Nowe rozdanie - Famus Paweł - ebook

Nowe rozdanie ebook

Famus Paweł

4,1

Opis

Do tej pory historie alternatywne dotyczące drugiej wojny światowej widziane oczami Polaków przedstawiane były jako heroiczna obrona, doskonałe wykorzystanie błędów przeciwnika i na końcu pomoc zachodnich aliantów. W tej powieści tak nie jest. Cykl zaczyna się na długo przed wybuchem wojny, lecz już wtedy ukierunkowany jest na najmniej opresyjny wariant wydarzeń przynoszący hańbę, ale i ratunek dla milionów obywateli, dorobku narodowego i samego terytorium polskiego.

Sojusz niemiecko-polski oraz cała niemiecka koalicja kończą pierwszy tom powieści tam, gdzie realnie mogła się skończyć kampania zimowa w 1941 roku.

 

Wydarzenia na frontach alternatywnej drugiej wojny światowej oglądamy przez pryzmat ludzi stawiających czoło konfliktowi. Ich przygody w przełomowych punktach wojny pokazują, jak mogłaby się potoczyć alternatywna historia. Każdy z następnych tomów tej trzyczęściowej serii coraz bardziej odbiega od rzeczywistości, ale tak musi być, jeśli chce się otrzymać całkowicie nierealny efekt.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 490

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (21 ocen)
11
4
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SemperSolus

Nie polecam

Przeczytałem kilka stron i dalej nie dałem rady. Political fiction wymaga jednak znajomości realiów, czy choćby przeprowadzenia jakiegoś przeglądu źródeł… Tu ewidentnie tego zabrakło. O znajomości funkcjonowania polityki nie wspomnę. Do całości dodajmy ignorancję ekonomiczną, okraszoną brakiem pomysłu na uzasadnienie rozwoju. Dostajemy trudny do strawienia twór, którego treść jest akceptowalna u 16-latka. Na marginesie - ulubioną restauracją „pułkowników” była Adria (a nie jak twierdzi autor „U Fukiera”). Minister spraw zagranicznych opowiadający publicznie o tym, że państwo zmierza do zamiany sojuszy nawet nie został by zaprzysiężony. O oficerze pouczającym Piłsudskiego (nawet pod groźbą broni) nawet nie wspomnę. „Ziuk” był znany ze swojego temperamentu… Dalej Wieniawa, wiarus, wskakujący pod stół na dźwięk huku przy odwiercie, podczas gdy przebywający w jego obecności cywil zachowuje „kamienny spokój”. Lekturę stanowczo odradzam znającym realia, tym nie znającym polecam olbrzymi d...
42

Popularność




Copyright © by Paweł Famus

Warszawa 2022

Autor: Paweł Famus

Redakcja: Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl

Pierwsza korekta: Anna Dzięgielewska

Druga korekta: Kinga Dąbrowicz – Zyszczak.pl

Projekt okładki: Bartosz Letkiewicz

Skład DTP: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

Przygotowanie e-booka – Paweł Mateja

Wydanie I, Warszawa 2022

Patroni:

OliWolumin.pl

Julita Serafinko – Zaczytanyksiazkoholik.pl

Druk i oprawa: Mazowieckie Centrum Poligrafii

ISBN: 978-83-962876-3-2

Rozdział I. Początek

1

1 września 1933 roku

Godzina 3:33

Dworek w Sulejówku

Sam nie wiedział, co go obudziło. Może ruch ciężkich zasłon, może cisza, dziwna nawet jak na tak wczesną godzinę. A może oddech stojącego nad nim człowieka. Zimna lufa chłodnej, bezwzględnej śmierci dotknęła jego klatki piersiowej, dokładnie tam, gdzie znajdowało się serce.

Spodziewał się, że kiedyś przyjdą. Przyszli dziś nad ranem. Po zemstę, po sprawiedliwość. Nie winił ich za to. Znał swoje grzechy, znał też cenę. Kim był morderca? Jeszcze tego nie wiedział i możliwe, że nigdy się nie dowie. Jednak postanowił spróbować jako stary, doświadczeniem i wiekiem, konspirator. Chciał podnieść powiekę, aby ocenić sytuację.

– Wiem, że nie śpisz. Musimy porozmawiać – powiedział tamten z dziwnym akcentem, bez tak modnego wschodniego zaśpiewu. – Twoi następcy równo za sześć lat wepchną Polskę w przepaść na kolejne sto lat.

Piłsudski szeroko otworzył oczy. Starał się zapamiętać każdy szczegół, ale musiał przyznać w duchu, że te słowa były przygnębiające. Naprzeciwko stał wysoki mężczyzna, dobrze zbudowany, chociaż nie atletyczny. Mimo mroku leżący zauważył perfekcyjnie dopasowany mundur nowego wzoru i liczne baretki. Tak wyróżnionego oficera powinien znać albo przynajmniej kojarzyć, ale ta twarz nic mu nie mówiła.

– Zrobią dokładnie odwrotnie, niż im przykazałeś.

Dyktator zaczął się zastanawiać, o czym mówił obcy, jednak nie mógł sobie niczego przypomnieć. Poruszył się, ale tamten mocniej docisnął pistolet, aby dać do zrozumienia, że nie skończył.

– Powoli. Jeszcze nie wstawaj.

Wolną ręką sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął książeczkę. Piłsudski dostrzegł, że była pięknie oprawiona i ozdobiona złotymi literami.

– To zbiór rzeczy, które możesz zrobić dla Rzeczypospolitej. W tych czasach tylko ty możesz tego dokonać. Nie będą to zadania proste – tłumaczył napastnik.

– Jaką przepaść? – zapytał Piłsudski, rozmyślając o wcześniejszych słowach niespodziewanego gościa.

– Wojnę.

– Wszyscy wiedzą, że prędzej czy później będzie kolejna wojna – zripostował dyktator.

– Stracimy połowę ludności i połowę terytorium kraju.

– Mamy Francję. – Piłsudski wiedział, że umowy polsko-francuskie są ogólnie znane.

– Na pewno? Będziecie mieć jeszcze Anglię i też przegracie.

– Jak to możliwe?

– W dwa tygodnie będzie po wszystkim.

– Co?

– Tak. A teraz możesz wstać i usiąść przy stoliku. Powoli. – Ostatnie słowo powiedział wyraźnie, aby Piłsudskiemu nie przyszło na myśl coś głupiego.

Dyktator odrzucił kołdrę i usiadł na skraju łóżka. Obcy wycofał się do krzesła, nie spuszczając oczu i broni z celu. Stary założył kapcie i okrył się szlafrokiem. Szło mu to topornie, był schorowany, a lekarze dawali mu rok życia, góra dwa lata. Przy okazji omiótł wzrokiem sypialnię, ale nie znalazł niczego, co mogłoby mu posłużyć do obrony. Zrezygnował. Przeciwnik był młody i silny, a on – stary i zmęczony życiem. Wprawdzie w szafce nocnej znajdował się załadowany rewolwer, ale raczej nie zdąży go wyciągnąć. Dyktatorowi pozostało skorzystać z zaproszenia do stolika. Poczłapał więc, odsunął krzesło i dosiadł się do zamachowca. Rozparł się wygodnie; po pierwsze – bądź co bądź – był u siebie, a po drugie liczył na dłuższą rozmowę. Może w międzyczasie ktoś z ochrony w końcu się zorientuje, że marszałek ma kłopoty.

– Niby skąd, młody człowieku, wiesz to wszystko? – odważył się zapytać nieznajomego.

– Zna pan rewelacyjne nauki Alberta Einsteina?

– Nie.

– Nieważne. Okazuje się, że miał rację. Łatwiej się cofnąć w czasie, niż polecieć do gwiazd.

– Bzdura! – Piłsudski specjalnie podniósł głos, aby tym przywołać ochronę. Nic takiego się jednak nie stało.

– Tak, jestem z przyszłości – oznajmił obcy i podniósł dłoń, w której trzymał tajemniczą książeczkę. – A tu masz przepis, jak nie przegrać tej wojny.

– Powiedziałeś, że moi następcy pchną Polskę w przepaść? I że ja im na to pozwolę? – Do Piłsudskiego powoli docierały wcześniej wypowiedziane słowa. Przy okazji sprawdzał adwersarza, domyślał się bowiem odpowiedzi.

– Umrzesz w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym roku – rzekł obcy bez zastanowienia, po czym dodał: – Lub już dzisiaj.

– Jak niby twoim zdaniem mam naprawić ich błędy, skoro twierdzisz, że zostały mi dwa lata życia? To po pierwsze. A po drugie i tak umrę, prędzej czy później. Mam raka, wszyscy o tym wiedzą. – Piłsudski był pewny, że przyłapał rozmówcę na kłamstwie.

– Nie masz raka. To, na co jesteś chory, w naszych czasach jest uleczalne. Twoje życie nie będzie komfortowe, ale otrzymasz szansę naprawienia swoich błędów.

– Jakich błędów?!

– Generał Rozwadowski. Mam mówić dalej?

Facet rzeczywiście musiał pochodzić z przyszłości, skoro był tak dobrze zorientowany.

– Nie trzeba. Przejdźmy do konkretów – rzucił Piłsudski ciekaw, co przybysz może mu zaproponować.

– Jeśli wyrazisz zgodę na uratowanie Polski, otrzymasz lek na swoją chorobę. Będziesz musiał go zażywać każdego dnia do końca życia. Będziemy go dostarczać z zapasem na pół roku. Ponadto staniesz się prawdziwym bohaterem, a nie papierowym lwem.

– Młody człowieku, bacz, z kim rozmawiasz!

– Niech się marszałek nie unosi. W moich czasach wszyscy znają każdy prawdziwy dzień twojego życia. No, może z wyjątkiem dzisiejszego ranka. Znają szczególnie dobrze dni bitwy warszawskiej.

– To kłamstwo, byłem wtedy chory! – Piłsudski liczył, że ochrona w końcu zareaguje.

– Śmiem wątpić – zripostował zamachowiec, po czym szybko dodał: – Nie zaprzeczaj, szkoda czasu.

Dyktator zmełł przekleństwo w ustach. Mimowolnie sięgnął po książeczkę. Otworzył ją na chybił trafił, ale mrok nie pozwolił mu na przeczytanie tekstu.

– Możesz włączyć lampkę. Ochroniarze i tak nie przyjdą. Uśpiliśmy ich.

Piłsudski dowiedział się w ten sposób, że zamachowców jest więcej, a wartownicy nie skrewili, tylko zostali wyeliminowani. Zapalił lampkę. Pomarańczowe światło nie sprzyjało czytaniu, ale chwilowo nie było innego rozwiązania. Trafił akurat na opis koniecznych inwestycji w przemysł, zwłaszcza obronny. Tych kilka zdań świadczyło o tym, że obcy wyjątkowo dobrze się orientował w zagadnieniu.

– A jeśli się nie zgodzę? – Dyktator zaryzykował pytanie.

– Zginiesz dzisiaj, a my znajdziemy na twoje miejsce kogoś innego.

– Jaką mam pewność, że pochodzisz z przyszłości i mówisz prawdę?

– Tu masz bilecik. Na awersie masz zapisane wydarzenia, które rozegrają się na świecie w ciągu tygodnia. Na rewersie jest zdanie, które wypowiesz po dwóch tygodniach, podczas wystąpienia w sejmie. Wtedy znowu się pojawię, dam ci książeczkę i leki.

