Oko cylkonu - Paweł Famus - ebook

Oko cylkonu ebook

Famus Paweł

3,8

14 osób interesuje się tą książką

Opis

W drugim tomie Progresu Wstecznego wracamy na front alternatywnej drugiej wojny światowej. Fikcja coraz mocniej rozmija się z rzeczywistością. Królestwo Polskie wysyła żołnierzy coraz dalej od swych granic, pomagając spełnić obce sny o potędze. Kierujący państwem zdają sobie sprawę z nadchodzącej porażki.

Stany Zjednoczone w grze oznaczają rychłe zakończenie konfliktu. Japonia oraz Niemcy porywają się na przeciwnika, którego nie będą w stanie pokonać. Polska usiłuje się wykręcić od zobowiązań i realizuje swoje pomniejsze cele. Działania amerykańsko-brytyjskie nie przynoszą spodziewanego skutku. Widać, że wojna potrwa dłużej, niż zakładali Amerykanie.

 

Tymczasem stojący po stronie Polski biali Rosjanie i Żydzi z Armii Izraela wywiązują się z obietnic. Wygląda na to, że najważniejsza rozgrywka ma mocne fundamenty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 681

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (9 ocen)
3
2
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Paweł Famus

Warszawa 2022

Autor: Paweł Famus

Redakcja: Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl

Pierwsza korekta: Anna Dzięgielewska

Druga korekta: Kinga Dąbrowicz – Zyszczak.pl

Projekt okładki: Bartosz Letkiewicz

Skład DTP: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

Przygotowanie e-booka – Paweł Mateja

Wydanie I, Warszawa 2022

Patroni:

OliWolumin.pl

Julita Serafinko – Zaczytanyksiazkoholik.pl

Druk i oprawa: Mazowieckie Centrum Poligrafii

ISBN: 978-83-962876-4-9

Rozdział I. Oko cyklonu

1

17 grudnia 1941 roku

Godzina 3:33

Dacza w podmoskiewskich lasach

Mróz, o którym marzyli niemieccy generałowie, przyszedł poniewczasie. Zamarznięta ziemia miała ułatwić transport zaopatrzenia i poruszanie się wojsk. Wszechobecne błoto było zmorą planistów. Skala mrozu zaskoczyła jednak wszystkich. W ciągu jednej nocy temperatura spadła do minus trzydziestu pięciu stopni i utrzymywała się na tym poziomie od tygodnia. Wojsko znowu stanęło.

Moskwa upadła kilka dni temu, jeszcze teraz oczyszczano miasto z komunistów i dezerterów. Jednostki czołowe siedziały w okopach na wschodnich przedpolach Moskwy, a żołnierze wyczekiwali kontrataku sołdatów. Wywiad zapowiadał rychłą kontrofensywę Armii Czerwonej. Stalin grzmiał i skazywał generałów na śmierć za oddanie stolicy. Wykazywała się też służba NKWD. Oznaczało to, że uderzenie rosyjskie rzeczywiście może nadejść lada dzień.

Niemcy przestali udawać, że wojna idzie po ich myśli. Wyczerpywała się ich odporność na trudy kampanii. Potem gruchnęła wiadomość, że Wehrmacht nie zapotrzebował ubiorów zimowych. Sytuacja do złudzenia przypominała eskapadę Napoleona. W Niemczech też posypały się głowy, chociaż nie zmieniło to sytuacji na linii frontu.

Dzisiaj rano niemieccy żołnierze otrzymali niosącą nadzieję wiadomość o tym, jakoby Polacy chcieli się podzielić dużymi zapasami odzieży zimowej. Mieli na zbyciu podobno sześć milionów kożuchów. Niemcy przełknęli gorzką pigułkę ceny za owe rarytasy. Polacy bowiem zażyczyli sobie dostępu do surowców wschodniej Ukrainy.

– To kiedy dostaniemy te kurtki? – zapytał młody niemiecki żołnierz.

– Polacy dopiero otworzyli magazyny. Pociągi z towarem są co najwyżej w drodze. Najpewniej jeszcze gdzieś na terytorium Polski – odpowiedział starszy o dwa lata porucznik.

– A będą czapki, rękawiczki albo buty? – Widać, że młodego ponosiła fantazja.

– W piśmie ze sztabu napisali słowo „komplety”, to może świadczyć o tym, że będziemy nosić teraz pełne polskie umundurowanie – wyjaśnił oficer.

– Ja bym wolał zostać niemieckim żołnierzem.

– Pobierzemy naszywki.

– I będziemy obszywać polskie mundury? – zapytał młody, jakby w igle z nitką było coś niestosownego.

– Jeśli chcesz mieć ciepło z jednej strony i niemieckie insygnia z drugiej, to nie masz wyjścia.

Młody nie zareagował, tylko się zamyślił, rozważając słowa przełożonego. W tym czasie ogień w piecu przygasł, więc inny żołnierz, który przysłuchiwał się rozmowie, dorzucił drew. Stojąca w lesie dacza służyła za miejsce, gdzie można było się ogrzać, ale i tak musiano co jakiś czas wracać do okopów. Obecnej zmianie zostało jeszcze niespełna dwadzieścia minut. Już na samą myśl o powrocie na mróz odechciewało się walczyć. To rozpleniło plagę dezercji. Uciekinierzy usiłowali się przedostać do mniejszych miasteczek i tam jakoś przetrwać. Niestety sądy polowe nie miały litości, zupełnie tak samo jak mróz.

Cała dywizja piechoty siedziała w lesie. Wcześniej nie walczyła zbyt dużo. Flankowała pancerną pięść generała Hotha od strony zamykanego worka moskiewskiego, a tam Rosjanie nie uderzali zbyt mocno i z taką determinacją, z jakiej byli znani. Moskwa w końcu upadła i mówiło się, że na Kremlu pierwsi byli Polacy, ale w niemieckiej armii nie chciano w to uwierzyć.

Później dywizja, jako że nie poniosła dużych strat, ruszyła przez miasto, żeby opanować wschodnie dzielnice i zorganizować linię obrony przed ewentualnym rosyjskim kontratakiem. Następnie sztab doszedł do wniosku, że Sowietów trzeba jeszcze bardziej odepchnąć – i tak się stało. Poszło nawet łatwo i tylko problemy z zaopatrzeniem spowodowały, że po upadku stolicy bolszewii Wehrmacht nie zawędrował dużo dalej. Na obecnej pozycji stali trzeci dzień. Wyżsi dowódcy oświadczyli, że posiedzą tu przynajmniej przez tydzień, i rozkazali punktowo przygotować pola minowe.

– Kurde, nie mogli się dogadać z Polakami jeszcze w październiku? Nie marzlibyśmy teraz – narzekał znowu młody.

– Dali dupy na całej linii – ocenił oficer.

– A po co Polakom sześć milionów kurtek? Musieli je przygotować już dawno i jak ich znam, czekali, aż nasi sami się do nich zgłoszą. – Narzekaniom nie było końca.

– Pamiętam, jak ich prezydent powiedział, że wyprawa na Moskwę nie będzie dwumiesięcznym marszem, a nasi sztabowcy nie chcieli się z nim zgodzić – wspominał porucznik.

– Może zrobimy jeszcze po herbacie przed wyjściem? – zaproponował ktoś z siedzących pod ścianą.

– Postawcie garnek z wodą.

– Oni chyba mają lepsze doświadczenie w zdobywaniu Moskwy – przypomniał sobie narzekający.

– Byli tu parę razy. Ostatnio z Napoleonem. Chyba dobrze, że mamy ich po swojej stronie.

– Może i pan oficer ma rację, ale ja bym ich tak wysoko nie oceniał. Jakby byli tacy sprytni, to nie byłoby rozbiorów.

– Zauważ, że kroiliśmy ich we troje. Takiej wojny nie można wygrać.

Gdzieś w oddali dał się słyszeć pojedynczy wystrzał artyleryjski. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Czasem się zdarzało, że tu i ówdzie ktoś treningowo macał rosyjskie okopy. Za to dużo częściej słychać było warkot silników samolotowych. Zapobiegawczo sztab gęsto wysyłał lotnicze patrole rozpoznawcze, ale akurat teraz panował spokój. Artyleria dywizyjna obudziła się na moment, ale po salwie ze wszystkich dział sytuacja wróciła do normy.

Rozmowa się nie kleiła. Ciszę spowodowaną nasłuchiwaniem dźwięku dział przerwało dalekie buczenie silnika samolotu. A właściwie dwóch lub trzech. Nagle huk zbliżył się nad samą daczę. Dwaj żołnierze wyskoczyli przed wejście i spojrzeli w górę. Przez chwilę nie przeszkadzało im trzydzieści stopni mrozu.

Śmieszny przeszklony kadłub obcej maszyny wzbił się ostro świecą w szare niebo. Za nim leciały dwa samoloty z czerwonymi gwiazdami. Smukłe i coraz szybsze, a piloci – coraz bardziej agresywni i pewni siebie. Wydawało się, że niezgrabny samolot ciągnął za sobą błękitną smugę paliwa. Pilot chyba nie przeżyje tego starcia. Teraz polska pezetelka się wznosiła, ale agresorzy nie odpuszczali. Nagle błękitna mgła się zapaliła, po czym zgasła i spod silnika wypłynął gęsty, czarny dym. Maszyna początkowo nie straciła prędkości, jednak pilot wyrównał lot, a potem otworzyły się dwa spadochrony. Polski samolot bez człowieka za sterami leciał prosto, a po sekundzie zwyczajnie zwalił się w sam środek lasu.

Zimowy wiatr znosił czapy spadochronów dokładnie na obserwujących je żołnierzy niemieckich. Kiedy okazało się, że na pewno wylądują w obrębie dywizji, porucznik nakazał przyprowadzić sprzymierzonych nieszczęśników. Można by powiedzieć, że żołnierze się rozbiegli, żeby odnaleźć spadochroniarzy, gdyby nie te trzydzieści stopni mrozu. W końcu nadeszła pora na wymianę załogi przy piecu.

Po dwudziestu minutach przyprowadzono polskich lotników. Oczywiście bardzo słabo znali język, na szczęście w niemieckiej armii znalazł się chłopak z Opola całkiem nieźle mówiący po polsku. Polacy byli trochę przestraszani i zszokowani. Chcieli rozmawiać z oficerem.

– Panie poruczniku, oni mówią, że trzeba się połączyć ze sztabem – tłumaczył Ślązak.

– Po co?

– Ten tutaj to polski kapitan lotnictwa. Działa w rozpoznaniu i twierdzi, że idzie na nas armia pancerna.

– Co, kurwa?

– Mówi, że na północ od nas idzie dwieście czołgów KW, a na południe tyle samo T-trzydzieści cztery. Sugeruje, że chcą nas wziąć w kleszcze. Dywizja przepadnie. Mówi, że trzeba powiadomić Hotha lub von Bocka.

– Kogo powiadomić, to ja wiem. Włączajcie radiostację i kodujcie do sztabu.

– Wypierdalajcie stąd! – krzyczał polski pilot. – Zaraz będzie tu dywizja strzelców! Na każdy wasz pułk idzie dywizja, a wy nie jesteście przygotowani!

– O czym on pierdoli? – zapytał skonfundowany oficer.

– Panie poruczniku, on chyba wierzy w to, co mówi. Za kilka minut wejdzie na nas rosyjski kontratak.

Porucznik chciał jeszcze wypytać o szczegóły, ale odezwały się miny na przedpolu, a nim zdążył zareagować, wysunięte czołówki rozpoczęły wymianę ognia. Dobrze zakamuflowani rosyjscy snajperzy pojedynczymi strzałami zdjęli niemieckie czujki, a potem wystrzelili race na stronę Wehrmachtu. Bez ostrzeżenia rozpoczął się ostrzał artyleryjski leśnych pozycji. Tego nikt nie mógł się spodziewać, bo to jeden z głupszych pomysłów na atak. Drugą jego odsłoną było bombardowanie. Nadleciały dziesiątki sowieckich dwusilnikowych bombowców i kontynuowały dzieło.

