­le­bry­ci, a ty chcesz wy­glądać jak dama do to­wa­rzy­stwa!

– Ale wci­ąż dama. – Pusz­czam do niej oczko, nie mo­gąc po­wstrzy­mać się od uśmie­chu. – Daj spo­kój. Co się sta­nie, je­śli za­ło­żę krót­ką su­kien­kę? Zwol­nią cię z pra­cy? Po­cze­kaj… Nie mogą, bo masz wła­sną fir­mę. Oj­ciec ta­kże. Po co mam uda­wać, że je­stem damą?

– Ra­ven, nie pro­wo­kuj mnie.

– Do­brze… Co po­wiesz na skrom­ną su­kien­kę w ko­lo­rze pi­ęk­nej bu­tel­ko­wej zie­le­ni?

Si­ęgam po nią i li­czę, że tym ra­zem nie usły­szę sprze­ci­wu. Co praw­da jest krót­ka i ta­kże ob­ci­sła, ale si­ęga mi do po­ło­wy ud, a de­kolt jest wy­jąt­ko­wo skrom­ny. Ku­pi­łam ją tyl­ko dla­te­go, że spodo­bał mi się ko­lor. Nie sądzi­łam, że kie­dy­kol­wiek ją za­ło­żę.

– Może być. Szy­kuj się, li­mu­zy­na za­bie­rze nas za go­dzi­nę.

Kie­dy wy­cho­dzi, idę do sy­pial­ni i sia­dam przed to­a­let­ką, by spraw­dzić, czy mój ma­ki­jaż wy­gląda per­fek­cyj­nie. Ma­jąc pew­no­ść, że wszyst­ko jest w po­rząd­ku, pro­stu­ję wło­sy, po czym za­kła­dam su­kien­kę. Je­stem go­to­wa znacz­nie przed cza­sem, dla­te­go po­sta­na­wiam za­dzwo­nić do przy­ja­ció­łki. Z Emi­ly znam się od dziec­ka, je­ste­śmy jak sio­stry i przy­si­ęgam, że nie mo­że­my bez sie­bie żyć. Gdy od­bie­ra te­le­fon, sły­szę gwar.

– Gdzie je­steś?

– Po­szłam na za­ku­py. A ty? Jesz­cze w domu?

Wiem, że nie po­roz­ma­wia­my zbyt dłu­go. Em na za­ku­pach my­śli tyl­ko o no­wych ciu­chach.

– Tak, nie­dłu­go wy­cho­dzę. Chcia­łam się upew­nić, czy nie zmie­ni­łaś zda­nia.

– Nie tym ra­zem, Ra­ven. Nie chcę oglądać swo­je­go ojca z dziw­ką, któ­ra mo­gła­by być jego cór­ką.

Za­ci­skam po­wie­ki, prze­kli­na­jąc się w my­ślach. Nie po­win­nam scho­dzić na ża­den te­mat, któ­ry przy­po­mni jej o zdra­dzie ojca.

– Je­śli chcesz, mogę przy­pad­kiem ob­lać ją szam­pa­nem.

– Ob­lej, ale ben­zy­ną, a pó­źniej pod­pal tę wy­wło­kę.

– Z two­ją mamą da­lej jest źle? – py­tam z tro­ską.

Pani Rose fa­tal­nie znio­sła in­for­ma­cję o zdra­dzie męża.

– Je­dzie na an­ty­de­pre­san­tach, któ­re pew­nie nie­dłu­go będą po­trzeb­ne ta­kże i mnie.

– Ty masz za­ku­py.

– Tak, ale na­wet one prze­sta­ją mnie cie­szyć. Łażę sama z kar­tą ojca, któ­rej nie zdążył jesz­cze za­blo­ko­wać, i za­mie­rzam wy­dać ma­jątek na su­kien­ki od Pra­dy i Cha­nel. To i tak nie­wiel­ka ze­msta.

Wzdy­cham ci­cho. Nie wiem, co jej po­wie­dzieć, bo nie wy­obra­żam so­bie być na jej miej­scu. Mój tato ko­cha mamę i w ży­ciu by jej nie zdra­dził.

– Mu­szę le­cieć. Nie prze­sa­dź z wy­da­wa­niem for­sy ojca.

– Po­sta­ram się nie wy­dać dziś wszyst­kie­go. Baw się do­brze i po­de­rwij ko­goś!

– Ro­zej­rzę się – mó­wię ze śmie­chem. – Ko­cham cię!

– Ja cie­bie też.

Po­trze­bu­ję chwi­li, by po­ukła­dać my­śli i wy­rzu­cić z gło­wy żal, któ­ry czu­ję po tej roz­mo­wie. Rany są jesz­cze świe­że i za ka­żdym ra­zem, gdy roz­ma­wia­my o tym, co zro­bił oj­ciec Em, mam ocho­tę wy­dra­pać mu oczy. Ja­kim su­kin­sy­nem trze­ba być, by z dnia na dzień zo­sta­wić ro­dzi­nę dla ja­kie­jś blond wy­wło­ki?

Opusz­czam sy­pial­nię, scho­dzę na dół. Na środ­ku sa­lo­nu stoi mama.

– Oj­ciec już na nas cze­ka – mówi z pre­ten­sją w gło­sie. – Nie po­win­ni­śmy się spó­źniać.

– Prze­pra­szam. Za­dzwo­ni­łam do Emi­ly, po krót­kiej roz­mo­wie o jej mat­ce mu­sia­łam do­jść do sie­bie.

– Och… Jak ma się Rose?

Wy­cho­dzi­my z domu i ru­sza­my do li­mu­zy­ny. Kie­row­ca otwie­ra nam drzwi, do­łącza­my do taty. Kie­dy sia­dam na swo­im miej­scu, pa­trzę na mamę.

– Pani Gor­don nie ma się naj­le­piej. Po­dob­no bie­rze sil­ne an­ty­de­pre­san­ty.

– Jej mąż to sko­ńczo­ny pa­lant.

– An­drew i Rose to nie nasz pro­blem – wtrąca ner­wo­wo oj­ciec.

– Emi­ly jest moją przy­ja­ció­łką – od­zy­wam się wście­kła.

Oj­ciec my­śli tyl­ko o so­bie i o swo­jej ro­dzi­nie. Ow­szem, dba o nas, ale jego brak em­pa­tii cza­sa­mi mnie prze­ra­ża. Pa­ństwo Gor­don byli nie­gdyś na­szy­mi przy­ja­ció­łmi. Po ich gło­śnym roz­sta­niu oj­ciec uznał, że le­piej trzy­mać się od nich z da­le­ka, by nie pro­wo­ko­wać ni­ko­go do plo­tek na nasz te­mat. Dba­nie o wi­ze­ru­nek to głów­ny cel wiel­kie­go Elio­ta Graya. Tato jest ak­to­rem na eme­ry­tu­rze, obec­nie wła­ści­cie­lem wy­twór­ni fil­mo­wej zaj­mu­jącej się pro­duk­cją głów­nie hor­ro­rów i fil­mów kry­mi­nal­nych. Zna­ny i ce­nio­ny biz­nes­men, któ­ry dba o swo­ją re­pu­ta­cję, jak­by była wy­znacz­ni­kiem jego war­to­ści. Kie­dyś taki nie był, wszyst­ko zmie­ni­ło się w dniu, w któ­rym wy­bu­chł skan­dal z jego na­zwi­skiem na czo­łów­kach ga­zet. Pi­ęt­na­ście lat temu oj­ciec za­ło­żył wy­twór­nię i za­trud­nił kil­ku swo­ich naj­lep­szych przy­ja­ciół. Wśród nich był Ha­rvey Mar­tin, któ­ry jak oka­za­ło się po dwóch la­tach, mo­le­sto­wał sek­su­al­nie po­cząt­ku­jące ak­tor­ki, obie­cu­jąc im wiel­ką ka­rie­rę. Mimo że oj­ciec o tym nie wie­dział i nie miał nic wspól­ne­go z tą spra­wą, obe­rwał bar­dziej niż Mar­tin, a ist­nie­nie jego wy­twór­ni sta­nęło pod zna­kiem za­py­ta­nia. Nie pa­mi­ętam tego okre­su, mia­łam za­le­d­wie pięć lat, jed­nak mama opo­wia­da­ła mi, jak ci­ężko było im przez ko­lej­ne dwa lata. Lu­dzie jed­nak za­po­mnie­li, po­ja­wi­ły się nowe skan­da­le, a oj­ciec ura­to­wał swo­ją fir­mę.

W ci­szy do­je­żdża­my na miej­sce. Przy­jęcie z oka­zji roz­po­częcia wa­ka­cji od­by­wa się w ho­te­lu Esca­la. Naj­dro­ższym i naj­bar­dziej luk­su­so­wym w sta­nie Nowy Jork. Jego wła­ści­cie­lem jest Hugo Sparks, je­den z naj­bo­gat­szych biz­nes­me­nów we­dług ma­ga­zy­nu „For­bes”, a ta­kże oj­ciec Zaca – naj­wi­ęk­sze­go su­kin­sy­na, ja­kie­go w ży­ciu po­zna­łam.

– Przy­wi­taj się – na­ka­zu­je mama, wi­dząc zbli­ża­jące­go się do nas Huga.

Uśmie­cham się i ro­bię to szcze­rze, bo mężczy­zna jest sam. Trzy lata temu roz­wió­dł się z żoną. Do­ro­thy wy­je­cha­ła do Eu­ro­py, zo­sta­wia­jąc syna pod opie­ką męża, a plot­ki gło­szą, że nie była to dla niej ci­ężka de­cy­zja. Wca­le jej się nie dzi­wię. Gdy­bym spło­dzi­ła na­sie­nie sza­ta­na, rów­nież spie­prza­ła­bym jak naj­da­lej.

Po ofi­cjal­nym po­wi­ta­niu i wy­słu­cha­niu kil­ku słów pana Spark­sa, prze­cho­dzi­my do głów­nej sali ban­kie­to­wej, w któ­rej za­czy­na się praw­dzi­wa za­ba­wa. Ko­rzy­sta­jąc z tego, że ro­dzi­ce idą się wi­tać z przy­ja­ció­łmi, bio­rę kie­li­szek szam­pa­na i prze­cho­dzę na dru­gą stro­nę sali, wpa­tru­jąc się w ze­spół jaz­zo­wy, któ­ry wła­śnie roz­po­czy­na ko­lej­ny ka­wa­łek. Dla­cze­go na po­cząt­ku ka­żde­go przy­jęcia musi roz­brzmie­wać ta mu­zy­ka?

