Złamana nadzieja - Paweł Famus - ebook

Złamana nadzieja ebook

Famus Paweł

4,1

Opis

To już ostatnia z ksiąg historii alternatywnej serii Progres Wsteczny. W 1944 roku wojny alternatywna i realna są już przegrane, ale wciąż się toczą. Niemieckie armie okupacyjne znajdują się bardzo daleko, nie przeszkadza to jednak aliantom przeprowadzić lądowania w Normandii i przypieczętować rychłego zamknięcia działań zbrojnych.

Tymczasem trwa wyścig po broń jądrową. Niszczyciel światów wreszcie się pojawia i kończy wojnę, lecz jest kilka nieprzewidzianych okoliczności, które alianci muszą wziąć pod uwagę. Należy rozstrzygnąć sprawę pociągnięcia do odpowiedzialności zbrodniarzy – tylko jak to zrobić, gdy strony konfliktu rozmawiają na równych warunkach?

 

Mam nadzieję, że udało się osiągnąć główny cel powieści. Zapraszam po odpowiedzi na wszelkie pytania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 739

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (11 ocen)
4
4
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BSloboda

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna trylogia. Zakończenie trochę banalne, ale całość dalej świetna.
00
Gabri62

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam całą trylogię. Super napisana. ok
00

Popularność




Copyright © by Paweł Famus

Warszawa 2023

Autor: Paweł Famus

Redakcja: Paulina Zyszczak – Zyszczak.pl

Pierwsza korekta: Anna Dzięgielewska

Druga korekta: Kinga Dąbrowicz – Zyszczak.pl

Projekt okładki: Bartosz Letkiewicz

Skład DTP: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

Przygotowanie e-booka – Paweł Mateja

Wydanie I, Warszawa 2023

Patroni:

Julita Serafinko – Zaczytanyksiążkoholik.pl

OliWolumin.pl

Książkowa Wieża

Joanna Czarymary Kotala

Druk i oprawa: Mazowieckie Centrum Poligrafii

ISBN: 978-83-962876-5-6

Rozdział I. Załamanie

1

1 września 1943 roku

Berlin

Parada zwycięstwa

Czwarty rok wojny zapowiadał się raczej spokojnie. Rosjanie zostali zamknięci za Wołgą, a Wehrmacht ostatecznie zażegnał problemy z zaopatrzeniem i odwodami. Anglicy przełknęli gorzką pigułkę i musieli obejść się bez połączenia z Indiami przez Kanał Sueski. Japończycy zaczęli się cofać, ale walczyli dzielnie, nie pozwalając Amerykanom się rozwinąć. Na północy kontynentu biali Rosjanie mozolnie odrywali kęsy ziemi Sowietom, ale ten front jakoś nikogo nie interesował, a liczba działań była zasadniczo znikoma.

Dużo ciekawiej działo się na ostatnim froncie tej wojny, trzy tysiące kilometrów pomiędzy Morzem Kaspijskim a Oceanem Indyjskim, gdzie w jednej połowie bronili się Rosjanie, a w drugiej – Anglicy. Wehrmacht nie miał siły podążać szlakiem Aleksandra Macedońskiego, więc działania się przeciągały. Żadna ze stron nie osiągnęła przewagi na tyle dużej, żeby złamać opór przeciwnika.

Wszystko wskazywało na to, że zaczynała się opcja patowa. Przewagi aliantów uwidaczniały się tylko na Atlantyku i nad Wyspami Brytyjskimi. Anglicy i Amerykanie dokuczali Niemcom, latając nad kontynent. Regularnie niszczyli przemysł niemiecki, powodując jego przesuwanie na wschód lub schodzenie do podziemia.

Pat czy nuda sprawiły, że agresorzy czuli się zwycięzcami. Hitler z okazji rozpoczęcia czwartego roku wojny, niepomny alianckich nalotów, nakazał uroczyste obchody Dnia Zwycięstwa, którym wyznaczył 1 września.

Berlin tego dnia był cały wystrojony. Flagi nazistowskiego państwa niemieckiego wisiały prawie wszędzie. Przez ulice, place i piwiarnie przewijała się cała masa wojska. Każdy żołnierz w galowym stroju. Za chwilę miały się odbyć uroczyste przemarsze i wojskowe parady. Liczba orkiestr przyprawiała o zawrót głowy. Pancerne pojazdy tarasowały boczne ulice, przy okazji robiąc armii reklamę pośród zmęczonej wojną ludności. Przewidziane do rozdania Krzyże Żelazne liczono w tonach.

Zaproszono największych sprzymierzeńców państw Osi. Niemcy postawili w stan gotowości całe lotnictwo III Rzeszy, by zapewnić bezpieczeństwo publiczności, gościom i bohaterom.

Część uroczystości odbyła się w tajemnicy parę dni wcześniej. Medale, ordery i awanse posypały się przed paradą wojenną. Hitler zgodził się na takie rozwiązanie, wiedząc, że mający przewagę w powietrzu alianci będą chcieli zepsuć święto. Szczęśliwie dla Niemców zakończono działania związane z kampaniami: kaukaską, afrykańską i sueską. Wolne siły lotnicze można było bez większych strat i trudności przerzucić przez Morze Śródziemne na drugą stronę kontynentu. To dlatego Hitler wydawał się tego dnia wzruszony i radosny – liczył na to, że jego dzielni myśliwcy przepędzą Anglików.

Król Rzeczypospolitej Polskiej Bronisław I miał w kwestii bezpieczeństwa inne zdanie i nie pojawił się osobiście na defiladzie. Tym bardziej że do zwycięstwa było jeszcze daleko. W zastępstwie wysłał do Berlina premiera – człowieka wielce zapatrzonego w Niemcy, Władysława Studnickiego. Stało się tak dzięki interwencji samego zainteresowanego, który chciał skorzystać z dogodnej okazji i spotkać się z całą śmietanką polityczną NSDAP.

Sekretariat Hitlera naciskał na Bronisława, żeby ten przybył na uroczystości, ale król odpowiedział, że ma inne ważne sprawy, o których nie chce wspominać, w zamian spotka się jednak z kanclerzem w Wilczym Szańcu. Do Prus Wschodnich może nawet udać się z rodziną na kilka dni. Hitler, będący w dobrym nastroju, zgodził się, a nawet ucieszył, że spotka największego sojusznika, i tym sposobem Bronisław został zwolniony z obowiązku stawiennictwa w Berlinie. Owszem, władca nie musiał przyjeżdżać, za to z premierem przybyli marszałkowie: Sikorski, Anders, Kleeberg i niedawno awansowany Maczek, oraz admirał Unrug.

Zaprezentowały się też: 1 Brygada 1 Dywizji Kawalerii Pancernej z generałem Nowatkowskim, dywizje piechoty, piechoty zmotoryzowanej oraz piechoty opancerzonej. Po niebie fruwały asy polskiego myślistwa oraz wszystkich innych typów broni powietrznej, z wyjątkiem skrzętnie ukrywanych przed Hitlerem PZL-262 Jaskółka.

Polskich pancerniaków poprzedziła kawalkada niemieckiej kawalerii przebrana w zbroje z epoki husarskiej. Był to dar od Goeb­belsa odpowiadającego za oprawę uroczystości. Niemcy starali się wszystko nagrać, więc liczba kamer ustawionych na trasie przemarszu i w miejscach szczególnie ważnych była oszałamiająca. Mimo że Berlin znajdował się w zasięgu alianckich bombowców, ludność wyległa tłumnie na ulice i chłonęła mit zwycięstwa bez cienia zwątpienia.

Do godziny siedemnastej Luftwaffe odganiała przeciwnika wsparta sześcioma brygadami myślistwa polskiego oraz czterema dywizjonami włoskimi, ale później nie wytrzymała – przepuściła zdeterminowanych Anglików i zaczął się nalot.

W Berlinie odezwały się syreny alarmowe. Mieszkańcy wiedzieli, co to oznacza i jak się zachować. Mieli to wielokrotnie przećwiczone. Gorzej z przyjezdnymi, których w ten dzień było bardzo dużo. Nalot nie spowodował większych zniszczeń, ale zmącił atmosferę. Hitler grzmiał i się odgrażał, a kto go nie znał, mógłby pomyśleć, że z Londynu rzeczywiście nie pozostanie kamień na kamieniu. Który to już raz? Tak czy inaczej, polska delegacja odjechała dzień później dwoma pociągami pancernymi do Polski, a 1 Brygada Kawalerii Pancernej miała odprowadzić pożyczone od 9 Brygady czołgi do portu rzecznego na Odrze. Żołnierze za to mieli się udać na miesięczny urlop do swoich domów i rodzin, żeby gdzieś w poło­wie października wrócić na miejsce dyslokacji brygady na półwyspie Synaj i tam rozpocząć służbę jako zaczątek polskiego terytorium zamorskiego.

Pułkownik Turzański, który także był tego dnia w Berlinie, kilka dni wcześniej odbierał medale od niemieckich notabli z Göringiem włącznie. W dzień parady wraz ze swoją 4 Specjalną Brygadą Pościgową uczestniczył w przelocie honorowym. On i jemu podobni jednak nie byli w tym dniu pozbawieni pracy. Nad Berlin pchały się setki alianckich samolotów. Luftwaffe uruchomiła wszystko, co miała jeszcze pod ręką. Korzystając z radarów, zapewniano bezpieczeństwo nad stolicą III Rzeszy. Szczególnie udany debiut zaliczyły maszyny Me-262, które potężnie uzbrojone mocno dawały się we znaki czterosilnikowym bombowcom. Reszta drobnicy zajmowała się pozostałymi samolotami przeciwnika. Przegoniono cztery fale nalotów, ale piątemu udało się przedrzeć nad stolicę.

Obronę przeciwlotniczą przygotowano perfekcyjnie, co nie oznaczało, że Anglicy i Amerykanie nie zrzucili ani jednej bomby. Wręcz przeciwnie – zrzucili ich sporo, ale koszty, które ponieśli wskutek nalotu, były poważne. Sytuacja stała się na tyle znacząca, że prasa angielska nazwała ten dzień czarnym dniem białych gwiazd. Luftwaffe i jej sprzymierzeńcy także ponieśli duże straty i obie strony po cichu lizały rany, licząc na to, że żadna z nich nie zechce uderzyć ponownie.

Pułkownik Turzański został zapoznany z planowanymi przedsięwzięciami sztabu generalnego Wojska Polskiego względem lotnictwa w Europie Zachodniej. Okazał zdziwienie, kiedy został poinformowany, że ma objąć dowództwo nad skrzydłem myślistwa ciężkiego: czterema brygadami w samolotach przywróconych do służby dzięki naleganiom pilotów i dowódców, czyli PZL-48/IV Lampart, oraz dwoma brygadami dostarczonymi w terminie późniejszym na PZL-54 Ryś. Nie był to koniec niespodzianek. Po tygodniowym pobycie na zachodzie Niemiec, związanym z udziałem w ochronie uroczystości zwycięskiej wojny, mieli się przenieść do Bretanii i Normandii na północnym zachodzie Francji.

Pułkownik wyczuł pismo nosem. Coś się szykowało, i to coś dużego. Pamiętał przeniesienie do Norwegii czy na front rosyjski albo kaukaski bądź afrykański. Sztab zawsze reagował z pewnym wyprzedzeniem na planowane przez aliantów posunięcia. Tylko dlaczego postanowił ulokować Polaków tak daleko od frontu? Może chodziło o oszczędzanie własnych pilotów.

