Oko słonia - Delia Owens, Mark J. Owens - ebook + audiobook

Oko słonia ebook i audiobook

Delia Owens, Mark J. Owens

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Inteligentne, majestatyczne i lojalne, żyją tyle, co my. Słonie to jedne z najwspanialszych cudów afrykańskiej dziczy. Lecz jeszcze w latach 70. i 80. XX wieku każdego roku w Zambii wyrzynano tysiące tych urzekających stworzeń. Zabijano je dla cennych kłów. Gdy biologowie Delia i Mark Owens, prowadząc w Afryce badania nad lwami, trafili w sam środek starć pomiędzy kłusownikami, opowiedzieli się po jedynej słusznej stronie - po stronie słoni.

"Oko słonia"opisuje wysiłki Owensów, by ocalić te niewinne zwierzęta przed zdziesiątkowaniem, ich podróże, podejmowane nie tylko po to, by zapewnić rdzennej ludności wsparcie ich wiosek, lecz także by nagłośnić w świecie kwestię ochrony słoni. Ta niezwykła opowieść, pełna śmiałych wyczynów niezadowolonych myśliwych, żmudnej pracy na afrykańskich równinach i barwnych opisów dzikich zwierząt, jest jednocześnie opowieścią przygodową, dziennikiem z podróży, wezwaniem do działania na rzecz ochrony przyrody i fascynującym badaniem zarówno ludzi, jak i zwierząt.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 38 min

Lektor: Adam Bauman

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mariolaaa95

Nie oderwiesz się od lektury

"Przez kilka minut obserwuje nas oczami, które widziały zbyt wiele. Unosi trąbę w naszą stronę. Ale nie łudzimy się - to nie jest powitanie. Chodzi mu o owoce, których zapach czuje, nie o kontakt z nami. Nie dziękuje nam, że tu jesteśmy, ani nie ma nam za złe, że nie ochranialiśmy go lepiej. Chce tylko jeść owoce, wędrować po górach i żyć z innymi słoniami. To niezbyt wygórowane marzenia - niezbyt trudne do spełnienia." Delia i Mark Owens prowadzą badania nad życiem lwów. Ich pracę zakłócają informacje o kłusownikach którzy polują na słonie. Od tego momentu przerywają swoje badania i postanawiają stoczyć walkę o życie tych wspaniałych zwierząt. Nie jest to proste zadanie, Afryka jest ciężkim miejscem do życia, a za słonia kłusownicy mogą dostać sporo pieniędzy. Owensowie jednak się nie poddają, są zdeterminowani i stają na głowie by pokonać wszystkie przeciwności losu. "Oko słonia" jest fantastyczną opowieścią o Afryce. Afryce dzikiej, nieokiełznanej. Tak innej od naszego świata. Jest...
10
ewamac60

Dobrze spędzony czas

piękna i mądra opowieść. Przyjemność słuchania zepsuł fatalny Lektor.
00
RosarioTijeras

Nie oderwiesz się od lektury

Delia i Mark Owensowie to amerykańskie małżeństwo, które przez wiele lat mieszkało w Afryce i zajmowało się badaniami nad zwierzętami oraz walką o ich przetrwanie. "Oko słonia", powieść oparta na faktach trafiła na rynek w 1992 r. Poznamy więc historię, która wydarzyła się na przełomie lat 80 i 90tych. To porywająca, fascynująca opowieść, która łączy ze sobą elementy reportażu, powieści sensacyjnej i filmu przyrodniczego. Opisy malowniczej, pięknej Afryki i jej majestatycznych zwierząt stanowią prawdziwą gratkę dla miłośników przyrody. Nierówna walka z kłusownikami to element dla wielbicieli mocnych wrażeń. Ta książka wciąga od pierwszych stron. Zdarzenia poznajemy naprzemiennie z perspektywy Marka i Delii. Mark rzeczowo opisuje swą historię, natomiast u Delii wiecej jest w emocji. Wszystko doskonale się uzupełnia. Lata, które ukazują w "Oku słonia" to moje dzieciństwo i mam mgliste wspomnienia dotyczące informacji o kłusownikach i handlu kością słoniową. Mgliste, bo tak naprawdę do...
00
olella

Nie oderwiesz się od lektury

Przenosi w cudowny świat dzikiej przyrody. Przez większość książki intensywnie przeżywałam każde wydarzenie razem z bohaterami. Ponadto, uświadomiłam sobie jak wyglada sytuacja ochrony dzikich zwierząt w państwach Afrykańskich, co nieraz doprowadziło mnie do łez podczas słuchania. Polecam!
00

Popularność




Od Autorów

Celem tej książki nie była kry­tyka daw­nych metod ochrony przy­rody w Zambii, lecz raczej wyra­że­nie nadziei co do przy­szło­ści. Opi­sane tu wyda­rze­nia miały miej­sce za cza­sów rzą­dów poprzed­niej par­tii mark­si­stow­skiej. W 1991 roku naród zambij­ski wybrał praw­dzi­wie demo­kra­tyczny rząd, który pod­jął pozy­tywne kroki w kie­runku poprawy prze­pi­sów ochrony przy­rody. Tylko dzięki tym zmia­nom poli­tycz­nym możemy bez prze­szkód opo­wie­dzieć naszą histo­rię. Naukowcy i dzia­ła­cze ochrony przy­rody mają prawo i obo­wią­zek ogła­szać swoje odkry­cia. Mówiąc prawdę, nawet kon­tro­wer­syjną, nara­żają swoje życie pry­watne i zawo­dowe. Zata­ja­jąc ją – ścią­gają na wszyst­kich o wiele, wiele więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo.

Per­so­na­lia nie­win­nych zostały zmie­nione, by chro­nić ich przed win­nymi. Nazwi­ska win­nych zmie­ni­li­śmy, by chro­nić sie­bie. Reszta tej histo­rii to szczera prawda.

Główne postaci

Island Zulu – dowódca obozu w Mano

Patrick Mubuka – dowódca obozu w Nsan­sa­mi­nie

Nel­son Mumba, Gaston Phiri, Tapa – straż­nicy z obozu w Mano

Chomba Sim­beye, Chanda Mwamba, Mutale Kaso­kola – pierwsi Bem­bo­wie, któ­rych zatrud­ni­li­śmy

Mosi Salama i Born­face Mulenga – straż­nicy z Mpiki

Sun­day Justice i Mumanga Kaso­kola – nasi kucha­rze

Jealous Mvula, Bwa­lya Muchisa, Musa­ka­nya Mumba – nasi naj­wcze­śniejsi infor­ma­to­rzy

Chanda Seven, Ber­nard Mutondo, Mpundu Katongo, Chi­ki­linti, Simu Chimba – naj­bar­dziej osła­wieni kłu­sow­nicy z Parku Naro­do­wego Luan­gwa Pół­nocna

John Musangu i Kotela Muken­dwa – dowódcy jed­nostki w Mano

Banda Chun­gwe – star­szy straż­nik z Mpiki

Evans Mukuka – nasz pierw­szy kura­tor oświa­towy

Marie i Harvey Hil­lo­wie – przy­ja­ciele z Mpiki

Mukun­gule – wódz wio­ski leżą­cej na zachód od parku

Nabwa­rya – wódz wio­ski leżą­cej na tere­nie mię­dzy par­kami Luan­gwa Pół­nocna i Luan­gwa Połu­dniowa

Chi­kwanda – wódz wio­ski leżą­cej koło Mpiki

Max Saili – nasz spe­cja­li­sta od kon­tak­tów ze spo­łecz­no­ścią lokalną

Tom i Wanda Cano­no­wie – ochot­nicy z Tek­sasu

Ian Spin­cer i Edward North – asy­stenci z Uni­ver­sity of Reading

LWY

Happy, Słońce, Szał­wia, Skierka, Szajba – nowe lwy z Błę­kit­nego Stada na Kala­hari

Trafka i Kora – lwice ze Stada Szczę­śli­wego Trafu znad rzeki Mwa­le­shi

Ochro­niarz – lew, któ­remu zało­ży­li­śmy nadaj­nik

SŁO­NIE

Oca­lony – samiec przy­cho­dzący do naszego obozu

Zdrówko – samiec, cza­sami towa­rzy­szący Oca­lo­nemu

Grupa Obo­zowa – grupa sam­ców żeru­ją­cych w pobliżu naszego obozu

Jed­no­kła, Mgiełka, Mandy, Marula – grupa rodzinna zło­żona z samic

Dłu­go­ucha i jej córki – kolejna grupa rodzinna zło­żona z samic

Mapy

Część pierwsza

PORA SUCHA

Prolog

PRO­LOG

Delia

Świt w Luan­gwie. Sły­szę sło­nia jedzą­cego owoce maruli tuż za chatką. Cicho odgar­niam moski­tierę, wstaję z łóżka i na palusz­kach idę po ciemku do umy­walni, która ma malut­kie okienko tuż pod strze­chą. Widzę przez nie tylko wiel­kie oko – jak wie­lo­ry­bie – mru­ga­jące do mnie w sła­bym świe­tle poranka. Powoli, po jed­nym kroczku zbli­żam się do okna, aż w końcu zatrzy­muję się tuż pod nim. Staję na sta­rej skrzynce po her­ba­cie, pochy­lam się do para­petu i spo­glą­dam w oko Oca­lo­nego, odda­lo­nego ode mnie o krok. Dłu­gie, pro­ste rzęsy przy­sła­niają źre­nicę, gdy spo­gląda w dół, szu­ka­jąc owo­ców. Potem, pod­no­sząc jeden z nich trąbą, wkłada go do pyska, unosi rzęsy i spo­gląda mi pro­sto w oczy. Nie zdra­dza zasko­cze­nia ani nie­po­koju. Wpa­truję się w szarą wiecz­ność sło­nio­wego oka. Takie spo­tka­nia mogą się przy­tra­fiać w innych rejo­nach Afryki, ale nie na pół­nocy doliny Luan­gwy w Zambii. Przez ostat­nie pięt­na­ście lat kłu­sow­nicy zabili tu sto tysięcy słoni. W tej oko­licy zwie­rzęta na widok czło­wieka – a nawet gdy tylko poczują jego zapach – rzu­cają się do ucieczki. Chcę na zawsze zapa­mię­tać głę­bo­kie bruzdy pofał­do­wa­nej skóry nad rzę­sami Oca­lo­nego, jego wil­gotne, lśniące oko, w któ­rym odbija się wscho­dzące słońce. Coś takiego nie zda­rzy mi się już ni­gdy wię­cej; to wspo­mnie­nie musi prze­trwać do końca mojego życia. Nie mogę zapo­mnieć tego wra­że­nia, tej wyra­zi­sto­ści, z którą widzę wszystko w tej chwili.