– Pi­ęk­nie pre­zen­tu­jesz się od tyłu.

Na dźwi­ęk gło­su Zaca fala nie­przy­jem­ne­go go­rąca za­le­wa całe moje cia­ło. Od­wra­cam się wol­no w jego stro­nę i przy­glądam mu się przez chwi­lę w mil­cze­niu. Prze­chy­lam gło­wę na bok i mru­żę oczy.

– Zbyt szyb­ko ucie­szy­łam się bra­kiem two­jej obec­no­ści.

– Uwierz mi, skar­bie, wo­la­łbym być gdzie in­dziej, ale oj­ciec nie po­zwo­li­łby mi na to.

– Po­wi­nie­neś prze­my­śleć uciecz­kę z kra­ju.

– Nie zro­bi­łbym ci tego.

Od­cho­dzę od nie­go, wie­dząc, że jesz­cze kil­ku­krot­nie będę mu­sia­ła znie­ść wi­dok jego twa­rzy. Za­uwa­żam ro­dzi­ców, roz­ma­wia­ją z mężczy­zną, któ­re­go wi­dzę po raz pierw­szy. I, cho­le­ra, chcę go po­znać. Wy­so­ki, ide­al­nie zbu­do­wa­ny bru­net z dwu­dnio­wym za­ro­stem i po­wa­la­jącym uśmie­chem. Spra­wia, że za­po­mi­nam o krót­kiej wy­mia­nie zdań z Za­cem. Z wiel­ką chęcią pod­cho­dzę do ro­dzi­ców, by przyj­rzeć się z bli­ska ta­jem­ni­cze­mu mężczy­źnie.

– Do­brze, że je­steś. – Oj­ciec wy­ci­ąga do mnie rękę. – Po­znaj moją cór­kę Ra­ven. Ra­ven, to mój przy­ja­ciel, Ja­mes Col­lins.

– Wi­taj, Ra­ven. Kie­dy ostat­nio cię wi­dzia­łem, by­łaś jesz­cze dziec­kiem.

Jego głębo­ki głos spra­wia, że przez chwi­lę je­stem w sta­nie je­dy­nie mu się przy­glądać. Na szczęście od­zy­sku­ję pew­no­ść sie­bie, za­nim wy­cho­dzę na sko­ńczo­ną kre­tyn­kę.

– Bar­dzo mi miło pana po­znać, ale z tego, co ro­zu­miem, nie wi­dzi­my się po raz pierw­szy.

– Ja­mes wy­je­chał do Eu­ro­py dzie­si­ęć lat temu. Wcze­śniej pra­co­wał w mo­jej wy­twór­ni jako ko­or­dy­na­tor, ale sko­ńczył stu­dia i po­sta­no­wił stwo­rzyć coś swo­je­go. Jak wi­dać, uda­ło mu się to. Jest te­raz wła­ści­cie­lem ma­ga­zy­nu „New York News”.

– Im­po­nu­jące – ko­men­tu­ję, nie kry­jąc po­dzi­wu.

„New York News” jest zna­nym ma­ga­zy­nem opi­su­jącym naj­wa­żniej­sze wy­da­rze­nia w kra­ju i na świe­cie. Nie bra­ku­je w nim ta­kże plo­tek o ce­le­bry­tach i mo­do­wych cie­ka­wo­stek. Świat spor­tu, mody, biz­ne­su i gwiazd – wszyst­ko w jed­nym miej­scu.

– Praw­da? – bar­dziej stwier­dza, niż pyta mama. – Jest na ryn­ku od czte­rech lat, a już wzbu­dza za­chwyt.

Uśmie­cham się i na mo­ment na­wi­ązu­ję z nim kon­takt wzro­ko­wy, a całe moje cia­ło za­czy­na drżeć. Robi mi się go­rąco, nie po­zna­ję sa­mej sie­bie i wiem, że mu­szę stąd ode­jść. Jak naj­szyb­ciej.

– Miło było pana po­znać – mó­wię przez ści­śni­ęte gar­dło, po czym wy­co­fu­ję się ostro­żnie.

Całe szczęście, nikt mnie nie za­trzy­mu­je, ale wy­da­je mi się, że Ja­mes na mnie pa­trzy. Może to dla­te­go, że chcia­ła­bym, by tak wła­śnie było. Ile on ma lat? Spra­wia wra­że­nie dość mło­de­go, ale to może my­lić. Moja mama ta­kże nie wy­gląda na ko­bie­tę po czter­dzie­st­ce, a jed­nak za trzy lata będzie świ­ęto­wać pi­ęćdzie­si­ąte uro­dzi­ny. O ojcu mogę po­wie­dzieć to samo. Jest o rok star­szy od mamy, ale wca­le nie wy­gląda na pana w śred­nim wie­ku. A więc Ja­mes może mieć za­rów­no trzy­dzie­ści, jak i czter­dzie­ści lat. Nie wiem, po co w ogó­le o tym my­ślę.

Przez na­stęp­ne pół go­dzi­ny wi­tam się z ko­lej­ny­mi lu­dźmi, wy­mie­niam z nimi grzecz­no­ścio­we zwro­ty i po­wo­li za­po­mi­nam o mo­jej dziw­nej re­ak­cji na tego mężczy­znę. Sta­ram się uni­kać Zaca, któ­ry wy­ra­źnie się na mnie czai. Jest jak za­ra­za, któ­rej nie mo­żna się po­zbyć. W ko­ńcu nad­cho­dzi pora ko­la­cji, więc idę w stro­nę sto­li­ków, by od­na­le­źć swój. Gdy do­strze­gam ro­dzi­ców, któ­rzy sia­da­ją obok Ja­me­sa, robi mi się sła­bo. Wiem, że moje miej­sce jest obok nie­go, i nie wiem na­wet, czy się z tego cie­szę, czy wręcz prze­ciw­nie. Sia­dam na krze­śle, a już po kil­ku se­kun­dach do mo­ich noz­drzy do­cho­dzi moc­ny za­pach per­fum mężczy­zny.

– Ra­ven, roz­ma­wia­li­śmy z Ja­me­sem o two­ich stu­diach – od­zy­wa się oj­ciec.

– Tak? – py­tam sko­ło­wa­na.

Je­śli za­cznie się znów o to kłó­cić, przy­si­ęgam, że nie będę się ha­mo­wać ze względu na miej­sce, w któ­rym je­ste­śmy. Kie­dy się do­wie­dział, że pla­nu­ję iść na dzien­ni­kar­stwo, wpa­dł w fu­rię i przez dwa mie­si­ące się do mnie nie od­zy­wał. Jak­bym wy­rządzi­ła mu tym wiel­ką krzyw­dę, bo prze­cież po­win­nam iść w jego śla­dy.

– Je­śli chcesz, mo­żesz przy­jść do mnie na staż – mówi Ja­mes, czym zu­pe­łnie mnie za­ska­ku­je. – Wiem, że są wa­ka­cje i z pew­no­ścią chcia­ła­byś od­po­cząć…

– Nie! Zna­czy tak. Zna­czy… – Bio­rę głębo­ki wdech. – Chęt­nie przyj­dę do pana na staż – od­po­wia­dam z uśmie­chem.

– Ra­ven ma­rzy się ka­rie­ra w te­le­wi­zji – ko­men­tu­je mama.

– To praw­da, ale bez do­świad­cze­nia nie cze­ka mnie żad­na ka­rie­ra – mó­wię przez za­ci­śni­ęte zęby.

– W ta­kim ra­zie za­pra­szam w po­nie­dzia­łek.

Ja­mes pod­su­wa mi swo­ją wi­zy­tów­kę. Kie­dy po nią si­ęgam, na­sze dło­nie sty­ka­ją się przez uła­mek se­kun­dy. Wy­wo­łu­je to we mnie dresz­cze. Może ten staż jest złym po­my­słem? Dwa, trzy dni i on się zo­rien­tu­je, że ma­ło­la­ta, któ­ra jest cór­ką jego przy­ja­cie­la, ma fan­ta­zje z nim w roli głów­nej.

Po ko­la­cji wszy­scy prze­cho­dzą na par­kiet, by ba­wić się do pó­źnych go­dzin noc­nych. Ja jed­nak po raz pierw­szy tra­cę ocho­tę na ja­kąkol­wiek za­ba­wę. Zo­sta­ję przy sto­li­ku, by przez chwi­lę ode­tchnąć, jed­nak nie jest mi to dane. Już po kil­ku mi­nu­tach na miej­scu Ja­me­sa sia­da Zac.

– To nie two­je miej­sce – sy­czę, czu­jąc na­ra­sta­jącą iry­ta­cję.

– Za­ta­ńcz ze mną.

– Prędzej sko­czę pod roz­pędzo­ny au­to­bus.

– Jak chcesz. – Wsta­je i pa­trzy na mnie z góry w mro­żący krew w ży­łach spo­sób. – My­śla­łem, że chcesz do­wie­dzieć się cze­goś o ojcu two­jej naj­lep­szej przy­ja­ció­łki.

– Cze­kaj! – Ła­pię go za nad­gar­stek. – O czym mó­wisz?

W od­po­wie­dzi po­da­je mi dłoń, za­pra­sza­jąc do ta­ńca. Prze­wra­cam ocza­mi i wy­pusz­czam gło­śno po­wie­trze, po czym wsta­ję i po­zwa­lam mu pro­wa­dzić się na par­kiet. Obej­mu­je mnie jed­ną ręką w pa­sie, a dru­gą ła­pie moją dłoń i spla­ta na­sze pal­ce.

– Co chcia­łeś mi po­wie­dzieć?

– Pod­słu­cha­łem wła­śnie cie­ka­wą wy­mia­nę zdań mi­ędzy Gor­do­nem i moim oj­cem.

– O czym roz­ma­wia­li?

Ob­ra­ca mnie, ce­lo­wo wszyst­ko prze­ci­ąga­jąc. Kie­dy wra­ca­my do po­przed­niej po­zy­cji, po­sy­ła mi lu­bie­żny uśmiech.

– Le­piej roz­ma­wia­ło­by się nam w od­osob­nio­nym miej­scu. Bez ubrań.