Przy okazji głowę Turzańskiego zaprzątała sytuacja polityczna we Francji. Wydawało się, że doszło do porozumienia pomiędzy Pétainem a Darlanem, ale potem nastąpił długi impas, z którego obu oponentów dyskretnie wyciągała polska dyplomacja. Teraz wrogość pomiędzy dwoma przedstawicielami francuskiej władzy została złagodzona. Sprawa była dosyć delikatna, bo Darlan chciał zacieśnienia współpracy wojskowej z Niemcami pod warunkiem zachowania terytoriów kolonialnych, a Hitler wydawał się tą propozycją uszczęśliwiony. Trochę inaczej zareagował francuski naród podburzany przez aliantów i Wolnych Francuzów generała de Gaulle’a, po kilkutygodniowych rozróbach zaczęto jednak zaciągać ludzi do wojska i tworzyć nową armię francuską. Sytuacja powoli wracała do normy. W takim momencie polskiemu lotnictwu przyszło się przebazować do Francji.

– Panie pułkowniku! – krzyczał ktoś z pierwszego piętra. – Bardzo pilny telefon od służby lotniska! Sprawa wielkiej wagi!

Turzański wstał z krzesła i poszedł szybkim krokiem na korytarz prowadzący do schodów na parter, gdzie znajdował się telefon służbowy.

Obok aparatu stał sierżant wyprężony jak świeży kadet.

– Sierżant Kozioł melduje: oficer dyspozycyjny lotniska mówi, że bardzo ważna sprawa od dowódcy garnizonu – wyrecytował na jednym wdechu.

– Ale ja raczej słabo mówię po niemiecku.

– Niech pan pułkownik spróbuje. Jak się nie uda, to ja przetłumaczę.

Turzański wziął słuchawkę, która leżała na blacie biurka.

– Major Turzański… eee, pułkownik.

– Herr pułkownik, mam wielką przyjemność zaprosić pana i pańskich lotników na spotkanie z niemieckimi kolegami i samym marszałkiem.

– Kiedy?

– Dzisiaj o dwudziestej w naszym klubie. O dziewiętnastej trzydzieści podjadą po was samochody.

– Dziękuję.

Pułkownik odłożył słuchawkę i posmutniał. Odruchowo spojrzał na zegarek. Była osiemnasta pięćdziesiąt. Przed chwilą wylądowali, parę samolotów nie wróciło. Nie nastrajało go to pozytywnie do wszelkich spotkań czy imprez. Równocześnie nie mógł odmówić, a czasu miał mało.

– Zarządzi pan zbiórkę lotników.

– Tak jest.

Musiał szybko podjąć decyzję. Jego dowodzenie nad pozostałymi brygadami nie było formalne i miało nastąpić dopiero na ziemi francuskiej. Jedyne, co mógł, to poprosić kolegów z pozostałych brygad o przyłączenie się do zaproszenia. Tak też uczynił.

Samochody podjechały nawet przed czasem. Polscy piloci wskakiwali do środka, żeby zdążyć na spotkanie. Wyjściowe mundury w niczym nie przeszkadzały. Piloci Luftwaffe czekali przed hangarem, z którego wyprowadzono messerschmitty. Nowe sto dziewiątki lśniły w blasku zachodzącego słońca. Turzański zastanawiał się, jak to się działo, że polskie lotnictwo już drugi raz zmieniło podstawowy myśliwiec, a Niemcy trzymali się kurczowo jednego modelu.

Niemcy szybko wybadali, którzy polscy oficerowie są dowódcami brygad, i zaprosili ich do stołu dla ważnych osobistości. Pośrodku ustawiono fotel królewskich rozmiarów, wyściełany atłasem i obszyty złotą nicią. Szybko się okazało, że to mebel przeznaczony dla marszałka. Göring niestety miał się spóźnić. Zatrzymały go w Berlinie jakieś istotne rozstrzygnięcia. Było wiadomo, że jego samolot już leci, ale wiedział, że nie zdąży, więc zadzwonił przed wylotem i poprosił, aby zacząć bez niego. Niemieccy pułkownicy skrzętnie skorzystali z tej propozycji i kiedy tylko pojawili się polscy goście, strzeliły korki zdobycznych francuskich szampanów. Turzański miał świadomość, że na samych szampanach się nie skończy. Znał swoje możliwości i ochotę swoich pilotów.

Na początku doszło do przechwałek. Piloci jeszcze się nie znali i należało zyskać zaufanie gospodarzy. Okazało się, że Niemcy zaliczyli dużo więcej zestrzeleń, ale jednostki stacjonujące na macierzystym lotnisku na koncie miały przede wszystkim samoloty angielskie. Polacy znów mogli się pochwalić różnorodnością. Zaczynali od angielskich, potem przyszedł czas na rosyjskie, aby skończyć na amerykańskich. Niemcy w zasadzie nie ruszyli się z tego lotniska – bronili Rzeszy przed dywanowymi nalotami Brytyjczyków, którzy ostatnio zrzucali z premedytacją bomby zapalające na dzielnice mieszkalne. Straty były ogromne. Nad niemieckimi miastami widziało się ogrom zniszczeń, jakich dopuszczali się sprzymierzeni. Niemcy straszyli, że Amerykanie i Brytyjczycy co jakiś czas wydłużają zasięg dolotu swoich maszyn i już mogliby latać nad Poznań. W tych informacjach mogło tkwić ziarno prawdy. Tylko czekać, aż zaczną latać nad Warszawę.

Wszyscy byli mocno wstawieni, kiedy wylądował Göring, ale ten miał świetny humor i nic sobie z tego nie robił. Z samolotu dyspozycyjnego dowódcy niemieckiego lotnictwa rozładowano kilka skrzynek z wybornym trunkiem i postawiono przed pilotami. Marszałek wciągnął coś nosem, a potem dosiadł się do niemieckich dowódców i tych kilku Polaków, którzy perfekcyjnie mówili po niemiecku. Gość honorowy chciał poznać polskich dowódców i najlepszych pilotów sprzymierzeńca. Zrobiono to bardzo sprawnie i szybko, aby nie doszło do pomyłek. Potem znowu zajęto się własnymi sprawami w podgrupach. Turzański był przekonany, że Niemcy pomimo sporych sukcesów czegoś się obawiają, jakby nękał ich strach, że ten piękny sen pryśnie niczym bańka mydlana. Może sytuacja na powietrznym froncie nad zachodnią Europą nie wyglądała tak kolorowo, jak malowała to niemiecka propaganda.

Późną nocą dotarła do nich wiadomość, że nad Berlin doleciały dwie fale bombowców. Pierwsza, z godziny osiemnastej, tak naprawdę nie wyrządziła poważnych szkód, ale ta późniejsza, z dwudziestej drugiej, podpaliła jedną z rozległych dzielnic mieszkalnych. Niemcy od razu stracili humory i w dobrym tonie było się pożegnać.

Wczesnym rankiem dało się słyszeć huk lotniczych silników. Niemcy szykowali się do odwetu. Na szczęście nie wpadli na pomysł wykorzystania w tym celu Polaków.

Ostatecznie uzgodniono, że brygady miały opuścić zaprzyjaźnione lotnisko trzy dni później. Na niebie panował spokój. Po niemieckim nalocie obie strony ostatecznie postanowiły odpocząć, ale powoli stawało się jasne, że Luftwaffe przegrywa, alianci zaś jeszcze nie wylądowali na kontynencie. Nie tylko Turzański miał przeczucie, że niemiecka machina wojenna się przegrzała i nie da rady sprostać nadchodzącemu wyzwaniu.

Oczekiwano na kilku lotników zaproszonych na główne obchody w Berlinie. Turzański wykręcił się z tego obowiązku, ale porucznik Dadycz nie miał tyle szczęścia. Jako jeden z głównych bohaterów, pogromca lotniskowca, został zaproszony z paroma innymi asami oraz całą chmarą niemieckich pilotów na audiencję do samego Führera. Dzień po nocnym bombardowaniu nie udało mu się zorganizować powrotu, ale dwa dni później pomógł tym kilku lotnikom niemiecki marszałek i podstawił na Tempelhof Ju-52m. Wygodnie i szybko powrócili do oczekujących ich brygad. Młody stażem porucznik dostał przydział zgodnie z własną prośbą i wrócił do brygady Turzańskiego. Przy okazji dostał też awans na stanowisko zastępcy dowódcy 2 Pułku 4 Brygady Specjalnej. Dadycz wiekiem był jednym z najstarszych pilotów, ale w dowodzeniu ludźmi nie miał doświadczenia. Co innego latanie – to wychodziło mu najlepiej, a powracanie z misji uznawanych za straceńcze uznał za swoją specjalizację.

Przelot z Niemiec do Bretanii odbywał się etapowo. Jako pierwsze wyruszyły brygady trzecia i czwarta. Lotniska we Francji nie były duże, mieściły się na nich co najwyżej pułki. W drugim etapie wystartowały brygady pierwsza i druga. One miały skierować się do Normandii. Wszystkie brygady rozdzieliły się w powietrzu i lądowały na przydzielonych im lądowiskach.

Dadycz leciał za prowadzącym pułk dowódcą. Czuł się niepewnie, ponieważ z chwilą lądowania miał objąć wakujący etat zastępcy. Zdążył się zorientować, że zastępca dowódcy pułku lotniczego to obarczony największą liczbą zadań oficer w jednostce. Znał przypadki, że piastujący to stanowisko piloci przez cały okres służby ani razu nie wzlecieli w powietrze. Na to nie mógł sobie pozwolić. Już się zastanawiał, jak przerzucić część odpowiedzialności i pracy na barki urzędującego przecież sztabu. Tych kilku oficerów musiało mu pomóc. Nie widział innego rozwiązania. Nielatającym dowódcą może być po pięćdziesiątce, jak sobie skromnie założył, ale jeszcze nie teraz.

W dole widział pola uprawne Francji oraz miasteczka co jakiś czas wyrastające czerwienią dachów spośród zielonych lasów i łąk. Na obrzeżach miejscowości odznaczały się szarością tereny przemysłowe, które nad wyraz często przypominały o sobie charakterystycznymi kominami epoki industrialnej. Większość z nich nosiła ślady brutalnej wojny. Anglicy nie zdawali sobie sprawy – albo zdawali sobie sprawę doskonale – że nie niszczą niemieckiej machiny wojennej, tylko życie ludzkie na tym skrawku lądu. Rząd Vichy z prezydentem Darlanem i premierem Pétainem zwrócił się z prośbą o pomoc w osłonie północnych rejonów swojego kraju, nim sam odbuduje francuskie lotnictwo. Dadycz ocenił, że zajmie im to przynajmniej dwa lata.

Gdzieś przed nimi leciał pułkownik Turzański, as nad asy myślistwa dwusilnikowego. Wielu chciało dorównać mu skutecznością i niektórym się udawało, ale to była nieliczna grupa starych, doświadczonych pilotów. Dadycz nawiązywał do rywalizacji, lecz na przykład w temacie liczby zestrzeleń wrogich samolotów miał dużo do nadrobienia. Co ciekawe, kiedy ktoś zbliżał się do wyniku Turzańskiego, on nagle odskakiwał i znowu należało go gonić.

Pułkownik zniżył lot i wszyscy za nim zrobili to samo. Dadycz nie pytał, po co to robią, ale wydawało się mu, że dowódca chce bliżej przyjrzeć się warunkom na ziemi. Wszystko wyglądało dobrze poza licznymi dziwnymi murkami na granicach pól lub wysokimi krzakami wyglądającymi równie niebezpiecznie. Lądowanie w przygodnym terenie będzie manewrem bardziej niebezpiecznym niż zwykle.

Wreszcie odnaleźli lotnisko. Przyziemiali pojedynczo, żeby zachować środki bezpieczeństwa. Dadycz wysiadł wraz z tylnym strzelcem na wskazanej im stojance. Dla niego to był ten pierwszy raz na terenie Francji.

2

15 października 1943 roku

Fabryka Maszyn Ciężkich w Czechowicach

Pierwsze przymrozki oszroniły drzewa i metalowe elementy ogrodzenia. Zanosiła się czwarta z kolei zima stulecia. Trzy poprzednie także bowiem dawały się miejscowej ludności we znaki.