* * *

Po raz pierw­szy przy­by­li­śmy do Afryki w 1974 roku. Osie­dli­li­śmy się w Decep­tion Val­ley – w kory­cie wyschnię­tej, ska­mie­nia­łej rzeki na nale­żą­cej do Bot­swany pustyni Kala­hari. Przez sie­dem lat żyli­śmy w namio­tach wśród poro­śnię­tych krza­kami wydm – jedyni ludzie, oprócz paru roz­pro­szo­nych grup Busz­me­nów, na tere­nie wiel­ko­ści Irlan­dii. Miej­scowe lwy i hieny bru­natne naj­wy­raź­niej ni­gdy wcze­śniej nie widziały czło­wieka. Przy­jęły nas do swo­ich stad i kla­nów, ujaw­nia­jąc nam nie­znane wcze­śniej szcze­góły swo­ich oby­cza­jów. Nasza wysepka drzew znaj­do­wała się na środku tery­to­rium Błę­kit­nego Stada. Te lwy: Błę­kitka, Dziczka, Psotka, Kostek, a potem Muf­fin i Mof­fet – czę­sto sia­dy­wały przy naszym ogni­sku lub buszo­wały w spi­żarni. Kie­dyś, gdy spa­li­śmy pod gołym nie­bem na sawan­nie, obu­dzi­li­śmy się oto­czeni lwami znaj­du­ją­cymi się na wycią­gnię­cie ręki. Opu­ści­li­śmy Decep­tion Val­ley pod koniec roku 1980, by ukoń­czyć pracę nad bada­niami, i wró­ci­li­śmy w 1985 roku, kiedy zaczyna się ta opo­wieść. Liczy­li­śmy, że odszu­kamy jesz­cze żyjące lwy z Błę­kit­nego Stada i będziemy pro­wa­dzić bada­nia przez kolejne pięć lat. Prze­szu­ka­li­by­śmy wszyst­kie wydmy, zaj­rze­li­by­śmy w każdy wyschnięty wodo­pój i aka­cjowy zagaj­nik, dopóki byśmy ich nie zna­leźli. Ale mie­li­śmy też inny cel. Cen­tral Kala­hari Game Rese­rve – rezer­wat od dawna zapo­mniany i igno­ro­wany przez świat zewnętrzny – stał się nagle obiek­tem sporu. Ważni han­dla­rze bydła i poli­tycy chcieli dopro­wa­dzić do jego likwi­da­cji i podzie­le­nia tere­nów mię­dzy pry­wat­nych posia­da­czy ziem­skich, choć piasz­czy­ste sawanny nie mogły na dłuż­szą metę zapew­nić bydłu wyży­wie­nia. Mie­li­śmy zupeł­nie inne zale­ce­nia: teren ten dla dobra miej­sco­wych miesz­kań­ców nale­żało zmie­nić w dostępny dla tury­stów rezer­wat dzi­kich zwie­rząt. Mimo naszych naci­sków nie­wiele miejsc w Afryce zmie­niło się mniej niż Kala­hari przez te cztery lata naszej nie­obec­no­ści. W rezer­wa­cie na­dal nie było żad­nych udo­god­nień. Wciąż musie­li­śmy wozić wodę do obozu przez osiem­dzie­siąt kilo­me­trów, miesz­kać w tych samych spło­wia­łych namio­tach, jeź­dzić tym samym trak­tem, który prze­mie­rza­li­śmy przed laty. I znowu naszymi jedy­nymi gośćmi były lwy, hieny bru­natne, sza­kale, skocz­niki, żyrafy, toko i jasz­czurki. Raz jesz­cze zagu­bieni wśród tych wydm nie uświa­da­mia­li­śmy sobie, że choć Kala­hari pozo­stała taka sama, reszta Afryki się zmie­niła. Do tej pory zno­si­li­śmy susze i burze pia­skowe. Teraz dopa­dła nas inna zawie­ru­cha – taka, która miała nas wyrwać z korze­niami i rzu­cić przez kon­ty­nent w poszu­ki­wa­niu kolej­nej dzi­czy. I nie zamie­rzała ustać.

* * *

Oca­lony znowu spusz­cza rzęsy, szu­ka­jąc następ­nego owocu, znaj­duje go i unosi do pyska. Żuje, gło­śno ciam­ka­jąc. Jesz­cze raz na mnie spo­gląda. Widzę nie tylko jego oko, ale to, co się w nim kryje – tysiące słoni potęż­nymi sta­dami prze­mie­rza­jące gór­skie ścieżki i scho­dzące w doliny, by wol­nym kro­kiem para­do­wać przez ciche sawanny w oto­cze­niu buj­nych, gęstych lasów. Ogromne, deli­katne matki i roz­bry­kane młode bez lęku doka­zują i plu­skają się w sze­roko roz­la­nych rze­kach. Mocarne samce siłują się ze sobą, by usta­lić prawo do samic, a potem stają daleko od sie­bie, potrzą­sa­jąc gło­wami i łopo­cząc uszami w kłę­bach pyłu. W oku Oca­lo­nego widzę dziką Afrykę taką, jaka kie­dyś była. Burza trwa, ale przez chmury prze­bija się pro­mień nadziei. To dzięki niemu można oca­lić dziką Afrykę.

Oca­lony powoli unosi trąbę do para­petu i wdy­cha mój zapach, patrząc mi pro­sto w oczy. Przy­ci­skam palce do siatki w oknie, cen­ty­me­try od trąby. Chcę coś szep­nąć, ale co mogła­bym powie­dzieć? Oko sło­nia jest okiem cyklonu.

Rozdział 1

1

LOT DO DECEP­TION

Mark

Za każ­dym razem, gdy wzno­si­łam się w górę samo­lo­tem i patrząc w dół, zda­wa­łam sobie sprawę z ode­rwa­nia się od ziemi, mia­łam uczu­cie takie, jak po doko­na­niu wiel­kiego, nowego odkry­cia. „A więc to tak – myśla­łam. – O to cho­dziło. Teraz rozu­miem wszystko”.

Isak Dine­sen1

Po raz pierw­szy od lat, prze­la­tu­jąc nad Kala­hari, czu­łem się, jak­bym spo­tkał sta­rego przy­ja­ciela w jakimś tajem­nym zakątku ziemi zna­nym tylko nam dwóm. Przez sie­dem lat w tej roz­le­głej dzi­czy do butów nasy­pało mi się pia­sku Kala­hari i teraz cała cywi­li­za­cja, z pięk­nymi hote­lami, restau­ra­cjami, gorą­cymi kąpie­lami i innymi udo­god­nie­niami, nie mogła go wytrzą­snąć. Im dalej lecia­łem na pół­noc, tym głę­biej zapusz­cza­łem się nad pusty­nię. Patrzy­łem z góry i na widok zna­jo­mych sol­nisk, ska­mie­nia­łych koryt rzecz­nych, falu­ją­cych sawann z żyra­fami, sku­bią­cymi liście aka­cji o pła­skich koro­nach, zro­zu­mia­łem, że wra­cam tu, gdzie moje miej­sce. Był począ­tek kwiet­nia 1985 roku. Pla­nu­jąc lot do Bot­swany, nie­po­ko­iłem się, że sze­ścio­let­nia susza mogła tak zmie­nić obli­cze Kala­hari, że nie odnajdę naszego daw­nego obo­zo­wi­ska. Umó­wi­łem się tam z Delią już dwa dni temu, ale prze­szko­dziły mi nie­prze­wi­dziane pro­blemy z samo­lo­tem. Nie mia­łem moż­li­wo­ści powia­do­mić jej o tym, gdy była w dłu­giej podróży tere­nówką na Kala­hari ani nawet kiedy dotarła do obo­zo­wi­ska. Jeśli się wkrótce nie poja­wię, Delia pomy­śli, że mia­łem awa­ryjne lądo­wa­nie.

Powio­dłem wzro­kiem po wskaź­ni­kach w samo­lo­cie. Moje spoj­rze­nie zatrzy­mało się na wskaź­niku paliwa w pra­wym zbior­niku. W poło­wie drogi do Decep­tion jego strzałka już muskała czer­wone pole. Tra­ci­łem paliwo, i to szybko. Wycią­gną­łem szyję i obej­rza­łem oba skrzy­dła, szu­ka­jąc prze­cie­ków. Potem znowu spraw­dzi­łem pracę gaź­nika. Tu wszystko w porządku. Prze­je­cha­łem przed­ra­mie­niem po oczach, usi­łu­jąc się uspo­koić.

Prawy zbior­nik był pra­wie pusty, według wskaź­nika lewy był cał­kiem pełny, ale prze­cież usta­wi­łem rów­no­mierne pobie­ra­nie z obu zbior­ników. Pew­nie coś zablo­ko­wało prze­wód pro­wa­dzący z lewego zbior­nika do sil­nika. Jeśli tak, paliwo skoń­czy mi się w ciągu paru minut. Musia­łem natych­miast lądo­wać.

Spoj­rza­łem przez okno w dół na zie­mię odda­loną o pół­tora kilo­me­tra. Sze­ścio­let­nia susza zma­sa­kro­wała Kala­hari; suchy, gorący wicher wypa­lił wszel­kie oznaki życia. Oko­lica wyglą­dała jak strefa zero po teście bomby nukle­ar­nej w Neva­dzie: pusta, odpy­cha­jąca, nie­zna­joma. Prze­łkną­łem z tru­dem ślinę, odchy­li­łem się na fotelu i ner­wowo zaczą­łem się roz­glą­dać za miej­scem odpo­wied­nim do awa­ryj­nego lądo­wa­nia. Gdy­bym pole­ciał dalej, sil­nik mógłby się zatrzy­mać nad sawanną lub lasem, gdzie nie­chyb­nie roz­bił­bym się pod­czas lądo­wa­nia. Nikt by mnie tam nie zna­lazł.

Po lewej, jakieś dwa­dzie­ścia pięć kilo­me­trów dalej, poja­wiło się ide­al­nie okrą­głe, olśnie­wa­jąco białe sol­ni­sko. Prze­chy­li­łem samo­lot na lewe skrzy­dło i ruszy­łem w jego stronę zwal­nia­jąc, żeby oszczę­dzać paliwo. Wskaź­nik pra­wego zbior­nika stał na czer­wo­nym polu, a sil­nik parę razy jakby się zakrztu­sił. Gdy w końcu sol­ni­sko zna­la­zło się pode mną, ode­tchną­łem głę­boko i zaczą­łem scho­dzić do lądo­wa­nia.

Ale będąc jakieś sto pięć­dzie­siąt metrów nad zie­mią, zauwa­ży­łem na sol­ni­sku głę­bo­kie ślady zwie­rząt. Gdy­bym tu posa­dził samo­lot, jego koła zato­nę­łyby w soli i pyle. Nawet gdy­bym zna­lazł usterkę i ją napra­wił, nie mógł­bym już wystar­to­wać.

Przy­szło mi do głowy, że nie zdo­łam się prze­ko­nać, czy lewy zbior­nik jest zablo­ko­wany, dopóki prawy się cał­kiem nie opróżni. Powi­nie­nem się na niego prze­rzu­cić i umyśl­nie zużyć paliwo, krą­żąc nad sol­ni­skiem. Jeśli sil­nik prze­sta­nie dzia­łać, uda mi się bez­piecz­nie wylą­do­wać, choć już nie pode­rwę samo­lotu w powie­trze.

Krą­ży­łem, cze­ka­jąc, aż sil­nik zamilk­nie. Tak się nie stało. Paliwo znowu zaczęło pły­nąć z lewego zbior­nika; jego wskaź­nik powoli zjeż­dżał w dół. Póź­niej dowie­dzia­łem się, że mecha­nik pod­łą­czył na krzyż prze­wody bie­gnące ze zbior­ni­ków do kon­soli. „Prawy” pobie­rał paliwo z lewego zbior­nika, „lewy” – z pra­wego. To nie wszystko – wyso­kie ciśnie­nie w zbior­niku, spo­wo­do­wane zepsu­tym prze­wo­dem, wymu­szało prze­pływ paliwa do lewego zbior­nika, roz­dy­ma­jąc go. Nad­miar wypły­wał przez prze­cie­ka­jący bak na lewym skrzy­dle w miej­scu, któ­rego nie widzia­łem. Zro­zu­mie­nie tego kosz­to­wało mnie czter­dzie­ści bez­cen­nych minut lotu i sporo paliwa. Teraz, nawet gdy­bym ruszył peł­nym gazem do obozu, mógł­bym nie dole­cieć.