– Nie za­ci­ągniesz mnie do łó­żka, Zac. Je­śli chcesz mi coś po­wie­dzieć, zrób to te­raz albo so­bie od­pu­ść. Nie będę wcho­dzić z tobą w żad­ne gier­ki.

– Prze­cież lu­bisz gier­ki i ostry seks, Ra­ven – szep­cze mi do ucha. – Nie za­prze­czysz.

Za­ci­skam zęby i od­li­czam do dzie­si­ęciu. Kątem oka za­uwa­żam mo­ich ro­dzi­ców, któ­rzy na mnie zer­ka­ją. By nie wy­wo­łać ja­kich­kol­wiek py­tań z ich stro­ny, zmu­szam się do uśmie­chu.

– Masz trzy se­kun­dy. Po nich ko­ńczy­my ta­niec.

– Oj­ciec ka­zał Gor­do­no­wi jak naj­szyb­ciej spła­cić dług.

– Dług? Prze­cież ten fa­cet śpi na for­sie.

– Jak wi­dać nie.

– Je­steś pe­wien, że wła­śnie tego do­ty­czy­ła ich roz­mo­wa?

– Nie je­stem głu­pi, skar­bie. Ta­tuś Emi­ly ma po­wa­żne pro­ble­my fi­nan­so­we. Jego nowa dziew­czy­na z pew­no­ścią nie będzie tym za­chwy­co­na.

– On i pani Rose nie mają jesz­cze roz­wo­du – mó­wię pod no­sem.

– Wi­dzia­łem już ta­kich jak on. Zro­bią wszyst­ko, byle tyl­ko się ura­to­wać. Wiesz, że za­cznie szu­kać pie­ni­ędzy u żony. Oj­ciec mu nie od­pu­ści.

Tego by­łam pew­na. Sparks miał wie­le za usza­mi i choć nikt ni­g­dy nie zła­pał go za rękę, wszy­scy wie­dzie­li, że nie jest to czło­wiek z nie­ska­zi­tel­ną re­pu­ta­cją.

– Dla­cze­go mi to mó­wisz?

– Może nie je­stem taki zły, jak my­ślisz.

– Je­steś czło­wie­kiem, któ­ry nie robi nic za dar­mo. Ka­żdy twój gest nie­sie za sobą ukry­te in­ten­cje.

Mu­zy­ka się ko­ńczy. Prze­ry­wa­my ta­niec, a Zac po­chy­la się de­li­kat­nie, uno­si moją dłoń i ca­łu­je jej wierzch.

– To nie będzie nasz ostat­ni ta­niec – mówi ta­kim to­nem, jak­by mi gro­ził, po czym zni­ka w tłu­mie.

Roz­glądam się do­oko­ła, nie­co roz­ko­ja­rzo­na roz­mo­wą z Za­cem. Na­gle za­uwa­żam Ja­me­sa, któ­ry ukrad­kiem mi się przy­gląda. Na­sze spoj­rze­nia krzy­żu­ją się przez jed­ną krót­ką chwi­lę, co po­now­nie spra­wia, że nogi się pode mną ugi­na­ją. Nie wiem na­wet, o czym chcę opo­wie­dzieć Emi­ly w pierw­szej ko­lej­no­ści. O ta­jem­ni­czym mężczy­źnie czy nie­po­ko­jących in­for­ma­cjach na te­mat jej ojca.

Wra­cam do sto­li­ka, si­ęgam do to­reb­ki i wy­ci­ągam ko­mór­kę, po czym wy­sy­łam wia­do­mo­ść do przy­ja­ció­łki.

Raven: Jutro musimy porozmawiać. To cholernie ważne.

Od­po­wie­dź od niej przy­cho­dzi nie­mal na­tych­miast.

Emily: Wpadnę na śniadanie o ósmej.

Jak­by tego było mało, do od­da­lo­ne­go o kil­ka me­trów sto­li­ka pod­cho­dzi An­drew Gor­don ze swo­ją mło­dą ko­chan­ką. Rzu­ca mi prze­lot­ne spoj­rze­nie, ale naj­wi­docz­niej pe­szy go mój wi­dok. Ja jed­nak przy­glądam mu się bez skrępo­wa­nia. Dziew­czy­na, dla któ­rej rzu­cił żonę, mo­gła­by być jego cór­ką. Nie­wie­le o niej wiem. Je­dy­nie to, że stu­diu­je psy­cho­lo­gię i ko­cha wy­da­wać pie­ni­ądze Gor­do­na. Miesz­kam w mie­ście, w któ­rym ope­ra­cje pla­stycz­ne są jak za­ku­py, a mimo to na wi­dok blon­dyn­ki ze sztucz­nym biu­stem robi mi się nie­do­brze.

Przez resz­tę wie­czo­ru pró­bu­ję się do­brze ba­wić, ale nie wy­cho­dzi mi to naj­le­piej. Wci­ąż coś mnie roz­pra­sza i zaj­mu­je moje my­śli. W ko­ńcu do­cho­dzę do wnio­sku, że pora wró­cić do domu i po­ło­żyć się spać. Ju­trzej­szy dzień za­po­wia­da się na dość dłu­gi.

Rozdział drugi

Emily punk­tu­al­nie zja­wia się w moim domu. Til­ly, na­sza go­spo­sia, przy­go­to­wu­je dla nas śnia­da­nie na ta­ra­sie, gdzie mo­że­my spo­koj­nie po­roz­ma­wiać.

– Co się dzie­je? Mam na­dzie­ję, że to coś do­bre­go.

Od­no­szę wra­że­nie, że jej nie­bie­skie oczy wy­pa­la­ją mi dziu­rę w gło­wie. Nie­na­wi­dzę, gdy tak na mnie pa­trzy, a robi to za ka­żdym ra­zem, gdy się nie­cier­pli­wi.

– Mam dwie wia­do­mo­ści.

– Niech zgad­nę… Jed­ną do­brą, dru­gą złą?

– Do­kład­nie tak.

– Na szczęście nie są to dwie złe wia­do­mo­ści. Za­cznij od do­brej.

– Ko­ja­rzysz ma­ga­zyn „New York News”?

– Oczy­wi­ście. Co z nim?

– Po­zna­łam wczo­raj jego wła­ści­cie­la. Oka­zał się cho­ler­nie sek­sow­nym mężczy­zną i za­pro­po­no­wał mi staż u sie­bie.

Jej oczy otwie­ra­ją się sze­ro­ko, a usta ukła­da­ją w li­te­rę O. Chwi­lę trwa, za­nim się od­zy­wa.

– Będziesz pra­co­wać z ja­ki­mś cia­chem? Nie wiem na­wet, czy się cie­szę, czy je­stem zła, bo przez to nie będę mia­ła cię przez całe wa­ka­cje. Mam na­dzie­ję, że jest war­ty tego po­świ­ęce­nia… Zresz­tą, za­raz sama spraw­dzę.

Wy­ci­ąga te­le­fon i sku­pia się już tyl­ko na nim.

– Co ro­bisz?

– Szu­kam wła­ści­cie­la NYN. Jak on się na­zy­wa?

– Ja­mes Col­lins.

Kil­ka se­kund pó­źniej jej usta otwie­ra­ją się jesz­cze sze­rzej.

– O cho­le­ra! On jest na­praw­dę go­rący! Ile ma lat?

– Nie mam po­jęcia. Nie wpa­dłam na to, żeby od razu go stal­ko­wać.

– Całe szczęście, że masz mnie. Ja­mes Col­lins, lat trzy­dzie­ści pięć, ka­wa­ler, wła­ści­ciel po­pu­lar­ne­go ma­ga­zy­nu „New York News”, a ta­kże pa­sjo­nat spor­tu i kina. Wi­dzisz? Wiesz już wszyst­ko.

Trzy­dzie­ści pięć lat to wiek, któ­ry skre­śla go jako mo­je­go po­ten­cjal­ne­go part­ne­ra.

– Szko­da, że nie jest choć tro­chę młod­szy – mó­wię z gry­ma­sem.

– Żar­tu­jesz? To ide­al­ny wiek! Fa­cet w tym wie­ku to naj­lep­szy okaz do zła­pa­nia! Po­my­śl tyl­ko, ile może po­tra­fić w łó­żku! Poza tym za­ra­bia kupę kasy i nie mu­sia­ła­byś szu­kać so­bie byle ja­kiej pra­cy, żeby się unie­za­le­żnić od ro­dzi­ców.

– Chcę pra­co­wać. W prze­ciw­nym ra­zie nie będę nie­za­le­żna. Prze­cież to, co pro­po­nu­jesz, to je­dy­nie uza­le­żnie­nie się od ko­goś in­ne­go.

– Nie­na­wi­dzę, kie­dy mó­wisz jak fe­mi­nist­ka.

– Nie myl sa­mo­dziel­no­ści z fe­mi­ni­zmem.

– No do­brze. Do pana przy­stoj­nia­ka jesz­cze wró­ci­my. Mów le­piej, co to za zła wia­do­mo­ść.

Już zdąży­łam o niej za­po­mnieć, ale te­raz mu­szę po­wie­dzieć przy­ja­ció­łce o tym, cze­go się do­wie­dzia­łam. Na­wet je­śli źró­dło tej in­for­ma­cji nie jest do ko­ńca wia­ry­god­ne, nie da­ro­wa­ła­bym so­bie, gdy­bym wszyst­kie­go jej nie prze­ka­za­ła.

– Wczo­raj Zac mi po­wie­dział, że pod­słu­chał roz­mo­wę swo­je­go ojca z two­im. Wy­ni­ka z niej, że twój wisi kupę kasy ojcu Zaca.

– Co? Cze­kaj, to nie­mo­żli­we. Oj­ciec za­ra­bia dużo for­sy i na­wet ta tle­nio­na pin­da nie by­ła­by w sta­nie wszyst­kie­go wy­ssać. Nie w tak krót­kim cza­sie. Poza tym wczo­raj pła­ci­łam za za­ku­py jego kar­tą.

– To rze­czy­wi­ście wy­gląda dość dziw­nie, ale mu­sia­łam ci o tym po­wie­dzieć.

– Zac to idio­ta. Mógł to zmy­ślić albo źle zro­zu­miał ich sło­wa.