Inżynier Adam Kubaczka odczuwał kaprysy pogody, dorzucając drew do pieca centralnego ogrzewania, w który był wyposażony jego nowoczesny dom. Węgiel przestał przysługiwać od roku i należało się ratować drewnem pozyskiwanym z własnych sadów i ogrodów. Można było kupować tanie drewno w lasach państwowych lub nieco droższe od właścicieli prywatnych. Można też było kraść, ale inżynierowi nie przystoi. Nawet nie wpadł na ten pomysł.

Podjechał swoim cws-4 pod przeznaczoną do wpuszczania kadry kierowniczej bramę, za którą znajdował się bezpieczny parking firmowy. Po sprawdzeniu przez ochronę, czy w samochodzie nie ma nikogo więcej niż główny inżynier, auto wjechało. Nadzorem i ochroną zajmowała się specjalna straż przemysłowa na czele z oficerami kontrwywiadu. Pracowników rozwożono z parkingu pojazdami elektrycznymi zbudowanymi ze starych akumulatorów przez inżynierów z Wydziału Innowacji i Wdrożeń.

Kubaczka przypomniał sobie, jak ledwo dwa lata temu przestawiali się na produkcję czołgów 14TP, a teraz wybudowano potężną i bardzo nowoczesną halę produkcyjną przeznaczoną do montowania pojazdu 25TP. Nowa maszyna była nosicielem armaty osiemdziesiąt osiem milimetrów, ale mogła swobodnie przenosić armatę przeciwpancerną sto milimetrów. Miała zdecydowanie solidniejszy pancerz, ulepszone podwozie i nieco mocniejszy silnik w celu zachowania współczynnika obciążenia mocy. Była cięższa od trzydziestopięciotonowego 14TP o siedem ton, mimo to – relatywnie tańsza i szybsza w produkcji. A wszystko to dzięki kilku setkom patentów związanych z projektem.

Kubaczka poprosił kierowcę wózka elektrycznego o podwiezienie do lufowni, gdzie od paru dni montowano wygładzarkę do lufy armatniej sto milimetrów. Obiecano ministrowi przemysłu, że do końca miesiąca rozpoczną produkcję 25TP z największą armatą. Technicznie było to możliwe, wystarczyło tylko dopilnować kilku ostatnich szczegółów. Fabryka chlubiła się tym, że po dopracowaniu niemieckiej linii produkcyjnej dla armat osiemdziesiąt osiem milimetrów wydajność całej wytwórni wzrosła dwukrotnie. Teraz na bazie tej samej technologii miała ruszyć produkcja setek. Wydawałoby się, że różnica ledwie dwunastu milimetrów nie zmieni zbytnio sytuacji, nie było to jednak takie proste. Zmieniła dokładnie wszystko, tylko należało się oprzeć na pewnych stałych fazach. I tym musiał się dzisiaj zająć Kubaczka. Trzeba było wraz z technologami przysiąść do obliczeń i idealnie rozpracować każdy szczegół. Wojsko polskie w osobie generała odpowiedzialnego za zamówienia nalegało na przyśpieszenie prac nad zabudową nowego działa, ponieważ na scenie teatru wojny co jakiś czas pojawiały się nowe modele. Zwłaszcza Sowieci przodowali w sprzęcie pancernym. Pojazdy IS, SU, ISU były rosyjskimi próbami przełamania dominacji niemieckiej. Grubość pancerza, kaliber armaty i prędkość w terenie zdecydowanie wpływały na wynik starcia. Polacy z armatą siedemdziesiąt pięć milimetrów i osiemdziesiąt osiem milimetrów mieli jeszcze jakie takie szanse, ale Niemcy musieli dużo poprawić, bo ich sztuka manewrowa nie przynosiła takiego efektu jak na początku wojny. Gdyby nie to, że Sowieci z każdym dniem bezmyślnie tracili możliwość przeprowadzenia frontalnego i miażdżącego uderzenia, Niemcy dawno byliby w rozsypce. Niestety ani jedni, ani drudzy nie znali faktycznego stanu kondycji przeciwnika.

Lufownia była osobnym działem, niemal oddzielną fabryką. Postawiony niedawno budynek na uboczu był podłużny, prosty oraz stosunkowo niewysoki. Wewnątrz zainstalowano specjalną suwnicę przystosowaną do przenoszenia długich, ciężkich elementów. Wygładzarka, podobnie jak szlifierka i polerka, znajdowały się na końcu hali, zgodnie z procesem technologicznym. Sama wygładzarka była przyrządem najdłuższym i najbardziej skomplikowanym. Głowica gładząca stanowiła szczyt osiągnięć technicznych, objęto ją największą tajemnicą. Zastosowane w niej materiały ceramiczne zastąpiły wysokiej klasy stal skrawającą, której w tym procesie zużywano duże ilości.

Trzeba było skoordynować prędkości obrotowe z prędkościami przesuwowymi oraz z powstałą wewnątrz śrubą. Kubaczka i inni inżynierowie stanęli naprzeciwko gładzielnicy.

– Albo obroty są za szybkie, albo narzędzie przesuwa się za wolno – określił szef inżynierów lufowni.

– Józek… – Kubaczka pozwolił sobie na poufałość. – Przecież lufa w zasadzie się nie obraca. Gwint wewnątrz niej jest z punktu widzenia mechaniki iluzoryczny.

– Może wstrzymać obrót lufy i przekazać go do narzędzia.

– Nadawa była zaprojektowana na pełną mechanikę. Trzeba sprawdzić nastawienia.

Ich rozmowie przysłuchiwali się pozostali. Kiedy tylko padł nowy pomysł, zaczęto przeliczać możliwości maszyny. Wreszcie jeden z ubranych w niebieskie kitle inżynierów odpowiedział:

– Pobieżnie licząc, wyjdzie w dolnym zakresie widełek. Jeśli o mnie chodzi, to wolałbym, żeby była w górnej granicy.

– Co racja, to racja – przyznał Kubaczka.

– A następny zestaw ustawień gładzielnicy? – zadał pytanie ten sam inżynier co wcześniej.

– Za dużo powyżej górnego pułapu. Głowica ulegnie zniszczeniu.

– A jeśli od ruchu posuwistego narzędzia odejmiemy ruch w przeciwnym kierunku samej lufy? – zapytał ktoś z tylnego rzędu.

Suwaki logarytmiczne ruszyły w matematyczny wyścig. Przez chwilę nie wyłaniał się zwycięzca, ale wynik musiał być zbyt niepewny, bo niektórzy zaczynali liczyć od nowa.

– Sprawdziliśmy dwie nastawy – rzekł jeden z inżynierów. – najbliższa spowoduje, że narzędzie znajdzie się w górnych widełkach, a jeszcze niższa spowoduje, że narzędzie wyjdzie poniżej zakresu.

– Mielibyśmy rozwiązanie – odparł Kubaczka. – Trzeba przeliczyć wydajność. To, że znaleźliśmy rozwiązanie, nie znaczy, że będzie nas ono satysfakcjonować.

Spora grupka inżynierów ruszyła z szefem i Kubaczką do zawalonego dokumentacją biura konstrukcyjnego. Na deskach kreślarskich wisiały przypięte kalki z narysowanymi z wielką dokładnością: lufą, zamkiem i ryglami.

– Józek, sprawdźcie obroty nadawy, żeby nie było pomyłki, i obliczcie wydajność, bo nie możemy spowalniać procesu – nakazał Kubaczka. – Powinniśmy przyśpieszyć. Kuźnia jest w stanie podać wam większą liczbę produktu.

– Adam, nie ma co ich chwalić. Ich proces jest zupełnie inny.

– Wiem, muszę was jakoś dopingować.

– Nie wiem, czy dobrze ci idzie.

– Obliczcie to i zaczynajcie produkcję. Nie ma na co czekać, chłopcy na froncie potrzebują tych armat.

– Nie uderzaj we wrażliwą strunę. Z mężczyzn w wieku wojennym tylko ja zostałem w kraju. Reszta przelewa krew na wszystkich frontach.

– Nie mam zamiaru cię denerwować. Zróbcie swoje.

– Wiesz, że zrobimy.

Podenerwowanie robotników było uzasadnione – wzrastały wymagania, a rąk do pracy nie przybywało. Jeszcze dwa lata temu przyjeżdżali Francuzi oraz Belgowie i uzupełniali kadry rozwijającego się holdingu. Ostatnio, jeśli Kubaczka dobrze pamięta, byli Serbowie i Grecy. Nie mogli ich wpuścić na oddziały objęte rygorem tajności, ale obcokrajowcy wykazywali się na mniej wymagających kierunkach. Kubaczka miał świadomość narastającej frustracji. Mimo wielkich wyrzeczeń nie dawało się podnieść znacząco wydajności. Należało zainwestować w maszyny, ale cały przemysł maszynowy pracował na rzecz wojska i nie był w stanie strukturalnie podnieść wydajności. Sytuacja stawała się nieznośna. Zaczynało brakować wszystkiego. Może z wyjątkiem żywności, ale reszta różnego rodzajów produktów nie była normalnie dostępna. Zaczynała się stagnacja, a może nawet kryzys. Jak na czwarty rok wojny, to byłoby zrozumiałe, ale Polska uczestniczyła w zmaganiach dużo krócej.

Propaganda robiła swoje, ludziom przedstawiano co jakiś czas sukces. Ostatnio zdobyto Kanał Sueski, a wcześniej maglowano temat zatopienia amerykańskiego lotniskowca oraz zdobycie Cypru. Naczelny propagandysta kraju, człowiek skądinąd niewyględny, niski, grubiański, z okrągłą głową o odstających uszach, pracował na zaspokojenie propagandowe ludności. W ludzi pompowano historyczne zwycięstwa i gospodarcze osiągnięcia. Te ostatnie nie przekładały się jednak na pełne garnki. Sytuacja dotykała coraz większą liczbę obywateli. Kubaczka zaliczał się do kadry wyższej, poza tym jego ojciec należał do ludzi zamożnych, więc nie dokuczały mu problemy z zaopatrzeniem. Co innego inżynierowie, ludzie wyjątkowo świadomi sytuacji i mogący dodać sobie poszlaki oraz półprawdy, żeby uzyskać obraz pogarszającej się sytuacji. Wtedy nawet Żorban, naczelny propagandysta, nie będzie w stanie nakłamać Polakom.

Kubaczka ostatecznie przyjął do wiadomości nowy termin uruchomienia lufowni. Nie była to na tyle odległa data, żeby nie mógł jej zaakceptować. Przybliżone szacunki pozwalały zakładać, że dosyć szybko zaspokoją zapotrzebowanie i nadgonią zaległości.

Tak mu się wydawało do momentu, kiedy wrócił do własnego biura. Ciepły kawopodobny napój parował z pięknego kubka obok sterty ładnie poukładanych teczek ze sprawami do podpisania lub zaopiniowania. Jego sekretarka miała dobry zwyczaj segregowania pism od najważniejszego do najmniej ważnego. Poza tym dla uproszczenia procedury decyzyjnej sprawy wagi państwowej wkładała w twarde, czerwone teczki z godłem państwowym. Inżynier zbladł, kiedy zobaczył, że tych priorytetowych jest więcej niż zwykłych. Usiadł za biurkiem i wziął do ręki pierwszą z przygotowanej sterty.

Pismo ze sztabu Marynarki Wojennej Królestwa Polskiego podpisane przez admirała Unruga. Zapotrzebowanie na trzydzieści armat sto milimetrów. Przecież fabryka nie ma jeszcze gotowych wyrobów. Ktoś z kierownictwa zakładu się wygadał, że lada dzień uruchomią produkcję, co było prawdą, ale niepełną. W postscriptum admirał dziękował za szybkie rozpatrzenie sprawy oraz rozwijał marzenia o kolejne siedemdziesiąt armat. Przecież sto armat to dwie brygady pancerne. Gdzie on chce to wszystko umieścić?

Na szczęście pismo widział już dyrektor generalny, a ten zdawał sobie sprawę z przebiegu procesów technologicznych, więc dopisał na dokumencie, aby odpowiedzieć admirałowi uprzejmie, choć stanowczo, że armat nie ma. Kubaczka przydzielił opracowanie odpowiedzi sekretarzowi, młodzikowi po studiach polonistycznych. Niech się wykaże.

Nagle zawyły syreny alarmu przeciwlotniczego. Kubaczka pomyślał, że to musi być żart. Nad zakładami w Czechowicach oraz nad całym Śląskiem latały dwójki lub trójki dyżurne, polskie i niemieckie.

– Ogłaszamy alarm przeciwlotniczy dla rejonu Czechowic i południowego Śląska. Coma trzy. To nie są ćwiczenia.

Wiadomości z megafonu wstrząsnęły inżynierem. Czyżby spełniał się jego koszmar?

Radiowęzeł zakładowy powtórzył ostrzeżenie trzy razy. Kubaczka, chcąc nie chcąc, udał się wraz z większością pracowników biurowych do schronu. W oddali widać było, jak robotnicy z hal produkcyjnych także udają się do bezpiecznych miejsc.

Siedząc dwie godziny w betonowych bunkrach, zastanawiał się, czy jego bliscy są równie bezpieczni jak on. Nie miał pewności, czy słyszy odgłosy eksplozji, ale ktoś mający łączność z punktami obrony przeciwlotniczej mówił, że bombardują zakład. Kubaczka nie mógł się pogodzić z potencjalnymi stratami. Zanosiło się na tragedię wielkich rozmiarów, a oni nie zdążyli jeszcze wdrożyć programu rozproszenia produkcji. Dla czołgu 14TP sprawa była prosta, ale dla nowego 25TP nie udało się tego zrobić. W zależności od zniszczeń będą musieli opóźnić dostawy. Inżynier się załamywał.

Wreszcie otworzono szczelne stalowe wrota i nakazano zabrać ze sobą maski przeciwgazowe. Słońce zaświeciło Kubaczce prosto w twarz, gdy wychodził z podziemi, więc nie od razu mógł ocenić straty. Kiedy jednak oczy przyzwyczaiły się do światła, nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Zobaczył tylko jeden pożar gdzieś na końcu zakładu, jak ocenił, w rejonie bocznicy kolejowej. Później się okazało, że przypadkowa bomba zniszczyła pustą cysternę po mazucie. Kilka innych ładunków spadło na fabrykę, ale trafiono w puste przestrzenie. Tu i ówdzie zdewastowano tory kolejowe lub betonową drogę transportową. W zasadzie nie było o czym mówić.

– Panie inżynierze – zaczepił go zastępca dyrektora generalnego – musi pan to wszystko opisać. W takich warunkach nie da się pracować. Proszę napisać do samego króla Bronisława.

Kiedy natręt odszedł na stosowną odległość, Kubaczka szepnął przez zęby:

– Chyba ty.

Wieczorem spotkał się z ochroną wywiadowczą zakładu. Oficerowie, dobrze znani mu fachowcy, ocenili, że rajd na zakłady maszyn ciężkich stanowił tylko preludium. Próbę, przygotowanie do czegoś większego. Aliantom widać nie wystarczało zrównanie z ziemią Zagłębia Ruhry. Teraz zapragnęli czegoś nieco mniejszego – Śląska. Podobno, bo to jeszcze niepotwierdzone, odbyły się naloty na Poznań i Gdynię. Wszystkie skończyły się na strachu.

Następnego dnia Kubaczka pisał już nie tylko do admirała Unruga, ale także do generała Rayskiego. Kadra kierownicza zakładu, pomna swojej roli w zaopatrzeniu wojsk, nalegała na wzmocnienie obrony przeciwlotniczej. Kubaczka nie zdawał sobie sprawy, jaka jest globalna sytuacja lotnictwa. Gdyby to wiedział i znał poziom wykonywanych zadań, nawet nie trudziłby się wysyłaniem listu.

Produkcja trwała nieprzerwanie, a lufownia zaczęła wytwarzanie stumilimetrowych dział już dwa dni później. Zgrano ostatnie parametry i zaczęto realizować zamówienia. Według obliczeń po upływie miesiąca można było się spodziewać wyrównania zaległości. To by znaczyło, że na otrzymanie głównego uzbrojenia musiałoby odczekać tylko kilkanaście sztuk 25TP. Czasową nadprodukcję umieszczono w jednej z wolnych hal, które już wcześniej były wykorzystywane do przechowywania niedokończonych z jakiegoś względu produktów.

Inżynierowie nieustannie przeliczali możliwości nowego wozu uderzeniowego. Zachodziło bowiem podejrzenie, że nowość nie będzie lepsza dla wojska niż starszy czołg. Na korzyść 25TP przemawiało wiele atutów, ale wydawało się, że cięższy pojazd będzie zbyt drogi i zbyt trudny w produkcji, a potem w eksploatacji. Biuro konstrukcyjne miało inne zdanie – samo podwozie stanowiło pochodną 14TP, ale bez jego błędów. Silnik także był dużo większy, a jednak samych części zawierał mniej o dziesięć procent. Była to koncepcyjnie niemiecka konstrukcja, przeprojektowana przez naukowców z kilku politechnik, instytutów mechaniki oraz prywatnych fabryk motoryzacyjnych. Wynik, przynajmniej na hamowniach, był więcej niż zadowalający. To samo wykazywały testy na pojazdach prototypowych. Inżynierowie z fabryki w Czechowicach byli pod ogromnym wrażeniem niezwykle małej liczby awarii pierwszych partii czołgów. Próby artyleryjsko-marszowe wywołały pewnego rodzaju konsternację. Nie chciano uwierzyć, że czołg przechodzi próby podstawowe z marszu.

Pięć egzemplarzy testowych jeździło przez miesiąc po niedogodnej rzeźbie terenu Wołynia. Konwój samochodów terenowych i ciężarowych poruszał się wraz z czołgami. W wyprawie brali udział czołowi inżynierowie fabryki. Codziennie sprawdzano stan pojazdów i wydawało się, że wyniki nie odbiegają od stanu faktycznego, za to sztab armii dopatrywał się w braku awarii ingerencji producenta. Pod koniec prób pojawili się wojskowi, których zdecydował się zaprosić sam Kubaczka, i przekazał im wozy. Zawodowi czołgiści usiedli za sterami i rozpoczęli własne próby. Całość przeciągnęła się o ponad tydzień, po którym wojskowi oskarżyli swoich kierowców i odbiór technologiczny o współdziałanie z producentem. To oprócz tego, że dostarczało pewnych perturbacji, łaskotało ego Kubaczki. Wiedział, że fabryka wyprodukowała wartościowy produkt, który musi sprostać nowemu polu walki.

Rosjanie, Brytyjczycy i Amerykanie wprowadzali nowe wersje czołgów. Kierowali się przede wszystkim rozwojem niemieckich wojsk pancernych, ale potem Polacy musieli zwalczać uderzenia aliantów. W tej kwestii pojawiały się pytania: na co czekali Rosjanie? Latem 1943 roku sytuacja zaczęła się poprawiać, ale już pod koniec roku znowu wróciła katastrofalna niewydolność systemu. Jedynie sukcesy na froncie mogły zmienić nastawienie ludności znajdującej się pod komunistycznym reżimem. Stawka chciała skonsumować nadwyżkę sprzętu, atakując Niemców na linii Wołgi, ale najbardziej agresywni niemieccy dowódcy znaleźli się w Persji, a potem – w republikach sowieckich Azji Centralnej. Potężne zgrupowania taktyczne, zamiast zająć się wyzwalaniem Rosji, musiały przejść do kontrofensywy w Uzbekistanie. Niestety starcie tytanów skończyło się katastrofą dla obu walczących stron. Wehrmacht znowu wykazał się słabym zapleczem, a Sowieci – marnym dowodzeniem i kiepskimi odwodami. Po wymianie potężnych ciosów Niemcy zostali odrzuceni na sto kilometrów na południe, ale na linii Samarkanda–Buchara czerwona ofensywa się załamała i obie strony przeszły do obrony.

Sztab armii polskiej zapoznawał się na bieżąco z działaniami i starał się wyciągać wnioski. Niestety istnienie nowego polskiego czołgu stało się niezmiernie potrzebne. Używane do tej pory 14TP i 15TP były jedynie wystarczające. Sztab starał się nie rezygnować w swoich obliczeniach z wykorzystywanych do tej pory czołgów, ale stawiał na mocniejsze maszyny. Marszałek Sikorski wysyłał zapytania, czy fabryka – zresztą nie tylko ta w Czechowicach – będzie w stanie zaopatrzyć nowo powstające dywizje pancerne, które zaplanowano w liczbie sześciu.

Kubaczka przeliczał obecny stan dywizji pancernej, w której skład wchodziły trzy brygady. To by znaczyło pięćdziesiąt czołgów w trzech brygadach w sześciu dywizjonach. Dawało to w sumie dziewięćset maszyn. Niemożliwe. Fabryka musiała być dwa razy większa, a jeszcze należało przeliczyć uzupełnienia i trud doposażania dywizji w 14TP. A przecież to nie wszystko. Silniki, optyka, elektryka – trzeba było to z czegoś zrobić. Nie wiedział, czy polski przemysł jest w stanie wygenerować takie moce produkcyjne. Może sześć brygad, a nie sześć dywizji?

3

11 listopada 1943 roku

Stocznia Marynarki Wojennej w Pucku

Admirał Unrug miał wielki problem do rozwiązania. Wracał właśnie z audiencji królewskiej, którą odbył wraz ze sztabem armii. Jego żądania wydawały się więcej niż zasadne. Zwłaszcza że według sugestii analityków sztabowych wspartych obliczeniami Wieży Numer Pięć mimo zwycięstw państw Osi nastąpiło przesilenie i teraz zaczną wygrywać alianci. Unrugowi chodziło o to, że jego flota podwodna w powojennej Europie nie będzie mogła bazować w Pucku czy Helu. Potrzebna była nowa duża baza morska, najlepiej osadzona gdzieś na Morzu Bałtyckim. Jeśli granice polsko-niemieckie nie ulegną zmianie na korzyść Polski, to siły floty królewskiej nie pomieszczą się w Zatoce Gdańskiej. Cztery krążowniki, dwadzieścia kilka niszczycieli i ponad czterdzieści okrętów podwodnych. To nierealne.

Unrug nalegał, aby przejąć jedną z wysp estońskich. Hiuma wydawała się najbardziej rozsądna. Nie była za duża, za to leżała w dogodnym miejscu i spełniała warunki do budowy portu wojennego. Brak wysp estońskich w polskich granicach już za I Rzeczpospolitej blokował rozwój północnej flanki państwa Jagiellonów. Trzeba było teraz zapobiec powtórce tamtego błędu. Admirał starał się uprzedzać wydarzenia i przeciwdziałać ich zgubnemu wpływowi. Jego postulaty rozumieli wszyscy. Nawet król pochwalił zapobiegliwość admirała, ale z rozmysłem odmówił, kładąc nacisk na współpracę z Hitlerem.

– Panie admirale, jeszcze nie. Musi pan przygotowywać ten plan, rozwijać go i zrealizować w dogodnym dla nas momencie, ale nie teraz – tłumaczył Bronisław. – To jest możliwe do osiągnięcia, tyle że w odpowiednim czasie. Trzeba patrzeć z kilku perspektyw równocześnie, a nie tylko z tej jednej. Może niech pan wysonduje, czy Niemcy zgodzą się na polską bazę zaopatrzeniową na wyspie? Może małymi krokami uda nam się osiągnąć cel poprzez politykę faktów dokonanych. Ja będę mógł później się przyłączyć, kiedy będzie do czego.

Unrug był z konferencji o tyle zadowolony, że po pierwsze zrozumiano powód jego prośby, a po drugie nie zablokowano jego starań. Trzecia ważna sprawa, o której admirał zapomniał, to sama przychylność królewska wsparta zapewnieniem pomocy na późniejszym etapie realizacji. Unrug musiał coś zrobić z rozpasanym rozwojem polskiej floty, która po wojnie musiała znaleźć sobie nowe leża. Jeżeli coś z niej zostanie po zemście aliantów, dyktatorów morza. Admirał obiecał sobie, że zrobi wszystko, żeby polskie okręty i ich załogi nie padły ofiarami zimnej kalkulacji przeciwników. Trudno będzie schować w płytkich wodach Morza Bałtyckiego czterdzieści albo pięćdziesiąt okrętów podwodnych. Panowie morza będą chcieli zatopić wszystko, pomni, jak polscy lotnicy rozprawiali się z synami Albionu. Niech poznają całą sztukę wojny z jej złowrogim, ognistym pyskiem zwróconym w ich stronę.

Wojskowy buick wjechał do portu wojennego. Budynek admiralicji stylizowany na dużo starszy, niż był w rzeczywistości, miał przydawać mu splendoru. Sztab floty królewskiej liczył się z możliwością rozwinięcia kontaktów wojskowych po wojnie. Ta nie mogła trwać wiecznie – któregoś dnia nadejdzie jej koniec, a wtedy trzeba będzie wznowić normalne kontakty międzynarodowe. Wjeżdżające auto admirała zostało zauważone przez oficera dyżurnego, który wysłał umyślnego, żeby ten otworzył Unrugowi masywne, zdobione w drewnie drzwi. Było już po godzinach urzędowania i w pracy pozostały tylko służby dyżurne oraz garstka biur mających coś do dokończenia. Admirał musiał przejrzeć kilka rzeczy, a przy okazji postanowił, że dzisiaj przenocuje w swoim apartamencie. Przechodząc obok dyżurnego, odebrał parę ważnych depesz, a potem, zamiast skierować się do siebie, poszedł do biura operacyjnego. Tam zawsze przebywało kilku ważnych oficerów, którzy gromadzili i przetwarzali dane, czasem korygowali rozkazy lub reagowali na nagłe sytuacje.

Dowódca, szef biura, zameldował się regulaminowo. Podali sobie dłonie.

– Coś nowego? – zapytał gość.

– W jakim sensie?

– Nieoczekiwane sytuacje.

– Nic szczególnego.

– Proszę zreferować nasze pozycje. – Unrug nagle zapragnął poznać stan floty.

– Pierwsza Flota Okrętów Podwodnych operuje na Atlantyku u wrót Morza Śródziemnego. Ostatniej doby zatopiono dwa statki towarowe, ale mamy też uszkodzenie jednego z nowych okrętów. OKM Szakal płynie do portu we Włoszech na naprawy.

– Jaki stan liczebny dywizjonu?

– Dziewięć okrętów.

– Drugi dywizjon?

– Drugi dywizjon w liczbie ośmiu okrętów i trzeci w liczbie siedmiu zajmują się przechwytywaniem konwojów alianckich.

– A co z pozostałymi okrętami tych dywizjonów? – Admirał nie pamiętał, żeby ostatnio doszło do jakichś strat.

– Wszystkie zostały skierowane do stoczni na objęte procedurą, planowane przeglądy techniczne powiązane również z odpoczynkami załóg. Razem pięć okrętów. Cztery są już w Pucku w stoczni remontowej floty wojennej, a ostatni minął Kopenhagę i wpłynął na Bałtyk.

– Czwarty? – Unrug nie dodał, że chodzi mu o dywizjon, ale oficer szybko się domyślił.

– Zgodnie z rozkazami patroluje Morze Północne. Admirał Grudziński rozkazał urozmaicić życie swoim załogom oraz przy okazji Anglikom i wysłał dwa okręty na rajd pod wybrzeże Szkocji.

– Które to okręty?

– Doświadczone załogi OKM Sęp i OKM Wyżeł.

– Pan mi przypomni nazwiska kapitanów. – Admirał nie wszystkich kojarzył, chociaż znał zdecydowaną większość swoich kapitanów, przynajmniej dlatego, że to on przekazywał im patenty kapitańskie.

– Kapitan Wejher i kapitan Zyga.

– Ten Zyga to skąd?

– To Niemiec z polskimi korzeniami spod Opola.

– Uczył się pewnie w Toruniu.

– Tak.

– To dlatego nie zapamiętałem. Jakieś wiadomości od tych dwóch kapitanów?

– Mieli się łączyć po wyjściu za brytyjski parasol lotniczy, więc nie wiemy.

– Rozumiem.

– Pierwsza i trzecia flota nawodna nadal operują pomiędzy Cyprem a Kanałem Sueskim, czyli w rejonie wschodnim Morza Śródziemnego. – Dyżurny rozpoczął drugą część meldunku. – Kriegsmarine nic nam nie mówi, ale szykuje się do zdobywania Malty, co pozwoli ostatecznie wypchnąć Brytyjczyków na Atlantyk.

Chodziło o cztery floty nawodne, z których każda składała się z jednego krążownika, pięciu okrętów wielkości niszczyciela, a także różnego rodzaju drobnicy.

– Nie mówią nam, bo szykują do tego Włochów i Francuzów. Podejrzewam, że kto się bardziej przysłuży, ten dostanie wyspę – przewidywał admirał.

– Druga flota patroluje wybrzeże Norwegii, a czwarta wraca z północnego Bałtyku.

– Pan pokaże, gdzie oni teraz mogą być.

Oficer nachylił się nad zapiskami, potem przewrócił jeszcze kartki w zeszycie operacyjnym i ostatecznie powrócił do mapy.

– Wychodzą z Zatoki Botnickiej i mijają Wyspy Alandzkie.

– Bardzo dobra wiadomość. Będzie zmiana kursu czwartej floty. Muszą zlustrować estońską wyspę Hiumę w celu wytypowania portu pod dużą bazę morską dla naszej floty.

– Przekażę rozkaz.

– Tak, to pilne. Chciałem jeszcze zapytać: czy po ostatnim nalocie nie macie zamiaru przenieść się gdzieś w głąb lądu?

– Był taki projekt. Mieliśmy przejąć stare podziemne magazyny Dywizjonu Piechoty Wsparcia Ochrony Wybrzeża, ale chyba nie nadawały się na schrony dla punktu dowodzenia.

– Za słabo was alianci postraszyli?

– Ależ nie, panie admirale. Musimy poczekać na lepsze propozycje.

– Ja tam nie wiem, czy generał Dąbek da wam dogodniejsze miejsce. Chyba że mój sztab liczy na to, że generał za was wybuduje centrum dowodzenia.

– Ależ nie…

Unrug nie chciał się sprzeczać z oficerem. Właściwie to się z nim tylko droczył, ale tamten brał wszystko do siebie, więc admirał postanowił nie kontynuować rozmowy.

Udał się do swojego biura. Zasiadł za biurkiem i przełamał pieczęcie lakowe stacji pocztowej. Kilka pism nadeszło w formie depeszy, były więc krótkie i treściwe. Admirał liczył, że będzie ich więcej, niestety połowa z nich okazała się typowymi pismami, do tego zapisanymi w formie urzędowej. Uśmiechnął się, kiedy doczytał, że wywiad potwierdził jego przypuszczenia o gromadzeniu się floty niemiecko-francusko-włoskiej w okolicach Sycylii. Co ciekawe, któryś z oficerów wywiadu dołączył reakcję floty tureckiej, która konkurowała na Morzu Śródziemnym z flotą włoską. Przy okazji załączono zdanie z opinii włoskiej. Robiło się interesująco. Dobrze, że Bronisław I nie nalegał na polski udział, bo admirał widział potencjalne zawirowania wokół tego egzotycznego związku taktycznego.

Drugą, długą lekturę stanowiło zapytanie Kriegsmarine o uszkodzone statki i okręty transportowane z portu w dawnym Leningradzie, a obecnym Petersburgu. Chodziło o to, że Polacy zajęli pływający złom i holowali go do Gdyni oraz Pucka, żeby odzyskać stal. Niemcom nie podobało się takie zachowanie, bo liczyli, że sami się tym zajmą później. Polska flota była zmuszona połakomić się na taki prezent, ponieważ według szybkich obliczeń z podebranej stali dało się wykonać roczną produkcję okrętów podwodnych. Unrug uśmiechnął się pod nosem, ponieważ Niemcy nie wiedzieli o jeszcze jednej ważnej rzeczy: okręty były załadowane górą złomu stalowego oraz innych zdobycznych przedmiotów. Sztab królewskiej floty będzie musiał się nagimnastykować z rzetelnym nakłamaniem Niemcom, żeby ci przestali się interesować.

Poza tym admirała zaintrygowała statystyka przesyłana co jakiś czas przez okręty podwodne na Atlantyku. Niestety analitycy mieli rację. Aliantów – a przede wszystkim Amerykanów – nie zabolały fakt utraty Kanału Sueskiego oraz niepowodzenie operacji „Torch”. Zbierali siły i wysyłali je do Anglii. Być może zechcą rozstrzygnąć losy wojny w Europie, nie zajmując się odbijaniem kolejnych rejonów i państw w Afryce czy Azji. Licząc być może na to, że po przegranej Niemcy sami się wycofają z zajętych terytoriów. Zamiary te miały pośrednio potwierdzać wzmożone konwoje z wojskiem. Wilcze stada i polskie jednostki nie były w stanie przełamać łańcucha dostaw. Co gorsza, Niemcy zaczynali tracić horrendalną liczbę u-bootów. Unrug znał przyczynę – nie były nią brawura kapitanów Kriegsmarine ani ich odwaga czy poświęcenie, tylko rzecz, której pod karą śmierci nie wolno było zdradzić. Alianci czytali niemiecką maszynę szyfrującą – Enigmę. Na ile, tego polski wywiad mógł się tylko domyślać, ale szacowano to na jakieś dwadzieścia–trzydzieści procent. Wystarczało, żeby spowodować potworne straty w niemieckiej flocie.

Nowy dowódca Kriegsmarine Karl Dönitz, specjalista od okrętów podwodnych i nowy pupil Hitlera, nie zorientował się, w czym tkwi problem. Unrug obawiał się, że Dönitz ostatecznie rozwiąże zagadkę sam, choćby po przeanalizowaniu średniej skuteczności konkurencyjnej floty polskiej. Polacy prawie bez strat osiągali połowę sukcesów niemieckich. Niemcom na razie wystarczała ich własna opinia na ten temat pozwalająca wytłumaczyć różnicę w śmiertelności załóg u-bootów poprzez gloryfikowanie ich waleczności i niezłomności ducha, a Polacy skrzętnie to wykorzystywali.

Admirał przeszedł do części mieszkalnej. Miał w sztabie własny pokój z łazienką i kuchnią. Zamierzał zrezygnować z nocowania w sztabie po ostatnim rajdzie bombowym aliantów, dzisiaj jednak nie mógł sobie tego odmówić. Ktoś z obsługi położył na szafce nocnej kartonik przypominający o jutrzejszym wyjeździe do portu. Unrug miał się spotkać z przyszłymi załogami aż sześciu zwodowanych okrętów podwodnych. Były nawet podane nazwy: „Skorpion”, „Osa”, „Żbik”, „Bocian”, „Zawisza Czarny” i „Skrzetuski”.

Admirał spokojnie spał do rana, a w międzyczasie oficerowie dyżurni mieli trochę roboty. W nocy odbył się nalot aliancki na punkt umocniony na Helu, lecz wyjątkowo nieudany – Anglicy całkowicie się nie wstrzelili. Rankiem wysłano trałowce mające sprawdzić, czy przeciwnik nie wrzucił do Bałtyku min lotniczych, ale ze wstępnych raportów wynikało, że nie.

O dziesiątej rozpoczęły się uroczystości związane z przydziałem marynarzy do jednostek. Admirał spotkał się z dyrektorami stoczni marynarki wojennej i oficerami. To dosyć niezwykłe, że z pochylni niemal w tym samym czasie zjechało aż sześć okrętów. Oczywiście nie były one w pełni wyposażone i uzupełnianie podzespołów jeszcze potrwa, ale nie blokowały pochylni. Unrug zastanawiał się, czy aby nie powołać 5 Dywizjonu Okrętów Podwodnych. Nie byłby on jeszcze kompletny, ale z dwoma nieprzyjętymi jeszcze do służby okrętami, których próby trwają na południowym Bałtyku, można by się pokusić o nową grupę bojową. Zwłaszcza że niedługo pojawią się okręty z zakładu numer trzy toruńskiej stoczni. Jeśli nie nastąpi żadna katastrofa, będzie musiał to przemyśleć.

– Panie admirale, dyrektor stoczni remontowej pyta, czy nie nadchodzi czas, aby rozejrzeć się za schronami fabrycznymi – zagaił dyrektor stoczni wojennej. – Może na początek magazyny, a potem to nawet produkcja niektórych części. Pan widzi, jak płoną niemieckie miasta. Anglicy nie mają litości.

– Tak, nie skupiają się tylko na celach wojskowych.

– Może porozmawia pan z generałem Dąbkiem o przydzieleniu nowych oddziałów artylerii przeciwlotniczej i reflektorów? Wczorajszy nalot na Hel i ten z października wyraźnie wskazują, że angole się do czegoś szykują i źle nam to wróży.

– Porozmawiam z nim.

– Mamy tu za dużo przemysłu na małej powierzchni. Jesteśmy wyjątkowo narażeni. Może jeszcze dorzucić samolotów?

– Zapytam generała Rayskiego.

– Prosimy o potraktowanie tej sprawy priorytetowo.

– O schrony pytajcie bezpośrednio generała Dąbka. Wiem, że może coś dla was mieć.

– Wie pan admirał, że jak wyjechały dwie dywizje piechoty zmotoryzowanej z Pomorza, to już nam nic nie zostało.

– No jest właśnie dywizjon obrony wybrzeża.

– Tak, panie admirale, ale oni mają dużo własnej roboty, a te dwa dywizjony to był rezerwuar.

– Można tak to nazwać. Tamte dywizjony nieprędko wrócą. Słyszałem, że będą organizować na półwyspie Synaj rejon zamorski, który przypadnie w udziale Koronie Polskiej.

– Wie pan, niby wspaniała rzecz, ale z naszej perspektywy nie za dobra.

– Nadchodzi wyż demograficzny. – Unrug nie znał się na tych sprawach, ale gdzieś o tym słyszał.

– Niestety, przyjdzie nam poczekać na tę falę jeszcze jakieś dziesięć lat.

– Oj, nie wiedziałem.

– Może trzeba będzie dzieciaki wysyłać na Polesie albo Podole. Niemcy tak robią, wiozą dzieci do Prus i na Śląsk.

Unrug nieco się zdziwił, że temat nieudanego bombardowania może aż tak zaprzątać głowy fabrykantów. Może dobrze, że myślą o tym na zapas. Może los stanie się dla nich łaskawszy, kiedy nadejdzie czas.

Po zakończeniu uroczystości admirał i dyrektor generalny stoczni wraz z gronem najwyższych oficerów i współpracowników wsiedli na łódź motorową i mieli przepłynąć na zupełnie inne nabrzeże, gdzie dokonywano ostatnich poprawek oraz montażu brakujących części. Motorówka przyśpieszyła. Jej dowódca chciał zaprezentować kunszt załogi oraz możliwości techniczne. Silniki tylko trochę zmieniły barwę brzmienia i dziób nieco się uniósł. Morze było spokojne, więc dało się bez obaw zaprezentować maszynę w pełnym marszu.

Unrug wiedział, czym się kierował młody dowódca. Sam by tak zrobił. Uśmiechnął się pod nosem, zobaczywszy lekkie zaniepokojenie niektórych cywilów.

Zza wysuniętego w Zatokę Gdańską uzbrojonego cypla wyłoniła się właśnie droga wejścia do portu remontowego, gdzie zwyczajowo oczekiwały okręty przed przyjęciem do służby. Łódź przechyliła się z dużą prędkością i szerokim łukiem wpływała do portu, gdzie przy dwóch pirsach stały przygotowywane dla marynarki wojennej okręty podwodne. Za nimi górowały olbrzymie hale produkcyjne i magazyny. Okręty przy nich wyglądały niczym dziecięce zabawki. Swoją drogą, wielkością mogły przyciągać uwagę podczas ewentualnych nalotów. Unrug zauważył w paru miejscach wystające armaty dział przeciwlotniczych oraz mniejsze stanowiska karabinów i reflektorów. Ruch na nabrzeżu był duży, admirał widział co najmniej kilkanaście ciężarówek. W samym basenie stoczniowym kręciło się parę jednostek, pomiędzy którymi lawirowała motorówka.

Dowódca jednostki kierował się ku pierwszemu z brzegu okrętowi, na nim bowiem zamontowano trap w oczekiwaniu na szanownych gości. Ustawione w porcie okręty pochodziły z serii trzeciej, po nich były już tylko wersje oceaniczne. Mimo że produkowano je równolegle, różniły się detalami. Niektóre różnice dało się zauważyć nawet na zewnątrz.

Pierwszy stał zacumowany OKM Skrzetuski, potem OKM Bocian, nazwy trzeciego admirał nie zauważył, bo przysłaniała mu ją nadbudówka Bociana. Przy drugim pirsie stał okręt z dwuczłonową nazwą, więc mógł to być tylko OKM Zawisza Czarny. Jednostki lekko się kołysały, reagując na ruchy wody w spokojnym basenie portowym.

Admirał przeskoczył z motorówki na trap, a potem wszedł na pokład okrętu, gdzie mieli poczekać, aż zbiorą się pozostali oficjele, ponieważ dyrektor stoczni marynarki wojennej zamierzał coś powiedzieć do wszystkich. Motorówka w tym czasie odpłynęła, a dowódca znowu chciał zaprezentować swoje możliwości. Rzeczywiście, prawie każdy przyglądał się, jak okręcik przyśpiesza w towarzystwie mgły spalin i oddala się w stronę wyjścia do zatoki.

– Szanowni zebrani, szanowni goście! – przemówił wreszcie dyrektor. – Chciałbym poinformować, że wraz ze stojącymi w porcie jednostkami zamykamy pewną historię rozbudowy naszej floty. Sześć okrętów klasy trzeciej kończy tę serię produkcyjną. Położono już stępki pod następnych sześć, lecz będą to reprezentanci klasy czwartej. Muszę tu wspomnieć, że ich rozwój zawdzięczamy przede wszystkim współpracy, wysiłkom i wynalazkom czterech stron: niemieckiej, włoskiej, francuskiej oraz oczywiście polskiej.

Dyrektor, jak to on, musiał się pochwalić wynikami. Nie do końca jednak interesowały one Unruga, szczególnie że był więcej niż zadowolony z efektów. Pamiętał, że produkcja jednego okrętu na początku zajmowała osiemnaście miesięcy, obecnie – tylko sześć. Narzekanie byłoby nietaktem.

Dużo większy kłopot stanowiło obarczone długim terminem szkolenie załóg. Admirał nie mógł sobie pozwolić na ściąganie doświadczonych wilków morskich z frontu, bo potrzebował ich na morzu. Czasem wyjątkowo się zdarzało, że któryś okręt przypływał na remonty, wtedy można było spotkać kapitana lub załogę z kadetami. Cóż z tego, kiedy w większości marynarze mieli tysiące ważniejszych spraw, chociażby rodziny.

Po przemowie dyrektora admirałowi przyszło przynajmniej w kilku słowach podziękować, co oczywiście uczynił. Następnie zebrani przeszli po trapach na betonowe nabrzeże.

Gdzieś z boku stały przygotowane samochody dla oficjeli. Admirał rozpoznał służbowego buicka i kierowcę w mundurze marynarza. Obok zatrzymał się posłaniec na motocyklu marki Sokół 1000. Unrugowi nie pasował sposób, w jaki obaj kierowcy na niego patrzyli. Przeprosił rozmówców i podszedł do samochodu.

– Panie admirale, jest pilna depesza ze sztabu.

Unrug złamał pieczęć i przeczytał: „Amerykanie rozpoczęli gromadzenie sił do lądowania we Francji”.

Zakładali i wielokrotnie przerabiali ten scenariusz. Jeśli pozyskają wieści o rozpoczęciu przygotowań, musieli podjąć konkretne kroki. Dużo zależało od czasu reakcji. Trzeba było błyskawicznie przenieść wszystkie dostępne łodzie podwodne na środkowy Atlantyk. Konwoje to przy okazji doskonała sposobność obrzydzenia Amerykanom desantowania się na kontynencie.

Tradycyjnie na cel pójdą statki pasażerskie z wojskiem. Sztab zakładał, że Jankesi zrezygnują, jeśli zatonie milion żołnierzy. Niestety obliczenia sugerowały, że do tego trzeba by przeznaczyć dwa razy więcej okrętów, a tych nie było.

Wsiadł do buicka i ruszyli w stronę portu. Nakazał kierowcy, aby ten się nie śpieszył. To był dobry moment, żeby przemyśleć dużo rzeczy. Skierowali się na zachód, żeby wykonać spory objazd i ostatecznie trafić do punktu dowodzenia Marynarką Wojenną Królestwa Polskiego. Nie pamiętał, kto rozkazał – czy on sam, czy generał Dąbek – posadzić wzdłuż dróg szeregi topoli. Te drzewa niczym chwasty wyrastały wysoko i zajmowały wolną przestrzeń, nie dając w zamian nic z wyjątkiem cienia i schronienia przed ciekawskim wzrokiem pilota. Teraz właśnie z wolna sunęli szosą osłoniętą topolami. Z naprzeciwka co jakiś czas nadjeżdżały ciężarówki. Samochód admirała musiał wtedy zwalniać i ustępować miejsca. Zabezpieczone szarym płótnem i stalowymi linami ładunki były ciężkie i wystawały poza obrys maszyn. Unrug nie miał czasu roztrząsać, co wiozą. Musiał przemyśleć postępowanie floty.

Według wcześniejszych analiz ten przełomowy moment dla polskiej marynarki wojennej był bardzo prawdopodobny i aby zminimalizować jego oddziaływanie na przyszłość, musieli teraz poświęcić całą flotę okrętów podwodnych. Admirał nie chciał wydawać rozkazu powodującego śmierć załóg czterdziestu sześciu jednostek. Ekspertyzy z Wieży Numer Pięć nie dawały innego pola manewru – wykorzystano wszystkie możliwości, żadna nie była tak pewna jak wojna morska do ostatniej jednostki. Nie tylko jemu się to nie podobało. Nawet król Bronisław wysławiał się negatywnie o tym pomyśle. Przecież jemu też zależało na tym, żeby po wojnie mieć duże zaplecze, a nie marne pozostałości. Zanosiło się na to, że przynajmniej we flocie nie będzie na co liczyć. To pewnie dlatego sztab lotnictwa już od kilku tygodni przerzuca ciężkie samoloty dalekiego zasięgu do północno-zachodniej Francji. Unrug dopiero teraz zrozumiał, że lotnictwo wiedziało więcej niż marynarka. Przypomniał sobie też, że marszałek Maczek zaproponował przeniesienie jednej czy dwóch dywizji pancernych do północnej Francji lub Belgii. Przedstawiciele armii i lotnictwa stracili zainteresowanie południową flanką – Afryką i Azją Zachodnią. Obsadzono półwysep Synaj, oddelegowano jedną grupę armii do współpracy z Wehrmachtem, a resztę – wszystkie doborowe oddziały – przewieziono na wschodnie rubieże Rzeczypospolitej. Hitler nawet nie oponował, wydawało mu się, że radzi sobie z Rosjanami i Brytyjczykami w Persji i Kazachstanie. Ten szaleniec zastanawiał się, co zrobi w niedługim czasie nie tylko z Hindusami, ale też z Chińczykami. A przecież jeszcze nie pokonał nawet Rosjan.

Admirała jednak interesował los ponad sześciu tysięcy podwodniaków, których przyszłość zależała od jego rozkazu. To polecenie musi paść niezależnie od tego, czy to Unrug, czy ktoś inny wyda je załogom, bo jest ono zgodne z wieloletnim planem: odzyskaniem granicy na wschodzie, zdobyciem Moskwy i Baku, opanowaniem półwyspu Synaj oraz powstrzymaniem aliantów przed lądowaniem. Do tego ostatniego punktu miano właśnie wykorzystać flotę podwodną. Potem była już niepotrzebna. Jak mówiono, odbuduje się ją od podstaw, ale to właśnie on będzie miał krew marynarzy na rękach.

Nawet się nie zorientował, kiedy podjechali do bramy sztabu. Meldunek z rozpoznania morskiego czekał w zalakowanej kopercie, ale nie leżał samotnie na biurku. Obok niego spoczywały koperty od szefa sztabu generalnego Wojska Polskiego i od króla.

Przełamywał pieczęcie jedna po drugiej, a na koniec zszedł do dyżurnego operacyjnego floty.

– Proszę ze mną do sejfu.

– Tak jest, panie admirale.

Przemierzyli biuro i dostali się na zaplecze, gdzie siedział kolejny oficer. Poproszono o otwarcie schronu, a następnie odnalezienie szafy z kodem „Zmierzch”. Porucznik otworzył szafę i wyjął z niej grubą sznurowaną teczkę. Później wskazał w księdze miejsce, w którym admirał musiał się podpisać.

Unrug wziął pod pachę teczkę i opuścił archiwum wraz z oficerem operacyjnym. Wrócili do biura dyżurnego, tam w obecności wszystkich oficerów admirał wręczył teczkę operacyjnemu i powiedział:

– Proszę wykonać hasło „Zmierzch”.

– Tak jest.

Udał się na piętro, do swoich pomieszczeń.

Tymczasem operacyjny złamał pieczęcie i wydobył pierwszy dokument. Przeczytał akapit, po czym mu się wyrwało:

– Ja pierdolę.

Zapadła grobowa cisza. Koledzy z biura nie mieli odwagi dopytywać, gdy zobaczyli, że szef zmiany usiadł na schodach, a w jego oczach pojawiły się łzy.

4

15 grudnia 1943 roku

Cieszyńskie Warsztaty Samochodowe

Cieszyn

Syn współwłaściciela CWS wyjechał właśnie z domu przodków – kilkusetletniej kamienicy przy ulicy Nowe Miasto – do fabryki numer dwa zlokalizowanej przy bocznicy na Mnisztwie. Minął drukarnię i skręcił w lewo. Przejechał obok pięknie odrestaurowanego za pieniądze najbogatszych ludzi w mieście parku Regera. Samochód wspaniale trzymał się drogi.

Skręcił w prawo, na Górny Rynek. Normalnie było tu targowisko, ale nie dzisiaj. Minął pompę benzynową i drugą kamienicę rodziców. W oknach świeciło się światło. Dziadek nie pozbył się firmy cukierniczej, tak jak pradziadek zakładu złotniczego.

Dwunastocylindrowy silnik typu W ryknął mocą, kiedy auto wjechało na Wyższą Bramę. O tej porze nic nie jeździło, więc można było docisnąć pedał gazu. W okolicznych kamienicach zadrżały szyby. Samochód pięknie się rozpędzał. Minął zjazd do kościoła Jezusowego i pomknął w górę stromą, szeroką, nowoczesną szosą z chodnikami na poboczu. Przejechał obok kolejnego zjazdu, tym razem do siedziby 4 Pułku Strzelców Podhalańskich 21 Dywizji Piechoty Górskiej, która obecnie zajmowała półwysep Synaj, i skierował się ku dzielnicy Cieślarówka. Następnie skręcił w lewo, aby przejechać przez prężnie rozwijającą się dzielnicę Banotówka i wyjechać na Mnisztwo. Niestety budynki CWS znajdowały się w dolince po drugiej stronie i należało się przebić przez obrzeża miasta. Tędy mógł się udać również do huty w Trzyńcu, ale z tej trasy już zjechał. Wybudowano tu dużo domków jednorodzinnych, od starych, jeszcze należących do klasy średniej, aż po należące do inżynierów i ważniejszych kierowników Cieszyńskich Warsztatów Samochodowych.

Maksymilian Kopecki, syn Maksymiliana, był zastępcą dyrektora fabryki numer dwa na Mnisztwie. Wjazd do filii znajdował się tuż za kościołem i plebanią. Pola w dolinie nazywano Legierkówką albo Dawidówką. Zakłady CWS od roku były objęte stałym dozorem wywiadu, więc wjazd każdego samochodu – nawet właściciela – podlegał sprawdzeniu. Jego własnymi poniekąd ludźmi dowodziło kilkunastu oficerów niższego szczebla wywiadu.

Dzisiaj swoje obowiązki pełnił podporucznik Marian Kowalski. Przywitał dyrektora tradycyjnie żenująco, ale Kopecki nie dał po sobie poznać, jak ocenia wywiadowcę. Musiał się spotkać z dyrektorem technicznym. Od paru dni oczekiwali na przyjazd nowego angielskiego silnika lotniczego stosowanego w maszynach Hawker Typhoon Napier Sabre IIC. Inżynierów interesowała ta konstrukcja, ponieważ była wyjątkowa, tak jak wyjątkowy był silnik W CWS.

Maksymilian wsiadł na powrót do samochodu i podjechał do wydziału technicznego. Przed budynkiem stało kilku mężczyzn w fartuchach sugerujących pracę w wydziale konstrukcji silników.

Auto podjechało pod budynek i zaparkowało na placyku obok wejścia. Zebrani poznali samochód dyrektora i trochę się speszyli, ale nie wszyscy. Młody inżynier dołączył do reszty. Weszli do środka i skierowali się do hamowni, gdzie miał zostać zamontowany silnik przed próbami. Przeszli razem przez drzwi wahadłowe, za którymi na stelażu stało zdobyczne bydlę. Silnik Sabre był naprawdę wielki. Kopecki od razu zwrócił uwagę na cylindry z lewej. Dwanaście mechanizmów zaworów robiło wrażenie, a jeśli jeszcze pomyśleć, że z drugiej strony znajduje się coś podobnego, to zachwytom nie było końca. Mieli załączyć hamownię, ale chcieli przez chwilę pozachwycać się w ciszy pięknem silnika.

Szef laboratorium dał znak. Uruchomiono silnik. Z rur wydechowych momentalnie wystrzeliły pióropusze ognia i ciemnego dymu, który zaraz zmienił kolor na biały. Włączono wentylację i spaliny zostały siłą ssania zaciągnięte do tyłu, w stronę dwóch wielkich tub. Zamontowany na wale angielskiego silnika hamulec musiał rozpocząć pracę, ponieważ dwadzieścia cztery cylindry wymuszały na nieobciążonym silniku nieprzyzwoicie wysokie obroty. Dzisiaj nie zastanawiano się nad uzyskiwanymi prędkościami samolotu Hawker – wiedziano, że to maksymalnie sześćset pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Przy założeniu, że płatowiec jest relatywnie ciężki, osiągi miał wysokie. Dzisiaj należało się przyjrzeć mocy.

Cieszyńskie Warsztaty Samochodowe otrzymały już specyfikację z Państwowych Zakładów Lotniczych z Radomia dotyczącą charakterystyk myśliwca Typhoon, ale o możliwościach silnika wiedziano niewiele. W końcu udało się ściągnąć do zakładu jednostkę napędową należącą do uszkodzonego podczas lądowania samolotu. Maksymilian wydał sporo gotówki, żeby polscy lotnicy zgodzili się przesłać zdobycz do cieszyńskich zakładów. Najpierw jako dyrektor odpowiedzialny za postęp techniczny zwrócił się do wywiadu, ale oficerowie tradycyjnie dostali kociej mordy na wiadomość, że ktoś może potrzebować do celów naukowych zdobycznego elementu uzbrojenia. Zrezygnował więc z pośrednictwa wywiadu i wysłał w teren weteranów z Cieszyńskiej Szkoły Samoobrony. Budynki placówki mieściły się na Gułdowach, za miastem, w stronę Goleszowa; po drugiej stronie szosy znajdował się poligon dla 4 Pułku Strzelców Podhalańskich. W szkole mieściły się również stanica harcerska i obóz przetrwania. Kopecki miał ułatwiony dostęp do grona weteranów, ponieważ jego dziadek i ojciec brali udział w wielkiej wojnie: dziadek walczył w 3 Śląskiej Brygadzie Legionów, a ojciec – w regularnych oddziałach armii austriackiej, gdzie dostał się do niewoli, z której wracał przez dwa lata. Przy okazji założenia fabryki dorobili się dużych pieniędzy, więc wspomagali między innymi regionalne koła weteranów, dlatego kiedy Maksymilian przedstawił problem, postanowiono pomóc. Nietrudno było wytypować osoby z dyplomami inżynierskimi i wysłać je do zachodniej Francji pod przykrywką poszukiwania wykwalifikowanych robotników, a tak naprawdę do polskich pułków lotniczych w celu dogadania transferu. Udało się w miarę szybko. Piloci nie zgłosili kraksy awaryjnie lądującego Anglika, a potem błyskawicznie spisali jego samolot na straty jako złom. Silnik zapakowano do huty aluminium, a następnie „omyłkowo” przekierowano do huty w Trzyńcu, żeby zakryty wagon ostatecznie wjechał na dużą bocznicę kolejową zakładów na Mnisztwie. Tym sposobem silnik znalazł się na południu Polski.

Przez kilka dni studiowano motor. Od razu się okazało, że paliwo, jakim dysponuje zakład, nie spełnia norm brytyjskich. Zakładowe laboratorium nie było w stanie wyprodukować dużej ilości potrzebnej substancji. Ale od czego są rozległe znajomości. Okazało się, że dało się sprowadzić paliwo o właściwych parametrach z rafinerii pod Oświęcimiem. Cysterna przywiozła pierwszą partię – dwieście litrów – która miała wystarczyć na jeden dzień prób i pomiarów.

Maksymilian nie życzył sobie, aby rozpowiadano o uzyskanym obiekcie. Nie krył, że może skopiują niektóre jego elementy, a do tego nie potrzebowali rozgłosu. Wyniki pomiarów były fenomenalne, stosunek mocy do masy przyprawiał o zawrót głowy, a precyzja wykonania, jakość materiałów oraz dbałość o szczegóły – wręcz finezja – fascynowały kadrę inżynierską i Kopeckiego.

– Panie dyrektorze – odezwał się wreszcie inżynier główny, szef wydziału – muszę zasugerować wstrzymanie dalszych pomiarów.

– Co się dzieje?

– Hamulec jest za słaby, trzeba go wzmocnić i jutro zacząć od nowa.

– Dobrze. Proszę pokazać, co już mamy.

Wyłączono silnik. Dyrektor podszedł do stołu pomiarowego, na którym stało kilka zegarów i rysowany był na bieżąco wykres. To, co zobaczył, przekraczało jego wyobrażenia. Przy wynikach brytyjskiego silnika ich zakładowy hit, silnik W12, okazał się słabeuszem. Oczywiście Maksymilian zdawał sobie sprawę z tego, że lotniczy H24 to jednostka wyspecjalizowana, a pojemność skokowa cylindra angielskiego nie równała się cylindrom cieszyńskim, ale sprawności przemawiały na korzyść Anglika. Kopecki nie tak dawno temu spotkał inżyniera Stanieczka, człowieka odpowiedzialnego za konstruowanie płatowców w PZL, ale w trakcie rozmowy wyszło, że ukończono z dużym sukcesem przerabianie silnika BMW 801PL z czternastu cylindrów na osiemnaście. Przy czym jeszcze zwiększono ich pojemność skokową na cylindrze. Maksymilian wiedział, że w silnikach lotniczych przepaści nie ma, ale u niego – tu, na ziemi – skok technologiczny okazał się miażdżący.

Wychodząc z pawilonu, przeprowadził rozmowę z szefem inżynierów.

– Co panu rzuciło się już w oczy?

– Panie dyrektorze – zaczął starszy, szczupły i lekko szpakowaty mężczyzna. – Na pierwszy rzut oka upakowanie. Tam jest bardzo gęsto, wszystko to jest dopasowane i ukształtowane. Poza tym nie zamontowaliśmy kompresora, a to on odpowiada za moc w wyższych rejestrach obrotów.

– Czy możemy zastosować takie rozwiązanie u nas? – Kopecki dobrze wiedział, że taką opcję rozpatrywano, ale dostępne moce w silnikach W na razie wystarczały.

– Możemy, ale w porównaniu z Anglikiem będzie to raczej forma prosta, niewymagająca wysiłku od konstruktorów i producentów. Nie wiem, czy potrzebna.

– Niech pan spojrzy na problem z nieco innej perspektywy. Sam kompresor jest elementem lekkim w stosunku do korpusu silnika, wymaga więc dużo mniej materiałów, a podnosi osiągi.

– Tak, panie dyrektorze, ale znowu zużywamy materiały deficytowe.

– Dzisiaj deficytowe, a jutro być może nie. Poza tym nauczymy się czegoś nowego.

– Czyli będzie pan dyrektor promować wprowadzenie do produkcji kompresora?

– Proszę zauważyć, że to podniesienie mocy tanim kosztem.

– Tu się zgadzam. Angielski kompresor będzie sprawny w ciągu kilku dni.

– To bardzo dobrze, do tego czasu poznamy możliwości silnika.

Maksymilian wsiadł do swojego cws-a, uruchomił dwunastocylindrowy silnik, który jeszcze ciepły od razu zamruczał drapieżnie. Syn współwłaściciela bez przeszkód opuścił zakład, ale jawiły mu się nowe możliwości związane z opracowaniem kompresorów do polskich silników lotniczych. Miał już wszystko przygotowane w głowie, nawet wypatrzył miejsce na lokalizację nowej fabryki, która byłaby tylko jego. Kompresory to przyszłość, od której nie dało się uciec. Nawet ów inżynier, Stanieczek, wspominał, że obecnie mają problem ze znalezieniem odpowiedniego kompresora. Gdyby w Cieszynie udało się skonstruować dobry przyrząd – na bazie, powiedzmy, Anglika – to sukces byłby murowany.

Podjechał na skrzyżowanie przy kościele. Mógł teraz skręcić w prawo i zjechać do cieszyńskiej dzielnicy fabrycznej albo w lewo, do Trzyńca, lub pojechać prosto, do miasta. Nie było jeszcze późno, a miał ochotę zabawić się w centrum. Kiedy załatwiał weteranom wyjazd do Francji, okazało się, że pilnują oni porządku na różnego rodzaju zabawach. Niektóre z nich znał, a innych nie. W Cieszyńskiej Akademii Rolniczej przy ulicy Bielskiej mieścił się klub nazywany popularnie Piekiełkiem, a oficjalnie – Panopticum. Mógłby dzisiaj przenocować w swoim domku w dzielnicy willowej na pograniczu Cieślarówki, Banotówki i Tomiczkówki. Zdecydował się pojechać w stronę miasta, ale przez dzielnicę przemysłową, żeby zobaczyć z okien samochodu, czy świecą się jakieś światła w studenckiej norze.

Mimo pory typowo zimowej – a przynajmniej w górzystym terenie, w którym się znajdował – nie spadł na razie śnieg, jedynie od początku listopada zdarzały się przymrozki. Widać było tu i ówdzie białawy nalot, mróz ściął dzisiaj mocniej i opony miejscami traciły przyczepność. Zmniejszył gaz, żeby samochód przestał być narowisty. Minął mostek nad Bobrówką, a potem knajpę Pod Kopcem. Teraz droga wiodła rzeczywiście z górki, już widać było nowoczesne budynki Akademii. Przed okazałym głównym wejściem mieścił się klub w dużym akademiku. Niestety przez zaciągnięte story nie widać było ani jednej smużki światła, dlatego młody inżynier nie zdecydował się zatrzymać przed knajpką. Pojechał dalej i zaraz za Akademią skręcił w lewo, do góry. Po lewej stronie ciągnęły się budynki Akademii, a po prawej rozpoczynała się – czy, jak kto woli, kończyła – dzielnica willowa. Nie należała ona, jak ktoś mógłby pomyśleć, do ludzi bogatych. Spomiędzy pałacyków i willi wystawały zwyczajne domki o skośnych lub prostych dachach.

Pojazd znowu stracił przyczepność, musiało być bardzo ślisko, ale taka sytuacja nie powtórzyła się już do końca podróży.

Brama do rezydencji stała otwarta, po wjeździe jednak Maksymilian zamknął ją ręcznie. Nie życzył sobie nieproszonych gości, a ci czasem się zdarzali. Studentów nie upilnujesz. Służba już spała, ale Jan, dozorca, wstał i zapytał, czy inżynier czegoś nie potrzebuje, po czym poszedł spać. Kopecki już miał się udać na spoczynek, ale najpierw sprawdził biuro. Czasem składowano tam dla niego pocztę, którą zamówił na ten dodatkowy adres. Rzeczywiście, znalazł kilka kopert. Część to reklamy i ogłoszenia z Cieszyńskiej Drukarni, w której miał niemały udział. Dzisiaj nie to go interesowało. Czekał na informację od zaufanych ludzi z kraju. Doczekał się. Na blacie leżała koperta z Czechowic. Niby nic nieznaczący tekst o przyjemnej podróży, ale po złamaniu pieczęci okazało się, że dostawy aluminium i ołowiu są poważnie zagrożone. Tym się nie interesował, przynajmniej nie on, lecz druga wieść zapowiadała katastrofę.

Wiadomość przyszła w niefortunnym momencie – jak każda zła wiadomość. Maksymilian miał w rozkładzie próby z silnikiem Sabre H24 oraz rozmowy o budowie fabryki kompresorów w Krasnej, ale to wszystko powinno zostać odłożone. Wezwanie konspiracyjne było ważniejsze. Jutro zadzwoni do ojca i poprosi o parę dni wolnego. Ten na pewno pomyśli, że młody chce się urwać na narty do Ustronia lub Wisły. Tym razem pozwoli staremu na taką interpretację, a nawet nie zaprzeczy, kiedy ojciec będzie się wyżywać. Potem ruszy szosą na Bielsko, a następnie na Katowice. Mógłby zjechać po drodze do Fabryki Maszyn Ciężkich w Czechowicach, ale w obecnej sytuacji nie będzie miało to większego sensu i lepiej, żeby od razu pojechał do Ogrodzieńca. Na miejscu zobaczy, co się święci, i wtedy zdecyduje, czy jechać do Krakowa, czy do Lwowa, czy do Warszawy.

Dziadek i ojciec dawno temu jasno dali mu do zrozumienia, że inwestowanie w coś takiego jak analiza strukturalna nie ma sensu, Kopecki mimo to wydał własne pieniądze i najpierw uczestniczył w projekcie prezydenckim, a potem wraz z innymi młodymi bogaczami stworzył od podstaw własną Wieżę Numer Pięć. Lokalizacja we Lwowie była najlepszą z możliwych. Z jednej strony jakby na uboczu, a z drugiej – w samym centrum zamieszania. Maksymilian niestety miał najdalej. Nikt się nie spodziewał, że w jednym z wieżowców w tym pięknym mieście znajduje się tajna organizacja matematyczna. Tak czy inaczej, Lwów słynął z najwyższych lotów matematyków, więc schować ich tutaj było dosyć łatwo.

Do odrestaurowanego zamku Ogrodzieniec dotarł po godzinnej kłótni z ojcem i pięciu godzinach jazdy. Wapienne skały, między którymi stał zamek, lśniły w słońcu i przy pięknej, choć mroźnej pogodzie były widoczne z daleka. Samochód inżyniera też był widoczny z daleka, więc kiedy tylko zatrzymał się przed bramą, podeszli do niego dwaj weterani. Obejrzeli go i pozwolili kierowcy wjechać na parking. Brama wewnętrzna była podniesiona, a srebrny napis na czerwonej tablicy głosił, że w obiekcie znajdują się archiwa państwowe i prywatne historii korespondencji oraz dyplomacji. Sam pałac stanowił własność Potockich, ale nie wiadomo których, bo ta informacja to od samego początku było kłamstwo mające na celu zniechęcić poszukiwaczy przygód.

Tuż za obrysem wieży bramnej stał znajomy mężczyzna: wysoki na metr osiemdziesiąt pięć, za to barczysty i mimo wieku wysportowany. Trzymał laskę mogącą bez kłopotu potrzaskać nogi nieproszonemu gościowi.

– Dzień dobry, jaśnie panie.

– Dzień dobry. – Kopecki nie lubił tych formułek, ale większość wspólników miała pochodzenie szlacheckie lub nawet wyższe.

– Pan dyrektor czeka na jaśnie pana. – Świadczyło to o tym, że dzisiaj zostanie przyjęty w oficjalnych gabinetach dyrektora archiwum.

Przeszli przez sekretariat, w którym zasiadała interesującej urody młoda kobieta. Normalnie zamieniłby z nią parę słów, ale dzisiaj ani jemu, ani jej nie było to na rękę.

Dyrektor siedział na wprost dużego okna i wpatrywał się w witraż. Koronowanie Jagiełły na króla Polski zwiastowało przewrót w polityce. Czyżby sytuacja sugerowała, że czeka ich kolejna zmiana albo że zmiana ta już nastąpiła?

Dużo nie mówili. Dyrektor zapoznał inżyniera z nowymi badaniami rękopisów, na których wyraźnie zapisano nazwę miasta. Maksymilian zatem jeszcze tego samego dnia wyruszy do Lwowa.

Godzinę później znowu był w drodze, lecz bogatszy o wskazówki dyrektora. Musiał się przebić do autostrady Warszawa–Kraków, a następnie skierować się na wschód. Korciło go odwiedzenie odkrywkowej kopalni rudy żelaza, którą wykupili z dziadkiem dwa lata temu, ale zrezygnował. Przecież powiedział ojcu, że jedzie na narty.

Do hotelu we Lwowie naprzeciwko pomnika Mickiewicza dotarł późnym wieczorem. Zaryzykował, ale były jeszcze wolne miejsca i parking.

Na rynek nie miał daleko, więc po szybkim zajęciu pokoju udał się drogą obok katedry do ulubionej restauracji z wodewilem. Mógł wprawdzie zahaczyć o ormiańską knajpę z dobrym jedzeniem i muzyką, ale wolał się odprężyć w towarzystwie pięknych kobiet i jemu podobnych młodych, zamożnych mężczyzn.

Na wejściu stało dwóch niebezpiecznych typów, lecz dobre garnitury nie czyniły z nich arystokratów. Wszedł bez problemów, a kelner, który się nim od razu zaopiekował, zaprowadził go do naprawdę dobrego stolika. I trafił też fartownie, bo zapowiedziano repertuar niezwykle dobrze rokującej gwiazdki z Warszawy. Maksymilian miał następny dzień dla siebie. Był zapowiedziany na dwa dni później, więc nic złego się nie wydarzy, jeśli jutro będzie go boleć głowa.