A to był dopiero począ­tek moich kło­po­tów. Po pię­ciu minu­tach lotu, za sol­ni­skiem, uświa­do­mi­łem sobie, że się zgu­bi­łem. Teren pode mną z niczym mi się nie koja­rzył. Prze­cież susza nie mogła usu­nąć wszyst­kich zna­nych mi punk­tów orien­ta­cyj­nych. Gdzie sol­ni­ska Khutse, gdzie „mito­chon­dria” – zawi­jasy ska­mie­nia­łej rzeki, które słu­żyły mi do okre­śle­nia pozy­cji na pustyni? Nie rzu­cały się w oczy, ale cztery lata temu zna­łem Kala­hari na tyle dobrze, że widziane z góry wyda­wały mi się wyraźne, jak znaki dro­gowe. Choć mgła ogra­ni­czyła widocz­ność na jakieś pięć kilo­me­trów, prze­cież nie mógł­bym minąć tych for­ma­cji, nie zauwa­żyw­szy żad­nej z nich! Moc­niej ści­sną­łem drą­żek i lecia­łem, kie­ru­jąc się kom­pa­sem. Wkrótce muszę zoba­czyć coś zna­jo­mego.

Czter­dzie­ści pięć minut za sol­ni­skiem na­dal byłem kom­plet­nie zagu­biony. Mocny wiatr ogra­ni­czył pręd­kość z dwu­stu czter­dzie­stu do dwu­stu mil na godzinę. Aby dotrzeć do obo­zo­wi­ska, potrze­bo­wał­bym wię­cej paliwa. Roz­pacz­li­wie usi­łu­jąc zna­leźć coś – cokol­wiek – zna­jo­mego, poświę­ci­łem cenne paliwo i wznio­słem się na wyso­kość trzech tysięcy metrów, by zoba­czyć więk­szą część pustyni. Nic nowego. Poni­żej widzia­łem tylko biel mgły. Musia­łem bar­dzo zejść z kursu, ale nie potra­fi­łem okre­ślić, w którą stronę. Ten sam mecha­nik, który skrzy­żo­wał prze­wody pali­wowe, umie­ścił w obu­do­wie kom­pasu śrubę ze stali, a nie z nie­ma­gne­tycz­nego mosią­dzu. Z tego powodu odczyty kom­pasu były zafał­szo­wane o trzy­dzie­ści stopni. Ale oczy­wi­ście wtedy tego nie wie­dzia­łem.

Zwal­czy­łem pokusę, by zejść z trasy i zapu­ścić się dalej nad posępny teren w nadziei, że znajdę coś zna­jo­mego. Nie mogłem sobie pozwo­lić na mar­no­wa­nie paliwa, więc lecia­łem dalej, nie ośmie­la­jąc się już patrzeć na wskaź­niki.

Godzinę póź­niej na­dal nie mia­łem poję­cia, gdzie się znaj­duję – i wie­dzia­łem z całą pew­no­ścią, że paliwo skoń­czy mi się, zanim dotrę do obozu. Mogłem tylko liczyć na to, że tra­fię na wio­skę Busz­me­nów, gdzie dostanę wodę albo cho­ciaż dzi­kie melony, i nie umrę z pra­gnie­nia. Jed­nak nie zna­la­złem żad­nej z osad, które zna­łem przed laty. Musia­łem bar­dzo zbo­czyć z kursu.

Usta­wi­łem radio na 125.5 – czę­sto­tli­wość bot­swań­skiego lot­nic­twa cywil­nego – i wzią­łem mikro­fon.

– Do wszyst­kich samo­lo­tów, tu Foxtrot Zulu Sierra. Sły­szy­cie mnie?

Nikt nie odpo­wie­dział. Powtó­rzy­łem wywo­ła­nie kilka razy, ale w słu­chaw­kach mia­łem tylko szum.

Zmie­ni­łem czę­sto­tli­wość na alar­mową – 121.5 – i znowu powie­dzia­łem:

– Do wszyst­kich, tu Foxtrot Zulu Sierra. Zsze­dłem z kursu nad Kala­hari, gdzieś mię­dzy Gabo­rone i pół­nocną czę­ścią rezer­watu. Koń­czy mi się paliwo, powta­rzam: koń­czy mi się paliwo. Wkrótce czeka mnie przy­mu­sowe lądo­wa­nie. Czy ktoś mnie sły­szy?

Nikt nie odpo­wie­dział. Nagle poczu­łem się, jak­bym tylko ja prze­żył jakąś apo­ka­lipsę i wołał w pustkę z jedną na miliard szansą, że ktoś mnie usły­szy i ura­tuje. Już dawno powi­nie­nem przy­być do Decep­tion Val­ley. W dole na­dal widzia­łem tylko obce pust­ko­wie. Strzałka lewego wskaź­nika paliwa drżała na czer­wo­nym polu, prawy zbior­nik był cał­ko­wi­cie pusty. Lecia­łem, szu­ka­jąc przed sobą miej­sca, w któ­rym mógł­bym posa­dzić samo­lot z jak naj­mniej­szą szkodą dla niego i sie­bie.

Po pra­wej stro­nie, jakieś trzy­dzie­ści stopni od mojej trasy, zauwa­ży­łem mgnie­nie cze­goś bia­łego. Jezioro Xau! Ale kiedy się do niego zbli­ży­łem, niecka oka­zała się zbyt okrą­gła, zbyt biała, by być jezio­rem Xau, które zapa­mię­ta­łem. Ow­szem, Xau od paru lat było wyschnięte, ale to miej­sce wyda­wało się zbyt małe, zbyt podobne do sol­ni­ska. Nie mogłem dostrzec ani jeziora, ani rzeki Bote­tile, która do niego wpada.

Skoro to nie jezioro Xau, może to Rów­nina Wikła­czy – a to by ozna­czało, że zsze­dłem z kursu osiem­dzie­siąt kilo­me­trów na zachód, w głąb pustyni. To musiało być albo jedno, albo dru­gie: jeśli to Xau, musia­łem prze­być sto kilo­me­trów, kie­ru­jąc się na zachód od Decep­tion Val­ley, jeśli Rów­nina Wikła­czy – dzie­więć­dzie­siąt na wschód.

Zer­k­ną­łem na wskaź­niki paliwa. Strzałki obu stały na czer­wo­nym polu. Zako­ły­sa­łem skrzy­dłami w górę i w dół; lewa strzałka zadrżała słabo. Resztki paliwa chlu­po­tały w zbior­niku. Musia­łem natych­miast zna­leźć obo­zo­wi­sko lub choćby dogodne miej­sce do lądo­wa­nia. Jeśli nie zdo­łam dotrzeć do obo­zo­wi­ska, to chciał­bym się przy­naj­mniej jak naj­bar­dziej do niego zbli­żyć. Gdy­bym skrę­cił na zachód, a wyschnięta niecka jed­nak nie była jezio­rem Xau, zapu­ścił­bym się w głąb pustyni, gdzie szanse na to, że ktoś mnie znaj­dzie, rów­nały się zeru.

Nie mia­łem czasu na roz­terki. Zawró­ci­łem.

Rozdział 2

2

DOM DIUN

Delia

Co za bez­ce­lowe marze­nie! Szum rów­niny, mono­tonne słońce, cią­gnący się w nie­skoń­czo­ność hory­zont – wszystko to pozwo­liło mi zapo­mnieć na chwilę, że czas jest szyb­szy ode mnie.

Beryl Mar­kham

Wodząc wzro­kiem po hory­zon­cie, znowu zaczę­łam się zasta­na­wiać, dla­czego Mark nie wyle­ciał, by mnie szu­kać. Spóź­ni­łam się o dwa dni; gdyby dotarł bez­piecz­nie do obo­zo­wi­ska, pew­nie już by mnie zna­lazł. Jesz­cze raz rozej­rza­łam się za bia­łym samo­lo­tem na tle błę­kitu, ale niebo nad Kala­hari – naj­więk­sze niebo na świe­cie – było puste.

Ota­czały mnie nie­skoń­czone, jałowe rów­niny – z suchą niecką jeziora Xau na skraju Kala­hari. Przez dwa dni jecha­łam z Johan­nes­burga starą, wypa­ko­waną zapa­sami toyotą land cru­ise­rem, kie­ru­jąc się do naszego daw­nego obo­zo­wi­ska w Decep­tion Val­ley.

Mark i ja umó­wi­li­śmy się na spo­tka­nie czwar­tego kwiet­nia, w moje uro­dziny. Gdy­bym go nie zastała w obo­zo­wi­sku, mia­łam przez krót­ko­fa­lówkę powia­do­mić wio­skę Maun i popro­sić o wysła­nie samo­lotu poszu­ki­waw­czego. Nato­miast gdyby to on nie zastał mnie, miał mnie szu­kać na szlaku. Podróż przez wyschnięte tereny potrwała dłu­żej, niż się spo­dzie­wa­łam. Mark nie wyle­ciał mi na spo­tka­nie, a to ozna­czało jedno: nie dotarł na umó­wione miej­sce.

Droga, którą jecha­łam, kre­śliła mean­dry wzdłuż połu­dnio­wego krańca wyschnię­tego jeziora. Pochy­lona nad kie­row­nicą, wypa­try­wa­łam śla­dów daw­nego szlaku, który przez wiele lat wiódł nas do rezer­watu. Po latach suszy rów­niny zmie­niły się nie do pozna­nia; led­wie widoczne ślady pro­wa­dziły w róż­nych kie­run­kach, a potem ginęły w pyle i syp­kim pia­sku.

Wspię­łam się na dach samo­chodu, by mieć lep­szy widok, i zmru­ży­łam oczy w rażą­cym bla­sku słońca. Roz­pa­lony wiatr wiał jed­no­staj­nie nad pust­ko­wiem. Z ziemi pod­no­siły się pia­skowe wiry. Nie mogłam zna­leźć śla­dów daw­nego szlaku; albo roz­wiały się, ponie­waż nikt nim nie podró­żo­wał, albo się zgu­bi­łam.

Do rezer­watu pro­wa­dziła jesz­cze inna droga: mogłam poje­chać na szczyt wzgó­rza Kedia i skie­ro­wać się na zachód, wzdłuż sta­rej linii wycię­tej kie­dyś pod­czas pomia­rów geo­lo­gicz­nych. Była to trasa dłuż­sza, lecz pew­niej­sza. Skrę­ci­łam na szlak pro­wa­dzący ku wzgó­rzom i doda­łam gazu.

Na skraju rów­niny obej­rza­łam się za sie­bie. Zale­d­wie cztery lata temu wła­śnie tędy w poszu­ki­wa­niu wody prze­cho­dziło ćwierć miliona gnu, umie­ra­ją­cych na naszych oczach. W jed­nym dniu nali­czy­li­śmy pięt­na­ście tysięcy zde­chłych sztuk i widzie­li­śmy setki kona­ją­cych. Prze­były kil­ka­set kilo­me­trów, by się prze­ko­nać, że na dro­dze do wody stoi im wiel­kie ogro­dze­nie. Przez wiele dni drep­tały wzdłuż niego, aż dotarły do rów­niny nad jezio­rem, już ogo­ło­co­nej przez zbyt wiele wygło­dzo­nych zwie­rząt. Teraz rów­nina jest naga, pusta, zma­sa­kro­wana. Nie widać ani jed­nego gnu, ani jed­nej krowy.

Kon­flikt mię­dzy bydłem domo­wym a dzi­kimi zwie­rzę­tami nie został roz­są­dzony, ale przed­sta­wi­li­śmy rzą­dowi pewne pomy­sły w nadziei, że przy­służą się ludziom i dzi­kim zwie­rzę­tom. Uzmy­sło­wi­łam sobie, jak wiele jesz­cze pracy trzeba wło­żyć w ochronę przy­rody Kala­hari.