Mężczyzna widać wiedział o tajnym projekcie sejmowego wystąpienia radiowego, w którego czasie Piłsudski miał ostatecznie namaścić następców. Był mocno skonfundowany.

„A jeśli on rzeczywiście pochodzi z przyszłości? Jeśli ma rację? Jeśli wielki pomysł sanacji Polski legnie w gruzach? Szczęśliwie zamachowiec uznał, że mogę jeszcze się podjąć tej zwariowanej misji, a nie rozwalił mnie kilka minut temu. Zostawił mi furtkę. Teraz mogę chociażby sprawdzić przyszłe wydarzenia, a wtedy podejmę najlepszą dla siebie decyzję. Najpierw jednak przyszli do mnie, czyli im zależało i to ja mam najlepsze predyspozycje do realizacji planu”.

– Jeśli wykonasz to, o co proszę, to pojawię się mniej więcej za miesiąc i rozpoczniemy naprawianie Polski – odezwał się nieznajomy. – Teraz wracaj do łóżka.

Piłsudski nie oponował. Wstał, powiesił szlafrok na oparciu krzesła, z bólem pokonał kilka metrów dzielących go od łóżka i się położył. Przybysz nadal mierzył do niego z pistoletu. Wsadził wolną rękę do kieszeni spodni, wyciągnął z niej walcowaty przedmiot, jednym końcem zbliżył go do twarzy marszałka i nacisnął przycisk. Z rulonu wydobyła się z cichym sykiem mgiełka i Ziuk niemal natychmiast zasnął.

Obcy wrócił do stolika i odczekał jeszcze chwilę, po czym zabrał książeczkę. Zgasił lampkę. Przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, a następnie trafił do korytarza i nie niepokojony opuścił dworek.

Dwieście metrów dalej czekała na niego limuzyna. Kierowca uruchomił silnik i ruszył w stronę Warszawy.

– Jak poszło? – zapytał, nie spuszczając wzroku z drogi.

– Myślę, że się uda. Ciekawość i nadzieja to dwa bardzo mocne argumenty. – Niedoszły zamachowiec pogładził się po pułkownikowskim mundurze.

Równo o godzinie siódmej do sypialni marszałka zapukał adiutant. Piłsudski machinalnie sięgnął po rewolwer. Młody oficer wszedł pomimo braku odpowiedzi z drugiej strony, takie bowiem miał zalecenia. Grymas na jego twarzy wart był wszystkich pieniędzy – marszałek lekko się uśmiechnął i opuścił broń.

– Przepraszam, miałem koszmarny sen – powiedział bez przekonania.

– Dzień dobry, marszałku.

– Dzień dobry. – Ziuk wstał i włożył szlafrok.

– Śniadanie, marszałku. Gdzie podać?

– Tutaj, w sypialni. – Piłsudski wskazał ruchem głowy i lufą rewolweru czteroosobowy stolik stojący tuż przy drzwiach. – Co na śniadanie?

Adiutant odwrócił się i skinieniem głowy przywołał kucharkę. Kobieta weszła i postawiła srebrną tacę na wskazanym miejscu.

– Dzień dobry, marszałku.

– Dzień dobry, Mamoniowo. Co takiego przyniosłaś?

– Jajecznicę na delikatnej drobiowej wątróbce, marszałku.

– Znakomicie. A teraz proszę mnie zostawić samego. Miałem koszmary i chcę posiedzieć sam.

– A prasówka, marszałku? – Asystent nie mógł zapomnieć o swojej codziennej powinności.

– Zostawcie w bibliotece, przejrzę później.

Został wreszcie sam. Mógł teraz spokojnie odłożyć do szuflady broń trzymaną cały czas za plecami. „Starość to wredna suka” – pomyślał, mijając stolik nocny. Nie mógł uwierzyć, kiedy zobaczył na nim bilecik, o którym, jak mu się wydawało, śnił tej nocy. Podszedł, pochylił się nad kartonikiem i zaczął czytać. Ujrzał wydarzenia z nadchodzących dni. Wziął kartonik do ręki i obrócił. Umieszczone na odwrocie zdanie, które miał wygłosić w sejmie, stanowiło nic nieznaczący frazes. Było krótkie, a niosło tyle nadziei. Nadchodziła rewolucja, która miała zmienić wszystko. I pewnie tak się stanie, ale to się jeszcze zobaczy.

2

15 września 1933 roku

Godzina 13:17

Warszawa, restauracja U Fukiera

Wieniawa, tym razem po cywilu, w dobrze skrojonym, szarym garniturze, dopiero co zasiadł przy ulubionym stoliku. Zamówił pół litra wódki marki Baczewski, najlepszej w kraju. Chociaż na początku pomyślał o dwóch pięćdziesiątkach, zmienił zdanie i podbił stawkę. Lada chwila mieli przyjść Beck i dwóch innych bardzo dobrych, starych znajomych. Renoma obsługi czyniła restaurację znaną nie tylko w całej Polsce, ale i w połowie Europy. Nie było więc dziwne, kiedy kelner w liberii najpierw zapytał, czy otworzyć butelkę i czy napełnić kieliszek alkoholem. Generał bez cienia zastanowienia przystał na tę propozycję, uznawszy ją za najlepszą tego dnia. Godny królów trunek czekał w kryształowym kieliszku. Tymczasem za panoramicznym oknem miasto żyło swoim życiem i na razie tylko nieliczni wtajemniczeni zdawali sobie sprawę z nadchodzącej lawiny zdarzeń i ich konsekwencji.

Beck spóźnił się kilka minut. Przyjechał przywieziony służbowym czarnym buickiem. Wraz z ministrem na salę wszedł ochroniarz. Po kilku krokach się zatrzymał. Rozejrzał się i nie zobaczywszy niczego podejrzanego, zawrócił, aby poczekać przy drzwiach, tak jak miał w zwyczaju.

Wieniawa i Beck przywitali się i zasiedli do stołu, a Beck od razu, nie czekając na rozwój sytuacji, zaproponował, aby się poczęstowali trunkiem. Przed momentem bowiem i jego kieliszek został napełniony przez dbającego o poziom obsługi kelnera.

– Za przyszłość – wzniósł toast minister.

– Za nas – poprawił go Wieniawa.

Dwaj pozostali zaproszeni goście przybyli pięć minut później. Cała czwórka znała się od dawna, więc smętne miny spóźnionych dały do zrozumienia, że dowiedzieli się o czymś niedobrym. Podeszli do stolika i przywitali się z wojskowym drygiem. Kelner napełnił cztery kolejne kieliszki, skłonił się i oddalił.

– Staremu odbiło – stwierdził wiceszef wywiadu.

– Słyszeliście przemówienie? – zapytał Beck retorycznie.

– Przed godziną wyłączyłem radio – odparł Wieniawa.

– Ja słuchałem na żywo – stwierdził Beck oczywistość, ale przy okazji się pochwalił.

– Na ile wszystko się teraz może zmienić? – zapytał Wieniawa, jednocześnie przywołując kelnera. – Cztery razy śledzik w śmietanie, proszę.

Kelner ukłonił się grzecznie, gdy przyjął zamówienie, a następnie, jakby korzystając z okazji, napełnił cztery kieliszki.

– Piłsudski od dwóch tygodni nikogo z naszych do siebie nie dopuszcza – odezwał się Nowicki, po czym sięgnął po srebrną papierośnicę i poczęstował Wieniawę i Kowalskiego. Wiadomo było, że Beck nie weźmie papierosa, ponieważ zapali jedno z cygar, które stale ze sobą nosi.

Wiceszef wywiadu odpalił zapałkę i poczęstował kolegów ogniem, a potem sam zapalił. Kelner momentalnie stanął przy gościach z popielnicą, aby nie strzepywali popiołu na podłogę. Śledzik wylądował na stole dwie chwile później podany na białej zastawie.

– Bardziej martwi mnie zniknięcie czwórki od Zagórskiego i trójki od Rozwadowskiego. W sumie zniknęło dwudziestu naszych najlepszych ludzi – relacjonował Nowicki bez emocji, ale ci, którzy go znali, wiedzieli, że nie zostawi tej sprawy bez rewanżu.

– Czyli stoi za tym Ziuk? – Beck jak zwykle nie rozumiał mądrości etapu.

– Na początku myślałem, że to opozycja, ale wybór osób nie pozostawia złudzeń, a wystąpienie marszałka bez porozumienia z nami nie daje cienia wątpliwości. Piłsudski zmienia sojusze – podzielił się swoją opinią Nowicki.

– Przecież bez nas się nie utrzyma – stwierdził Wieniawa dosyć oczywistą prawdę.

– To zależy, co chce zrobić i jakim kosztem – odburknął Nowicki. – Wygląda mi to na czyszczenie przedpola.

– Przecież oficjalnie zapowiedział szeroki front jedności narodowej. Chodzi mu o rzeszę zwolenników, a wtedy ja, premier, prezydent i Rydz-Śmigły stracimy posady, a z nami wielu dobrych ludzi. – To była dzisiaj pierwsza trafna myśl Becka.

– Ty i paru innych polecicie, to fakt, ale stary… – Nowicki oczywiście miał na myśli marszałka. – …nie da o was zapomnieć. Na pewno nie stracicie. Poza tym, aby przetrwać, będzie musiał zachować zaplecze. Bardziej mnie martwi, kto sprząta naszych i na czyje polecenie. I dlaczego ja o tym nic nie wiem.

– O tym, co tamci mieli na sumieniu, wiemy my, Piłsudski i bardzo wąskie grono ludzi. Stawiam na Piłsudskiego. – Kowalski widać nie miał złudzeń. Być może obawiał się również o własne życie.

Napili się, a kelner wyrósł jak spod ziemi i ponownie napełnił kieliszki, po czym wzrokiem dał znać, że za moment skończy się butelka, i niemo zapytał, czy ma przynieść kolejną. Obecni na spotkaniu wyrazili ochotę na spożycie większej ilości alkoholu.

– Według w miarę precyzyjnych danych zniknięcia zaczęły się tydzień temu i trwały trzy dni – rzekł Nowicki. – To daje siedem porwań lub zabójstw w ciągu doby. Zaginieni mieszkali w różnych częściach kraju, więc musimy zakładać siedem osobnych ekip po przynajmniej trzy osoby. Dwudziestu kilku wykonawców to wbrew opiniom dużo ludzi. Trudno będzie utrzymać to w tajemnicy. Wiemy, że sprawcami nie są nasi. Więc kto? – Nie musiał podawać tych danych, ale przed przyjaciółmi w potrzebie nie miał sekretów.

Wypili i znowu zapalili po papierosie, nawet Beck dołączył, tyle że z cygarem. Kelner przyniósł kolejną butelkę i wymienił popielnicę. Oczywiście skorzystał z okazji i nalał wódki.

– Wydaje mi się, że wiem, kiedy Ziuk podjął decyzję o zmianie stron – rozpoczął Kowalski, kiedy kelner oddalił się na bezpieczną odległość. – To było pierwszego września. Ochrona zameldowała o nietypowym zachowaniu marszałka oraz o własnej dziwnej niedyspozycji.

– To znaczy? – zapytał Beck, który od dłuższego czasu udawał, że umie palić cygaro. Kiedy się zorientował, że rozmówcy nie wiedzą, o co pyta, dodał: – Jakie były objawy? Co się wtedy wydarzyło?

– Adiutant i ochrona uskarżali się na bóle i zawroty głowy. Stwierdzili nawet, że nie są pewni, co się działo pomiędzy pierwszą a piątą nad ranem – relacjonował Kowalski, bawiąc się kieliszkiem.

– Co, pospali się? To niedopuszczalne. Pewnie się jeszcze spili – obruszył się Wieniawa.

– Podobno nic z tych rzeczy, ale coś musiało się stać, bo dowodzenie nad ochroną marszałka przejął jego adiutant. Następnie sprowadził na stałe do Sulejówka resztę ochrony i nikogo do niego nie dopuszczał. – Kowalski nagle sięgnął po kieliszek i go opróżnił, po czym dodał: – To musiało być nad ranem.

– Ktoś go odwiedził?

– Nie. Raczej nie.

– Telefon? Telegram?

– Również nie. Sprawdziłem miejscową stację, telegraf, telefon. Nic nie przychodziło.

– Może gazety albo poczta?

– Gazety, które czyta Ziuk, nic mi nie podpowiedziały. Może listy, ale nic o tym nie wiem. Źle to wygląda.

– Czyli pozostaje przeczytany nad ranem list – domyślił się Wieniawa, nie kryjąc rozczarowania.

– List i rekonstrukcja gabinetu oraz likwidacja dwudziestu naszych. To zbyt naiwne. Nie uważacie? – Beck włączył się do dyskusji i ponownie z sensem.

Wypili i kelner ponownie napełnił kieliszki oraz przyjął następne zamówienie na śledziki.

– A jeśli marszałek posunie się za daleko? – zapytał po chwili wahania Kowalski.

– Co masz konkretnie na myśli? – Tym razem Beck nie wykazał się zorientowaniem w temacie potencjalnego zagrożenia.

– Dobrze, powiem prościej. Co jeśli Piłsudski zechce nas odsunąć ze stanowisk lub na przykład po prostu wyeliminować? – Kowalski pod wpływem wódki stał się bardziej wylewny i prostolinijny, niż był zazwyczaj.

– Chyba będziemy bronić swoich pozycji – odezwał się niespodziewanie Wieniawa, patrząc po zebranych.

– Ja mam najwięcej do stracenia – ocenił Beck.

– Ja wcale nie mam mniej wbrew pozorom. – Nowicki poczuł się pominięty w ocenie sytuacji.

– I ja – dorzucił Kowalski.

– Nie mamy ani sił, ani środków, aby cokolwiek przedsięwziąć, a i to, co mamy, możemy niebawem stracić. Jakie są więc wasze propozycje? – Beck starał się szukać rozwiązania, które pozwoli mu się utrzymać na stanowisku.

– Tłumaczyłem już. – Nowicki nawet się nie zirytował. – To zależy, ilu z naszych na najwyższych stanowiskach poczuje się zagrożonych.

– I dopiero wtedy zdecydujemy, co dalej – włączył się Kowalski. – Ci, którzy mają władzę, postarają się jej użyć, aby ją zachować.

W końcu rozmowa zaczęła zmierzać w kierunku innych spraw, aż ostatecznie zeszła na typowe tematy interesujące starszych panów. Spożyto jeszcze jedną butelkę i zapomniano o pierwotnym powodzie spotkania. Troski dnia odeszły chwilowo w zapomnienie, a ilość wypalonego tytoniu wytworzyła siwą mgłę wyznaczającą obszar niedostępny dla innych bywalców lokalu U Fukiera.

Podobne spotkania i rozmowy odbyły się w wielu miejscach z udziałem mniej lub bardziej znaczących osób. Większość spostrzeżeń i wniosków pokrywała się z tymi wypracowanymi w warszawskiej restauracji. Pierwsza brygada pomimo poczucia zdrady ideałów postanowiła poczekać na dalsze posunięcia ukochanego wodza.

3

2 października 1933 roku

Godzina 11:32

Warszawa, ogrody Belwederu

Piłsudski przed chwilą opuścił budynek pałacu. Po wstępnych rozmowach był z siebie więcej niż dumny. Wolnym krokiem szedł przez park. Skończyło się spotkanie sanacji z endecją. Sanacja odstępuje część władzy i z niedawnego zajadłego wroga pozyskuje sprzymierzeńca. Trochę go zdziwiło, że endecy tak łatwo się zgodzili na alians, bo przecież sam jeszcze miesiąc temu nie poszedłby na żadne ustępstwa. Teraz, dzięki umowie, cała Polska znajduje się w zupełnie innym miejscu. Zaproponowany układ miał wejść w życie dokładnie za dwa tygodnie.

Złota polska jesień mieniła się żółcią i czerwienią liści, jedynie iglaki uparcie pozostały zielone. Taka kompozycja cieszyła oko i nadawała życiu jakikolwiek sens, przypominając o przemijaniu i następujących po sobie kolejach losu.

Marszałek zatarł ręce, jakby przed momentem ubił interes życia. W zasadzie niczego nie tracił, bo to, co odstąpił, mógł łatwo odzyskać. Jeśli wędrowiec z przyszłości dotrzyma słowa, to on, marszałek Rzeczypospolitej Polskiej, jeszcze trochę pożyje, a i być może jego rządy staną się zbawienne.

Ochronie polecono, aby trzymała się dzisiaj na uboczu. Marszałek chciał pobyć w samotności i jeszcze raz przemyśleć, co zaszło. Jasne było – nie tylko dla niego – że w każdej chwili może dojść do buntu. Sprytnie zdegradował tylko najwyższy poziom współpracowników, a średni i niższy pozostawił nienaruszone i w tym upatrywał powodzenie przemian.

Usiadł na ławeczce. Delektował się cudowną pogodą i ciszą w parku, który przecież znajdował się w centrum tętniącego życiem miasta, stolicy coraz szybciej rozwijającego się kraju. Gdzieś w oddali dało się słyszeć pokrzykiwania samców pawia, a całkiem blisko, w gąszczu konarów, odzywały się inne ptaki. Kiedy Ziuk zastanawiał się nad całą sytuacją, prześladowała go myśl, że endecja zbyt łatwo przystała na przedstawione propozycje. Czyżby wędrowiec złożył wizytę również im?

Nawet nie spostrzegł, kiedy obok niego usiadł tajemniczy wysłannik z przyszłości, o którym właśnie rozmyślał. Piłsudski odwrócił się do gościa, ale się nie odezwał, tylko zmierzył go wzrokiem. Dopiero dzisiaj miał okazję dokładniej przyjrzeć się jego postaci. Dopasowany idealnie mundur z dystynkcjami pułkownika, klasyczne rysy twarzy, zachowanie i maniery bez zarzutu. Jakby był nienaturalny, nierealny, nieprawdziwy. Oblicze miał spokojne i czyste. Dyktator mógł jedynie dostrzec bijące od obcego zadowolenie.

– Co będzie dalej? – zapytał, nie wytrzymując ciśnienia ciszy.

– Zrobiliśmy dopiero pierwszy krok, a przed nami maraton, w którym mimo wszystko jest wiele niewiadomych – wyjaśnił tajemniczy pułkownik.

– Umowa obowiązuje – stwierdził marszałek, nie zapytał. – Teraz pańska część zobowiązań.

– W Sulejówku na szafce nocnej, obok lampki i budzika, znajduje się słój medyczny z półrocznym zapasem leku. Jedna tabletka dziennie, najlepiej rano i przed jedzeniem. Książeczkę z programem znajdzie pan w szufladzie tej szafki. Musi pan tylko wyciągnąć ją w całości, bo jest przyczepiona do tylnej ścianki.

– Mógłby pan odpowiedzieć na moje pytanie?

– Wszystko ma pan, panie marszałku, opisane w książce. Nie znajdzie pan tam dat, ale są zdarzenia, na które trzeba będzie reagować. Najważniejsze to nie odrzucać niemieckiej ręki na zgodę. Pojawił się nowy, zagadkowy i niespodziewany kanclerz. Należy się z nim jak najszybciej dogadać. Nie wolno też odrzucać awansów francuskich, lecz należy wiedzieć, że ich obietnice są fałszywe i pchną nas w pożogę wojny.

– Górnolotne słowa. Sam mógłbym tego dopilnować.

– Niestety nie dożyłby pan do tej chwili, a następcy wszystko zepsują i zaprzepaszczą.

– Dla mnie to gdybologia.

– A dla mnie historia.

– Czy dostanę jakieś wskazówki na najbliższe dni?

– Uchylę rąbka tajemnicy. Ósmego października odbędą się uroczystości z okazji dwustu pięćdziesiątej rocznicy bitwy pod Wiedniem.

– Odsieczy, ma pan na myśli.

– Tak. Na tej uroczystości nowy rząd endecko-sanacyjny i pan osobiście zapewnią Polaków o nadchodzących zmianach i wielkich inwestycjach, a także wyrzeczeniach, które przyniosą w bliskiej przyszłości wymierne korzyści.

– Przecież chcieliśmy to zrobić.

– Tak, ale nie na taką skalę. Poza tym część inwestycji była nietrafiona – zripostował pułkownik ze spokojem.

– Nie bardzo rozumiem, co ma pan teraz na myśli.

– Podejrzewam, że już się pan marszałek domyśla. Mamy zdrajców, i to wysoko. W zeszycie jest sześć stron z nazwiskami. Zróbcie z nimi, co trzeba i jak trzeba.

– Jak to się stało, że o nich nie wiemy? – Marszałek nie ukrywał wzburzenia.

– Na tym właśnie polega zdrada. – Wysłannik wstał i zasalutował regulaminowo, a na koniec spotkania rzekł: – Loże, mafie, służby.

Piłsudski został po raz kolejny zaskoczony przez przybysza z przyszłości. Wyciągnął w jego stronę rękę, jakby chciał go zatrzymać.

– Młody człowieku, jeszcze jedno pytanie mnie nurtuje. Jak pan namówił endeków do współpracy?

– Na to pytanie nie musi pan znać odpowiedzi. Miłego dnia i dużo zdrowia życzę. – Pułkownik odwrócił się na pięcie i po kilku krokach zniknął za przesłaniającymi ścieżkę krzakami.

Piłsudski wstał. Chwilowe zdumienie rewelacjami minęło. Postanowił pójść śladem rozmówcy. Ruszył jednak nieśpiesznie. Wiedział, że ścieżka jest długa i zdąży zobaczyć, dokąd poszedł tajemniczy osobnik. W końcu doszedł do zakrętu. Przez stan zdrowia nie mógł się szybciej poruszać, ale i tak był zdziwiony, kiedy nie zobaczył pułkownika. „A to frant”.

Powoli dotarł do pałacu, gdzie jako pierwszego napotkał funkcjonariusza ochrony.

– Panie chorąży – zaczął marszałek.

– Tak jest, panie marszałku? – Chorąży od dłuższego czasu widział zbliżającego się wodza, ale i tak czuł tremę.

– Czy od strony parku przyszedł tu przede mną jakiś oficer?

– Nie, panie marszałku.

– A ktokolwiek?

– Nikt, panie marszałku.

– Gamoń – skwitował marszałek, odwracając się od chorążego i kierując w stronę schodów.

„Ciekawy przypadek, chyba nie podróżuje tylko w czasie”.

W gabinecie królewskim pozostało jeszcze paru przedstawicieli obu stron. Piłsudski z wolna podszedł ku centrum, a kiedy spostrzegł Dmowskiego, zwrócił się do niego:

– Czy moglibyśmy zostać tu sami? – Był to bardziej rozkaz niż pytanie.

Paru obecnych, usłyszawszy słowa marszałka, poprosiło pozostałych o przejście do przyległej komnaty. Reszta z oczywistych względów nie zaprotestowała.