Niemiecki porucznik pobiegł do lepianki leżącej niedaleko głównego budynku, w której schowano radiostację, żeby sprawdzić rozkazy. Na miejscu stary wiarus – taki, co już jako dorosły pamiętał pierwszą wojnę światową – załączył sprzęt i zaczął kodować wiadomość dla pułkownika, dowódcy dywizjonu. Potem nastąpiła wymiana informacji, aż w końcu sztab pojął, co mają mu do przekazania polscy piloci.

Niestety niedługo później bomba lotnicza trafiła w obiekt i słabe zabezpieczenie dachu nie miało szans wytrzymać uderzenia. Ciała niemieckich żołnierzy zostały rozrzucone w promieniu parunastu metrów. Drzwi i okna znajdującej się niewiele dalej daczy wpadły do środka, raniąc przebywających tam Niemców. Polscy piloci mieli sporo szczęścia – rozmawiali z drugiej strony domu i o otrzymanych ranach świadczyła tylko krew cieknąca im z uszu. Wydarzenia wokół początkowo wprowadziły wszystkich w błąd i osłupienie, ale gdy tylko skończył się nalot, dotarło do nich, że na całej długości pułkowej linii obrony trwa wymiana ognia. Jej natężenie sugerowało, że atakuje ich dużo większa jednostka niż ich własna.

– Musicie nas wyprowadzić – nalegał pilot zestrzelonej mewy.

Ślązak przez chwilę się zastanawiał, po czym zabrał swój karabin i odmeldował się do sztabu jakiemuś przestraszonemu kapralowi. We trzech pobiegli przez zaśnieżoną polanę, a potem pokonali dwieście metrów i trafili do punktu technicznego. Tu Ślązak zabrał motocykl BMW z koszem i ruszył z Polakami na poszukiwanie dowództwa. Niby było wiadomo, gdzie się znajdują pułkownik i jego świta, ale teraz wszystko mogło ulec zmianie. Motor odpalił za pierwszym razem, ktoś musiał go dopiero co uruchamiać, inaczej straciliby trochę czasu na kopanie. Mimo ponad trzydziestostopniowego mrozu adrenalina pozwoliła zapomnieć o niedogodnościach zimy.

Nie odjechali za daleko. Na najbliższym skrzyżowaniu stał niemiecki patrol drogowy. Ślązak i drogowiec musieli się znać, bo strażnik z patrolu szybko wyjaśnił, którędy mają jechać. Ucieczka z linii frontu wydawała się rozsądnym pomysłem, ponieważ odgłosy walki niebezpiecznie się zbliżały.

Przed chatą dowódcy stało paru oficerów i to do nich Ślązak skierował maszynę. Dobrze trafił – między sztabowcami stał pułkownik.

– Panie pułkowniku, starszy szeregowy Syga melduje się z wiadomością.

– Słucham.

– Mamy dwóch polskich lotników, którzy przed zestrzeleniem nad naszymi liniami zauważyli podchodzącą sowiecką dywizję strzelecką – meldował chłopak, stojąc na baczność.

– Verflucht nochmal!*

Pułkownik odwrócił się do swoich podwładnych i zaczął gorączkowo wydawać polecenia. Oficerowie rozbiegli się do obowiązków, a zwierzchnik polecił odwieźć Polaków do sztabu armii.

Jeszcze tego samego dnia piloci wylądowali w gabinecie generała Wehrmachtu. Tam musieli zrelacjonować sytuację na froncie. Sprawa była o tyle pilna, że nieco wcześniej utracono kontakt z pułkiem stacjonującym w lesie oraz jego prawą flanką. Polaków nakarmiono i odesłano do najbliższej polskiej jednostki. Szczęśliwie Ślązak został przydzielony do tego zadania.

Wyjazd z lotnikami najprawdopodobniej uratował mu życie, nocą bowiem front przerwano. Jego pułk, a potem dywizja przestały istnieć. Sytuację opanowano dopiero trzy dni później, ściągając dywizję pancerną z armii pancernej generała Hotha. Straty niemieckie były duże, a zaskoczenie atakiem – spore. Nie ulegało wątpliwości, że Rosjanie mają jeszcze siły i możliwości, by prowadzić działania zaczepne, i nie można ich lekceważyć. Bardzo dziwne, bo po odzyskaniu terenu nie znaleziono nikogo żywego ani nawet martwego. Rosjanie zabrali ze sobą wszystko, nim oddali pole.

Ślązak dowiózł pilotów do najbliższej polskiej jednostki, którą okazała się 1 Brygada Pościgowa. Miał już wracać, ale uruchamiając motocykl, skręcił sobie prawą kostkę. Polacy zaopiekowali się kontuzjowanym i umieścili go w prowizorycznym szpitalu. Ślązak z zazdrością przyglądał się polskiemu umundurowaniu. Wszyscy bez wyjątku mieli kożuchy, spodnie, rękawice i buty. Dostał ciepły posiłek, a zazdrość narastała w nim coraz większa.

Trzy dni później otrzymał wiadomość o zdjęciu jego pułku ze stanu armii. Zaczął się zastanawiać nad swoim położeniem. Jakże był szczęśliwy, kiedy nawigator z uratowanej załogi mewy przyszedł zapytać w imieniu dowództwa, czy nie chciałby służyć w Wojsku Polskim. Zaproponowano mu batalion transportowy brygady myśliwskiej. Zgodził się.

2

5 stycznia 1942 roku

Godzina 14:00

Politechnika we Lwowie

Lwów był cały zasypany. Białe czapy na drogach i kamienicach dodawały temu pięknemu polskiemu miastu uroku, którego i tak mu nie brakowało.

Czarna limuzyna CWS-3 nie bez trudu pokonywała zaśnieżone ulice. Mocarny, eksperymentalny sześciolitrowy silnik W12 buczał na wysokich obrotach, żeby sprostać oczekiwaniom kierowcy. Wóz dobrze sobie radził z przeciwnościami przyrody między innymi dzięki napędowi na cztery koła będącemu szczytowym osiągnięciem fabryki ze Śląska.

W samochodzie należącym do Państwowej Kompanii Naftowej siedzieli dyrektor generalny Dariusz Kupczok i prezes Bolesław Wieniawa. Mijali właśnie Uniwersytet Lwowski imienia Jana Kazimierza i kierowali się do lwowskiej politechniki. Powodem podróży była niejawna notatka urzędowa o tajemniczej treści. Nauczeni kilkuletnią praktyką Kupczok i Wieniawa traktowali takie pisma w sposób specjalny. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby ministerstwo, wydając owe dyspozycje, pomyliło się, a realizująca zlecenie firma na nim straciła. Teraz zakładano, że będzie podobnie, ale skala zjawiska miała być największa jak do tej pory.

Samochód przemierzył ulicę obok parku i skręcił w prawo. Po paru minutach zatrzymał się przed wejściem głównym do politechniki. Kiedy pasażerowie wysiadali, na schodach uczelni pojawili się dwaj słusznej postury naukowcy. Jednego nafciarze znali bardzo dobrze – to doktor Matecki – a drugim mógł być znany im tylko z wymiany pism urzędowych doktor Jan Oleś, światowej sławy specjalista od wysokich temperatur.

Przywitali się bez zbędnych formalności, zrzuciwszy brak konwenansu na karb siarczystego mrozu. Okazało się, że kilka osób, które wcześniej umówiono na wspólne spotkanie, już czekało. Książę Poniatowski, starszy siwy pan, siedział u szczytu stołu i przyglądał się obu nafciarzom. W sali czekało również paru znaczących przedsiębiorców z ważnych działów gospodarki oraz naukowcy z kilku dziedzin.

– Szanowny książę, szanowni zebrani, przepraszam za spóźnienie, ale pogoda robi swoje. – Wieniawa ukłonił się najpierw księciu, a potem pozostałym. Tę część spotkania wolał poprowadzić osobiście, bo maniery Kupczoka nadal pozostawiały wiele do życzenia.

Nastąpił czas na uściski dłoni i przedstawienie się osób, które dotąd się nie znały. Wkrótce wszyscy siedzieli przy dużym stole.

– Szanowni zebrani – kontynuował Wieniawa – PKN jest odpowiedzialna za finansowanie projektu jako jedno z najbardziej stabilnych konsorcjów w tej części Polski, ale projekt dochodowego interesu przedstawi pan doktor Wojciech Zalewski, ekonomista i prawnik, który pracuje nad nim od tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Proszę, panie doktorze.

– Dzień dobry, książę, dzień dobry, panowie – przywitał się grzecznie ekonomista. – Nadeszła najwłaściwsza chwila na spełnienie polskiego snu o połączeniu Morza Bałtyckiego z Morzem Czarnym. Na razie szacujemy, że połączenie Sanu z Dniestrem oraz Prutu z Dniestrem będzie nas kosztować siedemset milionów złotych polskich. Jest tu ze mną inżynier Tadeusz Tillinger, który zajmował się obliczeniami i usytuowaniem kanałów, przepustów i śluz. Z obliczeń wynika, że mamy prostszą sprawę niż na przykład Niemcy. Różnica poziomów wynosi w naszym przypadku tylko dwieście metrów. Nie jest to dla nas kłopot. Może poproszę o głos pana inżyniera, który wprowadzi szacowne grono w zawiłe opisy ekonomiczne oraz techniczne. Ja później omówię to, czego się od nas oczekuje i gdzie są ukryte zyski lub niebezpieczeństwa.

Doktor Zalewski rozejrzał się po zebranych, a zobaczywszy, że nikt nie zgłasza sprzeciwu, przekazał głos Tillingerowi. Ten wstał, przeszedł obok gości i każdemu przedłożył trzy spięte kartki z wyliczeniami.

– Szanowni panowie, to kompendium wiedzy potrzebne do poznania zagadnienia połączenia Wisły i Dniepru – rzekł. – Koszty, przewidywane trudności, ale i zyski. Co jest tak naprawdę najważniejsze w tym przedsięwzięciu? Otóż wbrew pozorom to odciążenie kolei państwowych i przerzucenie ich możliwości na działania wojenne. Dodatkowo obniżenie kosztów przewozów towarów masowych i podniesienie ich procentowego udziału w transporcie. Chcemy przekroczyć obecny stosunek jednego do pięćdziesięciu kilkanaście razy, aż w końcu osiągniemy poziom niemiecki, czyli jeden do trzech. Przy okazji otworzymy się na transport niemiecki i rumuński. Te dwa kraje realizują przepływ towarów przez Dunaj. Niekiedy łatwiej będzie obsłużyć je przez nasze kanały, chociażby rumuńską ropę. Niemcy i Rumunia już wyraziły zainteresowanie współudziałem w budowie i zyskach. Jeśli się nie pośpieszymy, nie zostaniemy monopolistą na tym szlaku i będziemy musieli się podzielić zyskami z innymi. Czasu jest mało. Dodatkowo Instytut Badań Strategicznych wskazał na potrzebę rozbudowy parku transportowego i nasz region jako jeden z dwóch może bardzo na tym zyskać. Przewiduje się duże zamówienia na holowniki i barki o masie sześciuset ton. W naszych stoczniach i portach rzecznych będzie można przyjmować obcą flotę towarową oraz rzeczną flotę wojenną, z czego przewidujemy kolejne zyski. Na tej inwestycji zarobimy także wewnątrz kraju. To tam, w rejonie COP-u, będzie można zogniskować potężne przedsiębiorstwa, które w związku z tanim transportem surowców staną się motorem napędowym gospodarki. My tu u nas, na Podolu, będziemy mogli za to wybudować infrastrukturę i bazę towarową, a także rozbudować przemysły naftowy i chemiczny.