Fak­tycz­nie, ła­twiej uwie­rzyć w to wy­ja­śnie­nie niż w to, że Gor­don ma dłu­gi. Jego fir­ma świet­nie pro­spe­ru­je, gdy­by coś było nie tak, wszy­scy by o tym wie­dzie­li. Mimo to coś nie daje mi spo­ko­ju, ale nie dzie­lę się tą wąt­pli­wo­ścią z przy­ja­ció­łką, któ­ra naj­wi­docz­niej już za­po­mnia­ła o tym, co jej po­wie­dzia­łam.

– Wła­śnie oglądam kla­tę two­je­go no­we­go sze­fa. Chcesz zo­ba­czyć, czy wo­lisz zro­bić to na żywo? – pyta, szcze­rząc się do te­le­fo­nu.

– Nie chcę. – Za­sła­niam twarz dło­ńmi. – Już przez jego oczy nie mogę za­snąć.

– Gdy­byś zmie­ni­ła zda­nie, to przej­rzyj jego In­sta­gra­ma.

– Nie zmie­nię.

Emi­ly śmie­je się ze mnie, a ja mam ocho­tę rzu­cić w nią czy­mś ci­ężkim. To na­praw­dę nie jest za­baw­ne. Ten fa­cet sie­dzi mi w gło­wie, a na­wet go nie znam. Jak­by tego było mało, po­sta­no­wi­łam pra­co­wać u nie­go przez wa­ka­cje, choć mia­łam w tym cza­sie opa­lać się na pla­ży i do­brze ba­wić w klu­bach. Ja­kim cu­dem po­pe­łni­łam taką głu­po­tę i zgo­dzi­łam się na staż?

– Swo­ją dro­gą, mama czu­je się już chy­ba le­piej. – Głos mo­jej przy­ja­ció­łki po­wa­żnie­je.

– To cu­dow­na wia­do­mo­ść. Moja mama chcia­ła ją od­wie­dzić, ale nie była pew­na, czy to do­bry po­my­sł.

– My­ślę, że to­wa­rzy­stwo do­brze by jej zro­bi­ło, ale te­raz wci­ąż nie jest tą ko­bie­tą, któ­rą wszy­scy zna­ją. Mam na­dzie­ję, że nie­dłu­go będzie w sta­nie od­sta­wić leki.

– To, jak ta zdra­da na nią wpły­nęła, jest strasz­ne – stwier­dzam za­my­ślo­na.

Wy­gląda na to, że w przy­pad­ku pani Rose mi­ło­ść była praw­dzi­wa i bez­gra­nicz­na. Gdy­by nie ko­cha­ła swo­je­go męża, nie by­ła­by te­raz w ta­kim sta­nie. Tym bar­dziej jest mi jej żal. Ko­cha­ła ko­goś, kto oka­zał się nie­war­ty na­wet jed­nej łzy. An­drew Gor­don świet­nie grał tro­skli­we­go męża i ojca.

– Dla­te­go ni­g­dy się nie za­ko­cham – mówi Emi­ly z pew­no­ścią w gło­sie.

– Nie by­ła­bym taka pew­na. W ko­ńcu tra­fi na­wet cie­bie.

– Żar­tu­jesz? Do­bry seks i zero zo­bo­wi­ązań. To je­dy­ny zwi­ązek, na jaki mo­gła­bym się zgo­dzić. Nie mam za­mia­ru za­mie­nić się w mat­kę. Naj­pierw nie wi­dzia­ła świa­ta poza oj­cem, a te­raz zo­bacz, do cze­go ją to do­pro­wa­dzi­ło. Ni­g­dy nie po­zwo­lę ni­ko­mu zła­mać so­bie ser­ca. Je­śli mi nie wie­rzysz, mogę to za­pi­sać na kart­ce i pod­pi­sać wła­sną krwią.

Śmie­ję się, ale po chwi­li do­cie­ra do mnie, że Emi­ly wca­le nie żar­tu­je. To przy­kre, bo za­słu­gu­je na mi­ło­ść. Przy­zna to ka­żdy, kto le­piej ją zna. Dla wie­lu lu­dzi jest roz­piesz­czo­ną ego­ist­ką, dla któ­rej za­ba­wa to je­dy­na for­ma roz­ryw­ki, ale ja wiem, że to nie­praw­da. Jest naj­lep­szą przy­ja­ció­łką, któ­ra bez wa­ha­nia się po­świ­ęca, gdy za­cho­dzi taka po­trze­ba. Jed­nak dla tych, któ­rzy zaj­dą jej za skó­rę, jest bez­względ­na, i wła­śnie dla­te­go lu­dzie uwa­ża­ją ją za wred­ną sukę.

– Pój­dę już. Wie­czo­rem idzie­my do klu­bu uczcić to, że masz nową pra­cę! – krzy­czy, od­cho­dząc.

Nie zdąży­łam za­pro­te­sto­wać, ale może to i do­brze, bo szyb­ko so­bie uświa­da­miam, że po­win­nam się za­ba­wić. Przy­jęcie z oka­zji roz­po­częcia wa­ka­cji nie wy­szło tak, jak się spo­dzie­wa­łam, więc war­to to nad­ro­bić. Już za dwa dni za­czy­nam staż i nie chcę o tym my­śleć. Mam na­dzie­ję, że nie będę wi­dy­wać Ja­me­sa zbyt często. Naj­le­piej, gdy­bym nie wi­dy­wa­ła go w ogó­le. Kil­ka dni i za­pom­nę, że ten mężczy­zna za­wró­cił mi w gło­wie.

Gdy nad­cho­dzi wie­czór, cze­kam na Emi­ly. Po­win­na się zja­wić lada chwi­la. Wci­snęłam się w czar­ną ob­ci­słą su­kien­kę, zro­bi­łam moc­ny ma­ki­jaż, a dłu­gie wło­sy w od­cie­niu cze­ko­la­do­we­go brązu upi­ęłam w wy­so­ki kok. Wsu­wam na sto­py czar­ne szpil­ki, gdy sły­szę dzwo­nek do­mo­fo­nu. Po chwi­li Emi­ly wpa­da do mo­jej sy­pial­ni z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy.

– Wow – wy­du­szam, wi­dząc, jak zja­wi­sko­wo wy­gląda.

Jej blond fale opa­da­ją na od­sło­ni­ęte ra­mio­na, a czer­wo­na su­kien­ka i usta po­ci­ągni­ęte szmin­ką w tym sa­mym ko­lo­rze, do­da­ją jej sek­sa­pi­lu. Na­wet ja mam pro­blem z ode­rwa­niem od niej wzro­ku.

– Ty też wow – mówi roz­ba­wio­na. – Go­to­wa?

– Te­raz nie wiem. Chy­ba nie chcę ni­g­dzie z tobą iść.

– Ru­szaj się, kie­row­ca na nas cze­ka!

– No do­brze. – Wsta­ję i idę do wy­jścia, ła­pi­ąc po dro­dze to­reb­kę. – Gdzie je­dzie­my?

– My­śla­łam o Spark­sie, ale nie chcę nisz­czyć so­bie dnia twa­rzą Zaca, któ­ry z pew­no­ścią spędza ka­żdy wol­ny wie­czór w klu­bie ta­tu­sia. Więc chy­ba Roof Gar­dens.

– Su­per. Ja też nie chcę oglądać za­ka­za­nej mor­dy tego kre­ty­na.

– Pew­nie na­wet jego oj­ciec nie chce jej oglądać.

Śmie­ję się, po­ko­nu­jąc scho­dy, bo to na­praw­dę mo­żli­we. Zac jest za­ko­cha­nym w so­bie idio­tą, któ­ry my­śli, że za pie­ni­ądze ku­pić może do­słow­nie wszyst­ko. Wy­da­je mu się, że jest kró­lem, ale w rze­czy­wi­sto­ści mało kto po­tra­fi znie­ść jego to­wa­rzy­stwo. Cho­dzi­łam z nim do li­ceum i bar­dzo źle wspo­mi­nam ten okres. Za­stra­szył całą szko­łę, bo prze­cież mógł to zro­bić. Tym bar­dziej że jego oj­ciec co roku wy­kła­dał na nią ogrom­ne sumy i ża­den z na­uczy­cie­li nie miał od­wa­gi za­re­ago­wać, by nie stra­cić tej for­sy.

Pół go­dzi­ny jaz­dy i je­ste­śmy na miej­scu. Usta­wia­my się w ko­lej­ce dla VIP-ów, cie­sząc się z wi­do­ku zna­jo­me­go ochro­nia­rza. Zwy­kle li­czy­my na odro­bi­nę szczęścia, gdy chce­my zaj­rzeć do zna­jo­mych klu­bów. Nie za­wsze jest ła­two, gdy nie ma się sko­ńczo­nych dwu­dzie­stu je­den lat.

– Daw­no was nie było – ko­men­tu­je ochro­niarz, kie­dy przed nim sta­je­my.

– Stu­dia – od­po­wia­da z uśmie­chem Emi­ly. – Chcia­ły­śmy się tro­chę ro­ze­rwać.

Mężczy­zna wzdy­cha, kręcąc przy tym gło­wą.

– Nie rzu­caj­cie się w oczy, lu­bię tę ro­bo­tę.

– Spo­koj­nie. Je­śli cię wy­rzu­cą, za­ła­twię ci pra­cę u ojca – od­po­wia­dam, bio­rąc od nie­go opa­skę dla VIP-ów.

W środ­ku prze­cho­dzi­my przez głów­ną salę i wkra­cza­my do ko­lej­nej, w któ­rej mu­zy­ka nie jest tak gło­śna, dzi­ęki cze­mu da się w niej roz­ma­wiać. Sia­da­my przy ba­rze i za­ma­wia­my drin­ki, po czym ru­sza­my z nimi do jed­ne­go z wol­nych sto­li­ków.

– Pi­je­my i idzie­my ta­ńczyć – mówi Emi­ly, po czym po­ci­ąga duży łyk al­ko­ho­lu.

– Jak dla mnie plan ide­al­ny.

– Kie­dy tu szły­śmy, wy­da­wa­ło mi się, że wi­dzia­łam Ja­spe­ra.

– Obyś się my­li­ła. Nie mam ocho­ty na ko­lej­ną roz­mo­wę o tym, dla­cze­go nie mogę dłu­żej z nim być.

– Sama tego nie ro­zu­miem. – Wzru­sza ra­mio­na­mi.

– Na­praw­dę? Emi­ly, pro­szę cię.