Zosta­wi­łam za sobą rów­niny i ruszy­łam w górę po zbo­czu Kedii. Kre­mowy pia­sek, bar­dziej grzą­ski niż jaki­kol­wiek, jaki widzia­łam, pię­trzył się hał­dami wzdłuż szlaku, a miej­scami zasy­py­wał go jak śnieżny pył. Cięż­kie zapasy, spo­czy­wa­jące na bre­zen­to­wym daszku samo­chodu, ode­brały mu sta­bil­ność; pojazd chy­bo­tał się na boki jak pijany. Zmu­si­łam go do wjazdu na kamie­ni­ste, poro­śnięte lasem zbo­cze wzgó­rza i bez trudu zna­la­złam stary szlak geo­lo­gów. Zosta­wił go w począt­kach lat sie­dem­dzie­sią­tych nasz zmarły przy­ja­ciel Ber­gie Ber­ghof­fer, który kie­dyś ura­to­wał nas na pustyni. Poczu­łam się, jakby znowu się zja­wił i pro­wa­dził mnie wyciętą przez sie­bie ścieżką, bie­gnącą pro­sto jak strzała w głąb Kala­hari.

Parę godzin póź­niej dotar­łam do rogów gnu, które zosta­wi­li­śmy, by ozna­czyć gra­nicę Cen­tral Kala­hari Game Rese­rve, rezer­watu, w któ­rym pro­wa­dzi­li­śmy bada­nia. Wysia­dłam na chwilę z samo­chodu, by poczuć piesz­czotę trawy i wia­tru. Poza zna­kiem były tu tylko chwa­sty i kol­cza­ste zaro­śla, ale to tutaj, w tych krza­kach strze­li­li­śmy usy­pia­jącą strzałką do lwicy Psotki. Gdy zakła­da­li­śmy jej na szyję obrożę z nadaj­ni­kiem, jej trzy małe lwiątka przy­glą­dały się nam oczami peł­nymi zacie­ka­wie­nia. Pozna­li­śmy Psotkę, gdy była w ich wieku. Gdyby prze­trwała suszę, myśli­wych, kłu­sow­ni­ków i ran­cze­rów, mia­łaby teraz dwa­na­ście lat. Dla lwa z Kala­hari to pode­szły wiek.

– Gdzie się podzie­wasz, Pso­ciu?

W każ­dej chwili spo­dzie­wa­łam się zoba­czyć śmi­ga­jący nade mną samo­lot. Mark pew­nie zszedłby nisko, nie­mal muska­jąc moją głowę – jego ulu­biona sztuczka. Ale ni­gdzie nie było ani śladu samo­lotu.

Jecha­łam dalej. Koła samo­chodu buk­so­wały w grzą­skim pia­sku. Ucie­szy­łam się, że wstążki, pozo­sta­wione przez wysłan­ni­ków kopalni, zni­kły z drzewa. Prze­pa­liło je słońce, zdarł wiatr. Kala­hari wygrała tę rundę.

Dostrze­głam świeże tropy hieny bru­nat­nej i wysko­czy­łam z pojazdu. Pochy­li­łam się, by przyj­rzeć się im z bli­ska. Zosta­wił je doro­sły osob­nik zmie­rza­jący na wschód. Zawa­ha­łam się roz­darta mię­dzy pra­gnie­niem, by sma­ko­wać każdą chwilę mojego powrotu na Kala­hari, i chę­cią, by jak naj­szyb­ciej dotrzeć do obo­zo­wi­ska i prze­ko­nać się, co się dzieje z Mar­kiem.

Godzinę póź­niej dotar­łam na szczyt Wschod­niej Diuny i serce mi zało­mo­tało. Wdra­pa­łam się na dach samo­chodu i spoj­rza­łam, osła­nia­jąc oczy dło­nią, w stronę odda­lo­nego o pra­wie cztery kilo­me­try obo­zo­wi­ska na wyschnię­tym dnie rzeki. Fale żaru drżały, znie­kształ­ca­jąc obraz pustyni i utrud­nia­jąc roz­róż­nia­nie szcze­gó­łów. Mimo to na pewno zauwa­ży­ła­bym sze­ro­kie białe skrzy­dła na tle pia­sku. Nie, samo­lotu tam nie było.

Zesko­czy­łam na zie­mię, szarp­nę­łam drzwiczki i ruszy­łam jak sza­lona przez pia­sek. Boże, co ja mam zro­bić? Łatwo powie­dzieć: skon­tak­to­wać się przez radio z Maun, jeśli nie zastanę Marka, ale prze­cież nie łączy­li­śmy się z wio­ską od czte­rech lat. A jak radio­sta­cja nie zadziała? Jeśli nikt nie odpo­wie?

Samo­chód brnął przez pia­sek. Sil­nik bar­dzo się roz­grzał i skar­żył się gło­śno – za gło­śno. Jeżeli coś się zepsuje, będę miała paskudne kło­poty. Dźwięk stał się gło­śniej­szy.

WRRR­RU­UUUM! Podmuch powie­trza prze­mknął mi tuż nad głową. Odru­chowo się schy­li­łam i spoj­rza­łam w górę. Całą przed­nią szybę wypeł­niło pod­wo­zie samo­lotu; Mark prze­mknął jakieś cztery metry nad samo­cho­dem. Śmi­gnął nad zbo­czem diuny i poszy­bo­wał na połu­dnie ku obo­zo­wi­sku. Zaha­mo­wa­łam i opar­łam głowę o kie­row­nicę. Zalała mnie fala ulgi. Potem wal­nę­łam w kie­row­nicę obiema pię­ściami.

– Niech go! Gdzie on się podzie­wał? Zawsze wpada w ostat­niej chwili.

Ale już się uśmie­cha­łam. Mark był cały i zdrowy, i wró­ci­li­śmy do Kala­hari. Teraz naprawdę mogłam się cie­szyć powro­tem.

Znowu wdra­pa­łam się na dach. Sta­łam dokład­nie w tym samym miej­scu, z któ­rego po raz pierw­szy patrzy­li­śmy na Decep­tion Val­ley przed jede­na­stu laty. Wów­czas koryto pra­sta­rej rzeki pora­stała gęsta, zie­lona trawa, wśród któ­rej pasły się stada maje­sta­tycz­nych oryk­sów i skocz­ni­ków. Teraz cała dolina stała się naga i szara; gdzie­nie­gdzie widać było sto­jącą w skwa­rze anty­lopę. Potem zauwa­ży­łam ble­dziutki ślad zie­leni, choć tylko ktoś, kto latami zamiesz­ki­wał pusty­nię, nazwałby to zie­lenią. Ostat­nio spa­dło parę cen­ty­me­trów desz­czu i przez pia­sek prze­bi­jała się trawa. Kala­hari ni­gdy nie jest mar­twa ani zmę­czona, tylko czeka, by znowu roz­kwit­nąć.

Inni mają swoje zna­jome oko­lice, domy, ulice, zna­jome twa­rze, budynki. Ja, patrząc na Decep­tion Val­ley, widzia­łam moją dziel­nicę, mój dom, moją pracę, toż­sa­mość, cel. Sto­jąc na Wschod­niej Diu­nie, spo­glą­da­łam na moje życie.

Wyło­ni­łam się zza Aka­cjowa, odda­lo­nego o kil­ka­set metrów od obo­zo­wi­ska. Wysko­czy­łam z samo­chodu i chwy­ci­łam Marka w obję­cia.

– Co się stało? Czemu mnie nie powia­do­mi­łeś? – spy­ta­łam.

– Mało bra­ko­wało, a bym nie dotarł. – Mark wyglą­dał na tro­chę oszo­ło­mio­nego. Opo­wie­dział mi o swoim locie. – …i wtedy musia­łem zde­cy­do­wać, czy lecę na wschód, czy na zachód. Skrę­ci­łem na zachód i po paru minu­tach roz­po­zna­łem Rów­ninę Bawol­ców. Przy­naj­mniej wie­dzia­łem, gdzie się znaj­duję, ale sil­nik mógł zamilk­nąć w każ­dej chwili, a do doliny zostało mi jesz­cze dzie­sięć minut lotu. Gdy w końcu wylą­do­wa­łem w obo­zie, wyłą­czy­łem sil­nik i po pro­stu wyto­czy­łem się z kok­pitu na zie­mię. Zdol­ność ruchu odzy­ska­łem po paru minu­tach.

Mark opróż­nił zbior­niki i zmie­rzył resztkę paliwa: zostało mu go na mniej niż dzie­sięć minut lotu. Znowu go przy­tu­li­łam i razem spoj­rze­li­śmy na kol­cza­ste zaro­śla, które nazy­wa­li­śmy domem. To tu przez sie­dem lat toczyło się nasze życie. I znowu tu wró­ci­li­śmy.

* * *

Wtedy gdy posta­no­wi­li­śmy, że ta kępa drzew będzie naszym domem, tysiące zie­lo­nych gałęzi osła­niały nas przed słoń­cem. Teraz susza odarła zagaj­nik z zie­leni; drzewa stały szare i bez­listne. Ale pozo­stał krzak, który zawsze zna­ko­wali Muf­fin i Mof­fet, a także stare pale­ni­sko, które ogrze­wało nas przez ponad dwa tysiące nocy. Lwy z Błę­kit­nego Stada wiele razy napa­dały na nasze pie­le­sze, wycią­ga­jąc z kuchen­nej bomy – terenu ogro­dzo­nego pali­kami – worki mąki, kaszki kuku­ry­dzia­nej i cebuli.

Pod­czas naszej nie­obec­no­ści w obo­zie pomiesz­ki­wali inni bada­cze, obser­wu­jąc pustynne anty­lopy, ale odje­chali ponad pół roku temu. Te same spło­wiałe namioty zwi­sały na tycz­kach, z moski­tie­rami podar­tymi na strzępy przez nie­ubła­gane pustynne burze. Namiot, w któ­rym urzą­dzi­li­śmy labo­ra­to­rium i biuro, zapadł się z jed­nej strony, a w fał­dach mate­riału zebrała się mała kałuża desz­czówki po ostat­nich opa­dach. Mark wypro­sto­wał tyczki, ostroż­nie odchy­lił klapę wej­ścia i paty­kiem wygo­nił z wnę­trza kobrę plu­jącą. W namio­cie-sypialni łóżko ze skrzy­nek zarwało się pod cię­ża­rem prze­mo­czo­nego mate­raca, a pod nogami mla­skało błoto.

Kuchenna boma pod grubą, roz­wi­chrzoną strze­chą na­dal stała w głębi obo­zo­wi­ska. Znaj­do­wała się w niej deska do kro­je­nia od Dolene, ruszt, który zro­bił dla nas Ber­gie, i osma­lony czaj­nik, pory­so­wany zębami hien, które tak czę­sto go nam pod­kra­dały. Rozej­rza­łam się z nadzieją, że ujrzę toko czer­wo­no­lice – te cha­ry­zma­tyczne, komiczne ptaki, z któ­rymi w każ­dej porze suchej dzie­li­li­śmy naszą wysepkę drzew – ale nie dostrze­głam żad­nego. Ostat­nie lek­kie desz­cze musiały je sku­sić do powrotu do lasu, jak w każ­dej porze desz­czo­wej, gdy zaczy­nał się ich okres godowy.

– Patrz, kogo tu mamy! – zawo­łał Mark.

Odwró­ci­łam się gwał­tow­nie i parę cen­ty­me­trów od jego głowy ujrza­łam trze­po­czącą mucharkę bia­ło­brzu­chą. Natych­miast zaczęła potrzą­sać skrzy­dłami, pro­sząc o coś do jedze­nia. Pobie­głam do lodówki w samo­cho­dzie i wró­ci­łam z kawał­kiem sera – jed­nym z ulu­bio­nych przy­sma­ków mucha­rek. Rzu­ci­łam parę okru­chów na zie­mię u naszych stóp. Ptak bez zasta­no­wie­nia zanur­ko­wał w dół, chwy­cił ched­dar i uciekł z nim na drugą stronę obo­zo­wi­ska.

Wytasz­czy­li­śmy z samo­chodu i samo­lotu pudła i skrzy­nie zapa­sów i przy­stą­pi­li­śmy do gigan­tycz­nej pracy – sprzą­ta­nia i roz­pa­ko­wy­wa­nia. Mark roz­pa­lił ogień paroma gałąz­kami chru­stu, ja zmy­łam błoto, paję­czyny i gniazdo myszy ze stołu w kuchen­nej bomie. Zapa­rzy­li­śmy her­batę i zasta­wi­li­śmy stół tale­rzami z chle­bem, serem i dże­mem.