– I to dlatego zostaliście panowie zaproszeni do udziału w tym spotkaniu i w tej inwestycji – włączył się znowu doktor Zalewski. – Będziemy potrzebować wsparcia finansowego, a także technicznego. Każdy z panów jest przedstawicielem potrzebnego w realizacji tej inicjatywy sektora. Szanowny książę ma do dyspozycji największe we Lwowie i na Podolu zakłady maszynowe. Są z nami przedstawiciele PKN oraz kilku największych potrzebnych przedsiębiorstw, a także przyszłych beneficjentów. Rozpiszemy też system akcji oraz mamy zapewnienie pomocy premiera i prezydenta kraju. Chyba nie może być lepiej. Brakujące ręce do pracy uzyskamy dzięki ochotnikom, jeńcom wojennym Armii Czerwonej, którym zagwarantujemy wyżywienie i uczciwą stawkę dzienną. Zapraszamy do dyskusji i zadawania pytań.

Zgłosili się wszyscy, ale z wiadomych względów pierwszy miał zabrać głos książę Poniatowski.

– Jako przedstawiciel fortuny Poniatowskich w pierwszym słowie chciałbym poinformować państwa o tym, że jesteśmy zadowoleni z propozycji i chętnie weźmiemy udział w dalszych konsultacjach, które, jak mniemam, będą potrzebne. Na miejsce spotkań proponuję pałac Poniatowskich, jako że posiada on dużo lepiej przygotowane zaplecze. W drugiej, istotnie ważnej sprawie chciałbym zająć stanowisko. Nasza huta już teraz realizuje olbrzymie zamówienia, ponosząc odpowiedzialność za zaopatrzenie frontowe. Nie wydaje mi się, że bez uszczerbku dla tego szczytnego wojennego przedsięwzięcia będziemy w stanie wykrzesać więcej możliwości. Muszę to skonsultować z działem mechanicznym. Niemniej jednak jesteśmy zainteresowani.

Następnie do przedstawienia swojego stanowiska dopuszczono dyrektora generalnego największych tartaków w Europie – inżyniera Daniela Nowaka.

– Szanowni panowie, nasz udział w przedsięwzięciu proszę traktować jako pewny. Zainwestujemy oraz chętnie wesprzemy w budulcu, który zapewne będzie potrzebny przynajmniej przy niektórych elementach budowy. Jednocześnie rozumiemy, że będziemy jednym z głównych beneficjentów inwestycji, więc jesteśmy żywo zainteresowani i poniesiemy stosowne koszty.

Transport towarów pochodzących z Podola i Mołdawii od wieków był utrudniony. Teraz otwierała się droga do samego serca Europy z tą dodatkową korzyścią, którą stanowiła niska cena. W Rumunii też prowadzono badania i już z pierwszych obliczeń wynikało, że przedsięwzięcie będzie bardzo korzystne. Tam posunięto się nawet dalej, bo szybko rozpisano konkurs na przystosowanie Dniepru i Stryja do żeglugi. Należało też zauważyć, że opcji istniało znacznie więcej niż samo połączenie Morza Czarnego z Morzem Bałtyckim i portów nad nimi. W perspektywie miano rozwój wewnętrznych i nieco zapomnianych rejonów. Strona polska zyska dostęp do portów nad Morzem Czarnym i wyjście na Azję Mniejszą i Afrykę Północną. Na dodatek postęp regionu nie zostanie zablokowany przez słabą na razie infrastrukturę. Inwestycja ugruntuje wzrost gospodarczy i utrzyma jego tempo. Już na pewno w sposób znaczący zarobią huta pod Lwowem czy tartaki w Karpatach. Przy okazji skorzysta ludność Wołynia i Podola. Plan wydawał się ambitny, ale wykonalny i dochodowy.

Inną sprawą była możliwość poszerzenia inwestycji. Poważnie rozmyślano nad połączeniem Dniestru nie tylko z Sanem, ale także z Bugiem. Kanały to przecież nie wszystko – to ledwie początek. Porty już są w planach, jednak stocznie to co innego. Za tym wszystkim idą nowe miejsca pracy i instytucje finansowe. Dobry start dla regionu.

– Mapy pokazują, jak ważny będzie to węzeł połączeń – zaczął ponownie Tillinger i wskazał na dział wodny, przez który mają przejść kanały. – Liczyliśmy koszty transportu i przepusty masowe oraz wpływ na rozwój. Wynik jest zadowalający. Potencjał jeszcze długo nie będzie w pełni wykorzystany. Poza tym istnieje szansa, że kiedy rozpoczniemy produkcję kutrów, barek i holowników, inni będą korzystać z naszych doświadczeń. W planach uwzględnimy położenie najważniejszych gospodarczo punktów.

W tym miejscu zgłosił się dyrektor Kupczok.

– Potrzebujemy więcej informacji i czasu na obliczenie funduszy, ale już teraz jesteśmy pewni, że osiągniemy duże korzyści – powiedział. – Nasze pola naftowe są rozrzucone po tym obszarze, ale rafineria umiejscowiona jest w Przemyślu i zasilamy ją drogą kolejową. Port w Hureczku byłby dobrym rozwiązaniem. Chcielibyśmy, żeby był przynajmniej dwufunkcyjny. Czyli ropa i towary przemysłowe.

– Panie dyrektorze, chciałbym na wstępie wyjaśnić, że wszystkie porty są planowane jako wielofunkcyjne.

Doktor Jan Oleś przysłuchiwał się spotkaniu i od samego początku czuł się niepotrzebny. Rozmawiano o drogach wodnych, kanałach, zaporach, portach, stoczniach i przepływie towarów. Gdzie tu miejsce na jego doświadczenia dotyczące wysokich temperatur?

Poczuł ulgę, kiedy spotkanie się skończyło, a Wieniawa i Kupczok podeszli do niego i zaprosili na rozmowę. Wstał i zaprowadził przedsiębiorców do mniej wytwornego pomieszczenia. Był to jego uczelniany gabinet, gdzie przygotowywał się do wykładów, a czasem egzaminował studentów. Tym razem sam czuł się jak uczniak.

– Słucham szanownych panów.

– Drogi doktorze, przychodzimy do pana z zamówieniem na urządzenie do gaszenia płonących szybów naftowych – rzekł Wieniawa.

– Wydaje mi się, że macie coś takiego w firmie.

– Tak, ale teraz potrzebujemy czegoś szybkiego i od razu kilka sztuk.

– Czyżby podejrzenia o ruskie bombardowania?

– Bardziej stawiamy na podpalenie lub nawet detonowanie.

– Nie można skopiować tej waszej maszyny?

– Panie doktorze, sprzęt jest sprawny, ale powolny, a przez to mało wydajny. Potrzebujemy czegoś szybkiego i pewnego. Przygotowaliśmy dla pana dokładną specyfikację.

Oleś wziął kopertę i wyjął z niej kilka zapisanych maszynowo kartek. Zaczął je przeglądać i przewracać, aż wreszcie popatrzył rozmówcom prosto w oczy i wygarnął:

– Przecież to nie są specyfikacje polskich złóż. To mi przypomina złoża kaukaskie.

– Świetnie zna pan temat – pochwalił dyrektor. – Liczymy, że polskiemu wojsku uda się zdobyć w tym roku zagłębie w Baku. Rosjanie na pewno podpalą wiertnie, a my będziemy je błyskawicznie gasić.

– To po to chcecie te kanały – zgadywał doktor. – Będziecie przewozić z Kaukazu ropę do rafinerii w Przemyślu?

– Nie możemy panu odpowiedzieć na tak postawione pytanie, bo musielibyśmy pana zaraz potem zastrzelić.

Oleś pobladł, bo nie zrozumiał żartu, i prawie oblał się lemoniadą.

Zmieniono temat rozmowy. Doktor był pewny, że uda mu się zmontować taką maszynę do sprawnego gaszenia pożarów. Najbardziej go ucieszyło, że biznesmeni proponowali założenie przedsiębiorstwa wyspecjalizowanego w gaszeniu pożarów. Być może kilka wybudowanych pojazdów spowoduje, że przedsięwzięcie się opłaci. Oleś dostrzegł w tej propozycji sposobność przekwalifikowania się na przemysłowca.

3

21 marca 1942 roku

Godzina 12:00

Katedra na Wawelu

Królewski orszak opuszczał katedrę, która pierwszy raz od setek lat miała zaszczyt przyjąć nowego władcę. Dzwon Zygmunta ogłaszał radosną nowinę – oto Republika Polska stała się dzisiaj królestwem. Prezydent Tomasz Grać został królem Polski i przyjął imię Bronisław.

Szpaler wojskowych stał od drzwi głównych katedry aż do dziedzińca zamku. Za żołnierzami tłoczyli się obywatele dopuszczeni do zaszczytu przywitania króla. Za to zagraniczni goście nieco wcześniej opuścili wnętrze kościoła i udali się na dziedziniec, gdzie miały zostać złożone oficjalne gratulacje. Nawet kanclerz Niemiec czekał na polskiego króla jako gość honorowy. Powszechnie wiadomym było, że nie lubił oficjalnych i dyplomatycznych uroczystości, ale na koronację – jak to określił: „swojego polskiego przyjaciela” – czas znalazł. Chociaż w wąskim gronie twierdził, że zamierza pośmiać się trochę z „polskiej szopki”. Oczywiście król Bronisław dobrze wiedział o nastawieniu Hitlera i komentował to poprzez przysłowie „przyganiał kocioł garnkowi”.

Nie tylko Niemcy mieli sceptyczne podejście do polskiej fanaberii. Z koronacji w Krakowie śmiali się Anglicy, Amerykanie i Sowieci. Państwa będące pod panowaniem niemieckim przysłały delegacje, więc obecna była praktycznie cała Europa. Przybyli także Turcy, Persowie i przedstawiciele Ameryki Łacińskiej. Król Bronisław nie mógł narzekać na brak poparcia rządów części państw oraz dworów królewskich.

Szedł teraz w towarzystwie książąt polskich, aby na placu zamkowym przyjąć gratulacje gości. Najważniejsi z nich mieli oczekiwać w sali tronowej, a na zakończenie zaplanowano wystawny posiłek. Na dziedzińcu wiatr nie hulał już tak bezpańsko jak przed katedrą. Rozstawione w kilku miejscach dmuchawy ogrzewały marcowy dzień, a proporce i flagi okazale powiewały nad głowami zebranych. Rozwieszono płócienny dach, żeby ograniczyć możliwość ingerencji przyrody lub nieproszonych gości w postaci ptaków.

Król należał do ludzi nienawidzących uroczystości oraz ceremoniałów i pomimo mentalnego przygotowania się do dnia koronacji miał już wszystkiego dosyć. Po przyjęciu gratulacji z rąk dyplomatów przeszedł ze swoim orszakiem na pierwsze piętro zamku. Tutaj oczekiwali na niego najważniejsi goście. Oczywiście brylowali Hitler i Mussolini.

Grać przypomniał sobie, jak nie tak dawno temu – bo w grudniu, kiedy Wehrmacht zdobywał Moskwę – Hitler pchał pocztę dyplomatyczną w celu uratowania swojej armii i moskiewskiego uderzenia. Sprawa była o tyle przykra, że Grać dużo wcześniej wysyłał sygnały o marnym poziomie przygotowania niemieckich wojsk do trudów wojny zimowej w Rosji. Kanclerz prosił, nalegał i błagał o zaopatrzenie żołnierzy niemieckich w ciepłe sorty mundurowe. Strona polska się zgodziła, ale cena za usługę była wyjątkowo wysoka.