– Prze­pra­szam! Bo­ga­ty, przy­stoj­ny, z wpły­wo­wej ro­dzi­ny. Cze­go chcieć wi­ęcej?

– No nie wiem… Mi­ło­ści? Ja­kie­go­kol­wiek głęb­sze­go uczu­cia?

– A ty zno­wu o tym. Je­steś jesz­cze mło­da, nie po­trze­bu­jesz kan­dy­da­ta na męża, lecz fa­ce­ta, z któ­rym będziesz się do­brze ba­wić. Nie po­wiesz mi chy­ba, że w tej kwe­stii Ja­sper jest nu­dzia­rzem?

– Nie, nie jest nu­dzia­rzem, ale by­cie z kimś, do kogo nic nie czu­ję, po pro­stu mnie męczy.

Wiem, że mogę jej o tym mó­wić ka­żde­go dnia. Na­sze po­glądy na to tak dra­stycz­nie się ró­żnią, że nie mamy szans na zro­zu­mie­nie się na­wza­jem.

– No do­bra. Po­wiedz­my, że do­sko­na­le cię ro­zu­miem.

Do­pi­ja­my drin­ki i idzie­my do głów­nej sali, kie­ru­jąc się od razu na śro­dek par­kie­tu. Za­czy­na­my ta­ńczyć, już po chwi­li do­łącza do nas dwóch mężczyzn. Ten, któ­ry sta­je obok Emi­ly, wy­gląda na­praw­dę po­dej­rza­nie. Sądząc po mi­nie mo­jej przy­ja­ció­łki, któ­ra pa­trzy na tego obok mnie, on nie pre­zen­tu­je się le­piej. Pró­bu­je­my się od­su­nąć, ale to nic nie daje. Kie­dy ro­bi­my kil­ka kro­ków, oni po chwi­li do nas do­łącza­ją. To na­praw­dę prze­sta­je być za­baw­ne. Emi­ly po­sy­ła mi uśmiech, przy­po­mi­na­jąc mi tym o na­szym pla­nie awa­ryj­nym na wy­pa­dek spo­tka­nia na­mol­nych sam­ców. Po­da­je mi rękę, a kie­dy ją ła­pię, przy­ci­ąga mnie do sie­bie, po czym łączy­my usta w po­ca­łun­ku. Trwa to może pięć se­kund, ale kie­dy prze­ry­wa­my, znów je­ste­śmy same. Po dwóch mężczy­znach nie ma na­wet śla­du.

– To za­wsze dzia­ła – śmie­je się Emi­ly.

– Nie za­wsze. Pa­mi­ętasz świ­ątecz­ną im­pre­zę w tam­tym roku?

Przy­ja­ció­łka wy­bu­cha śmie­chem na wspo­mnie­nie mężczyzn, któ­rych nasz po­ca­łu­nek je­dy­nie na­kręcił. My­śla­ły­śmy, że będzie­my mieć ich na gło­wie przez cały wie­czór, jed­nak spo­tka­ły­śmy zna­jo­mych, któ­rych wi­dok od­stra­szył tych dwóch zbo­cze­ńców.

Przez ko­lej­ną go­dzi­nę nie scho­dzi­my z par­kie­tu, aż w ko­ńcu za­sy­cha nam w gar­dłach. Pod­cho­dzi­my do baru, by za­mó­wić ko­lej­ne drin­ki. Od razu za­uwa­żam, że Emi­ly wpa­dła w oko bar­ma­no­wi, i już mu wspó­łczu­ję.

– Daw­no się nie wi­dzie­li­śmy.

Głos Ja­spe­ra spra­wia, że za­my­kam na chwi­lę oczy. Gdy je otwie­ram, wy­mu­szam na so­bie uśmiech i od­wra­cam gło­wę w jego stro­nę. A jed­nak Emi­ly mia­ła ra­cję.

– Cze­ść! Nie spo­dzie­wa­łam się tu cie­bie – od­zy­wam się z uda­wa­nym en­tu­zja­zmem, co oczy­wi­ście w ogó­le mi nie wy­cho­dzi.

– Gdy­byś się spo­dzie­wa­ła, nie by­ło­by cię tu­taj?

– Prze­stań! Wiesz prze­cież, że tak nie my­ślę.

Na­praw­dę tak nie my­ślę. Gdy­by Ja­sper nie był tak bar­dzo na­chal­ny i nie pró­bo­wał od­zy­skać mnie w ka­żdy mo­żli­wy spo­sób, by­łby z nie­go ide­al­ny przy­ja­ciel. Po­cho­dzi jed­nak z praw­ni­czej ro­dzi­ny i jak wi­dać, wal­kę ma we krwi.

– Do­brze cię wi­dzieć. Nie od­bie­rasz mo­ich te­le­fo­nów, więc za­cząłem już za­po­mi­nać, jak brzmi twój głos.

Robi się nie­zręcz­nie. Zer­kam na Emi­ly, któ­ra jest za­jęta flir­to­wa­niem z bar­ma­nem, i do­cie­ra do mnie, że zo­sta­łam sama na pla­cu boju. Może to i le­piej. Co praw­da moja przy­ja­ció­łka nie ro­zu­mie, jak mo­głam ze­rwać z Ja­spe­rem, ale wiem, że w ra­zie po­trze­by po­tra­fi po­ka­zać pa­zu­ry, a tego nie chcę.

– Wy­bacz, ale pod ko­niec se­me­stru mia­łam dużo na­uki. Mu­sia­łam wy­łączyć się na pe­wien czas. Za­le­ża­ło mi na naj­lep­szych wy­ni­kach. Ina­czej nie by­ła­bym w sta­nie cie­szyć się wa­ka­cja­mi.

– Ja­sne, ro­zu­miem. Sko­ro masz już wol­ne, może mo­gli­by­śmy się umó­wić i po­roz­ma­wiać w miej­scu, w któ­rym da się to zro­bić bez krzy­cze­nia?

– Prze­pra­szam, ale w naj­bli­ższym cza­sie będę za­jęta. Od po­nie­dzia­łku za­czy­nam staż.

– Na­praw­dę? Gdzie? – pyta gło­sem, któ­rym ja­sno daje mi do zro­zu­mie­nia, że nie wie­rzy w moją wy­mów­kę.

– W „New York News”. Przy­ja­ciel ojca jest wła­ści­cie­lem i za­pro­po­no­wał mi pod­szko­le­nie się do za­wo­du.

Te­raz już chy­ba mi wie­rzy. Przy­naj­mniej jego mina to wła­śnie su­ge­ru­je.

– Gdy­byś jed­nak zna­la­zła tro­chę cza­su, za­dzwoń – mówi po­nu­rym gło­sem, po czym od­cho­dzi.

Z ulgą wy­pusz­czam po­wie­trze z płuc. Uświa­da­miam so­bie, że przez całą na­szą roz­mo­wę, pra­wie nie od­dy­cha­łam. Znów pa­trzę na Emi­ly. Już nie ko­kie­tu­je przy­stoj­ne­go bar­ma­na, sku­pia się na mnie.

– Ta­kim jak on trze­ba ka­zać spie­przać. Two­je wy­mów­ki wca­le go nie znie­chęca­ją.

– Nie każę mu spie­przać.

– Pro­po­no­wa­łaś już przy­ja­źń. Mó­wi­łaś też, że ni­g­dy do nie­go nie wró­cisz. Ile razy? Dzie­si­ęć? Dwa­dzie­ścia? To za­ska­ku­jąco dużo, bio­rąc pod uwa­gę, że roz­sta­łaś się z nim dwa mie­si­ące temu, a przez po­ło­wę tego cza­su uni­ka­łaś go jak ognia. Nie chcesz spra­wiać mu przy­kro­ści? Ro­zu­miem to, ale to, co ro­bisz, wca­le nie jest lep­sze.

Wiem, że ma ra­cję, ale nie chcę o tym my­śleć. Nie te­raz. Mam na­dzie­ję, że je­śli będę uni­kać go przez ko­lej­ne dwa mie­si­ące, za­po­mni o mnie. Może ko­goś po­zna i po pro­stu wszyst­ko uło­ży się samo. Je­śli nie, po­słu­cham bru­tal­nej rady przy­ja­ció­łki.

Ko­lej­ne go­dzi­ny spędza­my na pi­ciu, ta­ńcu i od­py­cha­niu ko­lej­nych mężczyzn, któ­rzy pró­bu­ją nas po­de­rwać. Dziś nie mam ocho­ty na ża­den flirt. Do­cho­dzi dru­ga nad ra­nem, kie­dy wy­ko­ńczo­ne i wsta­wio­ne wy­cho­dzi­my z klu­bu.

– Za­dzwo­nię po tak­sów­kę.

Emi­ly wy­ci­ąga te­le­fon, mru­ży oczy i pró­bu­je od­na­le­źć wła­ści­wy nu­mer. Śmie­ję się ci­cho na ten wi­dok, choć sama pew­nie nie wy­glądam le­piej. W ko­ńcu się jej uda­je i po kwa­dran­sie tak­sów­ka za­trzy­mu­je się tuż obok nas. Wsia­da­my do niej, po­da­je­my ad­re­sy i roz­po­czy­na­my wal­kę ze snem. Na­praw­dę je­stem wy­ko­ńczo­na. Nie pa­mi­ętam, kie­dy tak dłu­go ta­ńczy­łam, ale czu­ję, że ju­tro będę mia­ła pro­blem z utrzy­ma­niem się na no­gach.

Kie­dy je­stem już w domu, nie mam siły na zmy­cie ma­ki­ja­żu. Ostat­kiem sił po­zby­wam się su­kien­ki, po czym rzu­cam się na łó­żko.

Rozdział trzeci

Wczo­raj­szy dzień spędzi­łam na le­cze­niu kaca i zbie­ra­niu sił na dziś. Jest po­nie­dzia­łek, siód­ma rano, a ja szy­ku­ję się na pierw­szy dzień sta­żu. Cho­ler­nie się stre­su­ję, jak­by od tego mia­ło za­le­żeć całe moje ży­cie. Nie wiem na­wet, co do­kład­nie będę ro­bić, ale mimo to de­ner­wu­ję się, że so­bie nie po­ra­dzę. Za­kła­dam sza­rą ołów­ko­wą spód­nicz­kę si­ęga­jącą do ko­lan i bia­łą ko­szu­lę, przez co czu­ję się tro­chę jak prze­bie­ra­niec. To tyl­ko po­gar­sza moje sa­mo­po­czu­cie. Ro­bię de­li­kat­ny ma­ki­jaż, a wło­sy upi­nam w kok. Jesz­cze raz przy­glądam się swo­je­mu od­bi­ciu, po czym zre­zy­gno­wa­na scho­dzę na dół, by zje­ść śnia­da­nie. Ro­dzi­ce sie­dzą już przy sto­le, wy­gląda na to, że cze­ka­ją na mnie. Mama tak­su­je mnie wzro­kiem od góry do dołu, po czym uno­si kąci­ki ust.