– Natych­miast zaczniemy szu­kać lwów – oznaj­mił Mark, gdy tylko usie­dli­śmy.

Kwie­cień miał zakoń­czyć porę desz­czową, ale według pomia­rów spa­dło tylko pięć cen­ty­me­trów desz­czu, zamiast jak zwy­kle trzy­dzie­stu pię­ciu. Wodo­poje się wypeł­niły, lecz za parę dni woda wypa­ruje. Wkrótce lwy podążą za anty­lo­pami, szu­ka­ją­cymi poży­wie­nia na innych tere­nach; musie­li­śmy je zna­leźć i zało­żyć im obroże z nadaj­ni­kami, żeby śle­dzić ich ruchy za pomocą apa­ra­tury w samo­lo­cie i samo­cho­dzie.

Już przed naszym wyjaz­dem w 1980 roku lwy z Błę­kit­nego Stada musiały prze­mie­rzać około czte­ry­stu kilo­me­trów kwa­dra­to­wych w poszu­ki­wa­niu zwie­rzyny. Kto wie, czy po czte­rech kolej­nych latach suszy w ogóle oca­lały. Dzięki nim doko­na­li­śmy nowych, eks­cy­tu­ją­cych odkryć nauko­wych: że potra­fią prze­trwać bez wody pit­nej, sycąc się pły­nami ustro­jo­wymi ofiary, i że ich zacho­wa­nia spo­łeczne róż­nią się od oby­cza­jów lwów żyją­cych w mniej suro­wych warun­kach. Pra­gnę­li­śmy kon­ty­nu­ować te bada­nia przez wiele lat, by okre­ślić, jaki wpływ na ich życie miało wymar­cie dzie­sią­tek tysięcy anty­lop. Obroże z nadaj­ni­kami prze­stały dzia­łać dawno temu; musie­li­śmy ich szu­kać na ślepo. Ale gdyby udało nam się zlo­ka­li­zo­wać choć kilka z nich, mogli­by­śmy nie tylko udo­ku­men­to­wać dłu­gość ich życia i zdol­ność prze­trwa­nia suszy, ale także poko­ny­wane przez nie odle­gło­ści i zmiany w struk­tu­rze stada.

Tego popo­łu­dnia pra­co­wa­li­śmy jak sza­leni. Wycią­gnę­li­śmy wszystko z namiotu sypial­nego i labo­ra­to­ryj­nego i wyszo­ro­wa­li­śmy zabło­cone pod­łogi. Musie­li­śmy deli­kat­nie wypro­sić samicę ryj­ko­nosa z dwoma małymi na grzbie­cie z dol­nej szu­flady szafki. Zna­leź­li­śmy kolej­nego węża za biblio­teczką. Potem ja sprzą­ta­łam dalej, a Mark przy­go­to­wał strzelbę na strzałki i obroże dla lwów. Póź­niej ostroż­nie otwo­rzył naszą „piw­niczkę” – jamę pod gru­bym, roso­cha­tym drze­wem jujuby, w któ­rej w 1980 roku zako­pał kilka bute­lek na uczcze­nie naszego powrotu. Łopata szczęk­nęła o szkło i oto świa­tło dzienne ujrzał Neder­burg Caber­net Sau­vi­gnon z 1978 roku. Sie­dząc na skraju obo­zo­wi­ska w wyschnię­tym kory­cie rzecz­nym, popi­ja­li­śmy czer­wone wino i obser­wo­wa­li­śmy, jak ogromne słońce osiada na wydmach. Powoli Decep­tion Val­ley zanu­rzyła się w mroku.

* * *

Obu­dziło nas dale­kie wycie sza­kali. Zje­dli­śmy szyb­kie śnia­da­nie przy ogni­sku. Potem wycią­gnę­li­śmy starą przy­czepę i poje­cha­li­śmy po wodę na Środ­kową Rów­ninę. Zatrzy­ma­li­śmy się na brzegu tej wiel­kiej błot­ni­stej kałuży z uno­szą­cymi się na powierzchni bob­kami anty­lop i rzęsą. Przez chwilę sta­li­śmy w mil­cze­niu, gapiąc się na tę breję i na serio roz­wa­ża­jąc opusz­cze­nie rezer­watu w poszu­ki­wa­niu wody. Ale to by zajęło za dużo czasu – a ten czas nale­żał do lwów. Jak zawsze posta­no­wi­li­śmy goto­wać wodę przez dwa­dzie­ścia minut, zanim ją wypi­jemy. Przy­kuc­nę­li­śmy w grzą­skim bagnie, napeł­ni­li­śmy naczy­nia, sta­ra­jąc się omi­jać zwie­rzęce odchody, i przez lejek wla­li­śmy wodę do dużych bania­ków. Każdy taki baniak ważył mniej wię­cej trzy­dzie­ści kilo. Mark wcią­gnął je kolejno na przy­czepę i wlał ich zawar­tość do wiel­kiej beczki. Gdy zebra­li­śmy pół­tora tysiąca litrów, bolało nas wszystko.

Tego wie­czora – naszego dru­giego po powro­cie – zro­bi­łam kola­cję zło­żoną z kuku­ry­dzia­nego chleba i potrawki z kur­czaka z puszki. Zje­dli­śmy ją przy świe­tle latarni i świec w zacisz­nej, kry­tej strze­chą bomie. Potem zmę­czeni, lecz prze­peł­nieni cie­płym uczu­ciem satys­fak­cji z dobrze wyko­na­nej roboty, zapa­dli­śmy w głę­boki sen na łóżku ze skrzy­nek. Tej nocy nie­wiele mogło nas obu­dzić, ale tak jak matka, która zawsze usły­szy płacz swo­jego dziecka, na dźwięk baso­wego ryku, który dole­ciał zza wydm, pode­rwa­li­śmy się oboje w tej samej chwili.

– Lwy!

– Na połu­dnie. Szybko, oceń kie­ru­nek.

Ryk lwa sły­chać na pustyni z odle­gło­ści nawet dzie­się­ciu kilo­me­trów. Fakt, że do nas dotarł, nie ozna­czał, że lwy są bli­sko. Naj­le­piej mogli­śmy je dostrzec z powie­trza, więc o świ­cie wystar­to­wa­li­śmy. Sunąc nisko nad czub­kami drzew, szu­ka­li­śmy wiel­kich kotów albo sępów zdra­dza­ją­cych ich ofiary. Roz­glą­da­jąc się po wszyst­kich ulu­bio­nych miej­scach Błę­kit­nego Stada, zauwa­ży­li­śmy małe stadka skocz­ni­ków, oryk­sów, bawol­ców i żyraf, ale ani śladu lwów.

Następ­nego ranka znowu usły­sze­li­śmy ryk dobie­ga­jący z połu­dnia i Mark zasu­ge­ro­wał:

– Dwa razy z rzędu usły­sze­li­śmy je na połu­dniu. Roz­bijmy tam obóz. W ten spo­sób łatwiej je znaj­dziemy.

W tamtą stronę nie pro­wa­dził żaden szlak, więc poje­cha­łam przez wydmy, skrę­ci­łam tuż przed Drze­wem Gepar­dów i skie­ro­wa­łam się na wschód. Wybra­łam miej­sce w pobliżu gli­nia­stej rów­niny, na któ­rej Mark mógł wylą­do­wać. Poja­wił się po paru sekun­dach nie wia­domo skąd, prze­le­ciał nad tere­nem, spraw­dza­jąc, czy w ziemi nie ma dziur, i wylą­do­wał. Roz­nie­ci­li­śmy ogni­sko pod samot­nym drze­wem z wido­kiem na szarą kotlinę. Jedząc potrawkę, czu­li­śmy się, jak­by­śmy obo­zo­wali na skraju księ­ży­co­wego kra­teru. Wie­dząc, że lwy mogą nas obu­dzić w środku nocy, poszli­śmy wcze­śnie spać. Poło­ży­li­śmy się na ziemi przy samo­cho­dzie, z kom­pa­sem przy gło­wie.

Ryk lwa. Trze­cia w nocy. Pode­rwa­li­śmy się, Mark spraw­dził kie­ru­nek, z któ­rego dobie­gał odgłos. Po paru minu­tach już byli­śmy w dro­dze. Prze­je­cha­li­śmy kilka kilo­me­trów przez busz, zatrzy­ma­li­śmy się i znowu zaczę­li­śmy nasłu­chi­wać. Kolejny ryk prze­pły­nął nad nami z mocą fali z hukiem wle­wa­ją­cej się do nad­mor­skiej jaskini. Ruszy­li­śmy w jego kie­runku. Przebyli­śmy jakieś dwie­ście metrów. Mark włą­czył reflek­to­rek i w śred­niej wiel­ko­ści krzaku aka­cji zabły­sło nagle jede­na­ście par oczu – doro­sły samiec, trzy doro­słe samice i sie­dem lwią­tek. Poże­rały nie­dawno zabi­tego oryksa. Mark wyłą­czył sil­nik, uniósł lor­netkę i przyj­rzał się lwom, szu­ka­jąc klip­sów w uszach albo zna­jo­mych cech cha­rak­te­ry­stycz­nych. Ale ni­gdy wcze­śniej tych lwów nie widzie­li­śmy.

Po paru chwi­lach waha­nia cała sió­demka lwią­tek przy­wę­dro­wała do naszego samo­chodu, by się mu przyj­rzeć. Miały zale­d­wie od trzech i pół do czte­rech mie­sięcy – nie­mal z całą pew­no­ścią ni­gdy wcze­śniej nie widziały żad­nego pojazdu. Pode­szły do drzwi od strony Marka i spoj­rzały na niego – sie­dem małych pyszcz­ków w jed­nym rzę­dzie. Obwą­chały opony i zde­rzaki, wpeł­zły pod pod­wo­zie. Zaspo­ko­iw­szy cie­ka­wość, zaczęły walkę na niby na małej polance nie­opo­dal. Matki obser­wo­wały je z nie­prze­nik­nio­nymi minami. Sie­dzie­li­śmy cał­kiem bli­sko – w odle­gło­ści trzy­dzie­stu metrów – przy­zwy­cza­ja­jąc lwy do naszej obec­no­ści, żeby­śmy już tego wie­czora mogli zało­żyć im obroże.

Gdy słońce roz­grzało pia­sek, lwy usa­do­wiły się w cie­niu wiel­kiego krzaka. Wkrótce wszyst­kie, włącz­nie z mło­dymi, zasnęły. My też prze­nie­śli­śmy się w cień. Zje­dli­śmy obiad, zło­żony z orzesz­ków ziem­nych i owo­ców z puszki, i jesz­cze raz spraw­dzi­li­śmy strzelbę i strzałki. Tuż przed zacho­dem słońca wró­ci­li­śmy do lwów. Doro­słe osob­niki jadły, młode wdra­py­wały się im na grzbiety i głowy. Powinny być zain­te­re­so­wane mię­sem, nie nami, i raczej nie sko­ja­rzą pyk­nię­cia broni i ukłu­cia strzałki z naszą obec­no­ścią. Sie­dzie­li­śmy nie­ru­chomo, nie robiąc naj­mniej­szego hałasu, cze­ka­jąc, aż któ­raś lwica wsta­nie, żeby­śmy mogli do niej strze­lić, nie raniąc któ­re­goś lwiątka. Dawka prze­zna­czona dla stu­pięć­dzie­się­cio­ki­lo­wej samicy mogłaby zabić dzie­się­cio­ki­lowe młode.

Kilka minut póź­niej jedna z naj­więk­szych samic wstała i odwró­ciła się do nas bokiem. Mark zała­do­wał strzałkę, wyce­lo­wał i naci­snął spust. Nic się nie wyda­rzyło.

– Co jest? – Mark wcią­gnął broń do samo­chodu i zabez­pie­czył ją. Strzelba wypa­liła i strzałka wyle­ciała przez okno w krzaki. Mark odbez­pie­czył broń i pocią­gnął za spust; nie wystrze­liła. Zro­biła to, gdy znowu ją zabez­pie­czył. Nie było czasu napra­wiać tej usterki, na czym­kol­wiek by pole­gała. Im bar­dziej obje­dzone byłyby lwy, tym wię­cej sub­stan­cji trzeba by do ich uśpie­nia. Mark posta­no­wił po pro­stu strze­lać z zabez­pie­czo­nej strzelby. Gdy jedna z samic wstała, znowu wyce­lo­wał, ale w tym momen­cie pod jej brodę wpeł­zło lwiątko.

Mark odcze­kał parę sekund, przy­ci­ska­jąc poli­czek do kolby, aż młode minęło lwicę. Wów­czas zabez­pie­czył broń; roz­legł się stłu­miony trzask wystrzału. W chwili gdy strzałka wyle­ciała z lufy, inne młode wyło­niło się spod brzu­cha samicy. Patrzy­li­śmy bez­sil­nie, jak strzałka leci uko­śnie w dół i w końcu tra­fia małego lewka w bok. Zwie­rzak pisnął, obró­cił się i runął w gęste zaro­śla.

– Dobry Boże! – krzyk­nę­łam. – Skąd się wziął? Tam­ten pierw­szy się odsu­nął!

Uśpi­li­śmy strzał­kami już ponad sto lwów i innych dra­pież­ni­ków i ni­gdy dotąd nie zda­rzyło się nic podob­nego.

– Powin­ni­śmy za nim iść? – spy­ta­łam.

– Nic nie zro­bimy. To młode nie ma szans. Skupmy się na obro­żach doro­słych sztuk – odparł Mark. – Naj­pierw musimy się zająć tą cho­lerną bro­nią.

Choć byłam przy­gnę­biona z powodu bied­nego lwiątka, musia­łam przy­znać Mar­kowi rację. Odje­cha­li­śmy na jakieś czte­ry­sta metrów, po czym ja wzię­łam reflek­to­rek, a Mark w jego świe­tle nare­pe­ro­wał leżącą na masce samo­chodu broń.

Wró­ci­li­śmy do stada i Mark uśpił samicę, któ­rej poprzed­nio nie tra­fił, potem samca o zło­tej, prze­ty­ka­nej czer­nią grzy­wie – naj­pięk­niej­szej, jaką widzia­łam. Dwa tra­fione lwy ode­szły w zaro­śla, gdzie po sie­dem­na­stu minu­tach osu­nęły się na zie­mię uśpione. Zapu­ści­łam kro­ple w śle­pia samca, Mark podał mu anty­bio­tyk. Zało­ży­li­śmy obroże jemu i samicy, wypa­tru­jąc powrotu dwóch lwic, które zni­kły w zaro­ślach. Spraw­dzi­li­śmy oddech i puls uśpio­nych lwów i odda­li­li­śmy się na sto metrów. Cze­ka­li­śmy godzinę, aż zoba­czy­li­śmy, jak zie­wają i prze­cią­gają się w pełni przy­tomne. Potem, gdy Mark ruszył w stronę samo­lotu, dostrze­głam na zim­nym pia­sku mały kłę­bu­szek wyglą­da­jący jak zmięta szmatka.

– Mark! To lwiątko!

Wysko­czy­li­śmy z samo­chodu i pode­szli­śmy do malu­cha. Ja obser­wo­wa­łam doro­słe lwy, Mark przy­kuc­nął i poło­żył palce mię­dzy przed­nią łapką i pier­sią mło­dego, szu­ka­jąc pulsu. Ciałko było już chłodne. Minęło parę sekund. Nagle Mark poczuł pod pal­cami leciut­kie drgnie­nie. Uci­snął moc­niej i upew­nił się, że to słabe bicie serca.

Popę­dzi­łam do samo­chodu po pudełka z lekami, a tym­cza­sem Mark maso­wał pierś lwiątka, sta­ra­jąc się pobu­dzić jego serce. Podał mu dożyl­nie sty­mu­lu­jący oddy­cha­nie doprim oraz potężną domię­śniową dawkę anty­bio­tyku. Po paru chwi­lach puls maleń­stwa się wzmoc­nił, ale jego ciało na­dal było wychło­dzone. Deli­kat­nie okry­li­śmy je płó­cienną płachtą, aż po brodę, i przy­sy­pa­li­śmy go war­stwą pia­sku dla dodat­ko­wej izo­la­cji. Pogła­ska­łam go po pyszczku i odnio­słam pudełka do samo­chodu.

Mark został, mie­rząc mu puls, gdy nagle usły­sze­li­śmy gło­śny trzask i war­kot. Mark odwró­cił się gwał­tow­nie i jakieś czter­dzie­ści metrów dalej zoba­czył prze­dzie­ra­jącą się przez zaro­śla lwicę. Rzu­cił się sprin­tem do samo­chodu, a ja chwy­ci­łam reflek­to­rek i włą­czy­łam go, sta­ra­jąc się ośle­pić lwicę, ale zaświe­ci­łam pro­sto w oczy Mar­kowi, który osło­nił twarz ramie­niem, potknął się i stra­cił rów­no­wagę. Opu­ści­łam reflek­tor, żeby Mark mógł się rozej­rzeć po oto­cze­niu. Lwica zatrzy­mała się przy lwiątku i obwą­chała je pobież­nie. Potem je prze­sko­czyła i rzu­ciła się bie­giem ku Mar­kowi. Jej wiel­kie łapy dud­niły o pia­sek.

Zgar­nę­łam z fotela strzelbę na strzałki i usia­dłam za kie­row­nicą, gotowa odpa­lić sil­nik. Jesz­cze raz ośle­pi­łam ata­ku­jącą lwicę reflek­tor­kiem. Mark, także pora­żony, wpadł na przedni zde­rzak samo­chodu i zato­czył się do tyłu. Pod­trzy­mał się, usi­ło­wał wsko­czyć na maskę toyoty, ale nie udało mu się i upadł na zie­mię. Prze­su­nę­łam pro­mie­niem świa­tła po oczach lwicy, jed­no­cze­śnie otwie­ra­jąc drzwi samo­chodu i krzy­cząc:

– Wsia­daj! Wsia­daj!

Mark zerwał się z ziemi i gorącz­kowo szu­kał drzwi. W końcu je zna­lazł i dał nura do samo­chodu. Prze­pełzł nade mną na fotel pasa­żera. Lwica zwol­niła zale­d­wie osiem metrów od nas. Sma­ga­jąc ogo­nem, wró­ciła do swo­jego dziecka, obwą­chała mu głowę i pia­sek pokry­wa­jący jego ciało i wró­ciła do szcząt­ków ofiary. Reszta stada znowu się poży­wiała, igno­ru­jąc zamie­sza­nie. Oboje opa­dli­śmy bez­wład­nie na opar­cia foteli i ode­tchnę­li­śmy głę­boko. Posta­no­wi­li­śmy nazwać tę lwicę Szajbą.

Zatrzy­ma­li­śmy samo­chód kil­ka­set metrów dalej pod drze­wem z rodzaju Lon­cho­car­pus. Wygrze­ba­łam z samo­chodu kon­ser­wową fasolę i zje­dli­śmy ją na zimno, pro­sto z puszki. Minęła pół­noc; pra­co­wa­li­śmy bez prze­rwy pra­wie dwa­dzie­ścia dwie godziny. Mia­łam pia­sek pod powie­kami, a Mar­kowi doku­czał ból w kola­nach i gole­niach po zde­rze­niu z samo­cho­dem.

Śmier­dzie­li­śmy lwami, tak jak kow­boj śmier­dzi koniem – wil­got­nym, zie­mi­stym, nie cał­kiem nie­przy­jem­nym odo­rem. Ale ponie­waż dra­pież­niki są cza­sem zara­żone bąblow­cem – paso­ży­tem, który może zaata­ko­wać ludzki mózg – wla­li­śmy do mied­nicy tro­chę zim­nej wody i środka dezyn­fe­ku­ją­cego i umy­li­śmy się dokład­nie. Zbyt zmę­czeni, by doje­chać do samo­lotu, roz­ło­ży­li­śmy pian­kowe maty i śpi­wory na tyle land cru­isera i wpeł­zli­śmy do nich. Pod nogami mie­li­śmy skrzynki z narzę­dziami, za gło­wami – kani­stry. Zasnę­li­śmy przy otwar­tych drzwiach.

Otwo­rzy­li­śmy oczy w chłod­nym poran­nym powie­trzu nad Kala­hari. Słońce opro­mie­niało już pia­sek. Po szyb­kim śnia­da­niu wró­ci­li­śmy na szczyt wydmy, by spoj­rzeć na lwy. Gdy tylko Mark wyłą­czył sil­nik, samica z obrożą ziew­nęła roz­dzie­ra­jąco i poli­zała łapę. Nazwa­li­śmy ją Szał­wią, a samca – Słoń­cem. Szajba przy­glą­dała nam się uważ­nie przez parę minut. Potem głowa zaczęła się jej kiwać i po chwili lwica zapa­dła w drzemkę w poran­nym słońcu. Naj­wy­raź­niej czuła się z nami swo­bod­nie. Skierka, która wraz z Szajbą unik­nęła zało­że­nia obroży, spała z głową na boku Szajby. Sie­dząc wśród lwów, z rado­ścią patrzy­li­śmy na nowe stado, choć byli­śmy roz­cza­ro­wani, że nie zna­leź­li­śmy sta­rych zna­jo­mych. Poje­cha­li­śmy w miej­sce, w któ­rym zosta­wi­li­śmy tra­fio­nego strzałką maluszka. Kop­czyk pia­sku był pusty. Płachta zni­kła. Mia­łam nadzieję, że lwiątko prze­żyło, ale Mark zauwa­żył, że prze­cież nie zabra­łoby płachty.

– Mogła go pożreć hiena lub sza­kal.

Odwio­złam Marka do samo­lotu i odpro­wa­dzi­łam wzro­kiem, gdy brał roz­pęd w gli­nia­stej niecce, pod­ska­ku­jąc na wybo­jach. Prze­le­ciał nade mną, spraw­dza­jąc dzia­ła­nie nadaj­ni­ków w obro­żach, a potem skie­ro­wał się do obo­zo­wi­ska.

Wró­ci­łam do lwów, obje­cha­łam je dookoła, szu­ka­jąc ran­nego malu­cha, ale nie było go widać. Zapar­ko­wa­łam w cie­niu drzewa i zaczę­łam prze­pi­sy­wać na czy­sto notatki z zeszłej nocy. W roz­pa­lo­nym samo­cho­dzie opa­no­wała mnie sen­ność; co chwila pod­no­si­łam głowę i zer­ka­łam na lwy. Od czasu do czasu zmie­niały pozy­cję, szu­ka­jąc głęb­szego cie­nia. Ja robi­łam to samo.

Tuż przed zacho­dem słońca z zaro­śli wysko­czyło lwiątko, a za nim – dru­gie. Potem poja­wiło się trze­cie i razem popę­dziły przez polankę za krzak. Dwa poja­wiły się znowu, szar­piąc i cią­gnąc za ogon mar­twego oryksa. Czy to para, którą już widzie­li­śmy, czy też dwa nowe? Teraz w tra­wie tarzała się ich już czwórka, bawiąc się w polo­wa­nie. Jeden znikł mi z oczu, dwa inne pocią­gnęły kawa­łek jakie­goś mate­riału. Bawiły się płachtą! Z ukry­cia wyszły dwa kolejne malu­chy. Sie­dem! Sie­dem lwią­tek!

To, do któ­rego strze­li­li­śmy, było całe i zdrowe; zacho­wy­wało się dokład­nie tak samo jak pozo­stałe. Dla pew­no­ści poli­czy­łam je jesz­cze raz. Sie­dem. Uśmiech­nę­łam się.

Doro­słe lwy także prze­nio­sły się na polanę i wyle­gi­wały się w ostat­nich pro­mie­niach słońca, gdy młode ata­ko­wały ich uszy, pyski i ogony. Szajba ruszyła na połu­dnie, a wtedy Szał­wia wstała, prze­cią­gnęła się i poszła za nią. Malu­chy podrep­tały w ślad za nimi. W końcu także Skierka i Słońce ruszyli za nimi dłu­gim, krę­tym sze­re­giem. Przy­glą­da­łam się przy zacho­dzą­cym słońcu, jak ich zło­ci­ste syl­wetki suną przez płową trawę. W końcu zni­kły. Wów­czas poje­cha­łam do obozu, by prze­ka­zać Mar­kowi dobre wie­ści.

* * *

TRZASK! Bla­szana skrzy­nia z pusz­kami spa­dła na zie­mię w kuchen­nej bomie. Spoj­rza­łam na zega­rek; było wpół do szó­stej rano. Wysko­czy­li­śmy z łóżka i wbi­li­śmy się w dżinsy. Byli­śmy na Kala­hari już pra­wie sześć tygo­dni i zało­ży­li­śmy obroże ośmiu lwom z trzech stad. Ale na Błę­kitne Stado na­dal nie tra­fi­li­śmy.

Unie­śli­śmy klapę namiotu i ujrze­li­śmy lwice buszu­jące wokół naszego ogni­ska. Szał­wia trzy­mała w zębach trzo­nek sie­kiery, Szajba trą­cała łapą ostrze. Skierka stała w kuchen­nej bomie, obwą­chu­jąc garnki na stole. Na palusz­kach prze­szli­śmy przez obóz, żeby lepiej im się przyj­rzeć. Dwie na­dal nie­roz­pa­ko­wane skrzy­nie z żyw­no­ścią leżały prze­wró­cone, a puszki płat­ków owsia­nych i mleka w proszku ponie­wie­rały się wokół ogni­ska. Skierka wzięła gar­nek w zęby i nio­sąc go oparty o nos, wysko­czyła z bomy. Inne popę­dziły za nią. Brzu­chy miały zapad­nięte, pra­wie przy­schnięte do krę­go­słupa – znak, że nie jadły od paru dni.

Podą­ża­li­śmy za nimi przez pięć poprzed­nich nocy i wie­dzie­li­śmy, że nie tra­fiła się im żadna zwie­rzyna. Lwiątka gdzieś zni­kły. Sied­mioro malu­chów to za dużo dla nie­do­świad­czo­nych matek w cza­sie suszy; w takich warun­kach lwice czę­sto porzu­cają swoje dzieci. Potem spoj­rza­łam pro­sto w oczy czwar­tej lwicy, sto­ją­cej tuż za ota­cza­ją­cymi obóz drze­wami. Patrzy­ły­śmy na sie­bie przez dłu­gie sekundy. Była stara, miała zapad­nięty grzbiet i zwi­sa­jący nisko brzuch. Z jakie­goś powodu nie dołą­czyła do zabawy. Czy była na nią za stara? A może za czę­sto się w nią bawiła? Szu­ka­li­śmy znacz­ni­ków w uszach albo blizn; nie zna­leź­li­śmy.

– Hej! No już, dość tego! – zawo­łał Mark, gdy Szajba zaj­rzała do namiotu-spi­żarni. Kla­snął gło­śno i lwica się cof­nęła. Poma­sze­ro­wała do kuchni, chwy­ciła ścierkę do naczyń i wybie­gła z nią z obozu. Dwie pozo­stałe lwice ganiały się po rów­ni­nie. Po chwili trzy młode samice uspo­ko­iły się i ode­szły w towa­rzy­stwie star­szej na pół­noc. Zje­dli­śmy na śnia­da­nie masło orze­chowe z kra­ker­sami, wsko­czy­li­śmy do samo­chodu i poje­cha­li­śmy za naszymi pod­opiecz­nymi. Zatrzy­mały się po dru­giej stro­nie Aka­cjowa, a potem pobie­gły truch­tem na powi­ta­nie wyła­nia­ją­cego się z zaro­śli Wschod­niej Diuny Słońca, któ­remu nie­dawno zało­ży­li­śmy obrożę. Otarły się o jego grzywę i ciało i ruszyły na pół­noc do wodo­poju na Środ­kową Rów­ninę. Poło­żyły się obok sie­bie na jego brzegu i piły przez parę minut. Ich chłep­czące języki odbi­jały się w wodzie. Słońce pod­niósł ogon i ozna­czył gąszcz – ten sam, który zawsze spry­ski­wały mija­jące wodo­pój samce z Błę­kit­nego Stada. Gdy stado poło­żyło się w cie­niu drzewa u stóp Wschod­niej Diuny, wró­ci­li­śmy do obozu, by przy­go­to­wać strzelbę. Tej nocy musie­li­śmy zało­żyć obroże Szaj­bie, Skierce i sta­rej lwicy.

* * *

Wró­ci­li­śmy póź­nym popo­łu­dniem. Słońce poże­rał pięt­na­sto­ki­lo­wego anty­lo­pika w wyso­kiej tra­wie Wschod­niej Diuny. Praw­do­po­dob­nie przed chwilą ode­brał go lwi­com. Leżąca pięć­dzie­siąt metrów dalej Skierka i stara lwica poży­wiały się świeżo zabi­tym oryk­sem. Ale Szajba, Szał­wia i ich młode – te, które naj­bar­dziej potrze­bo­wały mięsa – gdzieś zni­kły. Mark strze­lił strzałką do Skierki i sta­rej lwicy z zapad­nię­tym grzbie­tem. Powlo­kły się w zaro­śla, gdzie mogli­śmy się nimi zająć, nie nie­po­ko­jąc Słońca. Szyb­kimi ruchami zało­ży­łam obrożę Skierce. Potem Mark deli­kat­nie trą­cił stopą starą lwicę, spraw­dza­jąc, czy zasnęła. Przy­kuc­nął obok niej, odgar­nął sierść na jej lewym uchu i odsło­nił czarną pla­sti­kową szpilkę z malut­kim kawał­kiem żół­tego pla­stiku – resztki sta­rego znacz­nika. Przej­rza­łam szybko karty iden­ty­fi­ka­cyjne wszyst­kich naszych lwów. Błę­kitka – nie­bie­ski klips w pra­wym uchu, Psotka – czer­wony w pra­wym uchu, Happy – żółty w lewym…

– Mark, to Happy!

Usie­dli­śmy bok sta­rej lwicy i pogła­ska­li­śmy ją czule. Jako młoda samica ze Stada z Rów­niny Skocz­ni­ków wdarła się na tery­to­rium Błę­kit­nego Stada, zdo­była akcep­ta­cję miej­sco­wych samic, wraz z nimi łupiła nasze obo­zo­wi­sko, prze­sia­dy­wała z nami w świe­tle księ­życa, sypiała bli­sko nas i w końcu oma­miła nas, tak jak sam­ców Mufina i Mof­feta. Spę­dzi­li­śmy z nią setki godzin, usi­łu­jąc zro­zu­mieć oby­czaje pustyn­nych lwów. Happy czę­sto zmie­niała stada i sam­ców. Wiele razy opusz­czała Decep­tion Val­ley, ale zawsze wra­cała. Teraz była już matroną, która prze­trwała jedną z naj­gor­szych susz, jakie znała ta zie­mia. Dali­śmy jej nowy żółty klips i obrożę z nadaj­ni­kiem, zmie­rzy­li­śmy ją i zro­bi­li­śmy zdję­cia star­tych zębów, doty­ka­jąc jej przy tym czę­ściej, niż to było konieczne. Gdy skoń­czy­li­śmy, zna­łam już jej pysk na pamięć. Happy unio­sła lekko głowę i rozej­rzała się dokoła. Nie­chęt­nie wyco­fa­li­śmy się do bez­piecz­nego samo­chodu i z oddali patrzy­li­śmy, jak Happy docho­dzi do sie­bie. Upew­ni­li­śmy się, że obie lwice czują się dobrze, po czym obje­cha­li­śmy zaro­śla aż do miej­sca, w któ­rym leżały szczątki oryksa. Słońce spał nie­opo­dal z okrą­głym brzu­chem wypcha­nym mię­sem. Resztki zwie­rzyny poże­rały Szał­wia, Szajba i sie­dem lwią­tek. Malu­chy już się obja­dły; ich brzuszki zaokrą­gliły się jak melony. Jesz­cze przez parę minut szar­pały świeże mięso, a potem trzy z nich klap­nęły obok sie­bie na zie­mię i zasnęły. Pozo­stała czwórka bry­kała na tra­wie, naj­chęt­niej ska­cząc na wydęty brzuch Słońca.

Radość tak nas roz­pie­rała, że pra­wie nie chcie­li­śmy odjeż­dżać, ale roz­dzie­ra­jące zie­wa­nie lwów oka­zało się zaraź­liwe. Ruszy­li­śmy do obozu. Schnąca trawa diun lśniła w bla­sku pełni, tak jasnej na bez­chmur­nym nie­bie, że jecha­li­śmy bez reflek­to­rów. Ale gdy wysie­dli­śmy z samo­chodu w obo­zie, blask zaczął przy­ga­sać, a pusty­nia pokryła się migo­tli­wym sza­rym błę­ki­tem. Pod­nie­śli­śmy wzrok; to cień Ziemi poże­rał Księ­życ. Sta­li­śmy się świad­kami peł­nego zaćmie­nia Księ­życa.

Wycią­gnę­li­śmy z namiotu pian­kowe mate­race i śpi­wory, uło­ży­li­śmy je w wyschnię­tym kory­cie rzeki, obok kilku drzew aka­cji na skraju obo­zo­wi­ska. Ich skrę­cone, kol­cza­ste gałę­zie jakimś cudem zdo­łały zadrwić z suszy, wypusz­cza­jąc kwiaty, a potem wyda­jąc skrę­cone, pełne zia­ren strąki. Z miej­sca, w któ­rym leże­li­śmy, widzie­li­śmy na osiem kilo­me­trów w głąb doliny. Zasy­pia­jąc, przy­glą­da­li­śmy się jej sekret­nym dra­ma­tom. Powoli Zie­mia zakry­wała swoim cie­niem twarz Księ­życa, a Kala­hari zapa­dała w mrok i ciszę.

Po chwili w głu­chym mil­cze­niu roz­le­gło się stu­ka­nie cięż­kich kopyt. Trzy sta­teczne żyrafy, czarne syl­wetki na tle ciem­nie­ją­cego nieba, wpły­nęły w nasze pole widze­nia. Naj­wy­raź­niej nie zauwa­żyły dwóch kształ­tów na ziemi i było za późno, żeby­śmy się ruszyli, nie pło­sząc ich. Leże­li­śmy więc nie­ru­chomo jak głazy, otu­leni w śpi­wory, dosłow­nie u ich nóg. Sta­nęły parę metrów od nas, sku­biąc strąki aka­cji. Leżąc pod brzu­chami żyraf, spo­wici jedwa­bi­stym pół­mro­kiem, czu­li­śmy się, jakby pusty­nia wchło­nęła nas w sie­bie.