Równocześnie pomoc uratowała kampanię moskiewską i pozwoliła Niemcom na zachowanie inicjatywy na kolejne kilka miesięcy. Oczywiście Wehrmacht siłą rzeczy wyhamował, ale utrzymał przewagę i dogodne pozycje do dalszej ekspansji. Król Bronisław przewidywał, że sytuacja z grudnia może się powtórzyć lada moment, z tym że wtedy nie pomogą w jej uratowaniu żadne zabiegi. Położenie strategiczne na froncie nie wyglądało wyjątkowo dobrze. Wprawdzie zdobyto stolicę bolszewii, ale komuniści w ostatniej chwili zdołali ewakuować sprzęt wojskowy i dużą część kadry inżynierskiej. Jedynymi plusami zajęcia Moskwy były efekt mentalny oraz – nie do przecenienia – przecięty węzeł komunikacyjny. Instytut Badań Strategicznych oszacował, że syberyjskie zasoby naturalne wystarczą komunistom do dalszego prowadzenia wojny. Nawet ropa – gdyby miało przypadkiem zabraknąć tej kaukaskiej, to jest jeszcze pod Uralem. Rosjanie mogą mieć problemy tylko z żywnością. Azja Środkowa nie wyżywi olbrzymich mas ludności i armii. Komuniści mimo klęski mają stosowne zapasy i mogą jeszcze przez długi czas dawać odpór Niemcom, czego nie da się powiedzieć o tych ostatnich. Ropa z Rumunii i Polski nie wystarczy na pokrycie zapotrzebowania, a na ropę holenderską nie można liczyć, bo jest ona notorycznie wyłączana z eksploatacji przez samoloty RAF-u.

Mimo trudnej sytuacji kanclerz Niemiec wydawał się zadowolony, prowadził wesołą konwersację z ludźmi ze swojego otoczenia. Król musiał dzisiaj znaleźć sposób, żeby zakomunikować Hitlerowi zmianę koncepcji. Miał nadzieję, że ten się zgodzi z okazji tak uroczystego dnia. Poza tym Graciowi wydawało się, że sam koncept jest wart rozpatrzenia, a jedyny problem mogą stanowić środki do jego realizacji.

Po uroczystym posiłku podziękowano gościom, a do sali narad królewskich zaproszeni zostali główni przedstawiciele państw Osi. Adiutant króla i przedstawiciele sztabu przygotowali stół konferencyjny, na którym zaprezentowano plany nowej kampanii. Kiedy władca i kanclerz podeszli do stołu, adiutant odsłonił propozycję. Mapa przedstawiała Europę Wschodnią. Na północy Petersburg był już w rękach niemieckich, w centrum Moskwa także zajęta była przez Niemców, ale na południu było dużo gorzej. Wprawdzie Wehrmacht i sprzymierzeni znajdowali się trzysta kilometrów na wschód od Kijowa, ale Rosjanie nadal trzymali Krym i szachowali dostęp do Morza Czarnego.

– Panie kanclerzu, szanowni panowie. – Król wskazał na mapę, a wtedy adiutant przesunął strzałki. – Chciałbym zaproponować zmianę głównego kierunku natarcia. Proponuję odciąć Sowietów od pól naftowych na Kaukazie. Żeby tego dokonać, potrzebuję zebrać wszystkie swoje siły z frontu centralnego i uderzyć w kierunku Morza Kaspijskiego. To w początkowej fazie wstrzyma dopływ ropy z rejonu Baku do rafinerii pod Uralem, a w końcu spowoduje, że pola te wpadną w nasze ręce i przyczynią się do zwycięstwa. Wydobycie ropy obecnie ocenia się na piętnaście milionów ton rocznie. To prawie dwa razy więcej, niż potrzebują wszystkie nasze gospodarki.

– Wspaniały pomysł. Też nad tym pracujemy, ale naszym priorytetem jest wygranie decydującej bitwy na froncie centralnym i to tam zbieramy siły. – Hitler chyba przeczuwał, gdzie tkwi słaby punkt pomysłu polskiego króla.

– Wydaje się, że Rosjan nie pokona się w jednej takiej bitwie – rzekł Grać. – Szybko odtwarzają zdolność bojową i będziemy musieli wygrać kilka poważnych kampanii, a braknie nam surowców. Dlatego proponuję przesunięcie polskiej Grupy Armii Północ i połączenie jej z polską Grupą Armii Południe, a następnie uderzenie na południe.

W tym czasie adiutant przesuwał znaczniki na mapie.

– Prawie dwa miliony żołnierzy najpierw odetnie Kaukaz, a potem zajmie Baku – zakończył król.

– Wasze armie udowodniły swoją przydatność, ale sztab Wehrmachtu będzie ich potrzebować tam, gdzie one są akurat rozmieszczone, a nie w uderzeniu pobocznym. – Hitler chciał odwieść rozmówcę od jego pomysłu.

– Mamy informacje wywiadowcze, które mówią o dużych niepokojach w rejonie przyszłych działań zbrojnych. Górale z Kaukazu staną po naszej stronie.

– Nie wątpię, sam na to liczę, ale nie zgodzę się na rozdzielenie sił.

– Tylko w początkowym okresie – upierał się Grać. – Później całe lewe skrzydło oprzemy o Wołgę i już wtedy zagrozimy rosyjskiemu transportowi ropy do północnych rejonów.

Adiutant rozmieścił kolejne znaczniki w miejscach, o których mówił król. Operacja miała szanse powodzenia, jednak Hitler wiedział, że Polacy sami nie dadzą rady wykonać zadania, a do tego odciągną dwa miliony żołnierzy z ważnych rejonów walk. Spodziewał się, że zaprawione w bojach wojska pancerne i lotnicze, tak mu potrzebne, też zostaną skierowane do tej eskapady.

– Szanowny królu. – Kanclerz po raz pierwszy zwrócił się w ten sposób do Gracia. – Nie możemy sobie pozwolić na tak trudną logistycznie operację.

– Tu bym się nie zgodził, panie kanclerzu. Wydaje się, że to obecnie najlepsze rozwiązanie. Już w połowie roku możemy nie mieć kłopotów z zaopatrzeniem w ropę, a Rosjanie będą mieli z nim problem, bo ich produkcja pod Uralem dostarcza tylko dwadzieścia procent całego wydobycia. Być może na prowadzenie wojny wystarczy, ale dla przemysłu braknie. I to jest kolejny nasz atut.

– Całkowicie się z panem zgadzam. – Hitler nie zamierzał się kłócić, ale ustąpić też nie chciał. – Jednak uważam, że mamy inne problemy. Odnotowujemy coraz większe straty w transporcie. Partyzanci szczególnie dają się nam we znaki.

– Szanowny panie kanclerzu, wszędzie tam, gdzie zastosowaliście bezpodstawny terror, macie tego skutki. Tam, gdzie zostawiliście władzę w naszych rękach, zauważyliśmy olbrzymi wzrost współpracy. Na jesieni białoruscy chłopi otrzymali przydziały ziemi i rozpoczęli pracę, na efekty przyjdzie jeszcze poczekać, ale przewidujemy wzrost produkcji.

– Terror musi być i będzie. Nie będziemy się układać z komunistami.

– Proszę pamiętać, że większość tych ludzi była zakładnikami systemu.

– Nie będziemy jak wy bratać się z naszym wrogiem. Na razie przyglądamy się przez palce waszym staraniom o powołanie białej armii albo tej śmiechu wartej armii żydowskiej.

– Mamy nadzieję, że wygrają za nas tę wojnę.

Hitler zaśmiał się z oceny sytuacji jak z dobrego żartu. Usiłował sobie wyobrazić, że Żydzi robią coś za kogoś i nic za to nie biorą.

– A ja panu mówię, że uciekną od was przy pierwszej sposobności – stwierdził.

– To dlatego pójdą razem, wojsko i cywile, trzy, a może nawet cztery miliony ludzi.

– Jak pan to chce wyżywić albo nad tym zapanować?

– Staną się zakładnikami we własnej sprawie – odpowiedział Grać zgodnie z przekonaniem. – A po drugie nie będę mieć ich na sumieniu.

– Ciekawe rozwiązanie. Może wróćmy do transportu. Jak pan uważa: co trzeba zrobić, żeby poprawić sytuację zaopatrzeniową?

– My czyścimy korytarze i budujemy własne linie kolejowe. Podwójne nitki kolei doprowadziliśmy już do Wiaźmy, Pskowa i Briańska. Najgorzej jest na południu, ale to wasza jurysdykcja. Nic nie robicie albo robicie za mało, żeby poprawić sytuację, a to właśnie kierunek, który jest nam potrzebny.

– Pan znowu o tym.

Wieczorem pierwszego dnia po koronacji Bronisław I kładł się spać w komnatach królewskich. W Krakowie miał spędzić raptem trzy dni, a potem planował powrót do Warszawy. Może jeszcze zahaczy o Piotrków Trybunalski, gdzie spojrzy pańskim okiem na budowę centrum rządowego i pałacu sejmowego.

W nocy dały się słyszeć strzały, a nawet regularna wymiana ognia. Grać zbudził adiutanta i kazał zapytać, co się dzieje w mieście.

Adiutant wrócił po półgodzinie.

– Wasza Królewska Mość, dyżurny ochrony twierdzi, że od czasu eksmisji kazimierzowskich Żydów zdarzają się napady szabrowników. Uzbrojone kilkuosobowe grupy usiłują wzbogacić się na niezagospodarowanych kamienicach pożydowskich. Bardzo dużo mieszkań zostało przejętych za bony wymiany gospodarczej, ale nowi właściciele nie mieszkają jeszcze na Kazimierzu.

„No tak, trzeba było jakoś odebrać niepłacone podatki żydowskie. Nieruchomości były w końcu tylko częściową rekompensatą za wieloletnie unikanie płacenia daniny” – pomyślał król przed powrotem do czekającego na niego ciepłego łóżka.

Adiutant przyniósł jeszcze letnią wodę do popicia przed snem. Wtedy do pomieszczenia służby przylegającego do komnaty królewskiej weszli trzej ochroniarze. Ich miny zdradzały zakłopotanie pomieszane z agresją. Oficer pozwolił sobie stanąć w drzwiach sypialni i rzekł:

– Wasza Ekscelencjo, kontrwywiad donosi o możliwej próbie zamachu na waszą osobę.

– Jak to?

– W strzelaninie na Kazimierzu raniono śmiertelnie Anglika, który przebywał w niezamieszkałym lokalu. Anglik przed śmiercią przyznał się, że miał rozkaz zabić króla. W mieszkaniu znaleziono broń snajperską i różnego rodzaju amunicję, która nie pasowała do broni znalezionej przy zabitym. Istnieje prawdopodobieństwo, że zamachowców jest więcej. Prosimy nie podchodzić do okna. Jutro dowódca straży zamelduje się Waszej Wysokości i zaproponuje wcześniejszy wyjazd do Warszawy pociągiem pancernym.

– Niech i tak będzie.

– My zostajemy tutaj z panem adiutantem.

Rzeczywiście, król już następnego dnia wyjechał z Krakowa, rezygnując z całego wachlarza uroczystości towarzyszących koronacji. Za to w Warszawie czekała na niego praca związana z nieprzekazanym jeszcze urzędem prezydenckim. Było tyle do zrobienia. Zmienił się ustrój państwa. Procedowanie większości praw odbywało się teraz nieco inaczej. Musiano wprowadzić roczny okres przejściowy, podczas którego miały współistnieć prawa stare i nowe. Sama konstytucja, zmieniona niedawno, nie była w pełni funkcjonalna. Prawo państwowe to był dopiero wierzchołek góry lodowej. A przecież trwała wojna i należało bez zbędnej zwłoki pokierować państwem. Decyzyjność prezydenta przechodziła teraz na króla i jego dwór, a przede wszystkim na jego głównego przedstawiciela, czyli kanclerza. Chwilowo niczego to nie wnosiło, ponieważ Bronisław nie wyznaczył jeszcze wykonawcy swojej woli.

Trwały przymiarki do drugiego najważniejszego urzędu, a największą uciechę miały zakłady bukmacherskie typujące, kto zostanie kanclerzem. Przynajmniej tym mogli się radować ludzie podczas tych trudnych wojennych dni pełnych wyrzeczeń i strat.