– Po­win­naś częściej się tak ubie­rać.

Sia­dam na swo­im miej­scu i si­ęgam po kawę.

– Może za trzy­dzie­ści lat – ko­men­tu­ję pod no­sem.

– Staż u Ja­me­sa po­ka­że ci, z czym łączy się twój wy­ma­rzo­ny za­wód – od­zy­wa się oj­ciec, nie kry­jąc nie­ustan­ne­go znie­sma­cze­nia moją de­cy­zją.

– Mam taką na­dzie­ję. To nie to samo, co te­le­wi­zja, ale od cze­goś trze­ba za­cząć.

– Ja­mes na pew­no na­uczy cię wszyst­kie­go. – Mama pró­bu­je ura­to­wać sy­tu­ację. – Jest świet­nym biz­nes­me­nem, ma gło­wę na kar­ku. Dzi­ęki temu osi­ągnął tak wie­le.

– Zga­dzam się. Mało komu uda­je się za­cząć od zera i osi­ągnąć szczyt w tak krót­kim cza­sie. Nie za­po­wia­da się, by miał z nie­go spa­ść.

Oj­ciec jest wy­ra­źnie pe­łny po­dzi­wu dla przy­ja­cie­la. Ma­rzę o tym, by usły­szeć taki ton jego gło­su, gdy będzie mó­wił o mnie. Sły­sza­łam go, gdy by­łam jesz­cze dziec­kiem. Pó­źniej był już je­dy­nie za­wód, bo nie na­le­ża­łam do naj­lep­szych uczen­nic, bo nie chcia­łam być kimś wiel­kim, bo nie tak wy­obra­żał so­bie moją przy­szło­ść. Wiem, że pró­bu­je to ukry­wać, ale nie­spe­cjal­nie mu to wy­cho­dzi.

Po śnia­da­niu dzwo­nię po tak­sów­kę. Wy­cho­dzę na ze­wnątrz, by po­zbie­rać my­śli i sku­pić się na czy­mś po­zy­tyw­nym. Nie­ste­ty, nic ta­kie­go nie przy­cho­dzi mi do gło­wy. Nie twier­dzę, że mam złe ży­cie. Miesz­kam w bo­ga­tej części Man­hat­ta­nu, mam wszyst­ko, o czym tyl­ko mo­gła­bym ma­rzyć, wspa­nia­łą przy­ja­ció­łkę i ko­cha­jącą ro­dzi­nę. Cze­goś mi jed­nak bra­ku­je. Nie je­stem tyl­ko w sta­nie okre­ślić, co to ta­kie­go.

Wy­sia­dam przed wie­żow­cem na­le­żącym do Ja­me­sa Col­lin­sa. Uno­szę gło­wę, by si­ęgnąć wzro­kiem na sam jego szczyt, po czym bio­rę głębo­ki wdech. Wcho­dzę do środ­ka, roz­glądam się po ogrom­nym holu, przez któ­ry prze­cho­dzi tłum lu­dzi. Na sa­mym ko­ńcu znaj­du­je się re­cep­cja, pod­cho­dzę tam i spo­ty­kam się z py­ta­jącym spoj­rze­niem ru­do­wło­sej ko­bie­ty.

– Dzień do­bry. Na­zy­wam się Ra­ven Gray. Dziś mam roz­po­cząć staż w „New York News”.

– Ach, tak. Usi­ądź i po­cze­kaj. Ja­mes jesz­cze nie przy­sze­dł.

Ki­wam wol­no gło­wą i od­cho­dzę od ko­bie­ty, któ­ra z pew­no­ścią nie po­win­na pra­co­wać z lu­dźmi. Sia­dam na ka­na­pie i po­słusz­nie cze­kam na mężczy­znę. Z ka­żdą ko­lej­ną se­kun­dą co­raz bar­dziej się de­ner­wu­ję. Na­gle za­uwa­żam go, wy­cho­dzi z win­dy. Sta­ję na bacz­no­ść, pro­stu­jąc nie­ist­nie­jące za­gnie­ce­nia na ubra­niu. Ja­mes pod­cho­dzi do ru­do­wło­sej ko­bie­ty, a ta uśmie­cha się sze­ro­ko. Je­stem za­sko­czo­na, że tak po­tra­fi. Kiwa gło­wą w moim kie­run­ku, a wte­dy Col­lins zer­ka na mnie przez ra­mię. Kur­wa… Tym spoj­rze­niem mó­głby za­hip­no­ty­zo­wać na­wet głaz. Z tru­dem prze­ły­kam śli­nę i nie­na­wi­dzę się za to, jak bar­dzo wa­riu­ję. Mam chwi­lę, gdy po­now­nie sku­pia się na ko­bie­cie w re­cep­cji. Bio­rę kil­ka głębo­kich wde­chów i chy­ba czu­ję się pew­niej. Ja­mes od­wra­ca się w moim kie­run­ku, po czym pod­cho­dzi i znów nie wiem, jak się na­zy­wam.

– Wi­taj. Cie­szę się, że je­steś. Cho­dź ze mną, po­ka­żę ci wszyst­ko.

W od­po­wie­dzi je­stem w sta­nie je­dy­nie kiw­nąć gło­wą. Idę za nim do win­dy, a gdy wcho­dzi­my do środ­ka, my­ślę tyl­ko o tym, co w nim ta­kie­go jest. Uro­da to prze­cież nie wszyst­ko. Ja­sper ta­kże jest przy­stoj­ny, ale ni­g­dy nie czu­łam się w jego to­wa­rzy­stwie tak jak te­raz w obec­no­ści Col­lin­sa. Jak­by ja­kaś siła przy­ci­ąga­ła mnie do nie­go.

– De­ner­wu­jesz się?

Wra­cam na zie­mię, sły­sząc głębo­ki i ni­ski głos mężczy­zny. Od­wa­żam się na­wet spoj­rzeć na nie­go.

– Tro­chę.

– Nie­po­trzeb­nie. Twój oj­ciec mó­wił, że masz świet­ne wy­ni­ki na stu­diach. A więc na pew­no so­bie po­ra­dzisz.

Miło usły­szeć, że tato po­tra­fi mnie po­chwa­lić.

– Mam taką na­dzie­ję, ale nie spo­dzie­wa­łam się, że od razu tra­fię do ta­kie­go du­że­go ma­ga­zy­nu. Za­kła­da­łam, że za­cznę od ni­sko­na­kła­do­wej ga­ze­ty, któ­rej i tak nikt nie czy­ta, będę tam pra­co­wać pięć lat, po czym znaj­dę coś odro­bi­nę lep­sze­go.

Mó­wi­ła­bym da­lej, gdy­by Ja­mes się nie za­śmiał.

– Wia­ra w sie­bie to pod­sta­wa, Ra­ven.

– W tej kwe­stii chy­ba mi jej bra­ku­je.

– A w in­nych kwe­stiach? Je­steś pew­na sie­bie?

– Nie wiem – od­po­wia­dam nie­pew­nie.

– Szcze­ro­ść to też wa­żna ce­cha. Za­kła­dam, że je­steś mło­dą ko­bie­tą zna­jącą swo­ją war­to­ść. Wiesz, że je­steś pi­ęk­na, i pew­nie zda­rzy­ło ci się to wy­ko­rzy­stać.

Te­raz czu­ję się cho­ler­nie za­wsty­dzo­na.

– Nie wiem, jak mam panu na to od­po­wie­dzieć.

– Mów mi Ja­mes.

Win­da za­trzy­mu­je się na ostat­nim pi­ętrze. Na­prze­ciw­ko we­jścia stoi ele­ganc­ko ubra­na ko­bie­ta. Ma oko­ło trzy­dzie­stu lat, czar­ne wło­sy spi­ęła w kok po­dob­ny do mo­je­go, jed­nak jej ma­ki­jaż jest zde­cy­do­wa­nie moc­niej­szy.

– Je­steś w ko­ńcu! Nie mo­głam się do cie­bie do­dzwo­nić, a mamy mały po­żar.

– Ra­ven, to Ha­zel, moja asy­stent­ka. Nie­za­stąpio­na, ale lubi dra­ma­ty­zo­wać.

Ko­bie­ta po­sy­ła mu mor­der­cze spoj­rze­nie, po czym pa­trzy na mnie i de­li­kat­nie się uśmie­cha.

– Miło mi cię po­znać, Ra­ven. Za­czy­nasz staż w ide­al­nym mo­men­cie. Będziesz mo­gła zo­ba­czyć na wła­sne oczy, jak Ja­mes do­ko­nu­je nie­mo­żli­we­go.

Nie do ko­ńca wiem, o co cho­dzi, więc je­dy­nie ki­wam gło­wą i cze­kam na to, co ma się wy­da­rzyć. Ko­bie­ta ru­sza w lewo, mężczy­zna kła­dzie dłoń u dołu mo­ich ple­ców i pro­wa­dzi mnie za nią. Czu­ję się tak, jak­bym ob­ser­wo­wa­ła wszyst­ko z boku. Wcho­dzi­my do ogrom­ne­go biu­ra, któ­re nie­mal na pew­no na­le­ży do Col­lin­sa.

– Co się wy­da­rzy­ło? – pyta Ja­mes, sia­da­jąc za biur­kiem.

Zer­ka na stos pa­pie­rów przed sobą, ogląda je do­kład­nie, a Ha­zel od­po­wia­da z prze­jęciem w gło­sie.

– Coś po­szło nie tak przy skła­dzie. Nie wiem, czy uda nam się to na­pra­wić na czas. Ten nu­mer po­wi­nien już się dru­ko­wać, a tym­cza­sem leży tu­taj, cały roz­sy­pa­ny.

– Matt ma tu być w ci­ągu mi­nu­ty.

– Pra­cu­je nad skła­dem, by jak naj­szyb­ciej wy­słać go da­lej.