Następ­nego ranka, trzy­na­stego maja, cały hory­zont na wscho­dzie był usiany pat­chwor­kiem chmur, począt­kowo ciem­no­ró­żo­wych, potem – gdy słońce odna­la­zło wydmy – zmie­nia­ją­cych się w złoty kobie­rzec. Jedząc nale­śniki przy ogni­sku, patrzy­łam na dolinę. Wyda­wało się, że Kala­hari ma się dobrze. Sły­sze­li­śmy pogło­ski – może tylko plotki – że rząd zamie­rza oddać dwie trze­cie rezer­watu hodow­com bydła. Choć pod ogro­dze­niem umarły tysiące gnu, na­dal był czas na roz­wią­za­nie kon­fliktu mię­dzy hodow­cami bydła a dzi­kimi zwie­rzę­tami. Świa­do­mość, że Happy prze­trwała suszę, dała nam nową nadzieję na to, że rezer­wat także będzie trwać.

Mark poszedł do namiotu biu­ro­wego, by przez radio­sta­cję odbyć zapla­no­waną roz­mowę z Sue Carver, naszym czło­wie­kiem z Maun, odda­lo­nego o ponad dwie­ście sześć­dzie­siąt kilo­me­trów na pół­noc. Tym­cza­sem ja sprząt­nę­łam tale­rze i nakar­mi­łam mucharki.

– Cześć, Mark. Mam dla was ważną wia­do­mość – dobiegł mnie prze­ty­kany trza­skami głos Sue.

– Cześć, Sue. Jestem gotów. Wal.

– Jest z Depar­ta­mentu Imi­gra­cji. Podobno odmó­wiono wam zezwo­le­nia na bada­nia i macie się natych­miast zgło­sić w Depar­ta­men­cie Imi­gra­cji w Gabo­rone. Powta­rzam, macie się natych­miast zgło­sić w Depar­ta­men­cie Imi­gra­cji w Gabo­rone.

Rozdział 3

3

POD WIATR

Mark

Nie­które sprawy po pro­stu nie toczą się naprzód, nie­które koła tracą koli­stość, nie­które wró­ble

spa­dają, nie­kiedy smu­tek – mimo posta­no­wie­nia –

przy­cho­dzi.

Paula Gunn Allen

– Pój­dziemy do wię­zie­nia? – spy­ta­łem.

Nie­prze­nik­niony ofi­cer imi­gra­cyjny nie odpo­wie­dział i dalej wci­skał moje palce w podu­szeczkę z tuszem, a potem przy­kła­dał je do bia­łych kar­tek – po jed­nej dla woj­ska, poli­cji i władz imi­gra­cyjnych. Wczo­raj przy­le­cie­li­śmy do Gabo­rone, sto­licy Bot­swany, a tego ranka zosta­li­śmy zatrzy­mani w budynku Depar­ta­mentu Imi­gra­cji.

– Chciał­bym zadzwo­nić do amba­sady USA – doda­łem.

– Nie.

Urzęd­nik skoń­czył zdej­mo­wać moje odci­ski pal­ców i zajął się Delią. Inny męż­czy­zna wziął mnie mocno za łokieć i pocią­gnął, żeby mnie odpro­wa­dzić.

– Pro­szę zacze­kać, nie roz­dzie­laj­cie nas… – ode­zwała się Delia cichym, bła­gal­nym gło­si­kiem. Uwol­ni­łem rękę i wró­ci­łem do niej.

– Niech pan zaczeka, aż tu skoń­czą, dobrze? – zwró­ci­łem się do męż­czy­zny, który mnie eskor­to­wał. Ten puścił moje ramię. Kiedy skoń­czyli zdej­mo­wać odci­ski pal­ców Delii, inny urzęd­nik pod­su­nął nam dwa for­mu­la­rze.

– Musi­cie to pod­pi­sać.

„Dekla­ra­cja sta­tusu nie­po­żą­da­nego imi­granta”, rzu­cił mi się w oczy napis.

Wyrzu­cali nas z kraju! Zanim zdą­ży­łem prze­czy­tać dalej, urzęd­nik zabrał doku­menty gwał­tow­nym ruchem. Prze­łkną­łem ślinę z tru­dem i uprzej­mie spy­ta­łem:

– Co ozna­cza pod­pi­sa­nie tych doku­men­tów? Chciał­bym naj­pierw zoba­czyć się z praw­ni­kiem.

Urzęd­nik pode­rwał się na równe nogi i wyszedł z pomiesz­cze­nia. Wró­cił z męż­czy­zną mie­rzą­cym jakieś metr dzie­więć­dzie­siąt i ważą­cym ze sto trzy­dzie­ści kilo. Olbrzym łyp­nął na mnie z góry.

– W czym pro­blem? – zahu­czał. – Pod­pisz­cie, a potem wra­caj­cie do swo­ich spraw.

– Prze­pra­szam, ale nie możemy tego pod­pi­sać bez czy­ta­nia – usi­ło­wa­łem wyja­śnić. – Kiedy nas prze­chwy­cono i przy­pro­wa­dzono tutaj, jecha­li­śmy do sekre­ta­rza pre­zy­denta z tym oto pismem, w któ­rym ubie­gamy się o cof­nię­cie zakazu badań. – Pod­nio­słem kopertę.

– Pod­pisz­cie i może­cie jechać do pre­zy­denta czy gdzie tam chce­cie. I może­cie się ubie­gać o cof­nię­cie sta­tusu. Ale musi­cie to natych­miast pod­pi­sać!

Z roz­ma­chem poło­żył kartki na biurku przed nami. Znowu zaczą­łem pro­te­sto­wać, ale pochy­lił się nade mną, zaglą­da­jąc mi w twarz.

– Pod­pisz­cie albo prawo wkro­czy do akcji. Rozu­mie pan, co to zna­czy?

Spoj­rza­łem na Delię i zło­ży­łem pod­pis pod doku­men­tem. Zro­biła to samo.

Led­wie ode­rwa­łem pióro od papieru, męż­czy­zna dziab­nął pal­cem w aka­pit na końcu strony.

– Pro­szę zwró­cić uwagę na ten punkt. Od dekla­ra­cji na mocy decy­zji pre­zy­denta, jak w tym przy­padku, nie ma odwo­ła­nia.

– Ale przed chwilą pan powie­dział…

– Gdy­by­ście prze­czy­tali doku­ment, wie­dzie­li­by­ście, że mówię prawdę i że nie mam w tej kwe­stii wyboru – prze­rwał mi.

Po raz pierw­szy pozwo­lono nam prze­czy­tać doku­ment, który pod­pi­sa­li­śmy. Stwier­dzano w nim, że sam pre­zy­dent zde­cy­do­wał o naszej depor­ta­cji, że nie mamy prawa odwo­ła­nia od tej decy­zji i że nie musimy znać jej przy­czyn. Olbrzym zapro­wa­dził nas do poko­iku, w któ­rym sta­nął pod ścianą, z rękami zało­żo­nymi na potęż­nej piersi. Za biur­kiem sie­dział umun­du­ro­wany poli­cjant.

– Od tej chwili prze­by­wa­cie w Bot­swa­nie nie­le­gal­nie – oznaj­mił.

– Ale dla­czego? – ode­zwała się Delia. – Nie zro­bi­li­śmy nic złego. Co nam zarzu­ca­cie?

– Ja jestem tylko małym try­bi­kiem w maszy­nie. A nawet gdy­bym wie­dział, nie powie­działbym wam. Do sie­dem­na­stej musi­cie opu­ścić kraj. Wie­cie, czego teraz ocze­kuje od was prawo?

Docho­dziło wpół do trze­ciej. Dali nam tylko dwie i pół godziny na dotar­cie do hotelu, spa­ko­wa­nie się, poje­cha­nie na lot­ni­sko, zapla­no­wa­nie lotu, ocle­nie bagażu, spraw­dze­nie samo­lotu przed star­tem i wylot.

– Mamy w obo­zie sprzęt wart tysiące dola­rów – zauwa­ży­łem. – Musimy go wywieźć. A co z pogodą? Nasz samo­lot jest mały. Zbie­rają się chmury. Wystar­to­wa­nie może być nie­bez­pieczne.

Męż­czy­zna pochy­lił się ku nam, marsz­cząc brwi.

– Powta­rzam, jeśli nie opu­ści­cie tego kraju do sie­dem­na­stej, prawo wkro­czy do akcji! Rozu­mie­cie?

Popę­dzi­li­śmy do hotelu, wrzu­ci­li­śmy rze­czy do walizki i wpa­dli­śmy na chwilę do amba­sady ame­ry­kań­skiej, by wyja­śnić, co się stało. O czwar­tej trzy­dzie­ści pięć wezwa­li­śmy tak­sówkę na lot­ni­sko. Kwa­drans po star­cie zoba­czy­li­śmy w dole rzekę Lim­popo. Pięt­na­stego marca 1985 roku, opusz­cza­jąc prze­strzeń powietrzną Bot­swany, zosta­wi­li­śmy za sobą dziką, nie­winną Afrykę o roz­le­głych sawan­nach peł­nych zwie­rzyny i sze­ro­kich wyschnię­tych rzek i wkro­czy­li­śmy w nową erę zamie­sza­nia, tur­bu­len­cji, nie­pew­no­ści i nie­bez­pie­czeństw. Nad Lim­popo zde­rzy­li­śmy się z moc­nym prze­ciw­nym wia­trem.

Rozdział 4

4

ROZ­STA­NIE Z DECEP­TION

Delia

Lasy, gdzie sko­śne cie­nie kładą się na drogę, ciszę i tajem­nicę, i świa­tło księ­życa – poże­gna­łem, lecz roz­stać się z nimi nie mogę. … Te doliny bez­ludne, bez dźwięku żad­nego, ta kra­ina, co wzywa i wzywa do sie­bie, i ja także chcę wró­cić – i wrócę do tego.

Robert Service

Sto­jąc na środku pola, osiem­set kilo­me­trów na połu­dnie od Decep­tion Val­ley, spoj­rza­łam na księ­życ. Ta sama peł­nia wisi nad pusty­nią. Żało­wa­łam, że nie mogę jakoś zoba­czyć w tafli księ­życa odbi­cia diun i sta­rego koryta rzecz­nego. Czy Happy na­dal była z Szajbą i Słoń­cem? Jak się czują młode Skierki i Szał­wii? Jak gnu nie mogli­śmy się już poru­szać bez ogra­ni­czeń po pustyni; sta­li­śmy się kolej­nymi ofia­rami ogro­dzeń.

Bot­swana nie podała żad­nego ofi­cjal­nego powodu wyda­le­nia nas ze swo­jego tery­to­rium. Nie­ofi­cjal­nie amba­sa­dor Bot­swany w Waszyng­to­nie powie­dział nam, że jego pre­zy­denta – Quetta Masire – roz­gnie­wały nasze raporty o ogro­dze­niach blo­ku­ją­cych migra­cje na Kala­hari i pro­wa­dzą­cych do śmierci setek tysięcy pustyn­nych anty­lop. Ale prze­cież napi­sa­li­śmy prawdę i uwa­ża­li­śmy za swój obo­wią­zek powia­do­mie­nie świata o kata­stro­fal­nym wpły­wie tych ogro­dzeń na dzi­kie zwie­rzęta (patrz Doda­tek A). Po jakimś cza­sie inny bot­swań­ski urzęd­nik wyznał, że tak naprawdę zosta­li­śmy depor­to­wani za sprawą posia­da­ją­cych wiel­kie wpływy poli­tyczne hodow­ców bydła, pra­gną­cych zało­żyć pry­watne ran­cza na tere­nie Cen­tral Kala­hari Game Rese­rve. Wie­dzieli, że zapro­te­stu­jemy prze­ciwko ich pla­nowi. Jedne z naj­dłu­żej pro­wa­dzo­nych nauko­wych badań nad życiem lwów i innych dra­pież­ni­ków oraz jeden z naj­więk­szych rezer­wa­tów świata miały znik­nąć dla finan­so­wego zysku paru osób.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Isak Dine­sen (właść. Karen Bli­xen) Poże­gna­nie z Afryką, prze­kład: Józef Gie­buł­to­wicz, Wydaw­nic­two Iskry, War­szawa 1988. [wróć]