Przed Graciem wiele ważnych pertraktacji, politycznych i wojskowych. Musiał namówić Turcję na opowiedzenie się po stronie państw Osi, ponieważ jeśli miałaby się powieść operacja zakaukaska, to tylko z udziałem Turcji. W tym czasie trzeba by przekonać Hitlera do uderzenia na południe, chociażby dlatego, że na północy i w środku wytworzył się impas. Należało też wymóc na dowodzącym lotnictwem Osi marszałku Göringu zmianę strategii na zachodzie albo ściągnąć stamtąd cztery brygady ciężkich myśliwców, które ponoszą coraz dotkliwsze straty podczas obrony tylko niemieckiego przemysłu. Dwieście samolotów przydałoby się na wschodzie, aby wesprzeć planowaną ofensywę.

Nie wolno też zapominać o problemach natury gospodarczej. Rolnictwo mimo wielkiego skoku technicznego przestawało nadążać za potrzebami armii i społeczeństwa, a to tylko część kłopotów. W większości przypadków odnotowano niedobór surowców. Poza kilkoma chlubnymi wyjątkami brakowało wszystkiego. Fabryki, huty i kopalnie meldowały o przestojach, których nie dało się zrzucić na karb kłopotów z zarządzaniem. Odejście od scentralizowanego planowania nie przynosiło oczekiwanych rezultatów, ponieważ Polska jako kraj rozwijający się, ale nadal biedny nie miała dużej własności prywatnej. Ta bowiem dopiero tworzyła się wraz z klasą średnią. Jeszcze gorzej działo się na płaszczyźnie naukowej: prawie dziewięćdziesiąt procent instytutów badawczych stanowiło własność państwa. Zarządzanie nimi poprzez aparat państwowy – nie zawsze skory do rozsądnego gospodarowania potencjałem – nie przekładało się na relacje z przemysłem. W efekcie nie kierowano się potrzebami odbiorców, co było jednym z ważniejszych zadań.

4

23 maja 1942 roku

Niemieckie 6 Armia Pancerna i 4 Armia Pancerna

Orzechowo

Na wschód od Moskwy

Obie strony konfliktu oczekiwały na ruch przeciwnika. Wiadomym było, że każda z nich przygotowuje własne, aktywne posunięcia. Oberkommando der Wehrmacht popełnił duży błąd, nie doceniając wroga. Rosjanie po klęsce w Moskwie ponad dwukrotnie zwiększyli liczebność wojsk i sprzętu. Niemcy nie mogli sobie pozwolić na takie uzupełnienia. Dwumiesięczna przerwa w działaniach przyniosła Wehrmachtowi spodziewane wytchnienie, ale i niepotrzebną nadzieję. Sztaby jednak nie próżnowały. Czujny był również Hitler, który coraz częściej wtrącał się w dowodzenie swoich generałów. Od samego początku takich ingerencji stało się jasne, że bardziej przeszkadza, niż pomaga zachłyśnięty własną dotychczasową nieomylnością.

Wcześniej, bo piątego kwietnia, opętany rozliczeniem się ze Stalinem wydał Dyrektywę numer 42 Zdobycie ośrodka władzy. Nie wiadomo, co skłoniło niemieckiego dyktatora do pogoni za sowieckim odpowiednikiem. Powszechnie uważa się, że chodziło o rewolty przeciwko bolszewikom na terenach zajmowanych przez Niemców. Rzeczywiście, sztab uważał, że to może mieć nieprzyjemne skutki w późniejszym czasie.

Dwie armie niemieckie – 6 Armia generała Friedricha Paulusa oraz 4 Armia Pancerna generała Hermanna Hotha – otrzymały stosowne uzupełnienia i dwudziestego trzeciego maja po siedemdziesięciu ośmiu minutach nawały artyleryjskiej ruszyły na wschód. Generał Paulus początkowo zamierzał iść najkrótszą drogą, czyli szosą na Niżny Nowogród, który stanowił cel operacji. To tam przebywał teraz rząd sowiecki ze Stalinem. Generał zmienił zdanie, ponieważ uświadomił sobie, że właśnie na trasie Moskwa–Niżny Nowogród napotka najsilniejszy opór. Skorygował swoje posunięcie. Pierwszym i pośrednim celem miało być Iwanowo, a potem – w zależności od rozwoju sytuacji – albo Kineszma, albo Niżny Nowogród. Czwarta Armia Pancerna miała podejść do celu głównego, zdobywając po drodze Murom, a następnie przejść prawym brzegiem Oki przez Pawłowo do Niżnego Nowogrodu. Zakładano, że w tym czasie duże jednostki sowieckie wpadną do kotła pod Włodzimierzem. Zdobycie celu oddalonego o trzysta trzydzieści kilometrów oceniano na miesiąc działań.

Gdy ucichła artyleria, cały front od miasta Siergijew Posad do Kołomny ruszył na wschód. Opór początkowo był trudny do przełamania, gdyż Rosjanie mieli tam duże siły: 62 Armię generała Czujkowa i 64 Armię generała Szumiłowa. Być może operacja „Fall Blau” spaliłaby na panewce, gdyby nie błędne rozmieszczenie umocnień wroga, które już po dwóch dniach bitwy zostały przełamane. Co trzeba było przyznać, armie rosyjskie nie wpadły w panikę i wycofywały się, zachowując spokój. Walką opóźniały postępy armii niemieckich, żeby ostatecznie odejść w kierunku Włodzimierza, utrudniając realizację zadania armii Paulusa. Generał Hoth spotkał za to na swojej drodze 2 Armię Pancerną generała Teriochina i 51 Armię generała Trufanowa, którzy także spowalniali armię pancerną. Pochód na wschód ułatwiała Niemcom 4 Flota Powietrzna generała Wolframa von Richthofena posiadająca dziewięćset siedemdziesiąt samolotów.

Piątego czerwca nastąpiło pierwsze rozczarowanie. Sowieckie 62 Armia i 64 Armia, odskoczywszy od 6 Armii niemieckiej, przygotowały kontratak. Bitwa trwała przez trzy kolejne dni. Paulus nabierał wątpliwości, czy zdąży do Iwanowa na czas. Musiał przerzucić z pośrednich kierunków dywizje piechoty, żeby unieszkodliwić Rosjan, jednak ci zdążyli się pozbierać i znowu odskoczyli, unikając zdziesiątkowania.

Trochę lepiej wiodło się generałowi Hothowi. Jego przeciwnicy nie stawiali tak mocnego oporu, więc spychał ich na wschód w tempie zgodnym z planami.

Grupa Armii Środek to nie tylko 6 Armia Pancerna i 4 Armia Pancerna. W jej skład wchodziły jeszcze 11 Armia i 17 Armia. Dwie ostatnie szły na flankach sił głównych, ale nie miały takich problemów jak czołówka uderzeniowa.

Po dwóch tygodniach ofensywy pierwszym, który mógł zrealizować stawiane przed nim zadanie, był generał Hoth. Czołgiści widzieli przez swoje lornetki przedmieścia niedużego miasta Murom rozłożonego nad rzeką Oką. Wtedy jeszcze nic nie zapowiadało, że niedługo wystąpią problemy. W tym dniu wywiad potwierdził wiadomość od złapanego sowieckiego oficera, że dowodzenie nad frontem centralnym przejęli marszałek Wasilewski i czterogwiazdkowy generał Żukow. Niby nic to nie wnosiło do sytuacji, ale analitycy w OKW stwierdzili, że obaj wyżej wymienieni pełnią funkcję strażaków Stalina. Coś musiało być na rzeczy.

Kiedy czołgi Hotha zbliżyły się do miasta, ustawione za rzeką wyrzutnie rakiet BM-8 rozstrzelały nieostrożną niemiecką jednostkę. Straty były spore. Chwilowe niepowodzenie nie mogło jednak zatrzymać sprawnie działającej machiny Hotha. Generał szukał odpowiedniego brodu na przeprawę i już zdecydował, że obejdzie miasto od południa, przez wyspę naprzeciwko wsi Drużba, kiedy dowiedział się, że silne jednostki sowieckie kontratakują z kierunku miasteczka Mielenki. Zaprzestano przygotowań do przeprawy i skonstruowano kontruderzenie. Rosjanie źle ocenili sytuację. Może działanie powiodłoby się z chwilą zaskoczenia, ale to Hoth miał teraz atuty w ręku i sowiecka czołówka została zmasakrowana w boju spotkaniowym pod Turgieniewem. Czarę goryczy przelały podchodzące pod Mielenki jednostki 17 Armii. Obrońcy musieli ratować się ucieczką za Okę, ale większość z nich i tak pozostała na tej ziemi na zawsze.

Hoth mógł wrócić do pierwotnej koncepcji i wykonał swój manewr z desantem przez wyspę. Rosjanie musieli całkowicie zignorować taką możliwość, bo wojska generała przeszły na drugą stronę rzeki praktycznie bez strat. Kiedy Sowieci się zorientowali, że zagony pancerne są już po drugiej stronie i wypierają sołdatów z miejscowości Nawaszyno, zaczął się masowy odwrót. Jednak teraz 4 Armia Pancerna miała zdecydowaną przewagę i Rosjanie, żeby nie ulec rozbiciu i okrążeniu, musieli szybko odskoczyć od Niemców. Wehrmacht ruszył w pośpiechu na Niżny Nowogród prawym brzegiem Oki. Następne ważne miasto po drodze do celu to Pawłowo. Hoth spodziewał się, że zdobędzie je bez niespodzianek ze strony Armii Czerwonej. Co ciekawe, na trasie przemarszu jego wojsk pancernych Rosjanie nie zostawili żadnych jednostek opóźniających. Samo miasto zdążono ufortyfikować, więc Hoth obszedł je od południa. Do celu pozostał mu jedynie mały skok. Prawobrzeżne przedmieścia Niżnego Nowogrodu przywitały czołówki pancerne dobrze przygotowanymi liniami obrony. Czwarta Armia doszła do Wołgi, ale nie rozpoczynała szturmu, ponieważ ubezpieczająca ją 17 Armia bez przerwy odganiała się od kontratakujących dywizji strzeleckich. Poza tym Hoth czekał na Paulusa, który miał opóźnienie.

Generał Paulus zdobył Iwanowo z tygodniowym poślizgiem w stosunku do założeń sztabu w Berlinie. W takiej sytuacji został zmuszony do przyśpieszenia marszu na Niżny Nowogród. Problemów przysparzała mu przydzielona do flankowania 11 Armia. Po pierwsze nie nadążała, po drugie narażona była na liczne, niebezpieczne kontrataki. Paulus bał się rozpędzić, bo istniała szansa, że Rosjanie wejdą w lukę pomiędzy armiami.

Wojska Paulusa zostały też zaatakowane w połowie drogi do Niżnego Nowogrodu, ale po trzech dniach znowu nacierały. Generał nie dotrzymał terminów i zagroził powodzeniu całej operacji.

W tym czasie lotnicy 4 Floty Powietrznej meldowali o wywożeniu z miasta dużej liczby ładunków. Nie było rady na to, że front nie chciał się przesunąć o te kilkadziesiąt kilometrów. Wobec takiego obrotu sprawy Hoth ściągnął dywizje piechoty i rozpoczął szturm od południa oraz parł częścią sił wzdłuż lewego brzegu Oki. Uderzenie na miasto już po pierwszym dniu zakończyło się zdobyciem prawobrzeżnej jego części; starszej, z zamkiem i urzędami państwowymi. Tu kończyły się możliwości armii pancernej – Hoth zaczął wycofywać wozy bojowe i przerzucać je na lewy brzeg.

Szósta Armia doszła w końcu do Wołgi w okolicach miasta Bałachna i rozpoczęła ciężkie boje z dobrze przygotowaną przez generała Żukowa obroną. Szła jeszcze siłą rozpędu, ale nie mogła zrobić za wiele, ponieważ jej składowe musiały asekurować tyły. Czwarta Armia Pancerna odrzuciła Rosjan od miejscowości Dzierżyńsk i podeszła do Niżnego Nowogrodu, eliminując lotnisko na swojej drodze.

Ostatecznie miasto otoczono, a dywizje, które spowalniały przemarsz wroga, usadowiły się na flankach i ciągle nękały oraz szarpały Niemców. Z kolei 11 Armia i 17 Armia podciągały swoje oddziały z każdym dniem. Hitler chwilowo był zadowolony, ale wolałby, żeby miasto upadło jak najwcześniej. Rosjanie jednak bronili się wytrwa­le, szokując dowódców niemieckich. Potwierdziło się też przypuszczenie wywiadu: Sowieci zdążyli przenieść rząd do Kazania i wytyczne Hitlera nie mogły zostać zrealizowane. Kanclerz kazał w swojej wściekłości zniszczyć miasto, ale ani Hoth, ani Paulus nie byli tak głupi, żeby poświęcać środki na tak bezsensowny rozkaz. Zwłaszcza że już w ciągu pierwszego tygodnia oblężenia stracili siedem tysięcy ludzi oraz ponad dwieście czołgów i dwieście czterdzieści samolotów. Armie niemieckie znowu nadawały się do regeneracji, a przy tym armie rosyjskie wydawały się czynne operacyjnie. Trzeba było utrzymać pozycję i przy łucie szczęścia zdobyć lewobrzeżną część miasta.

Chcąca pomóc atakującym Luftwaffe popełniła duży błąd i zbombardowała miasto, zamieniając jego przemysłową dzielnicę w morze ruin. Wbrew pozorom sytuacja ta później przysporzyła obrońcom miejsc do tworzenia zasadzek i punktów oporu. Żelbetonowe ściany były nieprzeniknione dla wszelkiej maści pocisków, więc należało zdobywać teren dom po domu – a nawet piętro po piętrze i pokój po pokoju. Nowych obiektów wybudowano tu w ostatnim okresie dużo. Miasto po rewolucji miało populację rzędu sześćdziesięciu tysięcy, a teraz dobijało do czterystu pięćdziesięciu tysięcy mieszkańców. Można by rzec, że stało się jednym z kilkunastu miejskich beneficjentów komunizmu. Drugiego lipca Stawka ogłosiła słynny później rozkaz 227 nazywany Ani kroku w tył, Stalin przyznał Niżnemu Nowogrodowi status twierdzy i liczył na bohaterską postawę obrońców.

W taki oto sposób „Fall Blau” z operacji błyskawicznej przerodziła się w uporczywą wymianę ciosów i utrzymywanie pozycji za wszelką cenę. Sytuacja nie ulegała zmianie przez ponad miesiąc.

Nad głowami Niemców przeszły pociski z ciężkiego karabinu maszynowego. Albo były mocno nietrafione, albo cel stanowiło coś innego. Mniejsza o to, bo udało się ustalić lokalizację stanowiska męczącego ich od dwóch dni karabinu. W stronę sowieckiego gniazda maszynowego momentalnie poleciały serie z działek przeciwlotniczych. Należało mieć nadzieję, że celne. Jako wsparcie Rosjan odezwały się granatniki.

– Kryć się! – padł krótki rozkaz, ale nikomu, nawet młokosom, nie trzeba było przypominać, co się robi po usłyszeniu głuchych pyknięć rosyjskich wyrzutni granatów.

Niestety szczęście nie dopisało obsłudze karabinu maszynowego. Granat spadł dokładnie w środek ich kryjówki. Nie było co zbierać. Sierżant się obawiał, że nie znajdzie nawet nieśmiertelników.

– Wypatrujcie nowych gniazd i wtaczania dział – przykazał i sam schował się niżej w okopie, żeby dojeść kanapkę, a w zasadzie pajdę ze słoniną i ogórkiem kiszonym.

Właśnie odgryzał solidny kęs, kiedy od strony sowieckiej rozległo się „ura!”. Sierżant pomyślał, że ruscy uwzięli się na niego i nie dadzą mu zjeść. Wychylił się i już miał przyłożyć do oczu lornetkę, ale stojący obok niego szeregowy, dwudziestoletni mieszkaniec Hanoweru, otrzymał trafienie prosto w czoło.

– Snajper! – krzyknął ostrzegawczo. Hanowerczyka już nie uratuje, ale może kogoś innego.

Takie sytuacje powtarzały się każdego dnia. Pojawiał się snajper, a potem niemiecki as tego fachu wyskakiwał na tyłach i rozwalał Rosjanina. Major, dowódca berlińskiej szkoły snajperów, rzetelnie oczyszczał pole. Rosjanie nadal podchodzili, skradali się i strzelali oraz obrzucali Niemców granatami. Jasną rzeczą było, że niemieccy żołnierze odgryzali się Sowietom. Po chwili strzelało wszystko, co było w okolicy. Liczba ofiar rosła. Sanitariusze biegali, udzielając pomocy, ale ich praca wcale nie była bezpieczniejsza. Nawet gorzej – często to oni padali ofiarą szału obu stron.

Pod wieczór wszystko, co pozostało z kompanii, zluzowano. Kryjący się w podziemiach fabryki części samochodowych sierżant trzymał pęk nieśmiertelników. Nie były to wszystkie, które leżały na polu walki – niektórych nie znalazł albo nie mógł dosięgnąć. Żałował, ale nie mógł ryzykować własnym życiem, a miał ochotę wrócić do żony i dzieci. W tej chwili na miejsce jego oddziału wkroczyła piechota z 5 Dywizji 17 Armii. Po odgłosach dochodzących z pola walki domyślał się, że na linii frontu toczy się krwawa potyczka. Rosjanie unieszkodliwili niemieckie lotnictwo. Podciągnęli własne oddziały tak blisko, że nie można było już bezpiecznie wspomagać piechoty. Czwarta flota próbowała blokować przeprawy na Wołdze. W kwestii lotnictwa statystyki się wyrównały. Rosjanie coraz częściej bombardowali linie niemieckie, a zaopatrzenie nie nadążało ze sprowadzaniem potrzebnych artykułów. Niedomagało wszystko.

Potężna eksplozja zatrzęsła ziemią, ze ścian, z rur i sufitów opadł proch. Zaskoczony sierżant postanowił sprawdzić, co to było, bo miał wrażenie, że wybuch się powtórzył, tylko gdzieś dalej. Wbiegł po schodach na poziom gruntu. Tu siedziało dwóch wystraszonych młokosów.

– Co to był za wybuch?

Nie odpowiedzieli mu, z ich uszu ciekła krew. Uratowali życie, ale stracili słuch. Z linii frontu wycofywał się panzer IV, wersja nowsza, długolufowa. W wieżyczce siedział dowódca. Sierżant poznał go trzy dni temu – to żołnierz 4 Armii Pancernej generała Hotha.

– Wycofujemy się! – krzyczał. – Ruskie od pięciu dni zamykają nas w kleszczach. Wszystkie mobilne oddziały mają się wyrwać z okrążenia, żeby potem przebić korytarz.

– No to ja muszę zostać. Będę czekać.

– Nie bądź głupi, jakoś się wytłumaczysz, a będziesz żyć.

– Ale jak to: okrążają nas?

– Od pięciu dni prowadzili ofensywę na skrzydłach. Przełamali Rumunów na północy i Bułgarów na południu – tłumaczył pancerniak. – Potężne armie pancerne. Sztab oblicza, że do zamknięcia pierścienia pozostały góra dwa dni.

– Podjadę do sztabu, ale zostaję.

– Jak sobie chcesz, Hermann.

Sierżant wskoczył na błotnik i czołg ruszył w stronę sztabu dywizji. Nie ujechali daleko, kiedy kolejna eksplozja zniszczyła zabudowania, w których spała reszta kompanii Hermanna. Podmuch fali uderzeniowej zrzucił go z pojazdu. Czołgiści nie zauważyli, że dowódca się zgubił. Teraz nie miał już nic z wyjątkiem pęku nieśmiertelników. Widział, że czołg pojechał dalej, wprost do sztabu 5 Armii i tam się zatrzymał. Sierżant chciał pobiec do kolegów, ale usłyszał dziwny szum i zaczął się doszukiwać jego źródła. Spojrzał w powietrze, ale niczego nie dostrzegł, chociaż był pewny, że dźwięk pochodzi stamtąd. W ostatniej chwili upadł na ziemię do leja po bombie. Okolicą targnęła eksplozja siły, jakiej jeszcze nie zaznał. „To chyba tonowa bomba lotnicza” – pomyślał, a potem zasłabł.

Czołówki 6 Armii Pancernej i 4 Armii Pancernej nie miały pojęcia, że Sowieci zastawili pułapkę. W okolicach Sarowa i Kostroma przygotowano potężne zgrupowania wojsk. Sowiecka 65 Armia wzmocniona wycofującymi się 62 Armią i 64 Armią na północy oraz 21 Armią wraz z 2 Armią i 51 Armią na południu masakrowały flanki. Łączona 17 Armia na północy poniosła największe straty i mogła się jedynie wycofywać. Trochę lepsza sytuacja była na południu: 11 Armia nadal stawiała opór i dlatego worek okrążenia jeszcze się nie zamknął. Hitler nie zgodził się na wycofanie wszystkich sił, lecz tylko tych mobilnych. Czołgi 4 Armii Hotha rwały więc do tyłu, żeby uniknąć zamknięcia.

W okolicach Moskwy stacjonowały duże siły niemieckie i sposobiły się do ataku, ale tragedia rozgrywała się dwieście kilometrów na wschód. Nie było możliwości, aby jednostki te zdążyły. Mogły, a nawet musiały uderzyć z marszu. Tylko na tyle liczyli oficerowie z OKW.

Dwa dni później, kiedy jeszcze tliła się nadzieja na uniknięcie katastrofy, nagle pękła obrona południowej flanki i pięćset tysięcy żołnierzy Wehrmachtu zostało otoczonych. Hitler nakazywał im się przebijać na zachód, w kierunku zbliżającej się odsieczy, przy czym zabronił wycofywania się z miasta. Zadanie niemożliwe do wykonania. Paulus, naciskany przez Żukowa i Wasilewskiego, bez wsparcia ani zaopatrzenia nie miał szans. Nawet lotnictwo go opuściło i odmówiło transportu zaopatrzenia mostem powietrznym. Pozostałe w mieście 6 Armia i duża część 4 Armii okopały się na szosie moskiewskiej. Niestety przestrzeń pomiędzy niemieckimi oddziałami powiększała się, zamiast zmniejszać.

Tydzień później sformowano uderzeniową Grupę Armii Wołga pod dowództwem marszałka Ericha von Mansteina. Jej trzonem zostały jednostka pancerna generała Guderiana oraz pozostałości armii Hotha. Grupę tę wzmocniono o cztery dodatkowe dywizje pancerne i dywizje piechoty zmotoryzowanej. Czwarta Flota Powietrzna także dostała posiłki.

Rozpoczęło się uderzenie.

Operacja pod kryptonimem „Wiosenny sztorm” początkowo szła tak, jak zakładał sztab grupy armii, ale już po paru dniach zorientowano się, że Rosjanie postawili wszystko na jedną kartę i nie pozwolą uratować 6 Armii. Przeciw czterem jednostkom niemieckim Sowieci postawili sześć zaprawionych w bojach armii gwardyjskich. Liczebnie stany ludzkie i sprzętowe były wyrównane, ale w takim przypadku oznaczało to wielkie straty po stronie atakujących. Nie same liczby wygrywają wojnę. Rosjanie uzbierali z fabryk za Uralem najnowsze KW-2 i T-34-85, w powietrzu pojawiły się nowe niszczyciele czołgów Ił-2 oraz myśliwce Ła-7. Armia Czerwona wzmocniła też artylerię do niewiarygodnej liczby pięćdziesięciu armat dużego kalibru na kilometr. Niemcom szykowała się podwójna klęska. Metoda wojny błyskawicznej się nie sprawdzała. Wehrmacht zdobywał teren krwawymi ofiarami, a Rosjanie umiejętnie się wycofywali, przygotowawszy zawczasu drugą i trzecią linię obrony.

Piętnastego lipca u Niemców wystąpiły pierwsze objawy poważnego kryzysu. Wszystkie fronty stanęły i walczyły tylko grupy pancerne. Oberkommando der Wehrmacht powoli dochodził do wniosku, że kontruderzenie było niedoszacowane, i zaczął pośpiesznie podsyłać dywizje, ale efektów nie było widać. Tymczasem sytuacja 6 Armii przedstawiała się fatalnie. Hitler nie chciał uwierzyć w wielkość strat i zarzucał defetyzm relacjonującym sytuację oficerom. Prawda była jeszcze bardziej przerażająca niż raporty. Z taboru konnego nic nie zostało, nad żołnierzami Paulusa krążyło widmo głodu. Generał wysyłał do Berlina prośby o zgodę na poddanie się. Hitler jednak stanowczo odmawiał, a potem złośliwie awansował Paulusa na feldmarszałka, licząc, że ten honorowo odbierze sobie życie.

Dosyć niespodziewanie dwudziestego piątego lipca Guderian przełamał obronę i przebijając się przez trzy pasy umocnień, wszedł na tyły 64 Armii. Ta jednak nie spanikowała, tylko zaczęła stawiać znaczny opór, a dowodzący całym przedsięwzięciem generał Żukow przystąpił do serii kontruderzeń w celu odciągnięcia głównych sił od wyłomu. Sytuacja unormowała się po dwóch dniach, ale Niemcy mieli już do Paulusa mniej niż dziesięć kilometrów. Koszty operacji „Fall Blau”, a następnie próby jej uratowania okazały się koszmarne. Jeśli wierzyć statystykom, bezpowrotnie utracono do sześciuset tysięcy żołnierzy. Wehrmacht mógł się nie podnieść z tej klęski.

Dosłane dodatkowe trzy dywizje, w tym dwie SS, dziesiątego sierpnia śmiałym uderzeniem przerwały okrążenie i Niemcy zaczęli poszerzać pas połączenia. Armię Paulusa zastano w opłakanym stanie. Oswobodziciele na widok szkieletów ludzi nie wierzyli, że żołnierze ci jeszcze kiedyś wrócą na front. Mimo ciosu, który otrzymała armia niemiecka, Goebbels odtrąbił wielki sukces, a feldmarszałkowi Paulusowi zgotowano w Berlinie defiladę zwycięstwa.

Niżny Nowogród wpadł w ręce niemieckie trzydziestego września. Miasto już od dawna nie miało znaczenia politycznego ani gospodarczego, a co najwyżej – prestiżowe.

Hitler został zwiedziony na manowce przez Stalina, który wysyłał wyraźne sygnały, że nie ruszy się z miasta. W tym czasie przeniósł się do Riazania oddalonego o kolejne dwieście kilometrów na wschód. Kanclerz potrzebował teraz nowego celu, a ten dali mu Polacy. Ich półtoramilionowe siły zbrojne – połączone Grupa Armii Północ i Grupa Armii Południe – stacjonowały teraz na Dzikich Polach gotowe do uderzenia na Kaukaz. Plan Polaków wydawał się ciekawy i ten jeden raz można było spróbować zrobić coś po ich myśli. Hitlerowi oczywiście umykał szczegół, że armia niemiecka po batalii o Niżny Nowogród nie była w stanie przeprowadzić operacji zaczepnej. Pchał do ataku Wehrmacht, a należało sprowokować Polaków do samodzielnego uderzenia na południe.

5

25 maja 1942 roku

Gospodarstwo Dadyczów

40 kilometrów na zachód od Wilna

Młodsi bracia Sylwestra Dadycza prowadzili niezwykle dziwne gospodarstwo. Jako pierwsze rzucały się w oczy rozmiary budynków. Dadyczowie nie oszczędzali na materiałach i potrafili przewidywać rozwój sytuacji. Posiadali magazyny, przetwórnie, stodoły, warsztaty i domy. Kiedy kupili posiadłość, stały na niej zaniedbany dworek i zniszczone zabudowania gospodarcze. Z tamtych czasów pozostał tylko dworek, który dzisiaj jest biurem. Nie miało sensu odbudowywanie sypiących się stodół, więc je rozebrano, a w ich miejscu wzniesiono profesjonalne magazyny. Studia ekonomiczne przynosiły efekty. Rodzinne przedsiębiorstwo rozwijało się prężnie, zarabiając na żywności. Właściciele skupowali płody rolne, przetwarzali je i przechowywali. Obrót towarem spowodował, że stali się znani oraz zamożni. Tym samym zostali zmuszeni do utrzymania wysokiej jakości towaru i standardu usług. Z roku na rok, z sezonu na sezon zwiększali wpływy i powiększali gospodarstwo. Potem budowali nawet mieszkania dla pracowników, a ich oferta poszerzyła się o obsługę narzędzi rolniczych.

Ich najstarszy brat wrócił do kraju z żoną i dziećmi, ale nie przystąpił do interesu, jak mu proponowali młodsi bracia. Próbował się usamodzielnić. Ostatecznie zamieszkał w pobliżu, ale chodził swoimi ścieżkami. Najprawdopodobniej odcisnęło się na nim piętno komunizmu i teraz podświadomie chciał odsunąć śmiertelne zagrożenie od rodziny i kraju. Skorzystał z tego, że rodzina posiadała w Wilnie spichlerz z kilkoma pomieszczeniami dającymi się łatwo przerobić na pokoje. Sylwester mieszkał tam w okresach, kiedy uczęszczał do szkół. W 1939 roku ukończył wieczorową szkołę chorążych, ale nie wstąpił do wojska. W miarę możliwości starał się podnosić kwalifikacje. Niezwykłym zbiegiem okoliczności udało mu się uzyskać patent nawigatora cywilnych statków powietrznych i po paru miesiącach latał w wileńskiej komórce LOT-u. Wilno miało tylko kilka przelotów rejsowych tygodniowo. Zarabiane pieniądze wystarczały jedynie na utrzymanie rodziny, dlatego Dadycz chętnie brał dodatkowe kursy. Przeloty towarowe zdarzały się coraz częściej i po prostu zaczynało brakować nawigatorów.

Działając równolegle, wojsko rozwinęło Wileńską Eskadrę Bojową. Bardzo szybko się okazało, że specjalistów jest w niej jak na lekarstwo. Przy okazji braków kadrowych obie formacje doszły do wniosku, że LOT będzie wypożyczał armii swoich nawigatorów.

W 1940 roku Dadycz parę razy w tygodniu latał dla wojska, zdarzało się, że sprowadzał samoloty na wojskowe lotniska, a czasem prowadził szkolenia dla początkujących lotników i nawigatorów. Wtedy otrzymał pierwszą propozycję przejścia do służby, ale się nie zdecydował.

Później propozycje stawały się częstsze, a loty służbowe – rzadsze. Ostatecznie wybuch wojny w 1941 roku przesądził sprawę i Dadycz dał się namówić na służbę. Początkowo latał w brygadzie zaopatrzenia, ale inne liniowe eskadry często cierpiały na niedobór nawigatorów. Zamieniał więc junkersy na wichry lub misie. Wtedy zetknął się ze spadochroniarzami. Wprawdzie pracownicy byli przeszkoleni, jednak weszły w życie przepisy o tym, że personel latający musi mieć umiejętności takie jak skoczkowie. Po dwóch tygodniach ściśle tajnych szkoleń chorąży Dadycz otrzymał przydział do jednostki stacjonującej w rejonie Wiaźmy. Jak na złość, kolejne tygodnie nie obfitowały w przeloty pasażerskie. Za to namnożyły się kursy towarowe do zdobytej Moskwy.

Standardowo obciążony płatowiec LWD-4 Miś oderwał się od murawy lotniska towarowego oddalonego o sześć kilometrów od rogatek Wiaźmy i wolno zdobywał wysokość. Duże natężenie ruchu na tej trasie spowodowało, że nazwano ją mostem powietrznym. Chorąży znał ją na pamięć jak wcześniej trasy Wilno–Lwów czy Wilno–Sztokholm, wykonywał bowiem kilka lotów do Moskwy dziennie. Kabina LWD była tak skonstruowana, że obok pierwszego pilota mógł siedzieć drugi pilot lub nawigator. Sylwester miał czas, żeby się przypatrzeć czynnościom pilotów. Były momenty, kiedy za sterami siedział sam. Zaprzyjaźnieni piloci, trochę dla własnego zabezpieczenia, nierzadko zaznajamiali nawigatorów lub techników z różnymi fazami lotu. W ich mniemaniu mogło to się przydać, a nawet uratować życie.

Prędkość przelotowa wynosiła dwieście siedemdziesiąt kilometrów na godzinę, zatem teoretycznie podróż trwała prawie dwie godziny. Ostatnio nad Moskwę nie zapuszczały się już rosyjskie samoloty Jak-1 i Mig-3. Ich miejsce zajęły polskie myśliwce i tak oto most powietrzny często napotykał patrole polskich PZL-50 Jastrząb i PZL-48/III Lampart.

Coś w obronie przeciwlotniczej musiało pójść nie tak, bo nagle od wschodu pojawiło się pięć Jaków-1. Pierwszy atak nastąpił od przodu, lecz sowiecki pilot się nie postarał. Pełna seria z karabinów maszynowych przeszła tuż obok prawego skrzydła, zaznaczając swoje istnienie kilkunastoma smugami. Wyglądało to tak, jakby wszystkie pociski wystrzelono z jednego punktu. Pilot pierwszego myśliwca nie trafił, ale przeciwników było więcej, a miś nie miał uzbrojenia. Natychmiast wezwano maszyny osłony.

Trzeba było się liczyć z tym, że nim przylecą posiłki, resztki samolotu transportowego będą się dopalać na ziemi. Myśl o zrzucie ładunku szybko odeszła w zapomnienie, bo różnica prędkości czy zwrotności nic nie dawała.

Napastnicy drugim razem ustawili się za transportowcem. Pilot kołysał płatowcem, nieznacznie utrudniając myśliwcom robotę. Pierwsza seria znowu przeszła obok. Druga zadzwoniła o aluminiową blachę samolotu będącą polskim patentem. Szczęśliwie maszyna się nie zapaliła, a z silnika nie wydobyła się nawet cienka strużka dymu ani paliwa. Trzecia seria zahaczyła o tylne usterzenie. Samolot nie stracił sterowności, chociaż stery reagowały inaczej niż zwykle. Drugi sowiecki pilot po opróżnieniu magazynków zdobył się na zrównanie lotu z misiem i patrzył, co robią polscy piloci.

Trzeci pilot albo był bardziej doświadczony, albo podszedł do problemu zupełnie inaczej. Zaczął się zbliżać i pierwszą serię posłał z odległości dwa razy mniejszej niż poprzednik. Efekt niestety był dla Polaków znaczący. Trafiony lewy rzędowy silnik Foka wprawdzie nie przestał pracować, ale stracił moc. Kolejna seria objęła kabinę. Głośne trzaski świadczyły o przejściach kul przez blachy zabezpieczeń, które w tym samolocie były symboliczne. Miś wyraźnie odbił na lewo. Dadycz w pierwszym momencie pomyślał, że pilot ma jakiś nowy pomysł na wyjście z tarapatów. Niestety skręt był tylko efektem poważnej rany, którą odniósł towarzysz podróży. Samolot kierował się ku ziemi, a ponieważ nie lecieli na wysokim pułapie, to czasu na reakcję pozostało mało. Dadycz przejął stery i usiłował od razu podciągnąć maszynę i doprowadzić ją chociaż do wyrównania. Niestety bezwładność płatowca to utrudniała. Namęczył się, ale w końcu wyrównał. W tym czasie sowieckie myśliwce parę razy oddały serię w polski samolot transportowy. Nie były to czyste trafienia, ale te na pozór drobiazgi jeszcze bardziej pogarszały sytuację LWD.

Samolot ciągnął się nad lasem może jakieś pięćdziesiąt metrów, kiedy lewy silnik w końcu zapłonął. Maszyna momentalnie opadła na lewe skrzydło, a prawy silnik nie był w stanie doprowadzić do wyrównania lotu. Miś znalazł się dwadzieścia metrów nad drzewami. Dadycz miał wrażenie, że niektóre drzewa szorują mu po dnie kadłuba. Znalazł wreszcie i zamknął dźwignię dopływu paliwa do lewego silnika, ale ogień nie chciał zgasnąć.

– Jastrzębie do misia, jastrzębie do misia w kłopotach – usłyszał w słuchawkach.

– Zgłaszam się – odpowiedział po chwili zastanowienia.

– Odpędzamy jaki, a ty musisz doprowadzić samolot do łąki za lasem. Leć pięćset metrów na wprost. Dasz radę?

– Pilot nie żyje. Jestem nawigatorem – oznajmił, jakby chciał znaleźć wytłumaczenie nadchodzącej kraksy.

– Pokazywał ci, jak się ląduje?

– Coś tam wiem.

– Nie zapomnij wypuścić podwozia, potem opuść klapy i sloty. Masz sloty? Bo nie wiem.

– Mam.

– No to opuścisz w pozycji do lądowania. Zrozumiałeś?

– Tak.

– Prawego silnika nie duś, i tak masz bardzo mało mocy, więc nie wytracaj prędkości gazem. Jasne?

– Jasne.

– I jeszcze jedno: jak wyjdziesz z tego cało, to uciekaj z maszyny. Nie wiadomo, czy nie eksploduje.

– Zrozumiałem.

– A potem będziemy nad tobą krążyć, aż ktoś po ciebie przyjedzie. Najprawdopodobniej Niemcy, bo mają tu gdzieś jednostkę.

– Dobrze.

– I ostatnia sprawa: stawiamy piwo u nas, w Warszawskiej Brygadzie Pościgowej.

– Oby.

Samolot minął las. Nawigator zobaczył przed sobą olbrzymią przestrzeń, którą myśliwcy nazwali łąką. Chorąży Dadycz nie miał pewności, czy pod nim jest rzeczywiście łąka, czy na przykład przypominające ją bagno. Maszyną szarpnęło, kiedy wypuścił podwozie. Stracił wyraźnie na prędkości. Znowu opadło lewe skrzydło, ledwo wyrównał. Otworzył klapy i sloty. Samolot prawie przyziemił. Prędkość w okolicach dwustu kilometrów na godzinę pozwalała myśleć pozytywnie o manewrze lądowania. Leciał jeszcze chwilę, po czym odepchnął drążek. Koła dotknęły podłoża. Łąka wydawała się na tyle twarda, że postanowił nie czekać na lepszą okazję.

Płatowiec uderzył o płaszczyznę. Koła wytrzymały, ale amortyzatory nie uniosły obciążenia i najpierw zostały zduszone, a potem pękły. Trójłopatowe śmigła momentalnie zaryły w gruncie i wygięły się przy akompaniamencie nienaturalnego dźwięku skręcania metalu. Samolot sunął naprzód podparty na brzuchu kadłuba i dwóch gondolach silnikowych. Ściął skrzydłami parę brzózek niczym nożem kosiarki, nie uszkadzając aluminiowego poszycia.

Chorąży przypomniał sobie wskazówki pilota jastrzębia. Gdy tylko maszyna się zatrzymała, odpiął pasy i wyskoczył do tyłu, aby otworzyć boczne drzwi załadunkowe. Nie wiedział, jak to się stało, ale nadludzkim wysiłkiem wziął w chwyt transportowy pilota. Przebiegł jakieś pięćdziesiąt metrów, nie oglądając się za siebie. Oczekiwany wybuch jednak nie nastąpił. Dadycz się zatrzymał.

Niestety pilot zmarł mu na rękach kilka minut później.

Na pomoc przyszło mu czekać jedenaście godzin. Sprawdził, co było transportowanym towarem. Nie znalazł tam artykułów spożywczych, za to okazało się, że radio jest nadal sprawne.

Niemiecka żandarmeria dojechała nieśpiesznie. Dadycz miał dosyć czasu, żeby pomyśleć, czy na pewno dobrze zrobił, że dał się namówić na wstąpienie do wojska. Jego bracia ostatnio przerzucili się na rzepak i chcą produkować komponent do produkcji paliwa. Reszta instalacji w gospodarstwie oczywiście nadal pracowała pełną parą i przynosiła spore korzyści. Bardziej mu było żal, że przez własną decyzję mógłby nie zobaczyć żony i dzieci.

Automatycznie dostał trzy dni wolnego, a jako że należał do personelu latającego, łatwo zorganizował sobie przelot na lotowskie lotnisko w Wilnie. Uprzedził rodzinę, więc jeden z młodszych braci przyjechał go odebrać. W polskim fiacie siedzieli także żona chorążego i najstarszy syn. To nie był koniec niespodzianek. Dadyczowie dostali wezwanie do odbioru reparacji za bony towarowe trzeciej i czwartej transzy, a było tego niemało. Chorąży na samym początku wolał przeznaczyć swoje bony na wykształcenie dzieci, ale bracia od razu wybili mu to z głowy. Oświadczyli, że bony służą do uczenia się w państwowych szkołach, a oni przewidują, że całe młode pokolenie Dadyczów będzie uczęszczać do najlepszych szkół prywatnych.

W urzędzie, do którego jechali, należało się skupić na przejęciu jednego albo nawet dwóch państwowych sowieckich gospodarstw rolnych – dlatego udawali się wspólnie do Państwowej Komisji Gruntowej. Urząd ten rozpatrywał prawa do terenów byłych właścicieli ziemskich, ale także realizował bony.

Komisja pracowała cały dzień w sprawie Dadyczów, aż w końcu znalazła dobre rozwiązanie dla wykazujących się inwencją gospodarzy. Dadyczowie byli podwójnie zadowoleni. Odzyskali stary dworek po ojcu i położone niedaleko gospodarstwo rolne z wielkim potencjałem.

W następnych tygodniach rozparcelowano pomiędzy właścicieli bonów towarowych ziemię byłych Republik: Białoruskiej i Ukraińskiej.

6

16 czerwca 1942 roku

Warszawa

Apartament na Mokotowie

Wieniawa przebywał w stolicy od kilku miesięcy. Zadanie, które mu przydzielono, nie zostało zrealizowane – co więcej: jego realizacja nawet nie ruszyła. Generałowi nie udało się odnaleźć nowych adeptów wolnomularstwa. Odwiedzał kompanów, ale żaden nie miał odwagi zaproponować mu powrotu do loży. Zresztą stare otoczenie było pod stałym nadzorem służb. Obiecany powrót na salony nie udał się w pełni. Wieniawa w wiele miejsc nie został zaproszony jako przedstawiciel poprzedniej ekipy tak bliskiej dyktaturze, do innych miejsc nie dostał się dlatego, że przetrwał czystki. Ale jakkolwiek by spojrzeć, bywał tu i tam, więc jednak został zauważony. Martwiło go, że do tej pory nie trafił na żaden ślad loży. Nikt ze znajomych nie odpowiedział na sygnał.

Bogusław wstał dosyć wcześnie, jak na dzień, w którym nie miał nic do zrobienia. Wczoraj zabawił dłużej niż zwykle – a zwykle i tak bawił się długo. Usiadł w fotelu i postawił na stoliku małą kawę. Na przekór rozpustnemu życiu głowa go nie bolała, a honor nie nosił plamy. Bawił się świetnie, bo kontakty z dwoma oficerami prowadzącymi uważał właśnie za zabawę. Czasem nawet spotykali się we trzech.

Rozdzwonił się telefon. Generał musiał wstać i przejść te kilkanaście metrów. Podszedł nieśpiesznie, szurając kapciami po parkiecie.

– Generał Wieniawa – rozpoczął rozmowę.

– Pułkownik Nowicki.

– Jak się cieszę – odpowiedział generał, ale wiedział, że może teraz nastąpi próba ponownego zwerbowania do loży.

– Nie wątpię – skłamał pułkownik.

– Co u ciebie słychać? Spotkajmy się – zaproponował Wieniawa, przeczuwając kłopoty.

– Zmieniłem fach, ale kręcę się po Warszawie i okolicach. Chętnie skorzystam z zaproszenia.

– Może U Fukiera, jak za dawnych, dobrych lat? – Generał zdawał sobie sprawę, że ta restauracja zawsze była pod nadzorem służb.

– U Fukiera odpada, pokłóciłem się z właścicielem. Może coś innego. Na przykład Marysieńka na Ursusie. Dzisiaj o piętnastej.

– Może o szesnastej, mam parę spraw – zaryzykował Wieniawa, ale spróbował udawać normalną sytuację.

– Niech będzie – usłyszał, a niedługo potem rozległ się dźwięk odkładanej słuchawki.

Wiedział, że jego aparat jest na podsłuchu i że o spotkaniu wiedzą już służby. Za chwilę ktoś z centrali pojedzie do Marysieńki i urządzi tam imprezę, a Wieniawa dojedzie jak na gotowe. Jego kierowca, też z kontrwywiadu, przesiadywał w dyżurce na parterze, u dozorcy. Wykręcił do niego numer i nakazał przygotować samochód na wpół do czwartej.

Szybko dopił kawę i przygotował gorącą kąpiel. Mimo ciepłego lata w pomieszczeniu unosiła się para. Ogolił się, marnotrawiąc czas. Potem zanurzył się w wannie, tak że wystawała mu tylko głowa. Czas się zatrzymał. Generał, tak jak w wodzie, zanurzył się w myślach. Zdawał sobie sprawę, że prezydent Tomasz Grać – a obecnie król Bronisław – nie został przypadkowo tym, kim jest. Równocześnie sam nie miał tyle siły politycznej, aby ukartować i przeliczyć całość. Kto stał za Graciem i paroma innymi? Dlaczego Piłsudski na to wszystko pozwala, zwłaszcza że jest w tak doskonałej kondycji zdrowotnej? Czemu z całą bezwzględnością likwidują loże, a nie na przykład komunistów? Przy okazji sprawy wolnomularzy miał podejrzenia co do kilku oficjeli. Chociażby marszałka Sikorskiego, który prawdopodobnie był przedstawicielem rytu angielskiego. Czyżby do eksterminacji wytypowano lożę francuską? Niby nie, bo wyroki sądowe opisywały przynależność do wielu domów, ale czuł, jakby w powietrzu wisiało sporego rozmiaru niedopowiedzenie. Loże lożami, a skąd wiedza o tak znacznej liczbie ruskich agentów i zdrajców zebranych wokół najważniejszych urzędów w państwie? Już po paru miesiącach od zawiązania wielkiej koalicji było po sprawie. Bereza Kartuska pękała w szwach. Rosjanie, niby nieaktywni, bardzo szybko zgodzili się na wymianę agentów na mniejszość polską zamieszkującą w 1934 roku tereny Rosji sowieckiej. Milion Polaków wymieniono wtedy za dwieście tysięcy komunistów, Żydów i Ukraińców. Aż dziwne, że Rosjanie na to przystali.

Powrócił z kulis wielkiej polityki do swojej sytuacji. Za parę godzin spotka się z byłym szefem wywiadu, pułkownikiem Nowickim. Ciekawe, że nie został posądzony o wolnomularstwo. A skoro nie, to dlaczego pozbyto się oficera?