– Nie ob­cho­dzi mnie to, Ha­zel. Ma tu przy­jść. Na­tych­miast.

Jego wład­czy ton spra­wia, że mam gęsią skór­kę na ca­łym cie­le. Jest spi­ęty, ner­wo­wy i wy­ra­źnie wzbu­rzo­ny. Boję się od­dy­chać, by mu się nie na­ra­zić. Ko­bie­ta wy­cho­dzi, zo­sta­wia­jąc mnie samą z Ja­me­sem. Ten, jak­by za­po­mniał o mo­jej obec­no­ści, prze­gląda ka­żdą stro­nę ma­ga­zy­nu. Nie­dłu­go pó­źniej uno­si wzrok i pa­trzy na mnie.

– Po­dej­dź.

Ni­czym za­hip­no­ty­zo­wa­na zbli­żam się do nie­go, nie za­sta­na­wia­jąc się na­wet, co wła­śnie ro­bię. Kie­dy za­trzy­mu­ję się przed biur­kiem, Ja­mes ge­stem ręki każe mi usi­ąść, co rów­nież wy­ko­nu­ję bez za­sta­no­wie­nia. Po­da­je mi kil­ka stron i bacz­nie mi się przy­gląda. Nie do ko­ńca wiem, co mam ro­bić. Wi­dzę roz­sy­pa­ny tekst, zdjęcia wy­cho­dzące poza mar­gi­ne­sy i wiem je­dy­nie, że coś ta­kie­go nie ma pra­wa być prze­ka­za­ne da­lej. Ja­mes jak­by cze­kał na moją od­po­wie­dź, więc uno­szę gło­wę, z tru­dem prze­ły­kam śli­nę i w ko­ńcu się od­zy­wam.

– Często się to zda­rza?

– Po raz pierw­szy. Matt nie­daw­no roz­stał się z żoną. Wi­ęcej cza­su spędza na pi­ciu niż pra­cy, a to są skut­ki.

– Och… to… przy­kre.

– Przy­kre? – pyta za­sko­czo­ny. – Przy­kre jest to, że przez mie­sza­nie ży­cia pry­wat­ne­go z pra­cą mogę stra­cić kil­ka mi­lio­nów w ci­ągu naj­bli­ższej doby.

Otwie­ram sze­ro­ko oczy.

– Nie wie­dzia­łam – du­kam.

– Ma­ga­zyn musi wy­jść na czas.

Roz­le­ga się pu­ka­nie do drzwi i po chwi­li w biu­rze po­ja­wia się Ha­zel w to­wa­rzy­stwie po­staw­ne­go mężczy­zny.

– Nie wiem, jak to się sta­ło. Gdy wy­sy­ła­łem plik, był cały. Ide­al­nie przy­go­to­wa­ny – tłu­ma­czy się mężczy­zna.

– Masz mnie za idio­tę? – pyta Ja­mes przez za­ci­śni­ęte zęby.

– Nie! Mó­wię praw­dę!

– Wy­sła­łeś plik go­dzi­nę po pó­łno­cy. Zga­du­ję, że by­łeś już za­la­ny w tru­pa i za cho­le­rę nie pa­mi­ętasz, jaki, kur­wa, plik wy­sła­łeś! Masz go­dzi­nę, żeby się spa­ko­wać i opu­ścić biu­ro.

– Zwal­niasz mnie?

– Wy­ra­żam się nie­ja­sno?

– Ja­mes, pro­szę, nie rób tego. Na­pra­wię to, obie­cu­ję! Tyl­ko mnie nie zwal­niaj. Po­trze­bu­ję tej pra­cy!

– A ja po­trze­bu­ję pra­cow­ni­ków, na któ­rych mogę po­le­gać. Jak wi­dać, nie za­li­czasz się do nich.

Od­no­szę wra­że­nie, że nie po­win­no mnie tu być. Naj­chęt­niej bym wy­szła, ale sie­dzę ni­czym spa­ra­li­żo­wa­na i wpa­tru­ję się w swo­je buty.

– Daj mi ostat­nią szan­sę, nie zmar­nu­ję jej, obie­cu­ję – od­zy­wa się Matt, wy­ra­źnie za­ła­ma­ny.

Uno­szę wzrok, by na nie­go spoj­rzeć. Na twa­rzy mężczy­zny ma­lu­je się roz­pacz. Żal mi go, ale ro­zu­miem de­cy­zję Col­lin­sa. Sko­ro mówi, że przez tę po­my­łkę może stra­cić kupę kasy, to na pew­no tak wła­śnie jest.

– Ra­ven?

Od­wra­cam gło­wę w stro­nę Ja­me­sa.

– Tak?

– To nie­zła lek­cja jak na pierw­szy dzień. Ty zde­cy­du­jesz, co sta­nie się z Mat­tem.

– Co? – nie­mal pisz­czę. – Ja nie mogę… nie… nie je­stem od­po­wied­nią oso­bą.

– Mam go zwol­nić czy dać mu ostat­nią szan­sę? Szyb­ka de­cy­zja, Ra­ven. Ka­żda se­kun­da zbli­ża nas do po­ra­żki. Jesz­cze chwi­la, a będziesz za nią wspó­łod­po­wie­dzial­na.

Na­gle za­fa­scy­no­wa­nie jego oso­bą za­mie­nia się w lęk.

– Da­ła­bym mu ostat­nią szan­sę.

Ja­mes uśmie­cha się pod no­sem. Po chwi­li sku­pia się na mężczy­źnie, któ­ry chy­ba tak samo jak ja nie wie, co się wła­śnie wy­da­rzy­ło.

– Przyj­rzyj się jej do­brze, bo cię ura­to­wa­ła. Masz go­dzi­nę, żeby wszyst­ko na­pra­wić. Jesz­cze je­den taki błąd, a nie tyl­ko cię zwol­nię. Do­pil­nu­ję ta­kże, że­byś nie zna­la­zł pra­cy w ca­łym sta­nie. Czy to jest dla cie­bie ja­sne?

– Tak, ja­sne. Dzi­ęku­ję!

Matt do­słow­nie wy­bie­ga z ga­bi­ne­tu, jed­nak za­nim za­my­ka drzwi, po­sy­ła mi wdzi­ęcz­ne spoj­rze­nie. Moje ser­ce bije jak sza­lo­ne, jak­bym to ja była na jego miej­scu. Je­śli tak ma wy­glądać cały staż, zre­zy­gnu­ję z nie­go w ci­ągu ty­go­dnia. Nie na­da­ję się do tego.

– Ha­zel, po­każ wszyst­ko Ra­ven. Dziś nie ma mnie dla ni­ko­go. Ju­tro przy­pro­wa­dź ją pro­sto do mnie.

– Oczy­wi­ście.

Idę za ko­bie­tą, cie­sząc się, że opusz­czam to miej­sce. Cho­ciaż świa­do­mo­ść, że ju­tro mam znów po­ja­wić się u Ja­me­sa, spra­wia, że wca­le nie czu­ję ulgi. Ko­bie­ta po­ka­zu­je mi ka­żde po­miesz­cze­nie, przed­sta­wia lu­dzi, do­kład­nie wy­ja­śnia ka­żdy pro­ces, ja­kim się zaj­mu­ją. Jest miła i wy­jąt­ko­wo cier­pli­wa. Od­po­wia­da na ka­żde moje py­ta­nie, a py­tam o wie­le rze­czy. Po dwóch go­dzi­nach zwie­dza­nia zje­żdża­my win­dą na dół, po czym wcho­dzi­my do re­stau­ra­cji, w któ­rej pra­cow­ni­cy „New York News” spędza­ją prze­rwy. Sia­da­my przy jed­nym ze sto­li­ków i za­ma­wia­my kawę.

– Ja­mes jest wy­ma­ga­jącym sze­fem? – py­tam nie­pew­nie.

Ha­zel uśmie­cha się, si­ęga­jąc po ku­bek kawy.

– Nie. Ab­so­lut­nie. Jest strasz­nym sze­fem. – Śmie­je się. – A tak po­wa­żnie, je­śli go nie zde­ner­wu­jesz, po­tra­fi być miły. Wy­ma­ga od nas per­fek­cji, co jest na­wet zro­zu­mia­łe, ale wy­wie­ra ogrom­ną pre­sję.

– Za­czy­nam roz­wa­żać re­zy­gna­cję ze sta­żu – przy­zna­ję ci­cho.

– Nie­po­trzeb­nie. Je­steś tu, żeby się cze­goś na­uczyć. Nie po­win­naś mieć z nim du­żych pro­ble­mów. A staż z ta­kim czło­wie­kiem to nie­zła szko­ła, któ­ra przy­da ci się w przy­szło­ści.

– Tak jak te­ra­pia po jego za­ko­ńcze­niu.

Ko­bie­ta śmie­je się gło­śno.

– Gdy­by Ja­mes to usły­szał…

– Na­wet nie chcę wie­dzieć, co by zro­bił.

Na­gle po­wa­żnie­je.

– Gdy­by nie ty, zwol­ni­łby Mat­ta. Je­śli cho­dzi o moje zda­nie, po­wi­nien to zro­bić. Matt jest od­po­wie­dzial­ny za wy­gląd ka­żde­go nu­me­ru. To nie pierw­sza jego po­my­łka, choć do tej pory nie było tak źle.

– Mama mo­jej przy­ja­ció­łki prze­ży­wa zdra­dę męża. Wiem, jak jest jej ci­ężko, i nie mo­głam po­stąpić ina­czej.

– Nie twier­dzę, że źle zro­bi­łaś. Po pro­stu wiem, jak wie­le za­le­ży od czło­wie­ka, któ­ry prze­ży­wa kry­zys.

– Po­zba­wie­nie go pra­cy wca­le by nie po­mo­gło.

– Pew­nie masz ra­cję.

– Mam zo­ba­czyć coś jesz­cze?

– Nie. Mo­żesz iść już do domu. Ju­tro cze­ka cię cały dzień z sze­fem, więc po­win­naś ze­brać dużo sił.

– Na samą myśl o tym mam gęsią skór­kę – mó­wię roz­ba­wio­na.

– Nie będzie tak źle. Po­pa­trzysz, jak pra­cu­je, może da ci ja­kieś ła­twe za­da­nie, i tak przez całe dwa mie­si­ące.

Chcia­ła­bym, aby tak wła­śnie było.