– Chciałbym omówić kilka bardzo istotnych punktów naszej umowy. – Piłsudski wznowił rozmowę, kiedy wszyscy goście opuścili salę. – Nawet takich, których w rzeczonej umowie nie ma.

– Spodziewałem się, że to kiedyś nastąpi. Zatem zaczynajmy. – Dmowski nie krył obaw. Domyślał się, że może wpaść w jakąś pułapkę marszałka.

– Mam listę ludzi, których muszę usunąć, i to w sposób ostateczny – mówił Piłsudski bez skrupułów i wątpliwości.

– A ja mam listę ludzi, których muszę uratować – wszedł mu w słowo Dmowski.

Dyktator się zamyślił. Zrozumiał, że pułkownik z przyszłości jednak odwiedził przeciwnika politycznego. Zdał sobie sprawę z tego, że tak naprawdę jadą na jednym wózku.

– Wydaje się, że to ja mam trudniejszą część planu do zrealizowania – rzekł.

– Za to na mnie spoczywa odpowiedzialność za wykonanie ważniejszego zadania.

– Możesz pan mieć rację.

– Panie marszałku, potrzebuję wsparcia.

– Ja też i skąd mam je wziąć?

Zapadła cisza. Uratowanie Polaków zza wschodniej granicy wydawało się zadaniem ważniejszym niż eliminacja zdrajców, szpiegów i szumowin.

– Musimy wyciągnąć ze śmiertelnej pułapki ludzi ze Wschodu – oświadczył Dmowski tak, jakby dawał do zrozumienia, że nie może ustąpić ze swego stanowiska.

– Trzeba jakoś połączyć te dwie akcje – zawyrokował dyktator. – Może przekażmy Sowietom obywateli, którzy, co tu mówić, mają Rzeczpospolitą w dupie.

– Jak to nazwiemy, znaczenia nie ma.

Endek miał rację.

Ziuk wstał nagle i podszedł do globusa. Odchylił północną półkulę i wydobył z jej wnętrza francuskie wino. Wprawnie otworzył butelkę, po czym napełnił dwa kielichy i jeden podał rozmówcy.

– Podobno znaczenie ma dla nas cel, jaki jest do osiągnięcia – powiedział po chwili Dmowski.

– Slogany – ocenił marszałek.

– To tak jak u ciebie.

Piłsudski upił pół kielicha, szybko i bez smaku. Nastąpiła kolejna chwila niezręcznej ciszy. Obaj starali się ważyć słowa, ale było już widać, że jeden zależy od drugiego. Tylko człowiek z przyszłości, ów pułkownik w nienagannym mundurze, wiedział, co się wydarzy, i zrzucał na obu mężów stanu odpowiedzialność za przyszłe pokolenia. W tym miejscu obu panom miękły kolana.

– A więc co? – zapytał wreszcie marszałek.

– Ty robisz swoje, czyścisz szeregi. – Dmowski nie miał złudzeń. – A ja ratuję Polaków z Sowietlandu.

– Wierzysz wysłannikowi?

– Nie wierzyłem, ale teraz wierzę.

– Zatem uzgodnione. Ja robię swoje, a ty swoje.

Dmowski wstał i choć mocno nienawidził pruskiego szpiega, podał mu rękę. Wiedział bowiem, że pułkownik z przyszłości był ideowo endekiem. W takim przypadku warto poświęcić honor. Co innego mu pozostało?

Znał swoją wartość.

Wyprostowany odstawił pusty kielich na brzeg stolika. Wytarł ręce w chusteczkę, chrząknął i otarł usta. Chusteczka wylądowała w klapie fraka.

Wyszedł z komnaty królewskiej i zamknął za sobą drzwi. Zwolennicy endecji oczekiwali na zewnątrz. Jego powrót spowodował, że podnieśli się z foteli i krzeseł. Skierował się do wyjścia, a reszta poszła za nim. Niełatwe połączenie właśnie stało się faktem. Nawet z perspektywy czasu i mimo liczby ofiar nie było nie do przyjęcia. Skurwysyny i miernoty musiały odpaść i za tę część planu odpowiadał Piłsudski. I to Dmowskiemu wystarczało. Żałował tylko tych wspaniałych ludzi, którzy już zdążyli oddać życie.

4

8 października 1933 roku

Godzina 14:52

Warszawa, centralne obchody rocznicy wiktorii wiedeńskiej

Państwowe uroczystości rocznicy zwycięskiej bitwy pod Wiedniem uległy niemal w ostatniej chwili zmianie. Do pieczołowicie zaplanowanego scenariusza wtrącił się nie kto inny, jak sam marszałek. O godzinie ósmej w parlamencie miał przemawiać wódz. Na później zaplanowano exposé Dmowskiego, desygnowanego na bezpartyjnego na razie premiera. Całość miała się zakończyć głosowaniem za przyjęciem zmian – i tak też się stało.

Mocna rekonstrukcja starego rządu, a w zasadzie nowy rząd stawił się w pełnym składzie na mszy w bazylice Świętego Jana Chrzciciela. Tłumy były dużo większe, niż spodziewano się zastać. Oprócz zwykłych zwolenników sanacji i starych legionistów odważyli się przyjść i zamanifestować swoją obecność endecy, a także inni prawicowcy. Sytuacja w mieście była napięta, ale i kuriozalna, policja jednak w ostatnim momencie otrzymała instrukcję, żeby nie podejmować interwencji. Obawiano się zamieszek i burd, ale na razie nic takiego się nie wydarzyło.

Rząd, przedstawiciele parlamentu i dyplomacji oraz inni ważni goście po mszy udali się przed Grób Nieznanego Żołnierza. Na placu pomiędzy skrzydłami Pałacu Saskiego zebrały się poczty sztandarowe, pododdziały reprezentacyjne i orkiestra Wojska Polskiego. Całość relacjonował na żywo prezenter Polskiego Radia. Poruszenie wywołane postanowieniami Piłsudskiego dotknęło cały kraj, ale w Warszawie, na placu przed pomnikiem, jak na dłoni widać było nerwowe ruchy dyplomacji. Panowie we frakach i galowych mundurach dopytywali przedstawicieli polskiego MSZ-etu o przyczynę oraz konsekwencje zmian. Dyplomaci nie kryli zaciekawienia rewolucyjną decyzją marszałka. Połączenie sanacji z narodowcami stanowiło spore zaskoczenie, ponieważ dyktatura zwalczała wszystkie opozycyjne siły polityczne od lewej do prawej strony. Endekom często się obrywało, a tu taka zmiana. Zdawano sobie doskonale sprawę z tego, że rządząca do tej pory grupa dyktująca warunki tylko z fasady była prawicowa, narodowa i chrześcijańska. Jej początki widziano w sitwach socjalistycznych z lekką nutą narodową. Nie dziwiło więc niezdrowe podniecenie dyplomacji, która dopatrywała się poważnych zmian wewnątrz Rzeczypospolitej, jak również w jej polityce zagranicznej. Ambasador Francji jako pierwszy zgłosił się kilka dni wcześniej do ministra spraw zagranicznych z pytaniem o wytłumaczenie sytuacji. Grzecznie, lecz stanowczo zaproszono go do złożenia wizyty w terminie późniejszym u nowego już ministra. Tym oto sposobem dyplomaci większości krajów, powtarzając błąd Francuzów, miotali się przez parę dni w poszukiwaniu ważnych dla siebie odpowiedzi.

Mogłoby się wydawać, że w samym środku obchodów podane zostaną odpowiedzi na wszystkie nurtujące pytania. Niestety, z wyjątkiem radiowych informacji o zmianach w rządzie nie usłyszano nic więcej.

Wreszcie rozpoczęły się uroczystości. Najpierw trąbka sygnałowa dała znak „uwaga”, a później dowodzący ceremonią generał wydał rozkaz „do hymnu”. Mazurek Dąbrowskiego przerwał wszelkie dyskusje. Obchody państwowe trwały przez ponad dwie godziny, a potem oczekujące za gmachem limuzyny przewiozły najważniejszych oficjeli do pałacu prezydenckiego. Wystawny obiad przygotowany dla nowych oraz odchodzących ministrów wraz z najważniejszymi przedstawicielami sanacji i endecji nie miał być li tylko wspólnym posiłkiem. Przewidziano bowiem wystąpienie premiera Dmowskiego uzgodnione z Piłsudskim. To tu wieczorową porą powinny zapaść ostateczne rozstrzygnięcia co do przyszłości kraju oraz karier osobistych mnóstwa osób.

Marszałek wstał, chociaż nie miał tego w zwyczaju. Zebrani na sali przedstawiciele sanacji byli przekonani, że wytłumaczy się teraz z podjętej niekorzystnej dla wielu decyzji. Niestety się zawiedli.

– Zatroskany przyszłością Rzeczypospolitej, na mocy dzierżonych przeze mnie praw, dokonałem rozstrzygnięcia, które zaowocuje w przyszłości. Dla Europy nadchodzi czas próby, a my nie możemy być bierni, nie możemy stać się ofiarą gierek mocarstw. Uważam, że wyjściem z sytuacji jest połączenie sił narodowych pod przywództwem pana premiera Dmowskiego. Zapraszam pana premiera do naświetlenia nam planów na najbliższą przyszłość. – Piłsudski usiadł wyraźnie zmęczony całym dniem. Widać było, że odzyskuje nieco siły, ale dużo mu jeszcze brakuje do dawnego, zadowalającego stanu zdrowia.

– Poczynione już inwestycje – rozpoczął Dmowski, również stojąc – jakkolwiek wspaniałe i potężne, jednak są tylko preludium do tego, co musimy zrobić wspólnym wysiłkiem, aby sprostać nadchodzącym czasom. Niektóre zmiany muszą być ostre, szybkie i konkretne. Myślę o gospodarce, a także strukturze państwa. Nasz kraj ma w wielu dziedzinach braki inwestycyjne, których nadgonienie będzie kosztowne, lecz w perspektywie czasu także zyskowne.

Przejrzał rozpostarte przed sobą kartki, po czym znowu podniósł wzrok na zebranych i kontynuował:

– Trzeba wyrównać infrastrukturę poprzez międzynarodowe inwestycje. Planujemy wybudować dwie osie komunikacyjne północ–południe o znaczeniu strategicznym. Pierwsza: Gdynia–Łódź–Katowice–Ostrawa–Bratysława–Wiedeń–Rijeka, oraz druga: Tallin–Ryga–Wilno–Brześć–Lwów–Konstanca. Oraz dwie wschód–zachód: Berlin–Poznań–Warszawa–Brześć–Pińsk lub alternatywnie Mińsk, i druga: Wrocław–Katowice–Kraków–Lwów i alternatywnie Kijów. Chcemy udrożnić Wisłę, Wartę, Bug, Niemen i Dniestr oraz alternatywnie Odrę i Prut. Dlatego proponujemy zmiany w polityce międzynarodowej: zbliżenie gospodarcze z Niemcami, Czechosłowacją, Rumunią i Węgrami oraz alternatywnie z Sowietami i Litwą. Pragniemy też zwiększyć naszą obecność w Skandynawii, na Bałkanach i w Anatolii. Musimy zacząć po prostu zarabiać, nie patrząc na zaszłości. Z tego tytułu zwiększymy rozmach budowanego COP-u oraz wydobycie surowców strategicznych.

Przemowa nowego premiera wciągnęła słuchaczy. Rysowana piórem wyobraźni stawiała Polskę wśród krajów wysoko rozwiniętych, wręcz mocarstw.

Dmowski przerwał, napił się wody, przewrócił kartki i wznowił przemówienie.

– Mamy lokalizację trzech, a może czterech nowych kopalń węgla kamiennego, w tym jedną antracytu. Musimy także zwielokrotnić wydobycie ropy. Są też inne surowce, takie jak siarka, azot, hel. Większość możemy bez straty dla własnego przemysłu eksportować, uzyskując kolejne przychody. W drugim etapie postawimy na przetwórstwo tychże surowców, aby uzyskiwać jeszcze większe dochody. Mamy też kilka programów i chciałbym, by niektóre z nich omówił minister Grabski.

Grabski wstał za przykładem przedmówcy. Przywitał się, strzepnął z fraka niewidzialny pyłek i przemówił:

– Zaczynamy projekt żywnościowych rezerw strategicznych. Zakłady konserwowe skupią od rolników i obszarników nadwyżki mięs. Skóry i futra przekażemy do produkcji ciepłej odzieży. Producentom będziemy wypłacać dywidendę w postaci bonów na zakup sprzętu rolniczego rodzimej konstrukcji, a robotnikom na zakupy żywności. Chciałbym, aby przez ten mechanizm nie zawalił się nam budżet. – Rozejrzał się po sali, jakby liczył na burzę oklasków, ale ponieważ nic takiego nie nastąpiło, kontynuował wystąpienie: – Rozbudujemy przemysł motoryzacyjny, samochodowy, kolejowy oraz obronny. Umowy z Fiatem wydają się bardzo korzystne. Kupimy licencje. Potrzebujemy też patentów na czołgi i silniki, zwłaszcza samolotowe, a w dalszej perspektywie okręty podwodne i niszczyciele. Żeby to wszystko miało większy sens, musimy dwukrotnie zwiększyć przepustowość uczelni wyższych. Do państwowej edukacji dopuścimy grupy społeczne, które do tej pory były jej pozbawione, a uwierzcie, jest z czego czerpać. Naukę będziemy finansować z bonów. To będzie swoisty drugi pieniądz, wymieniany tylko pomiędzy zainteresowanymi. Coś jak barter.

Zapadła cisza. Pomysł z drugim pieniądzem był nowatorski i gwarantował przyśpieszony rozwój bez hiperinflacji.

Grabski podziękował i usiadł, a wstał ponownie Dmowski.

– Musimy zmienić także podejście do naszych sąsiadów. Sprawy polityki zewnętrznej omówi minister spraw zagranicznych Tomasz Grać.

Człowiek ten był najbardziej tajemniczy ze wszystkich zasiadających w nowym gabinecie. Oczywiście sanacyjni sprawdzili jego przeszłość, ale poza kilkoma artykułami w pismach niezależnych oraz pracą magisterską i doktorską z Uniwersytetu Wileńskiego nie znaleźli niczego szczególnego. Owszem, tezy w nich zawarte były szokujące, ale nie dawały żadnego punktu zaczepienia. No, może poza jednym szczegółem. Grać nienawidził masonów, a to dla wtajemniczonych oznaczało wymianę osiemdziesięciu procent kadry w oddanym mu pod opiekę urzędzie. Ministerstwo Spraw Zagranicznych w trybie niemal natychmiastowym czekał armagedon.

Chudy, średniego wzrostu, trzydziestoparoletni człowiek w perfekcyjnie skrojonym fraku wstał i skłonił się wszystkim z widoczną niechęcią. Pan Nemo, jak go już nazywano w kręgach władzy, bez mimiki i emocji rozpoczął swoją część przemówienia:

– Szczęść Boże.

– Szczęść Boże – padła z kilku stron odpowiedź.

– Znajdujemy się tuż przed poważnym zakrętem historii i tylko od nas zależy, czy pogrzebiemy świętą Rzeczpospolitą, czy pozostawimy ją wielką dla następnych pokoleń. To, co teraz powiem, będzie niezrozumiałe prawie dla wszystkich tu zebranych. Tak… – Nabrał powietrza. – Sprawdziłem wasze wystąpienia, wypowiedzi, artykuły i oświadczenia. Nie macie żadnych predyspozycji do prowadzenia polityki międzynarodowej.

Gdy usłyszał pomruki niezadowolenia, rozejrzał się po sali. Jego nieprzejednany wyraz twarzy i ostry niczym sztylet wzrok uciszyły oponentów.

– Zaczniemy od próby zbalansowania mocarstw, czym podniesiemy swoją cenę. Zaczniemy od Sowietów. Wyślemy Rosji sygnał o podjęciu współpracy dyplomatycznej. Jej nadrzędnym celem będzie wymiana Polaków ze Wschodu na Ukraińców, Białorusinów i Żydów. Zbliżenie to pozwoli nam uratować milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy Polaków, nad którymi zawisło niebezpieczeństwo unicestwienia. Aparat represji sowieckich rozpoczął już prace nad planem realizacji masowego morderstwa. Wiemy, że pozostało mało czasu. Rosjanom zaś wydamy z wielką przyjemnością najbardziej reakcyjne środowiska, te dla nas wielce szkodliwe, a dla nich pożądane. Żeby Moskali zachęcić, wydamy im ich dwustu agentów i tysiące zdrajców. To plany na najbliższą przyszłość. W tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym roku zwrócimy się ku Francji, ta nas odrzuci, więc będziemy mieli moralne prawo do przewrócenia sojuszy. Pod koniec lat trzydziestych zmuszeni będziemy przyjąć warunki Niemiec, aby ostatecznie stać się ich chwilowym, słabszym partnerem. Naszym prawdziwym i długoterminowym sojusznikiem będą: Szwecja, Rumunia, Turcja i Persja. Spróbujemy też uaktywnić małe kraje naszego rejonu Europy. Część z nich znajduje się poza naszym zasięgiem. Liczy się próba. Tak czy owak, w najbliższej perspektywie czeka nas sojusz z Niemcami. To powinno wam na tę chwilę wystarczyć, ale wiedzcie, że mamy scenariusz na najbliższe dziesięć, może piętnaście lat. Teraz ostrzeżenie. Jesteśmy inwigilowani przez naszych sąsiadów oraz zorganizowane i wpływowe grupy. Pozbędę się ich z ministerstwa w ciągu pierwszego tygodnia, tyle że będę potrzebować całych dostępnych sił służb wewnętrznych, Policji Państwowej i Wojska Polskiego.

5

2 lipca 1934 roku

Godzina 12:14

Rejon Borysławia

Miejscowe biuro kierownika robót Państwowej Kompanii Naftowej

Bolesław Wieniawa od pierwszego lutego tego roku nie był już w czynnej służbie. Dla własnego dobra opuścił szeregi wojska. Ziuk w prywatnej rozmowie oświadczył, że wywalczył dla niego najlepsze z możliwych stanowisk, a także – co wyraźnie podkreślił – uniknięcie kary. Generał był mocno zaskoczony takim obrotem spraw, ale wiedział, że niektórzy jego znajomi zniknęli oskarżeni o zdradę lub korupcję. Zasłyszał też, że szykują się procesy publiczne, a oskarżenie postawi zarzut uczestnictwa w tajnym stowarzyszeniu mającym na celu zniszczenie kraju. Marszałek nie zaprzeczał, więc coś musiało być na rzeczy. Zatem przyjął stanowisko i w sumie uciekł z Warszawy. Szybko się spakował i pojechał pociągiem do Lwowa przez Kraków.

Jakież było jego zdziwienie, kiedy konduktor pociągu relacji Kraków–Lwów oświadczył, że generał nie będzie podróżować sam, lecz w towarzystwie dyrektora Państwowej Kompanii Naftowej, czyli ze swoim zastępcą.

„Szalenie mi przyjemnie”. – Zza konduktora wychylił się może trzydziestoparoletni blondyn z lekką nadwagą. „Pozwoli pan, że się przedstawię. Dariusz Kupczok, dyrektor generalny PKN, gdzie szanowny pan będzie prezesem”.

Wieniawa wstał i uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń. Oczywiście generałowi nie podobało się zachowanie młodszego kolegi, ale przypomniał sobie, że Polacy z zaboru austriackiego, zwłaszcza ci ze Śląska, utracili nieco szlacheckiej ogłady.

Tak się poznali pięć miesięcy temu. Teraz siedzieli razem w baraku na klasycznym zadupiu w pobliżu południowo-wschodniego pogranicza. W ciągu tych kilku miesięcy Bolesław zdążył się przekonać do Kupczoka.

Z początku myślał, że to kapuś albo co najwyżej zwykły karierowicz i do tego niedojda, ale szybko zmienił zdanie. Kupczok okazał się świetnym organizatorem i specjalistą od poszukiwania ropy.

Siedzieli i patrzyli przez szybę na wiertnię, o której dyrektor mówił, że jest pewna. To byłaby swego rodzaju sensacja. Dawno nie odkryto nowego pola, aż tu nagle, po zaledwie trzech miesiącach, będzie złoże. Do tego doszły dwa kolejne odkrycia u innych, zaawansowanych poszukiwaczy, których PKN wspomógł finansowo. Powstawały też nowe przedsiębiorstwa wydobywcze, co spowodowało, że w rejony roponośne ściągali żądni sławy i pieniędzy poszukiwacze oraz mali inwestorzy.

Niespodziewanie coś huknęło. Czasami, niejako przy okazji, dochodziło do eksplozji. Bolesław, wiedząc o tym, schował się pod stołem. Wybuch jednak nie nastąpił.

– Czopować. – Niewzruszony, wpatrujący się w okno Kupczok wydał przez telefon dyspozycję.

Położył na widełki słuchawkę, po czym znowu ją podniósł i powiedział do kogoś po drugiej stronie:

– Łączyć z ministrem skarbu. – Potem odczekał, widocznie słuchał, co ktoś po drugiej stronie linii ma do powiedzenia. – Dobrze. Proszę oddzwonić.

Wieniawa wstał, otrzepał ubranie z kurzu i przyłączył się do oglądania pracy nafciarzy, którzy teraz uwijali się w błocie powstałym z ropy. W końcu zadzwonił telefon. Bolesław zastanowił się nad tym, jak szybko zareagował dyrektor.

– Dyrektor PKN Dariusz Kupczok – przedstawił się, zachowując krztę formalności. – Tak, odkryliśmy, panie ministrze, nowe pole. Podejrzewamy, że złoże i jego dostępność pozwolą nam zwiększyć wydobycie dwukrotnie.

Wysłuchał rozmówcy i ponownie się odezwał:

– Panie ministrze, to zupełnie nowe pole. Trzydzieści kilometrów od Borysławia. To zmieni naszą pozycję w negocjacjach.

O czym teraz wspomniał Kupczok, Wieniawa nie miał pojęcia.

– Tak, trzeba będzie rozbudować sieć kolejową i zmienić lokalizację rafinerii. Może być Lwów, ale wolałbym Przemyśl.

Znowu odczekał chwilę, ale jego mina dziwnie się zmieniła, ni to w zakłopotanie, ni to w rozbawienie.

– Przemyśl to takie miasto na zachód od Lwowa. Gdzieżbym śmiał coś sugerować.

Rozmowa nie trwała długo. Wkrótce minister odłożył słuchawkę i się roześmiał.

Wieniawa patrzył z zaciekawieniem, co się dzieje na wiertni i w jej pobliżu. Dwa traktory przesunęły czop nad otwór, a stojący na czopie ludzie sygnalizowaniem rękami kierowali obsługę pojazdów. Pierwszy to bez wątpienia nowy ursus pomalowany na oznaczający własność państwowej spółki żółty kolor. Barwę tak lubianą przez nafciarzy. W nowoczesnej, przeszklonej kabinie siedział mężczyzna w wojskowym drelichu używanym przez techników lotnictwa lub pancerki. Druga z maszyn była ciekawsza. Duże koła z tyłu, małe z przodu i korpus w nieokreślonym kolorze z grubsza przypominały ursusa. Równie dobrze mógł być to niemiecki lanz bulldog. Traktor, dyplomatycznie rzecz ujmując, był niemiłosiernie brudny. Traktorzysta też jakiś dziwny – ubrany w waciak, z zawadiacko nałożoną na głowę futrzaną czapą. Mimo że stał dosyć daleko, Wieniawa mógł się założyć, że kierowca traktora był pijany. Akcja czopowania jednak szła sprawnie i już po chwili zakończyła się sukcesem.

Do baraku wszedł miejscowy inżynier odpowiedzialny za odwiert. Przyniósł jakieś dokumenty o ciśnieniu i głębokości oraz czymś, o czym Wieniawa nie miał pojęcia, a Kupczok – owszem. Wychodząc, inżynier powiedział:

– Szuka pana posłaniec od inżyniera Adaśka, tego z Jasła. Mam zawołać?

– Dawajcie go tu.

Po dziesięciu minutach do baraku zwanego na wyrost biurem wkroczył wysoki chudzielec w tanich okularach, za to przyzwoicie ubrany. Od progu wręczył Kupczokowi zalakowaną kopertę.

– Co pan dla mnie ma? – zapytał dyrektor zaraz po tym, jak wymienili grzecznościowe „dzień dobry”.

– Jest wiadomość od pana inżyniera Adaśka z Małopolski.

– Co tam jest?

– Nie wiem, ale inżynier Adaśko kazał mi to panu osobiście wręczyć i wracać do Jasła.

– Skoro inżynier tak polecił, to proszę się stosować. Pan Adaśko raczej się nie myli.

Kiedy szofer-posłaniec zamknął za sobą drzwi, Kupczok niemal rytualnie otworzył kopertę. Wyuczone ruchy powodowały, że wiedział o tym, czy koperta była naruszona, czy nie. W tym przypadku nie była.

Wieniawa spojrzał na Kupczoka, a potem na trzymany przez niego skrawek papieru. List nie wydawał się zbyt długi, za to dyrektor czytał go powoli, co mylnie sugerowało, że ma przed sobą elaborat.

– W okolicach Jasła też będzie ropa, duży zbiornik z nieco trudniejszym dostępem – odezwał się. – Jeszcze kilka takich trafień i wystarczy nam do następnego skoku technologicznego, który według moich obliczeń powinien nastąpić najpóźniej w czterdziestym piątym, góra pięćdziesiątym roku.

– Jaki to miałby być skok? – Wieniawa wreszcie się uaktywnił.

– Samochody elektryczne, panie prezesie – fuknął dyrektor. – Przecież wszyscy o tym wiedzą!

– Oj, chyba się pan myli. – Generał nie chciał się kłócić. Znał wprawdzie świat i jego tryby, lecz bał się pomylić.

– To już wyliczone. Piszą o tym: Einstein, Edison i Tesla.

Wieniawa wymownie odwrócił się w stronę okna, dając do zrozumienia, że nie interesuje go dalsza rozmowa o fantastycznej przyszłości. Poza tym nie znał tych ludzi. Kim byli ci: Stein, Dikson i Peszla? W najbliższym czasie musi kogoś zapytać, żeby nie wyjść na głupka i ignoranta w uczonym towarzystwie.

Generał dostrzegł, że pod biuro podjechał zawadiacki traktorzysta na ubłoconej maszynie. Dopiero teraz dało się zauważyć na rozpiętej starej czapie lotnicze gogle. „Ale wariat” – pomyślał Wieniawa. Ten człowiek zza okna dał się lubić, tak od razu i nie wiedzieć czemu. Generałowi wydawało się, że traktorzysta patrzy wprost na niego. Było to możliwe, ponieważ prowizoryczne biuro nie miało firan. Wieniawa uznał, że chce on porozmawiać, i postanowił sprawdzić, co tamten może mieć do powiedzenia.

Biuro stało na podwyższeniu, a najwyższy stopień schodów robił za niezadaszony ganek. Traktorzysta, zobaczywszy, że Wieniawa wyszedł przed domek, zgasił silnik, zeskoczył na ziemię i podszedł kilka kroków.

– Dzień dobry, panie generale.

– Dzień dobry. Czy pan mnie zna?

– Jaki tam ze mnie pan. Prosty chłop jestem ze wsi pod Radomiem.

– Ale znamy się?

– Znamy, bo służyłem w wojsku w wojnie roku dwudziestego. Czasem i gazety się widzi, jak panowie inżynierzy czytają. A i sam czytać umiem, to znam. Prezesie, chciałbym coś powiedzieć.

– No to mówcie. – Wieniawie nie pasowało z obliczeń, że traktorzysta mógł służyć w wojsku w dwudziestym. Był po prostu za stary.

– Kręcą się tu po nocach jakieś podejrzane istoty.

Generała zaskoczyło, ale i zainteresowało, że rozmówca określił podejrzanych jako „istoty”.

– Jak to? A zgłaszaliście miejscowej policji?

– Nie, panie, one za bardzo są zajęte. Wiecie, kradzieże i rozróby.

– A wyście nie próbowali sami zatrzymać albo wyjaśnić?

– A jakże, panie generale, pewnie, że tak. Razem z moim znajomkiem z Zaporoża zasadzaliśmy się na tamtych, ale nigdy się nie udawało. Mgła robiła się gęsta jak śmietana. Te istoty zawsze mi się w tę mgłę chowały.

– Jak wyglądali? Może to szpiegi sowieckie?

– A skąd, panie generale. Mowę ich słyszałem, ale nie był to rosyjski ani sowiecki.

– Niemiecki, ukraiński, rumuński albo turecki?

– Żaden z nich.

– Może chiński?

– Też nie – zapewnił traktorzysta bez zająknięcia.

– Skąd możecie wiedzieć, że to nie Chińczycy czy Japończycy?

– Ano, wiem, panie generale. W piątym roku służyłem w Port Artur. – Na widok zaskoczenia na twarzy prezesa dodał: – Zaciągnąłem się do carskiej marynarki wojennej, dla przygód i pieniędzy. Ani jednego, ani drugiego nie zaznałem, za to poznałem rasy wschodnie. A te istoty dziwnie ubrane były. Kombinezony jakby z jednego kawałka materiału miały zrobione i po kitajsku nie gadały.

– A twarze?

– Kaptury mieli.

Wieniawa się zorientował, że więcej się nie dowie o podejrzanych osobnikach.

– Panie generale, chciałbym o jeszcze jednej rzeczy powiedzieć, ale to bardzo dziwna sprawa, aż samemu nie chce mi się wierzyć.

– Mówcie. – Prezes i tak był zaciekawiony. Historyjki traktorzysty wciągały.

– W tysiąc osiemset siedemdziesiątym szóstym zagadnął mnie taki magister, co z Krakowa w nasze strony przyjechał. Powiedział, że szuka złóż węgla i że w świętokrzyskim znajdują się duże pokłady, większe nawet niż te na Śląsku. Potem powiedział do mnie coś, co mnie do dzisiaj zastanawia. Powiedział, że jak będę pracować przy ropie, to nadejdzie taki dzień, że przyjedzie do nas generał wraz z dyrektorem i że mam im powiedzieć o tym węglu.

Wieniawa po raz kolejny dał się zaskoczyć. Jedyne, co mu przyszło na myśl, to zapytać:

– To ile wy macie lat?

– A tam, a tam, my tu gadamy, a ja muszę do roboty wracać.

Traktorzysta się odwrócił i energicznie wdrapał na ciągnik. Generałowi kotłowały się w głowie dziwne przemyślenia.

– Jak się nazywacie?

Nie otrzymał jednak odpowiedzi, bo rozmówca właśnie uruchomił silnik. Z trzęsącej się maszyny odpadł spory kawałek tłustego błocka, spod którego wydostał się na światło dzienne biały napis „akub”. Traktorzysta wrzucił bieg i odjechał.

Wieniawa wrócił do biura i opowiedział Kupczokowi o dziwnej historyjce.

– Z tym węglem to możliwe. Później porozmawiam z kim trzeba. – Dyrektor tylko w ten sposób był w stanie skwitować opowieść Wieniawy.

Wieczorem ruszyli w kierunku Lwowa, ale generał zaproponował, aby zobaczyli, co się dzieje na innych polach wydobywczych. Kupczok od razu zwietrzył podstęp, bo wiedział, że Wieniawa uwielbia konie. Generał kazał jednak przygotować nie wierzchowce, lecz samochody terenowe. Pojechali więc fiatami 508, mocno przerobionymi pod polskie warunki trakcyjne. Za najbliższym pasmem pagórków rozciągała się kolejna dolinka, w której można było zobaczyć trzy stojące już wiertnie oraz kolejnych osiem przygotowywanych do złożenia i rozpoczęcia odwiertu. Stepowa roślinność zastąpiona została zaoranym gruntem i mazią. To wynik działania maszyn, traktorów i roboczych butów. Ropa wydobywana w tym rejonie i będąca źródłem jego dostatku stanowiła też przyczynę degradacji środowiska naturalnego.

Do biura we Lwowie dojechali po dwudziestej pierwszej. W recepcji czekał na nich pilny list od doktora Mateckiego informujący o ważnej sprawie natury naukowej oraz o tym, że doktor będzie oczekiwał na dyrektorów przynajmniej do dwudziestej trzeciej. Miejscem spotkania miało być laboratorium w politechnice. Obaj zdecydowali o tym, aby jak najszybciej udać się na spotkanie.

Naukowiec rzeczywiście przebywał jeszcze w swoim laboratorium i coś majstrował przy kolumnie ekstrakcyjnej, której główny element stanowił piec.

– Witam obu panów. – Matecki się ucieszył. – Mamy zaskakujący zwrot i rozwiązanie problemu związanego z zanieczyszczeniem naszych rafinerii.

– Dobry późny wieczór, panie doktorze. Proszę relacjonować – rzekł dyrektor.

– Na ściankach reaktorów, rur, zaworów i przyrządów pomiarowych osadza się gęsta maź, która powoduje znaczne obniżenie jakości produktu oraz ostatecznie uszkadza instalacje. Jest to jakaś daleka odmiana mazutu i dlatego nie została wykryta i usunięta w pierwszej obróbce urobku. Niestety tych wtrąceń nie można się pozbyć w fazie filtracji czy rafinacji. Musimy wytrącać ją w sposób wiązań chemicznych, a jest tego sporo. Najlepsze wyniki otrzymaliśmy przez zasiarczanie materiału, a to spowodowało odseparowanie obu substancji, ale także utwardzenie odrzutu. W zasadzie to odmiana asfaltu, z tym że jest on niedoskonały. Ten odrzucony materiał poddaliśmy jeszcze raz próbie utwardzenia i ponownie nam się udało. Jestem przekonany, że stworzyliśmy polski asfalt. Ilość zgromadzonego odrzutu jest tak duża, że po przerobieniu możemy rozwiązać problemy z naszą infrastrukturą drogową. Chociażby wybudować dwukierunkową szosę Warszawa–Lwów.

Kupczok się odwrócił, aby nie było widać, jak zaczyna przeliczać wydajności oraz prawdopodobne zyski dla Państwowej Kompanii Naftowej. Jego początkowo zasmucone oblicze zmieniło się w pełny uśmiech.

– Panie doktorze – zwrócił się ponownie do Mateckiego – proszę opracować technologię i włączyć ją do współpracujących z nami rafinerii. Odpad można też kupować od pozostałych producentów. Pozbędziemy się niebezpiecznych dla ludzi związków zamykanych do tej pory w beczkach.

6

3 marca 1935 roku

Rejon Dyneburga, północno-wschodnia granica Polski

Ekipa budowlana PKP

Północno-wschodnie rejony Polski nie należały do zamożnych, a dziura, w której się znajdowali, była zapomniana przez wszystkich. Położenie niedaleko Dyneburga po łotewskiej stronie granicy nie wpływało w żaden pozytywny gospodarczo sposób na to, co się działo po polskiej stronie. Z tego, co słyszał od nielicznych miejscowych mieszkańców, wynikało, że nawet za caratu było tu lepiej. Teraz on i kilkudziesięciu robotników budowlanych przygotowywali fundamenty pod dwutorową linię kolejową Tallin–Stambuł.

Jak to się stało, że wszystkie kraje położone na trasie przebiegu linii kolejowej w tak krótkim czasie zgodziły się na współudział w tym szalonym przedsięwzięciu? Dużo ludzi zastanawiało się nad mechanizmem decyzyjnym. Polski odcinek był najdłuższy i siłą rzeczy najtrudniejszy oraz newralgiczny.

Sylwester Dadycz był technikiem i dlatego od razu został majstrem na tym odcinku. Musiał pokonać trudną drogę do miejsca, w którym obecnie się znajdował. W czasie okupacji carskiej uczęszczał z wiadomych powodów do szkół rosyjskich. Niezbyt zamożni, wywodzący się ze szlachty rodzice wysłali najstarszego syna do Odessy, gdzie nie zważano na jego polskie pochodzenie. Potem wybuchła wielka wojna, a następnie rozpoczęła się czerwona rewolucja realizowana za pieniądze Nowego Jorku i Berlina. Do nowej Polski nie udało mu się przedostać, więc został zakładnikiem Sowietów – nieludzkiego i krwiożerczego systemu. Pracował niewolniczo w kołchozie gdzieś w połowie drogi pomiędzy Mińskiem a Smoleńskiem. Tam poznał przyszłą żonę, Polkę. Nie wiedzieli, że Sowieci właśnie wzięli takich jak oni na celownik. Skąd niby mieli wiedzieć o nadchodzącym zagrożeniu, skoro akcję planowano w najbardziej tajnych biurach sowieckiego aparatu ucisku?

Pod koniec 1934 roku nastąpiła nieoczekiwana zmiana – wszystkich Polaków zebrano i podwieziono pod polską granicę. Potem, w obozie przejściowym, weryfikowano przynależność do narodowości polskiej. Stamtąd wyciągnęli go dawni znajomi i rodzina. Pomogły przede wszystkim znajomość języka, kultury i zwyczajów oraz fach w ręku. Później odnaleźli się jego dwaj młodsi bracia, którzy mieszkali od kilku lat w pobliżu drogi Wilno–Kowno. Dorobili się gospodarstwa oraz mogli i chcieli pomóc, ale Sylwester miał swój honor, więc postanowił zarobić sam na utrzymanie swojej rodziny. Potem trafiła się robota w PKP.

Poranki na północy przeszywały chłodem, w końcu trwała jeszcze zima i chociaż śnieg już zszedł, to wpływ klimatu kontynentalnego był znaczący.

Wyszedł przed swój wóz mieszkalny i się przeciągnął. Wozy konne z tłuczniem powinny przyjechać lada chwila. Woźnice zawsze wstawali trochę wcześniej, bo to od ich dostaw zależało terminowe dokończenie dziennego planu. Reszta załogi kręciła się w pobliżu swoich wozów mieszkalnych i szykowała do pracy. Trzeba było uruchomić traktory i spychacze. Większość robotników pobierała jednak zwykłe łopaty czy kilofy. Po chwili ruszyli małymi grupkami ku czołu robót, w miejsce, gdzie zakończyli wczoraj. Zza zagajnika rozlegało się już parskanie i rżenie koni. Mgła ostatecznie opadła, a słońce zaczęło ogrzewać okoliczną przyrodę.

Furmanki przywiozły dzisiaj mniej tłucznia, a więcej brakujących od paru dni specjalnie zagruntowanych, drewnianych podkładów. Robotnicy wiedzieli, co mają robić, więc Dadycz nie śpieszył się z wydawaniem nowych dyspozycji.

Jeden z woźniców, z którym Sylwester był zaprzyjaźniony, niejaki Krzysztof Broda, zawsze kiedy mógł, dostarczał świeże gazety. Dzisiaj też się tak stało. Przywitali się, a prasa wylądowała w rękach Dadycza.

Sylwester postanowił jeszcze przed pracą usiąść do prasówki, zwłaszcza że zachęcały do tego krzykliwe tytuły. Właśnie nadszedł czas, w którym sądy wydawały szczególnie ostre wyroki za udowodnienie współpracy z wrogiem lub ogólnie lożami. Kawa, mimo że kiepska, dzisiaj smakowała wyśmienicie. Zaczytywał się więc w reportażach jak w biblijnej Księdze Objawienia.

Ta nagonka na zdrajców, rzeczywistych czy rzekomych, przypominała mu wszystko to, co widział i czuł podczas czystek u Sowietów. Mogło to napawać strachem każdego, ale nie jego. Po tym, co przeszedł w Rosji, polskie metody wydawały mu się żałosną igraszką wygenerowaną na potrzeby pospólstwa. Zamyślił się. Gdyby nie jego przeszłość, a zwłaszcza sowiecka niewola, zapewne nająłby się do Policji Państwowej, wywiadu wojskowego albo KOP-u. Podobały mu się mundur i wojna, ale z jednego faktu był dumny – że nie mógł zostać nazwany zbrodniarzem. A jednak zabijał ludzi, i to nawet sporo, będąc w początkowej fazie wielkiej wojny celowniczym w drużynie obsługi ciężkiego karabinu maszynowego. Coś mu jednak mówiło, jakiś głos wewnętrzny w głowie szeptał, głównie kiedy czytał informacje ze świata, że jeszcze przyjdzie mu powalczyć. Gdyby mieszkał pod Wilnem, mógłby się zapisać do jednej z wielu szkółek przysposobienia wojskowego. Postanowił, że kiedy skończy przygodę z budową kolei, na pewno zrealizuje to marzenie.

Dopił kawę i wstając, odłożył gazetę. Wtedy zauważył mały nagłówek: „Pierwsza nowoczesna polska łódź podwodna”.

„No proszę” – pomyślał, ale do czytania nie wrócił.

Podszedł na czoło robót i zauważył, że wszystko idzie jak trzeba. Skorygował profilaktycznie kilka dyspozycji i sprawdził harmonogram. Niewątpliwie był zadowolony z postępów.

Jeden z woźniców wręczył mu pismo z centrali. Dadycz otworzył i zdębiał.

– O w mordę. – Tylko tyle zdołał z siebie wydobyć.

Pisano o dzisiejszej wizycie i potrzebie weryfikacji planów. Należało wybudować zwykły przejazd, ale też – co gorsza – przepust. To dużo dodatkowej roboty. Szalunki, cement… Nie był pewien, czy nadal pozostanie majstrem.

Godzinę później zza linii drzew wyjechał, o dziwo, wojskowy konwój. Trzy łaziki i dwie ciężarówki Ursus. Kierowcy podjechali do czoła robót. Sylwester Dadycz zbliżył się do gości, którzy już zaczęli się wysypywać z pojazdów. Rozpoznał jedynie kierownika odcinka oraz rejonowego inżyniera. Pozostali to wojskowi w polowych mundurach. Jeden podpułkownik, kapitan i dwóch poruczników oraz kilku niższych szarżą.

Przedstawił się i przywitał.

– Panie majster – zaczął kierownik – zmiana planów. Wojsko życzy sobie w tej okolicy przejazd i przepust.

– Słyszałem – odpowiedział nieco niedbale Dadycz.

– I bardzo dobrze, bardzo dobrze. Poszukajmy dogodnego miejsca – zaproponował inżynier.

– To też nie może być całkiem przypadkowe miejsce – wtrącił się kapitan z insygniami saperów. – Musi być skorelowane z obiektami, które będziemy budować za linią kolejową.

– Chyba że tak – odpowiedział Dadycz.

– Pan majster widać jeszcze nie wie – wtrącił się inżynier. – Mamy dodatkowy kontrakt od wojska na ten przepust i przejazd, ale także na trzy schrony bojowe i sześć punktów ogniowych.

– Niech się pan nie martwi. – Kapitan się zorientował, że majster stał się nerwowy. – Dopuszczamy pana do tajemnicy służbowej.

– Wspaniale…

– Nasza ekipa budowlana wspomoże wojskowych siłą roboczą i sprzętem przy budowie schronów – poinformował z dumą kierownik odcinka. – Saperzy wyznaczą punkty budowy w oparciu i w zgodzie ze sztuką wojenną.

– Panie pułkowniku – zabrał głos jeden z poruczników – proszę przypomnieć o usypaniu dwóch sztucznych wałów.

– A tak, dziękuję. – Pułkownik, który stał do tej pory z boku, postanowił się odezwać. – Potrzebujemy w pobliżu, po stronie wschodniej dwóch nasypów o długości trzystu metrów.

Wojskowi zaprosili do samochodów i konwój ruszył dalej. Chwilę później wyznaczono przejazd, a pięćdziesiąt metrów dalej ustalono miejsce na przepust. Pojazdy wreszcie odbiły na wschód i pokonały nie więcej niż pięćset metrów.

Żołnierze wyskoczyli na zewnątrz, oficerowie wyszli z mapami z łazików. Całość znalazła się na lekkim podwyższeniu. Młodsi oficerowie wyciągali sprzęt optyczny i pomiarowy. Zaczęto weryfikować i zgrywać mapy.

– To dokładnie tutaj.

Sylwester wsiadł na powrót do łazika i zaczął przeglądać projekty. Natychmiast zauważył, że były to z góry narzucone wzory. Jeden duży obiekt bojowy opisany jako „polski schron polowy dla dwóch cekaemów”. Dalej była charakterystyka, gdzie napisano: „lekki schron bojowy dla dwóch cekaemów o ogniu dwubocznym dla pięciu żołnierzy”.

– Tu będzie ostatnia linia stałej obrony – usłyszał rozmowę dwóch oficerów.

– Tędy mogą wejść na południową Łotwę i Litwę oraz mogą mieć dobry przyczółek na Niemen i dalej do Prus.

– Ta linia ma mieć dwie warstwy, to niemało.

– Nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak oni są teraz mocni.

– My też się zbroimy.

– Każdego dnia uciekają nam do przodu, a są sponsorowani technologicznie przez olbrzymi i nieprzychylny nam kapitał.

Rozmawiali jeszcze przez chwilę, po czym oddalili się ze sprzętem pomiarowym. Zasłyszane informacje zaniepokoiły Dadycza. Znał Sowietów i wiedział, co to może oznaczać. Umęczona ziemia, na której teraz pracował, też znała najeźdźców.

Wyszedł z samochodu i podszedł do kierownika.

– Ta dodatkowa budowa opóźni nasze właściwe zadanie o przynajmniej trzy miesiące. Stać nas na to?

– Pan się nie martwi. Na całym odcinku będą podobne opóźnienia. Rząd już zakomunikował swoim zagranicznym partnerom tę decyzję, a tamci wyrazili zgodę.

Budowę zakończono w sumie z lekkim opóźnieniem. Przejazd, przepust i dwa nasypy nie spowodowały dużego zamieszania. Schrony bojowe wykańczało już wojsko, a właściwie sami saperzy, i ta czynność przeciągnęła się trochę ponad plan. We wrześniu pierwsza, a potem i druga linia schronów były gotowe. Podobnie w Estonii, Łotwie i w Rumunii.

Linię kolejową otwarto z wielką pompą jakoś w tym samym czasie.

7

7 lipca 1936 roku

Dok numer 4

Stocznia Marynarki Wojennej w Pucku

Mądrzy redaktorzy w gazetach napisali, że morska flota wojenna Rzeczypospolitej będzie się rozbudowywać. Co ciekawe, pamiętał jak dzisiaj, że planowano zakupić sześć nowoczesnych okrętów podwodnych. Wypadło na projekt i stocznię holenderską. Zakontraktowano dwie jednostki i te już pływały pod polską banderą. Później kupiono licencje i wraz z Holendrami budowano okręty w Pucku.

Jednak z biegiem czasu okazało się, że całość wygląda jakoś inaczej, niż zakładano.

Rafał Szary, brygadzista w Stoczni Marynarki Wojennej w Pucku, wznosił właśnie czwartą specjalistyczną pochylnię. Mimo że ktoś mógł się postarać ukryć przeznaczenie pochylni, on znał się na tyle, by mieć pewność, że będą one służyć tylko do budowy okrętów podwodnych. I tu zagadka: flota posiadała już pięć okrętów podwodnych, a pozostałe dwa znajdowały się w końcowym etapie montażu. Sytuacja na doku numer trzy wyglądała tak, że kładziono tam stępkę pod kolejną jednostkę. A teraz Rafał wraz ze swoją ekipą kończył prace wyposażeniowe na doku numer cztery. Z prostych obliczeń wynikało, że okrętów z założenia będzie dużo więcej niż zakontraktowane przez marynarkę wojenną sześć. Kolejną niespodziankę i ciekawostkę stanowiło to, że pochylnie pracowały coraz szybciej. Pierwszy okręt powstawał przez osiemnaście miesięcy, następne dwa budowano równolegle przez czternaście, a teraz mówi się po cichu o jedenastu miesiącach. Tak więc powracało pytanie o prawdziwą liczbę zakontraktowanych jednostek i związaną z nią liczbę doków.

Szary stał na wysokiej suwnicy i patrząc w dół, myślał nad tempem robót. Widział swoją pochylnię oraz przesłonięte nieco pochylnie trzy i dwa. „Jak to się stało, że znalazłem się nad polskim morzem?” – zastanawiał się. Niezwykły zbieg okoliczności. W wielkiej wojnie udziału nie brał, był za młody, ale nie na tyle, żeby nie zobaczyć jej okrucieństw. Później postanowił pójść do wojska, aby – jak mu się wydawało – powstrzymać zło. Szybko się z tego marzenia otrząsnął. Uciekł do KOP-u tylko dlatego, że dużo lepiej płacili, ale i tu zmiażdżył go system. Wprawdzie trochę zaoszczędził i wyuczył się dodatkowego zawodu, ale i z KOP-u zrezygnował. Miał żonę i troje dzieci, którym chciał dać lepszy start, a na wschodniej granicy wyboru nie było. Pojechali więc do Gdyni, gdzie jego żona Joanna, koniec końców, dostała posadę w bibliotece miejskiej. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności otrzymała też ofertę pracy na pół etatu w Państwowej Szkole numer trzy, położonej całkiem niedaleko ich dwupokojowego mieszkania. Spłata lokalu nie była czymś wyjątkowo trudnym, zwłaszcza kiedy Szary został brygadzistą. Tylko dojazd z Gdyni do Pucka przysparzał kłopotów, szczególnie kiedy wybudowano port węglowy i hutę. Przejazdy pasażerskie przestały być priorytetem – liczył się tylko przemysł ciężki. Rafał się przyzwyczaił, że od czasu do czasu musiał zostać w Pucku na noc. Zakładał, że kupi sobie rower z Rometu, jednak z powodu licznych kradzieży na razie odłożył realizację tego planu.

Nazajutrz miała być wolna niedziela. Cieszył się, że odpocznie z rodziną. Co ważniejsze, przyjadą w odwiedziny jego rodzice. Przez te kilka dni dzieciaki będą spać z nimi, a dziadek i babcia pójdą do pokoju dziecięcego. Z tatą był problem – nie dostał roboty w Policji Państwowej. Niestety tuż przed wielką wojną samodzielnie zgłosił się do Policji Carskiej i teraz miał wilczy bilet mimo uczestnictwa w wojnie z Sowietami już po właściwej stronie. Na szczęście od dziesięciu lat pracuje w miejscowej hucie przy obsłudze dźwigu.

Na budowie pochylni ruszył taśmociąg z betonem. To sąsiednia brygada wylewała mur stabilizujący. Za to ekipa Szarego rozwijała właśnie przewód przewidziany do zasilania suwnicy. Ciągnięto z bębna gruby drut owinięty izolatorem, a następnie przypinano go do specjalnie przygotowanych haków. Jako brygadzista Szary miał osobiście nadzorować przyłączanie kabli do zwrotnic i silnika głównego. Szafy sterujące przygotował wcześniej, więc teraz miał dla siebie trochę czasu. Postanowił zjeść kanapkę, którą rano przygotowała mu żona. „Kochana, z serem dała” – ucieszył się w duchu.

Spokojnie przeżuwał, kiedy zawyła syrena.

Z początku nie wiedział, o co chodzi. Ludzie zaczęli się nerwowo rozglądać, niektórzy biegali, a inni krzyczeli między sobą, żeby się dowiedzieć, co zaszło. Strumień robotników powoli skierował się ku wyjściu z pochylni, a później przed budynek administracji. Szary po namowie paru kolegów zszedł z rusztowania i udał się jako jeden z ostatnich w kierunku placu zebrań.

Pracujący na stoczni robotnicy stanowili przekrój społeczny odrodzonej Polski. Różnorodny tłum biegał w podnieceniu tam i z powrotem, opowiadając niestworzone historie. Najbardziej aktywni okazali się miejscowi Kaszubi. Mówili coś o zdradzie, o tym, że Polska znowu ich zostawiła i że tak się nie godzi. Na dowód tego machali gazetami, ale Rafał nie mógł pojąć, co było przyczyną tego wzburzenia. Ostatecznie stanął obok kogoś, kto czytał gazetę na głos.

– „Rząd Rzeczypospolitej Polskiej informuje wszem wobec o podpisaniu porozumienia z Trzecią Rzeszą, samym Adolfem Hitlerem” – czytał majster z czwartej brygady.

– Hańba!

– Nie zgadzamy się!

– Won!

– Na pohybel!

– Podłość!

– Dajcie doczytać. Nie wiecie, o co poszło. – Majster chciał dokończyć.

– Niech czyta!

– Cisza! Dajcie mu dojść do głosu.

– „Uzgodniono przebieg trasy, korytarza łączącego Prusy z Rzeszą. Rząd Trzeciej Rzeszy wyłoży pieniądze na budowę dwujezdniowej autostrady relacji Kolberg–Gdańsk–Królewiec oraz linii kolejowej na tym samym odcinku” – kontynuował majster.

– Odetną nas od domu?

– Z tego będzie wojna!

– Jak żyć w takim kraju?

– Cisza! Czytam dalej! – odkrzyknął majster. – „Rzesza, widząc w naszej zgodzie gest pojednania, z własnej inicjatywy przekazuje obszar trzech gmin z terytorium Prus i jedną gminę z terytorium Kaszub pod panowanie Rzeczypospolitej, uznając tym samym, że zamieszkujący tam w większości Polacy powinni zjednoczyć się ze swoim krajem”.

– Lipa!

– Pułapka!

– Jesteśmy w dupie!

Wrzaski i zamieszanie trwały do końca dnia, a w mieście doszło do niewielkich przepychanek z policją. Gorzej było w Gdyni oraz miastach kaszubskich, przez które Rafał musiał codziennie przejeżdżać w drodze do domu. W samej Gdyni kolejny dzień upłynął już dosyć spokojnie.

Następnego ranka przyjechali rodzice Rafała pociągiem z Łodzi Fabrycznej. O dziwo pociąg bardzo się spóźnił, bo o dziesięć minut. Ktoś rozpowiadał, że w centrum kraju wybuchły strajki na kolei i nie tylko.

Rafał, chcąc umilić rodzicom wizytę, poprosił znajomego dorożkarza, aby ten podwiózł ich ze stacji.

Po kilku minutach woźnica się odezwał:

– Co się tam u was, w Polsce, dzieje? Znowu nas chcecie Niemcom przehandlować?

Rafał próbował wytłumaczyć, że to opłacalne, że powinniśmy sobie pomagać, że nikt nikogo nie zostawia, że nie ma co się na Niemców obrażać. Jego ojciec miał jednak inne zdanie. Po tym, jak potraktowano go w odrodzonej ojczyźnie, najpierw się wściekł, a później popadł w skrajność i upodobał sobie bolszewików. Musiał się kryć ze swoimi preferencjami politycznymi, bo zaznał już kłopotów w poprzedniej sytuacji.

– Synku – zaczął – pan woźnica dobrze mówi. Sanacyjni nie znają umiaru w swojej żądzy władzy. Całe odium nowej umowy z Niemcami spadło na sanację, ale tak naprawdę to endecy stoją za tym przekrętem. Przez pakt z Trzecią Rzeszą wrze w każdym za­kątku kraju.

Dorożkarz zgodził się kiwnięciem głowy.

– Na co jeszcze się zgodzą? – pytał. – Już Kaszubi się obrazili. Kto będzie następny?

– Ale Czechosłowacja prowadzi z nami rozmowy dyplomatyczne o zwrocie Spiszu i Orawy, a Litwa nawiązała stosunki polityczne – zaoponował Rafał.

– Ależ cię omamili – spuentował stary.

To nie była prawda. Rafał Szary miał wiele zalet, a jedną z nich było poczucie sprawiedliwości. W rozmowie chciał tylko oddać realny ogląd świata. Niestety ani woźnica, ani ojciec nie widzieli tego właśnie w ten sposób.

W końcu podjechali pod dom. Rafał zapłacił za kurs i pożegnał się z zaprzyjaźnionym dorożkarzem. Przybyli w samą porę. Joasia właśnie kończyła nakrywać do stołu. Dzieciaki siedziały grzecznie przy stole wystrojone w niedzielne ubranka.

Rafał był dumnym posiadaczem radia. Zaprezentował swój ostatni zakup, włączając urządzenie z namaszczeniem z chwilą wejścia do mieszkania. Czytał ostatnio broszurę o falach radiowych, więc udało się mu zbudować antenę z odpadów ze stoczni. Ta modyfikacja pozwalała mu teraz słuchać nie tylko gdańskiego Deutsche Welle, ale i Radia Poznań oraz Radia Warszawa na falach krótkich.

– Nie żyjemy na Ziemi sami. Obok nas są inne narody. – Głos marszałka Piłsudskiego brzmiał wyraźnie i dostojnie. –