Do­pi­jam kawę, że­gnam się z Ha­zel i wy­cho­dzę na ze­wnątrz, gdzie od razu bio­rę duży wdech za­nie­czysz­czo­ne­go po­wie­trza, czu­jąc po pro­stu wol­no­ść. A więc tak wy­gląda ży­cie lu­dzi pra­cy…

W tak­sów­ce wy­sy­łam do Emi­ly wia­do­mo­ść ze stresz­cze­niem jed­nych z naj­dziw­niej­szych dwóch go­dzin mo­je­go ży­cia. Naj­chęt­niej po­pro­si­ła­bym ją, żeby do mnie przy­je­cha­ła, ale dziś nie jest to mo­żli­we. Wiem, że jej mama bar­dzo jej po­trze­bu­je. Jak w ka­żdy po­nie­dzia­łek, gdy te­ra­peut­ka pró­bu­je po­pra­wić jej stan. Nie twier­dzę, że te roz­mo­wy nie po­ma­ga­ją, ale jak dłu­go jesz­cze po­trwa, za­nim pani Rose po­czu­je się na­praw­dę le­piej?

Gdy tyl­ko wcho­dzę do domu, oj­ciec nie­mal przy­bie­ga do sa­lo­nu. Le­d­wie po­ło­ży­łam to­reb­kę, a on już za­da­je pierw­sze py­ta­nie.

– Cze­mu wró­ci­łaś tak szyb­ko?

Pew­nie my­śli, że Ja­mes już mnie wy­rzu­cił.

– Pan Col­lins nie miał dziś zbyt wie­le cza­su. Jego asy­stent­ka po­ka­za­ła mi wszyst­ko i ka­za­ła wró­cić do domu.

– Czy­li wszyst­ko w po­rząd­ku?

– Wąt­pi­łeś w to?

– Nie. Po pro­stu za­sta­na­wia­łem się, czy pra­ca u Col­lin­sa to do­bry po­my­sł.

– Dla­cze­go?

– Wiem, że jest wy­ma­ga­jący.

To mało po­wie­dzia­ne.

– Być może. Nie mia­łam oka­zji się o tym prze­ko­nać.

Wy­mi­jam go i idę na górę. Za­my­kam się w swo­jej sy­pial­ni, zrzu­cam ubra­nie, by za­ło­żyć coś, w czym będę czu­ła się do­brze. Za­glądam do gar­de­ro­by. Nie­wie­le mam ciu­chów po­dob­nych do dzi­siej­sze­go stro­ju. Albo pój­dę na za­ku­py, albo prze­sta­nę uda­wać ko­goś, kim nie je­stem. Mogę ta­kże po­pro­sić mamę. Jest prze­cież pro­jek­tant­ką. Jej ubra­nia są wy­szu­ka­ne, z kla­są, i cha­rak­te­ry­zu­ją się nie­zwy­kłą ele­gan­cją. Tak, są jej od­zwier­cie­dle­niem. Mama była kie­dyś mo­del­ką, choć jej ka­rie­ra nie trwa­ła zbyt dłu­go. Wy­szła za mąż, za­szła w ci­ążę i nie chcia­ła wró­cić do za­wo­du, choć wie­lu chęt­nie by ją za­trud­ni­ło. Mó­wi­ła mi, że nie mo­gła so­bie wy­obra­zić, że zo­sta­wi mnie samą na dłu­żej niż je­den dzień, a za­wód mo­del­ki wi­ązał się z częsty­mi wy­jaz­da­mi i nie mo­gła się na to zgo­dzić. Po­zo­sta­ła w świe­cie mody, ale przy­naj­mniej nie wy­ma­ga­ło to od niej po­świ­ęceń, na ja­kie naj­wi­docz­niej nie była go­to­wa.

Do wie­czo­ra pi­szę z Emi­ly, któ­ra nie kry­je co­raz wi­ęk­sze­go za­in­te­re­so­wa­nia Ja­me­sem. Przez to wszyst­ko sama za­czy­nam znów o nim my­śleć, cho­ciaż wiem, że to ogrom­ny błąd. Kie­dy leżę już w łó­żku, nie wy­trzy­mu­ję i od­pa­lam In­sta­gra­ma, by od­na­le­źć jego pro­fil. Nie wiem, dla­cze­go to ro­bię, ale to sil­niej­sze ode mnie. Jest na­praw­dę przy­stoj­ny i tak jak mó­wi­ła Emi­ly, ma świet­ne cia­ło, co za­uwa­żam na jed­nym ze zdjęć z wa­ka­cji. Cho­le­ra, mo­gła­bym go­dzi­na­mi su­nąć języ­kiem po jego wy­rze­źbio­nym brzu­chu.

– Dla­cze­go mu­sisz być taki przy­stoj­ny? – szep­czę, wpa­tru­jąc się w jego zdjęcie.

Uświa­da­miam so­bie, że za­cho­wu­ję się jak sko­ńczo­na kre­tyn­ka, więc od­kła­dam te­le­fon i wy­łączam lamp­kę noc­ną. Jest już pó­źno, a ja po­win­nam się wy­spać. Ju­tro może stać się chy­ba wszyst­ko.

Rozdział czwarty

W „New York News” po­ja­wiam się do­kład­nie za kwa­drans dzie­wi­ąta. Pod­cho­dzę do nie­przy­jem­nej ru­do­wło­sej re­cep­cjo­nist­ki, na któ­rej wi­dok od razu skręca mnie w żo­łąd­ku.

– Pan Col­lins już przy­sze­dł?

– Nie wy­glądam chy­ba na in­for­ma­cję.

Cóż… Nie przy­wy­kłam do ta­kie­go trak­to­wa­nia i nie za­mie­rzam jej na to po­zwa­lać. Wąt­pię, by jej zda­nie na mój te­mat co­kol­wiek zna­czy­ło.

– Nie. Wy­glądasz na re­cep­cjo­nist­kę, któ­ra ma się uśmie­chać i od­po­wia­dać na py­ta­nia, by nie stra­cić pra­cy. Będę przy­cho­dzić tu przez pe­wien czas, więc ra­dzę ci się z tym po­go­dzić. Uwierz mi, ja też mam pa­znok­cie i po­tra­fię ich uży­wać.

Dziew­czy­na pa­trzy na mnie przy­mru­żo­ny­mi ocza­mi, jak­by chcia­ła za­bić mnie swo­im spoj­rze­niem. Je­śli my­śla­ła, że ma do czy­nie­nia z wy­stra­szo­ną sza­rą mysz­ką, była w błędzie. Je­dy­ną oso­bą, któ­ra bu­dzi we mnie lęk, jest Ja­mes.

– Coś ci się chy­ba po­my­li­ło, dziew­czyn­ko – sy­czy przez za­ci­śni­ęte zęby.

– Ach, tak? Czy­li nie pra­cu­jesz dla Ja­me­sa?

– Wiesz, gdzie jest win­da. Idź do niej i zej­dź mi z oczu.

Z uśmie­chem na twa­rzy od­wra­cam się i idę pro­sto do win­dy. W ta­kich sy­tu­acjach za­mie­niam się w Emi­ly, co te­raz wy­jąt­ko­wo mnie cie­szy. Wje­żdżam na ostat­nie pi­ętro, prze­cho­dzę na pra­wo, gdzie tuż przed drzwia­mi do ga­bi­ne­tu Col­lin­sa swo­je biu­ro ma Ha­zel.

– Zero pry­wat­no­ści – ko­men­tu­ję, roz­gląda­jąc się do­oko­ła.

Mo­żna po­wie­dzieć, że pra­cu­je na ko­ry­ta­rzu. Co praw­da prze­stron­nym i nie­źle urządzo­nym, ale to wci­ąż ko­ry­tarz.

– Taka pra­ca – od­po­wia­da z uśmie­chem.

– Pan Col­lins jest już u sie­bie? Pró­bo­wa­łam za­py­tać o to ru­do­wło­sej re­cep­cjo­nist­ki, ale je­dy­nym, co osi­ągnęłam, jest nowy wróg.

Ha­zel przez dłu­ższą chwi­lę śmie­je się gło­śno.

– Pro­szę, tyl­ko mi nie mów, że pod­pa­dłaś Ale­xan­drze? – pyta, wci­ąż roz­ba­wio­na.

– Po­wie­dzia­ła­bym ra­czej, że ona pod­pa­dła mi.

– Oho… wczo­raj od­nio­słam wra­że­nie, że je­steś ci­cha i spo­koj­na, a tu pro­szę, taka nie­spo­dzian­ka.

– Je­stem, ale je­śli ktoś zaj­dzie mi za skó­rę, to już nie je­stem. – Wzru­szam ra­mio­na­mi.

– Po­win­naś wie­dzieć, że Alex to była Ja­me­sa – in­for­mu­je mnie szep­tem.

– Wca­le się nie dzi­wię, że ją rzu­cił.

– Wcze­śniej nie była tak wred­na, ale te­raz… Cóż, sama już wiesz.

Na­szą roz­mo­wę prze­ry­wa Col­lins. Otwie­ra drzwi ga­bi­ne­tu i po­sy­ła mi po­wa­żne spoj­rze­nie. Mam na­dzie­ję, że nie sły­szał na­szej roz­mo­wy.

– Chy­ba wy­ra­zi­łem się ja­sno, mó­wi­ąc, że masz przy­pro­wa­dzić ją do mnie. Nie pa­mi­ętam, bym wspo­mi­nał coś o roz­mo­wie przed wy­ko­na­niem mo­je­go po­le­ce­nia – zwra­ca się wro­go do Ha­zel.

Cho­le­ra, on za­wsze taki jest? Na przy­jęciu wy­da­wał się zu­pe­łnie inny. Ko­bie­ta pro­stu­je się, ale za­nim od­po­wia­da, ja się od­zy­wam.

– To moja wina, mia­łam kil­ka py­tań.

– Cho­dź.

Pusz­cza mnie przo­dem do swo­je­go ga­bi­ne­tu. Kie­dy prze­cho­dzę obok nie­go, ude­rza mnie za­pach jego per­fum, przy­po­mi­na­jąc mi przy­jęcie, na któ­rym nie mo­głam prze­stać o nim my­śleć. Za­trzy­mu­ję się kil­ka kro­ków od we­jścia, Ja­mes sta­je za mną, sku­tecz­nie…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej