Obłęd na krańcu świata - Julian Sancton - ebook + książka

Obłęd na krańcu świata ebook

Sancton Julian

4,6

Opis

Niezwykle wstrząsająca, prawdziwa historia walki o przetrwanie jednej z wczesnych ekspedycji polarnych, której losy bardzo się skomplikowały, gdy w 1897 roku lód uwięził statek Belgica wraz z załogą na całą antarktyczną, pozbawioną słońca zimę. Czerpiąc z dzienników i pamiętników członków wyprawy oraz korzystając z dostępu do dziennika pokładowego Belgiki, autor stworzył fascynującą opowieść o ludziach zmuszonych poznać swoje granice, tak wyjątkową, że nawet dziś NASA posiłkuje się nią, prowadząc badania nad wpływem izolacji na uczestników przyszłych misji na Marsa. Obłęd na krańcu świata to w równej mierze marynistyczny thriller, jak i gotycki horror, zapewniający niezapomnianą podróż w otchłań grozy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 576

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (59 ocen)
38
16
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno już żadna książka tak mnie nie pochłonęła. Czytając "Obłęd na krańcu świata" czułem się tak, jak za młodzieńczych lat, gdy z wypiekami na twarzy śledziłem losy bohaterów książek Juliusza Verne'a. Opowieść o antarktycznej wyprawie Belgici nie jest powieścią lecz literaturą faktu, a i tak czyta się ją jak dobrą książkę przygodową. Znakomite wykorzystanie przez autora źródeł, wyjątki z dzienników uczestników wyprawy, a wreszcie klimat, który udało się Sanctonowi stworzyć. Wszystko to sprawia, że podczas lektury przeniosłem się do przełomu XIX i XX wieku. Do czasów, gdy na mapie świata były jeszcze białe plamy, do czasów ambitnych i nieposkromionych odkrywców, ryzykantów, szaleńców niemalże, którzy dla sławy, chwały, pieniędzy, satysfakcji, nauki lub po trosze dla każdego z tych powodów, ruszali w nieznane, często płacąc życiem za swoją brawurę, brak przygotowania, czy nieznajomość miejsca, do którego dotarli. Sancton - moim zdaniem - świetnie oddał atmosferę tamtych lat, tamtyc...
20
John77

Nie oderwiesz się od lektury

Wow
10
kingastm

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle wciągająca, emocjonująca historia i świetnie napisana książka! Kupiła mnie w całości :)
10
LenkaMagda

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, poruszająca historia.
10
Czekow

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna książka. O bohaterach i sile człowieka, o jego chęci życia i odkrywania. O osobach na miarę dzisiejszych astronautów.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­na­łuMa­dho­use at the End of the Earth. The Bel­gi­ca’s Jo­ur­ney into the Dark An­tarc­tic Ni­ght
Co­py­ri­ght © 2021 by Ju­lian Sanc­ton. All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © 2022 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o. Pu­bli­shed in agre­ement with Aevi­tas Cre­ati­ve Ma­na­ge­ment, USA c/o Book/lab Li­te­ra­ry Agen­cy, Po­land Maps co­py­ri­ght © 2021 by Da­vid Lin­droth, Inc. Fron­ti­spie­ce ima­ge co­py­ri­ght © De Ger­la­che Fa­mi­ly Col­lec­tion
Frag­ment Moby Dic­ka Her­ma­na Me­lvil­le’a w tłu­ma­cze­niu Bro­ni­sła­wa Zie­li­ńskie­go (s. 169).
Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów ksi­ążki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glądach kry­tycz­nych – mo­żli­we jest tyl­ko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.
Me­dia Ro­dzi­na po­pie­ra ści­słą ochro­nę praw au­tor­skich. Pra­wo au­tor­skie po­bu­dza ró­żno­rod­no­ść, na­pędza kre­atyw­no­ść, pro­mu­je wol­no­ść sło­wa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tu­ry. Dzi­ęku­je­my, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksi­ążek pu­blicz­nie. Dzi­ęku­je­my za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ksi­ążki.
Pro­jekt okład­kiEle­na Gia­val­di
Ad­ap­ta­cja okład­ki, skład i ła­ma­nieAn­drzej Ko­men­dzi­ński
ISBN 978-83-8265-255-0
Wy­daw­ca: Me­dia Ro­dzi­na Sp. z o.o. ul. Pa­sie­ka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzi­na.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Jess, Maya, Le­ila (i Suki) – ta ksi­ążka jest dla Was

SŁO­WO OD TŁU­MA­CZA

NA PO­CZĄT­KU PI­ĘT­NA­STE­GO WIE­KU świat za­czął się kur­czyć – z nie­za­pi­sa­nych kra­wędzi map znik­nęły smo­ki i lwy, za­stąpio­ne po­strzępio­ny­mi kre­ska­mi od­le­głych wy­brze­ży. W mia­rę jak Zie­mia sta­wa­ła się co­raz bar­dziej okrągła, a nie­zna­ne wcze­śniej lądy co­raz bli­ższe, przy­by­wa­ło śmia­łków, któ­rych ma­rze­niem było po­sta­wić sto­pę tam, gdzie nie stał jesz­cze nikt. Co­raz mniej­sza licz­ba nie­od­kry­tych miejsc zmu­sza­ła do po­śpie­chu tych, któ­rzy chcie­li si­ęgnąć po pal­mę pierw­sze­ństwa. Kil­ka­set lat pó­źniej na Zie­mi po­zo­sta­ło już tyl­ko jed­no nie­od­kry­te i nie­zba­da­ne miej­sce – An­tark­ty­da.

Po­dej­mu­jąc się prze­ło­że­nia ksi­ążki o wy­pra­wie stat­ku Bel­gi­ca na ten mro­źny kon­ty­nent, za­re­ago­wa­łem z en­tu­zja­zmem na­le­żnym ta­kiej po­zy­cji – lecz nie wie­dzia­łem jesz­cze, że to nie jest zwy­kła opo­wie­ść o pierw­szym zi­mo­wa­niu po­śród an­tark­tycz­nych lo­dów. Ju­lian Sanc­ton na przy­go­to­wa­nie tek­stu po­świ­ęcił pięć lat, przeda­rł się przez nie­zli­czo­ne ar­chi­wa i do­ta­rł do ma­te­ria­łów, z któ­rych wcze­śniej nikt nie ko­rzy­stał, w tym do nie­zna­nych re­la­cji ma­ry­na­rzy, do­ku­men­tów i we­wnętrz­nej ko­re­spon­den­cji krążącej mi­ędzy ka­ju­ta­mi. W ten spo­sób po­wstał nie­zwy­kle wier­ny za­pis hi­sto­rii eu­fo­rii, nie­pew­no­ści, męki i oku­pio­ne­go okrut­nym cze­ka­niem zwy­ci­ęstwa.

Roz­po­czy­na­jąc tłu­ma­cze­nie, wie­dzia­łem już na pew­no, że pra­ca nad nim będzie zu­pe­łnie inna niż nad ja­kąkol­wiek z prze­ło­żo­nych wcze­śniej ksi­ążek. Au­tor ko­rzy­stał z wie­lo­języcz­nych źró­deł, w tym dzien­ni­ków dwóch na­szych pod­ró­żni­ków – Hen­ry­ka Arc­tow­skie­go i An­to­nie­go Do­bro­wol­skie­go. Re­la­cja z wy­pra­wy pierw­sze­go z nich ni­g­dy nie uka­za­ła się w języ­ku pol­skim, co było du­żym utrud­nie­niem, gdyż cy­ta­ty wy­bit­ne­go na­ukow­ca mu­sia­ły prze­kro­czyć ba­rie­rę wręcz czte­rech języ­ków – naj­pierw Arc­tow­ski wy­dał je w ob­cym języ­ku, pó­źniej au­tor tłu­ma­czył je na swo­je po­trze­by na an­giel­ski, by w ko­ńcu w ni­niej­szym wy­da­niu uka­zać się po pol­sku. Z Do­bro­wol­skim spra­wa była znacz­nie prost­sza, gdyż mo­głem si­ęgnąć do ory­gi­na­łu jego dzien­ni­ków i cie­szyć się nie­spo­ty­ka­ną dzi­siaj barw­no­ścią i ob­ra­zo­wo­ścią opi­sów.

Ko­rzy­sta­nie z wie­lu źró­deł opi­su­jących te same zda­rze­nia po­zwa­la le­piej je zro­zu­mieć, a po­ja­wia­jące się mi­ędzy re­la­cja­mi ró­żni­ce dają wgląd w stan umy­słu twór­ców tych za­pi­sów. Kon­sul­ta­cje z au­to­rem ksi­ążki, prze­czy­ta­nie kil­ku­dzie­si­ęciu po­zy­cji do­ty­czących tam­tych cza­sów i wy­da­rzeń oraz roz­mo­wy z ma­ry­na­rza­mi, geo­gra­fa­mi, a na­wet spe­cja­li­sta­mi z Mu­zeum In­stru­men­tów Mu­zycz­nych w Po­zna­niu umo­żli­wi­ły mi, mam wiel­ką na­dzie­ję, w spo­sób mo­żli­wie naj­wier­niej­szy prze­ka­zać w języ­ku pol­skim opi­sa­ne na kar­tach Obłędu emo­cje, fak­ty i zda­rze­nia. Dla ła­twiej­sze­go od­bio­ru po­zwo­li­łem so­bie je­dy­nie prze­li­czyć jed­nost­ki mia­ry na me­trycz­ne, stop­nie Fah­ren­he­ita na Cel­sju­sza, a w miej­scach, gdzie mia­łem wy­bór i wąt­pli­wo­ści przy do­bo­rze słow­nic­twa, sta­ra­łem się od­da­wać głos An­to­nie­mu Do­bro­wol­skie­mu, któ­re­go ob­szer­ny opis wy­pra­wy był ko­pal­nią wie­dzy na te­mat co­dzien­ne­go ży­cia na po­kła­dzie Bel­gi­ki i uży­wa­nych w roz­mo­wach z Hen­ry­kiem Arc­tow­skim nazw po­miesz­czeń i przed­mio­tów.

Onie­śmie­lo­ny od­wa­gą lu­dzi, któ­rzy ru­sza­li na dwu­let­nią wy­pra­wę do miej­sca, co do któ­re­go ist­nie­nia nie mie­li pew­no­ści, czu­łem wstyd, my­śląc o pla­no­wa­niu ty­go­dnio­we­go urlo­pu w miej­scu, w któ­re je­ździ­my od lat. Chcia­łem, by ten prze­kład choć w drob­nej części stał się ho­łdem dla ich stra­ce­ńczej bra­wu­ry i wy­trwa­ło­ści. Mam na­dzie­ję, że po­do­ła­łem temu za­da­niu, prze­kła­da­jąc na pol­ski naj­wier­niej, jak po­tra­fi­łem, za­pis ich zma­gań i prze­żyć.

M.U.

PRO­LOG

DWU­DZIE­STY STYCZ­NIA 1926 ROKULEAVEN­WORTH, KAN­SAS

PRZEZ WĄSKIE, ZA­BEZ­PIE­CZO­NE KRA­TA­MI OKNA wi­ęzien­ne­go szpi­ta­la w Le­aven­worth w sta­nie Kan­sas sączy­ło się sła­be świa­tło chłod­ne­go po­ran­ka. Zmęczo­ny czter­na­sto­go­dzin­nym dy­żu­rem star­szy le­karz po­sprzątał ga­bi­net i dał znać stra­żni­ko­wi, że jest go­tów wró­cić do swo­jej celi na jed­nym z ni­ższych pi­ęter. Prze­ka­zu­jąc obo­wi­ąz­ki za­trud­nio­ne­mu w szpi­ta­lu le­ka­rzo­wi z ze­wnątrz, na po­wrót sta­wał się zwy­kłym osa­dzo­nym: wi­ęźniem nu­mer 23118.

Dok­tor padł ci­ężko na pry­czę. To była dłu­ga noc. Kraj tkwił w szpo­nach bez­pre­ce­den­so­wej epi­de­mii opia­tów, więc po zmro­ku ostat­nie pi­ętro szpi­tal­ne­go skrzy­dła zmie­nia­ło się – jak dok­tor sam to okre­ślił – w nar­ko­tycz­ny dom wa­ria­tów, bo męcze­ni bó­lem od­sta­wie­nia nar­ko­ma­ni wyli o ra­tu­nek. Le­karz miesz­kał w ja­sno oświe­tlo­nej celi w piw­ni­cy trzy­kon­dy­gna­cyj­ne­go bu­dyn­ku z ce­gły. Do dys­po­zy­cji miał po­je­dyn­cze łó­żko, krze­sło i bie­żącą wodę, a ścia­ny ozda­bia­ły skom­pli­ko­wa­ne ro­bót­ki ręcz­ne, któ­re sam wy­ko­nał za po­mo­cą szy­de­łka. Miesz­kał w znacz­nie lep­szych wa­run­kach niż wi­ęk­szo­ść wspó­ło­sa­dzo­nych, włącz­nie ze słyn­nym gang­ste­rem i bim­brow­ni­kiem z Chi­ca­go Du­żym Ti­mem Mur­phym (któ­ry stał się jego przy­ja­cie­lem i ob­ro­ńcą), a pó­źniej rów­nież Car­lem Pan­zra­mem, za­twar­dzia­łym se­ryj­nym mor­der­cą z bar­dzo dłu­gą li­stą ofiar (z nim nie po­łączy­ły go żad­ne wi­ęzy). Jed­nak ska­za­ny o nu­me­rze 23118 do­stał wy­rok za prze­wi­nie­nia zgo­ła in­nej na­tu­ry. Sze­śćdzie­si­ęcio­lat­ko­wi udo­wod­nio­no oszu­stwo w zwi­ąz­ku z dzia­ła­nia­mi rów­no­znacz­ny­mi ze stwo­rze­niem pi­ra­mi­dy fi­nan­so­wej opar­tej na ak­cjach fir­my naf­to­wej. Mężczy­zna od­sia­dy­wał trze­ci rok z czter­na­sto­let­nie­go wy­ro­ku – da­le­ko su­row­sze­go niż orze­ka­ne w po­dob­nych spra­wach, acz spra­wie­dli­we­go, bio­rąc pod uwa­gę ska­lę trwa­nia pro­ce­de­ru.

W cza­sach jego na wpół za­po­mnia­nej mło­do­ści, dłu­go za­nim po­pa­dł w nie­ła­skę, me­dyk cie­szył się sła­wą wiel­kie­go od­kryw­cy i po­lar­ni­ka. De­kla­ro­wa­ne zdo­by­cie bie­gu­na pó­łnoc­ne­go w 1908 roku wy­nio­sło go na pie­de­stał i uczy­ni­ło bo­ha­te­rem na­ro­do­wym, któ­rym po­zo­stał do cza­su pod­nie­sie­nia za­rzu­tów, że sfa­łszo­wał to osi­ągni­ęcie, po­dob­nie jak cały sze­reg in­nych. „Nie­za­le­żnie od wszyst­kie­go, za­pew­nił so­bie miej­sce po­śród naj­wi­ęk­szych oszu­stów świa­ta” – ogło­sił wów­czas „New York Ti­mes”. „Wła­śnie to, a nie zdo­by­cie bie­gu­na, za­pew­ni mu nie­śmier­tel­ną sła­wę”.

Po­przed­nie­go wie­czo­ru stra­żnik po­in­for­mo­wał go o za­po­wie­dzia­nych od­wie­dzi­nach. Od prze­stąpie­nia pro­gu wi­ęzie­nia le­karz od­ma­wiał spo­tkań z przy­ja­ció­łmi i ro­dzi­ną, lecz czło­wiek, któ­ry na nie­go cze­kał, był praw­do­po­dob­nie je­dy­ną ży­jącą oso­bą na ca­łym świe­cie, dla któ­rej go­tów był zro­bić wy­jątek. Do nie­licz­nych na­le­ża­ły dni, w któ­rych dok­tor nie wspo­mi­na­łby swe­go daw­ne­go to­wa­rzy­sza, po­tężne­go pi­ęćdzie­si­ęcio­trzy­let­nie­go ma­ry­na­rza, z któ­rym nie­mal trzy­dzie­ści lat wcze­śniej uczest­ni­czył w prze­ra­ża­jącej wy­pra­wie na An­tark­ty­dę. Nor­weg, nie­gdyś jego po­moc­nik i uczeń, gdy cho­dzi­ło o kwe­stie po­lar­ne, dziś wy­mie­nia­ny był po­śród naj­wi­ęk­szych od­kryw­ców, ja­kich no­si­ła Zie­mia – i jak­by tego było mało, na­praw­dę zdo­był bie­gun po­łu­dnio­wy. Jego sze­ro­ko re­la­cjo­no­wa­ne w pra­sie pod­bo­je i na­tu­ral­na swo­bo­da, z jaką ich do­ko­ny­wał, roz­ta­cza­ły wo­kół nie­go nie­mal mi­tycz­ną aurę. Na środ­ko­wy za­chód Sta­nów Zjed­no­czo­nych tra­fił pod­czas świa­to­we­go ob­jaz­du, w ra­mach któ­re­go wy­gła­szał od­czy­ty, by spo­pu­la­ry­zo­wać swo­ją ko­lej­ną eks­pe­dy­cję. Po­sta­no­wił wy­ko­rzy­stać oka­zję, by zło­żyć wi­zy­tę swe­mu daw­ne­mu men­to­ro­wi...

Szyb­ko ro­ze­szła się wie­ść, że po­pu­lar­ny od­kryw­ca ma spo­tkać się z naj­bar­dziej zna­nym wi­ęźniem jed­nost­ki pe­ni­ten­cjar­nej w Le­aven­sworth. Gest pu­blicz­ne­go wspar­cia dla skom­pro­mi­to­wa­ne­go le­ka­rza wy­sta­wiał na szwank re­pu­ta­cję Nor­we­ga. Jed­nak wi­zy­ta w wi­ęzie­niu nie była je­dy­nie ak­tem wspó­łczu­cia oka­za­ne­go sta­re­mu dru­ho­wi w po­trze­bie. Lata za­wzi­ętej ry­wa­li­za­cji o naj­bar­dziej po­żąda­ne geo­gra­ficz­ne zdo­by­cze na na­szej pla­ne­cie od­ci­snęły na po­tężnym Nor­we­gu swo­je pi­ęt­no. Pło­nący w nim ogień za­czął wy­pa­lać go od środ­ka. To­czo­ny zgorzk­nie­niem i po­stępu­jącą pa­ra­no­ją miał co­raz mniej przy­ja­ciół; osta­ło się ich le­d­wie kil­ku, któ­rzy go ro­zu­mie­li, i dok­tor, od któ­re­go tak wie­le się na­uczył w cza­sach, gdy wszyst­ko było prost­sze i gdy li­czy­ło się je­dy­nie prze­trwa­nie. Jed­nak przede wszyst­kim Nor­weg uwa­żał, że spra­wą ho­no­ru jest od­wie­dzić czło­wie­ka, któ­re­mu za­wdzi­ęczał oca­le­nie ży­cia.

Dro­gi obu mężczyzn ro­ze­szły się ca­łko­wi­cie od ostat­nie­go spo­tka­nia, a dra­ma­tycz­ne losy od­ci­snęły swe pi­ęt­no na ich twa­rzach. Wi­ęzie­nie po­zba­wi­ło dok­to­ra ru­mie­ńców i wi­tal­no­ści. Jego ciem­no­sza­re oczy stra­ci­ły elek­try­zu­jący błysk, prze­rze­dzi­ły się nie­gdyś gęste i błysz­czące wło­sy, a po­ka­źny nos, o ile to w ogó­le mo­żli­we, jesz­cze tro­chę uró­sł. Lecz kie­dy się uśmiech­nął, po­ka­zu­jąc kil­ka zło­tych zębów, dało się do­strzec ślad jego młod­sze­go wcie­le­nia.

Gość z Nor­we­gii gó­ro­wał nad kru­chym i drob­nym me­dy­kiem. Miał „brązo­wą twarz, ogo­rza­łą i spa­lo­ną sło­ńcem od­bi­ja­jącym się od po­lar­nych śnie­gów, po­ora­ną zmarszcz­ka­mi, ale wci­ąż pe­łną wi­go­ru” – jak pó­źniej wspo­mi­nał dok­tor. Od­kryw­ca był „u szczy­tu sła­wy, gdy ja si­ęgnąłem dna pe­ni­ten­cjar­ne­go po­tępie­nia... na po­cząt­ku czu­łem się onie­śmie­lo­ny, lecz daw­na za­ży­ło­ść szyb­ko usu­nęła wszyst­kie za­ha­mo­wa­nia. Znów by­li­śmy jak bra­cia”.

Chwy­ci­li się za dło­nie i dłu­go nie chcie­li ich pu­ścić. By zmy­lić wścib­skie uszy wo­kół nich, za­częli roz­ma­wiać w języ­ku, któ­ry dok­tor okre­ślił jako „mie­sza­ne na­rze­cze Bel­gi­ki”. Bel­gi­ca była stat­kiem, na po­kła­dzie któ­re­go spo­tka­li się w naj­lep­szych la­tach swe­go ży­cia i na któ­rym od­by­li swą pierw­szą pod­róż na An­tark­ty­dę. Ró­żne języ­ki, któ­ry­mi wów­czas po­słu­gi­wa­li się na­ukow­cy, ofi­ce­ro­wie i za­ło­ga, prze­ni­ka­ły się i mie­sza­ły jak przy bu­do­wie wie­ży Ba­bel, by stwo­rzyć amal­ga­mat fran­cu­skie­go, ho­len­der­skie­go, nor­we­skie­go, pol­skie­go, an­giel­skie­go, ru­mu­ńskie­go i ła­ci­ny. Wy­pra­wa na­uczy­ła obu mężczyzn, ja­kie spu­sto­sze­nie w du­szy mogą wy­rządzić przej­mu­jące zim­no i ciem­no­ść. To dzi­ęki tej pod­ró­ży dok­tor na­uczył się czcić sło­ńce. W owym cza­sie rów­nież był wi­ęźniem – lecz wol­no­ści nie ogra­ni­cza­ły mu kra­ty, a ci­ągnąca się w nie­sko­ńczo­no­ść po­kry­wa lo­do­wa. I wte­dy, jak dziś, sły­szał prze­ra­źli­we, noc­ne krzy­ki.

Cza­sem na­uka jest pre­tek­stem dla wy­praw.Na­der rzad­ko jest ich po­wo­dem.

GEOR­GE LEIGH MAL­LO­RY

Roz­dział 1

A DLA­CZE­GO NIE BEL­GIA?

SZE­SNA­STY SIERP­NIA 1897 ROKUANTWER­PIA

RZEKA SKAL­DA WIJE SIĘ LE­NI­WIE z pó­łnoc­nej Fran­cji przez całą Bel­gię, by nie­da­le­ko sa­me­go por­tu w An­twer­pii skręcić gwa­łtow­nie na za­chód. W tym miej­scu sta­je się też na tyle głębo­ka i sze­ro­ka, że mogą na nią wpły­wać stat­ki oce­anicz­ne. Tam­te­go bez­chmur­ne­go let­nie­go po­ran­ka po­nad dwa­dzie­ścia ty­si­ęcy osób zgro­ma­dzi­ło się na nad­rzecz­nych bul­wa­rach, by po­że­gnać wy­pły­wa­jącą Bel­gi­cę i na­pa­wać się bla­skiem jej chwa­ły. Świe­żo po­ma­lo­wa­ny na sta­lo­wo­sza­ry ko­lor trój­masz­to­wy ża­glo­wiec dłu­go­ści 113 stóp, wy­po­sa­żo­ny w sil­nik pa­ro­wy ru­szał wła­śnie na An­tark­ty­dę, by opi­sać nie­zba­da­ne jesz­cze brze­gi i ze­brać in­for­ma­cje o tam­tej­szej flo­rze, fau­nie i geo­lo­gii. Lecz to nie obiet­ni­ca na­uko­wych od­kryć przy­ci­ągnęła tak wiel­ki tłum na na­brze­ża, a ra­czej na­ro­do­wa duma: oto Bel­gia, ta ma­lut­ka Bel­gia, pa­ństwo po­wsta­łe le­d­wie sze­śćdzie­si­ąt sie­dem lat wcze­śniej i tym sa­mym młod­sze niż wie­lu z jego oby­wa­te­li, po­ry­wa­ło się na to, by prze­su­nąć gra­ni­ce ludz­kich od­kryć.

O dzie­si­ątej rano sta­tek pod­nió­sł ko­twi­cę i ru­szył ma­je­sta­tycz­nie w stro­nę Mo­rza Pó­łnoc­ne­go, tak ob­ci­ążo­ny za­pa­sa­mi węgla, pro­wian­tem i wy­po­sa­że­niem, że po­kład znaj­do­wał się le­d­wie kil­ka­dzie­si­ąt cen­ty­me­trów nad wodą. Bel­gi­ca dum­nie su­nęła przez mia­sto w eskor­cie jach­tów wio­zących ofi­cje­li rządo­wych, sym­pa­ty­ków wy­pra­wy i dzien­ni­ka­rzy. Po­ru­sza­jąc się wzdłuż ob­wie­szo­nych fla­ga­mi ka­mie­nic wznie­sio­nych na na­brze­żach, mi­nęła oka­za­łą go­tyc­ką ka­te­drę, gó­ru­jącą nad do­ma­mi, i Het Ste­en, for­te­cę wzno­szącą się nad rze­ką od cza­sów śre­dnio­wie­cza. Woj­sko­wa or­kie­stra usta­wio­na na bar­ce gra­ła Bra­ban­so­nę, hymn na­ro­do­wy Bel­gii, utwór stwo­rzo­ny z roz­ma­chem kon­tra­stu­jącym z nie­wiel­ki­mi roz­mia­ra­mi kra­ju. Roz­le­gła się sal­wa ho­no­ro­wa. Z obu brze­gów rze­ki wy­strze­li­wa­ły w nie­bo fa­jer­wer­ki. Jed­nost­ki z ca­łe­go świa­ta włączy­ły sy­re­ny i ka­żda z nich dum­nie pre­zen­to­wa­ła bel­gij­ską czar­no-żó­łto-czer­wo­ną fla­gę. Kie­dy Bel­gi­ca mi­ja­ła tłu­my, lu­dzie wi­wa­to­wa­li ra­do­śnie i mo­żna było od­nie­ść wra­że­nie, że całe mia­sto wi­bru­je.

Ko­men­dant wy­pra­wy, trzy­dzie­sto­jed­no­let­ni Ad­rien de Ger­la­che de Go­me­ry, z most­ka Bel­gi­ki przy­glądał się fa­lu­jące­mu mo­rzu trans­pa­ren­tów, flag, chu­s­te­czek do nosa i ka­pe­lu­szy. Jego twarz nie zdra­dza­ła emo­cji, lecz w spoj­rze­niu jego oczu spod ci­ężkich po­wiek wi­dać było pło­mień eks­cy­ta­cji. Ka­żdy szcze­gół jego wy­glądu zo­stał bar­dzo sta­ran­nie przy­go­to­wa­ny z my­ślą o tej wła­śnie chwi­li – od pod­kręco­ne­go wąsi­ka, przez szpic przy­strzy­żo­nej bro­dy, do węzła fu­la­ru. Jego ciem­ne dwu­rzędo­we pal­to było zbyt cie­płe na ten sierp­nio­wy po­ra­nek i zde­cy­do­wa­nie zbyt lek­kie na lo­do­wa­te zim­no kra­ńca Zie­mi, jed­nak do­da­wa­ło mu aury god­no­ści pa­su­jącej do czło­wie­ka, któ­ry wy­ru­szał two­rzyć hi­sto­rię. Od cza­su do cza­su, w od­po­wie­dzi na gło­śne we­zwa­nia, zdej­mo­wał z gło­wy czap­kę opa­trzo­ną em­ble­ma­tem stat­ku i trzy­ma­jąc za da­szek z la­kie­ro­wa­nej skó­ry, uno­sił ją wy­so­ko, by po­ma­chać ze­bra­nym. Już od daw­na ma­rzył o tych wi­wa­tach; tak dłu­go za nimi tęsk­nił, że po­czątek wy­pra­wy ja­wił mu się wręcz jako jej za­ko­ńcze­nie. „Czu­łem się wów­czas” – za­pi­sał w dzien­ni­ku – „jak czło­wiek, któ­ry wła­śnie osi­ągnął swój cel”.

I w pew­nym sen­sie rze­czy­wi­ście tak było. To, że wy­pra­wa do­szła do skut­ku i wy­pły­wa­ła w mo­rze, było jego oso­bi­stym suk­ce­sem. Mimo wzru­sza­jące­go po­ka­zu pa­trio­ty­zmu, jaki oglądał tam­te­go ran­ka, Bel­gij­ska Eks­pe­dy­cja An­tark­tycz­na w mniej­szym stop­niu była za­słu­gą na­ro­do­we­go zry­wu, a w znacz­nie wi­ęk­szym ma­ni­fe­sta­cją nie­za­chwia­nej woli i upo­ru sa­me­go de Ger­la­che’a. Po­nad trzy lata spędził na pla­no­wa­niu, gro­ma­dze­niu sprzętu i zbie­ra­niu fun­du­szy. Samą de­ter­mi­na­cją zjed­ny­wał scep­ty­ków, roz­wi­ązy­wał sa­kiew­ki i po­ry­wał za sobą ro­da­ków. Dziś, mimo że od celu dzie­li­ło go po­nad dzie­si­ęć ty­si­ęcy mil, roz­ko­szo­wał się sma­kiem chwa­ły. W taki dzień, pe­łen eu­fo­rii, okrzy­ków i wi­wa­tów, de Ger­la­che ła­two mógł za­tra­cić się w ra­do­ści i za­po­mnieć, że ta chwa­ła jest nie­ja­ko na kre­dyt. By na nią za­słu­żyć, mu­siał prze­trwać w jed­nym z naj­bar­dziej nie­do­stęp­nych miejsc na Zie­mi, na kon­ty­nen­cie tak nie­przy­ja­znym lu­dziom, że do­tych­czas nikt nie prze­by­wał tam dłu­żej niż mar­nych kil­ka go­dzin, a i to na sa­mym wy­brze­żu.

Gra­ni­ca mi­ędzy Bel­gią i Ho­lan­dią na pó­łnoc­ny za­chód od An­twer­pii jesz­cze przez kil­ka­na­ście mil ci­ągnęła się wzdłuż rze­ki Skal­dy. Za­nim Bel­gi­ca ją prze­kro­czy­ła, przy­bi­ła do na­brze­ża w Lief­ken­sho­ek, by za­ła­twić ostat­nią spra­wę przed wy­pły­ni­ęciem. Po­śród ca­łe­go świ­ęto­wa­nia na po­kła­dzie i na jach­tach, któ­re tłum­nie od­pro­wa­dza­ły sta­tek ku mo­rzu, za­ło­ga krząta­ła się tam i z po­wro­tem mi­ędzy ła­dow­nia­mi a keją, prze­no­sząc łącz­nie pół tony to­ni­tu – ma­te­ria­łu wy­bu­cho­we­go, któ­ry miał być po­tężniej­szy jesz­cze od dy­na­mi­tu. Kost­ki to­ni­tu, któ­re spo­częły w ła­dow­ni Bel­gi­ki, zło­żo­ne w kil­ku­na­stu du­żych skrzyn­kach, były dla de Ger­la­che’a po­li­są ubez­pie­cze­nio­wą. Nie miał po­jęcia, cze­go spo­dzie­wać się po lo­dach An­tark­ty­ki, jed­nak prze­czu­wał, że kon­ty­nent, któ­re­mu do ko­ńca dzie­wi­ęt­na­ste­go wie­ku z po­wo­dze­niem uda­wa­ło się trzy­mać lu­dzi na dy­stans, wy­ma­gał du­żej dozy sza­cun­ku i po­ko­ry. Zda­wał so­bie spra­wę, że ist­nie­je nie­je­den spo­sób, w jaki sta­tek może ulec znisz­cze­niu – zde­rzyć się na przy­kład z górą lo­do­wą albo nie­ozna­czo­ną na ma­pie rafą. Lecz naj­bar­dziej chy­ba bał się wi­zji uwi­ęzie­nia Bel­gi­ki w lo­dzie i zmia­żdże­nia ka­dłu­ba albo utkni­ęcia tam już na za­wsze, co ozna­cza­ło­by wy­rok śmier­ci gło­do­wej dla ca­łej za­ło­gi. Taki los stał się wcze­śniej udzia­łem kil­ku gło­śnych eks­pe­dy­cji w oko­li­ce bie­gu­na pó­łnoc­ne­go. De Ger­la­che za­kła­dał, że pół tony to­ni­tu to aż na­zbyt, by wy­rwać sta­tek ze szpo­nów za­mar­z­ni­ęte­go mo­rza. Wte­dy to po raz pierw­szy nie do­ce­nił po­tęgi An­tark­ty­dy, ale, co mia­ło oka­zać się pó­źniej, też nie po raz ostat­ni.

W cza­sie kie­dy za­ło­ga prze­no­si­ła ma­te­ria­ły wy­bu­cho­we do ła­dow­ni, z jed­ne­go z jach­tów ze­szła na na­brze­że de­le­ga­cja dy­gni­ta­rzy i wstąpi­ła na po­kład Bel­gi­ki, by ży­czyć de Ger­la­che’owi i jego lu­dziom po­wo­dze­nia. Jako ma­ry­narz z krwi i ko­ści ka­pi­tan znacz­nie swo­bod­niej czuł się na mo­rzu niż w tłu­mie, a ostat­nie trzy lata wy­kszta­łci­ły w nim nie­chęć do po­kle­py­wa­nia po ple­cach i kor­dial­nych uści­sków dło­ni, bo prze­cież wi­ęcej cza­su po­świ­ęcił już na że­bra­nie o fun­du­sze, niż pla­no­wał spędzić na An­tark­ty­dzie. Wy­mie­nia­jąc grzecz­no­ści z mi­ni­stra­mi, bo­ga­ty­mi dar­czy­ńca­mi i na­ukow­ca­mi z Bel­gij­skie­go Kró­lew­skie­go To­wa­rzy­stwa Geo­gra­ficz­ne­go, któ­re zo­sta­ło spon­so­rem wy­pra­wy, czuł ci­ężar od­po­wie­dzial­no­ści wo­bec nich. Gdy­by po­ku­sić się o stwier­dze­nie, że sku­ty lo­dem kon­ty­nent nie bu­dził w nim wy­star­cza­jące­go stra­chu, to opi­nii tych lu­dzi o so­bie bał się sta­now­czo zbyt moc­no.

W przy­pad­ku po­ra­żki i fia­ska wy­pra­wy sam mu­sia­łby dźwi­gać na swo­ich bar­kach brze­mię roz­cza­ro­wa­nia oj­czy­zny, choć – w jego mnie­ma­niu – znacz­nie gor­sza by­ła­by ha­ńba, jaką przy­nió­słby swo­jej zna­mie­ni­tej ro­dzi­nie. Ród de Ger­la­che’ów był jed­ną z naj­star­szych ary­sto­kra­tycz­nych dy­na­stii Bel­gii, a jego udo­ku­men­to­wa­ne po­cząt­ki si­ęga­ły czter­na­ste­go wie­ku. Je­den z przod­ków, ba­ron Etien­ne-Con­stan­tin de Ger­la­che, zna­la­zł się w gro­nie oj­ców bel­gij­skiej pa­ństwo­wo­ści, na­le­żał do głów­nych twór­ców jej kon­sty­tu­cji i zo­stał wy­bra­ny pierw­szym pre­mie­rem (choć jego ka­den­cja trwa­ła le­d­wie je­de­na­ście dni). Dzia­dek i oj­ciec słu­ży­li w bel­gij­skiej ar­mii, gdzie zdo­by­li sze­reg wy­so­kich od­zna­czeń i si­ęgnęli ran­gi pu­łkow­ni­ków. Opi­nia pu­blicz­na ocze­ki­wa­ła od de Ger­la­che’ów wspa­nia­ło­ści i chwa­ły. Ro­dzi­na Ad­rie­na rzu­ci­ła na sza­lę do­brą re­pu­ta­cję, by w pra­sie i w kręgach to­wa­rzy­skich Bruk­se­li wes­przeć jego wy­si­łki przy or­ga­ni­za­cji wy­pra­wy na An­tark­ty­dę. To wszyst­ko spra­wia­ło, że ko­men­dant od­czu­wał jesz­cze wi­ęk­szą pre­sję.

Ro­dzi­ce Ad­rie­na, jego sio­stra i brat – obie­cu­jący ofi­cer ar­mii bel­gij­skiej – rów­nież zna­le­źli się na po­kła­dzie Bel­gi­ki i po­cze­ka­li, aż dy­gni­ta­rze wró­cą na swój jacht. Je­dy­nym spon­so­rem, któ­re­mu po­zwo­lo­no zo­stać, była hra­bi­na Léo­nie Oster­rieth, naj­bar­dziej za­an­ga­żo­wa­na i pe­łna en­tu­zja­zmu zwo­len­nicz­ka wy­pra­wy. Kor­pu­lent­na pi­ęćdzie­si­ęciocz­te­ro­let­nia wdo­wa po jed­nym z bar­dziej pro­mi­nent­nych an­twerp­skich kup­ców trak­to­wa­ła de Ger­la­che’a jak ro­dzo­ne­go syna, a on uwa­żał ją za swą za­ufa­ną po­wier­nicz­kę (za hoj­ne wspar­cie eks­pe­dy­cji człon­ko­wie za­ło­gi ochrzci­li ją mia­nem Mère An­tarc­ti­que, co ozna­cza­ło Mat­kę An­tark­ty­kę, ale za­ra­zem wy­stępo­wa­ła tu ho­mo­fo­nia z wy­ra­że­niem Mer An­tarc­ti­que, czy­li mo­rzem an­tark­tycz­nym). Kie­dy nad­sze­dł czas po­że­gnań, oj­ciec de Ger­la­che’a ob­jął po ko­lei i przy­tu­lił ka­żde­go z człon­ków eks­pe­dy­cji, po­czy­na­jąc od sze­re­go­wych ma­ry­na­rzy, a ko­ńcząc na na­ukow­cach, i drżącym gło­sem na­zwał ich wszyst­kich swo­imi „dro­gi­mi dzie­ćmi”. Mat­ka ko­men­dan­ta szlo­cha­ła nie­kon­tro­lo­wa­nie, jak­by mia­ła prze­czu­cie, że po raz ostat­ni wi­dzi swo­je­go pier­wo­rod­ne­go syna. Dwu­dzie­sto­ośmio­let­ni ka­pi­tan Bel­gi­ki, ni­ski i zde­cy­do­wa­ny Geo­r­ges Le­co­in­te, dał jej sło­wo, że on i cała za­ło­ga zro­bią dla jej syna ab­so­lut­nie wszyst­ko, a ofi­cer nie był ty­pem czło­wie­ka, któ­ry ła­mie obiet­ni­ce. Za­raz po­tem we­zwał pod­wład­nych do trzy­krot­ne­go po­wtó­rze­nia wi­wa­tu: „Niech żyje ma­da­me de Ger­la­che!”. Płacz ko­bie­ty wci­ąż uno­sił się nad wo­da­mi Skal­dy, kie­dy ka­pi­tan za­czął wy­da­wać roz­ka­zy.

– Wszy­scy na sta­no­wi­ska!

Ro­dzi­na de Ger­la­che opu­ści­ła po­kład Bel­gi­ki i prze­sia­dła się na jacht o na­zwie Bra­bo, któ­ry za­wró­cił i ru­szył z po­wro­tem w stro­nę An­twer­pii. Ko­men­dant że­gnał ich, ma­cha­jąc czap­ką, i choć uda­ło mu się po­wstrzy­mać łzy, z re­la­cji jed­ne­go z ob­ser­wu­jących wie­my, że „po­tężne emo­cje od­zna­cza­ły się gry­ma­sem na jego twa­rzy”.

– Vive la Bel­gi­que! – za­wo­łał jesz­cze za od­da­la­jącym się Bra­bo, a po­tem ze zwin­no­ścią akro­ba­ty za­czął wspi­nać się na maszt. Po­trze­bo­wał mniej niż pi­ęt­na­ście se­kund, by do­stać się do bo­cia­nie­go gniaz­da – umiesz­czo­nej na czub­ku drzew­ca becz­ki – skąd da­lej ma­chał czap­ką, aż jed­nost­ka wio­ząca w za­sa­dzie wszyst­kie oso­by bli­skie jego ser­cu znik­nęła za za­krętem rze­ki.

De Ger­la­che ni­g­dy nie miesz­kał w żad­nym kra­ju poza oj­czy­zną, a mimo to naj­bar­dziej w domu czuł się w ka­ju­tach stat­ków i okrętów, do­kąd­kol­wiek by aku­rat zmie­rzał. Uro­dził się w Has­selt, w Bel­gii, dru­gie­go sierp­nia 1866 roku. W prze­ci­wie­ństwie nie tyl­ko do bra­ta, ojca i dziad­ka, ale i ca­łej li­nii męskich przod­ków, nie in­te­re­so­wa­ła go ka­rie­ra w woj­sku. Był ca­łym ser­cem pa­cy­fi­stą i ma­rzył o ży­ciu na mo­rzu – dzi­wacz­na fa­scy­na­cja dla chłop­ca do­ra­sta­jące­go w Bel­gii, któ­ra po odłącze­niu się od Ho­lan­dii w 1830 roku po­zo­sta­ła w za­sa­dzie bez ja­kiej­kol­wiek ma­ry­nar­ki, przy szcząt­ko­wej flo­cie han­dlo­wej i z za­le­d­wie czter­dzie­sto­ma mi­la­mi li­nii brze­go­wej.

Już jako dziec­ko de Ger­la­che nie prze­pa­dał za za­ba­wa­mi w woj­nę. Czas wo­lał spędzać w swo­im po­ko­ju, gdzie w sa­mot­no­ści bu­do­wał nie­zwy­kle szcze­gó­ło­we mo­de­le stat­ków. Jego naj­bar­dziej uda­nym dzie­łem była mi­nia­tu­ra wspa­nia­łe­go jach­tu z w pe­łni spraw­nym oża­glo­wa­niem i ta­kie­lun­kiem, nad któ­rą pra­co­wał przez całą zimę, ko­rzy­sta­jąc je­dy­nie z po­mo­cy czu­łej i ko­cha­jącej mat­ki. Kie­dy sko­ńczył, zwo­do­wał jed­nost­kę na rzecz­ce nie­opo­dal wiel­kie­go ro­dzin­ne­go domu i pro­mie­niał z dumy, przy­gląda­jąc się, jak wiatr wy­pe­łnia ża­gle jed­nost­ki, by z co­raz wi­ęk­szym prze­ra­że­niem i bez­rad­no­ścią pa­trzeć, jak jego dzie­ło po­ry­wa prąd, a po­tem jak mo­del zni­ka za pro­giem wod­nym. Cam­brier – bo tak na­zwał masz­to­wiec – był pierw­szym stat­kiem, któ­rym do­wo­dził, i pierw­szym, któ­ry stra­cił.

Jed­nak tam­ten smut­ny wy­pa­dek nie stłu­mił jego mor­skich am­bi­cji. Ro­dzi­na po­cząt­ko­wo cier­pli­wie to­le­ro­wa­ła ma­rze­nia mło­de­go Ad­rie­na, przy­pi­su­jąc je mło­dzie­ńczej fa­scy­na­cji, lecz w mia­rę jak mi­ja­ły lata, jego fik­sa­cja na punk­cie mo­rza ro­sła i przy­bie­ra­ła na sile wraz z po­chła­nia­niem opo­wie­ści o bra­wu­ro­wych wy­pra­wach i wy­czy­nach od­kryw­ców. W wie­ku szes­na­stu lat roz­po­czął na­ukę na Wol­nym Uni­wer­sy­te­cie w Bruk­se­li i oka­zał się świet­nym stu­den­tem. W cza­sie wa­ka­cji za­ci­ągał się do pra­cy na po­kła­dzie li­niow­ców trans­atlan­tyc­kich kur­su­jących głów­nie mi­ędzy An­twer­pią, No­wym Jor­kiem i Fi­la­del­fią, ale też in­ny­mi por­ta­mi.

Pu­łkow­nik Au­gu­ste de Ger­la­che z dez­apro­ba­tą przyj­mo­wał wy­bór Ad­rie­na, uwa­ża­jąc, że to za­jęcie nie­god­ne jego syna, nie­od­po­wia­da­jące jego po­zy­cji spo­łecz­nej i wy­kszta­łce­niu. Cier­piał na myśl o tym, że chło­pak szo­ru­je po­kład, śpi w pod­wie­szo­nym ha­ma­ku, spo­ży­wa twar­de jak ka­mień su­cha­ry i jako po­cząt­ku­jący ma­ry­narz musi zno­sić po­ni­ża­jące go za­cho­wa­nia. Ze wszyst­kich sił za­chęcał go do zmia­ny de­cy­zji i wy­bo­ru bar­dziej sza­no­wa­nej pro­fe­sji, lecz szyb­ko się oka­za­ło, że Ad­rien nie ra­dzi so­bie na lądzie. „Le­d­wie wra­cał do domu, sta­wał się no­stal­gicz­ny”, wspo­mi­na­ła jego sio­stra Lo­uise. „Po ze­jściu z po­kła­du, wol­ny od obo­wi­ąz­ków i hie­rar­chii, w do­brej wie­rze wró­cił do stu­dio­wa­nia in­ży­nie­rii; szyb­ko jed­nak pod­upa­dł po­wa­żnie na zdro­wiu. Do­pa­dła go okrop­na me­lan­cho­lia, w jego wzro­ku po­ja­wi­ła się tęsk­no­ta cha­rak­te­ry­stycz­na dla ma­ry­na­rzy i pod­ró­żni­ków, któ­ra prze­mie­nia spoj­rze­nie tak, że na­wet gdy pa­trzą ko­muś pro­sto w oczy, zda­ją się spo­glądać na bez­gra­nicz­ne prze­strze­nie gdzieś bar­dzo, bar­dzo da­le­ko”.

Au­gu­ste w ko­ńcu prze­stał się sprze­ci­wiać. Ze­zwo­lił sy­no­wi za­pi­sać się na kurs na­wi­ga­to­rów i zgło­sić do skrom­nej li­czeb­nie Bel­gij­skiej Ma­ry­nar­ki Wo­jen­nej, jaką dys­po­no­wa­ła oj­czy­zna. De Ger­la­che do­kła­dał wy­si­łków, by nie za­wie­ść ojca i udo­wod­nić swą war­to­ść. Jego na­uczy­cie­le szyb­ko od­kry­li, że mło­dzie­niec nosi w so­bie na­tu­ral­ną mi­ło­ść do stat­ków i dar umie­jęt­no­ści od­czy­ty­wa­nia wia­trów i prądów. De Ger­la­che zmie­nił więc swój lu­źny strój ma­ry­na­rza i zbyt dużą zy­dwest­kę na mun­dur ka­de­ta. Szyb­ko stał się naj­wi­ęk­szą na­dzie­ją bel­gij­skiej ma­ry­nar­ki. Nie­wie­le to jed­nak zna­czy­ło, gdyż bel­gij­ska ma­ry­nar­ka zaj­mo­wa­ła się wów­czas w za­sa­dzie je­dy­nie ob­słu­gą li­nii pro­mo­wej na Mo­rzu Pó­łnoc­nym. By zdo­być do­świad­cze­nie ko­niecz­ne do uzy­ska­nia pa­ten­tu ka­pi­ta­na, de Ger­la­che nie miał in­ne­go wy­jścia, jak od­być słu­żbę na okrętach ob­cych kra­jów. Przy­go­da ta dała mu za­sma­ko­wać po­tężnej i nisz­czy­ciel­skiej siły oce­anu. W cza­sie jed­ne­go z rej­sów, gdy przez przy­lądek Horn zmie­rza­li do San Fran­ci­sco, Cra­igie Burn, ame­ry­ka­ńska jed­nost­ka, na któ­rej słu­żył de Ger­la­che, zo­sta­ła tak bar­dzo spo­nie­wie­ra­na po­tężny­mi wia­tra­mi i po­obi­ja­na przez ska­ły wzdłuż wy­brze­ża Zie­mi Ogni­stej, że trze­ba było ją opu­ścić i po­rzu­cić. Tym sa­mym sta­ła się dru­gim stat­kiem, któ­re­go stra­tę ob­ser­wo­wał.

Po kil­ku la­tach pra­cy na ho­len­der­skich i ame­ry­ka­ńskich li­niow­cach awan­so­wał na ofi­ce­ra i zo­stał prze­nie­sio­ny do słu­żby na pro­mie kur­su­jącym mi­ędzy Osten­dą i Do­ver. I to na tej li­nii w 1890 roku de Ger­la­che po raz pierw­szy spo­tkał kró­la Bel­gii, któ­ry aku­rat zmie­rzał do Lon­dy­nu. Le­opold II, wy­so­ki i pe­łen god­no­ści mężczy­zna o ha­czy­ko­wa­tym no­sie i si­wej bro­dzie, za­in­te­re­so­wał się ka­rie­rą mło­de­go ofi­ce­ra, po pierw­sze z ra­cji jego na­zwi­ska, a po dru­gie dzi­ęki temu, że zdąży­ły do­trzeć do nie­go wie­ści o jego obie­cu­jącym ta­len­cie. Mo­nar­cha od­wie­dził dwu­dzie­sto­trzy­let­nie­go ofi­ce­ra na most­ku i za­py­tał, czy cie­szy­ła­by go mo­żli­wo­ść od­by­cia słu­żby dla bel­gij­skiej oj­czy­zny. De Ger­la­che od­po­wie­dział ze szcze­ro­ścią ty­po­wą dla jego wie­ku.

– Bar­dzo. Choć, przy­naj­mniej w kwe­stii na­wi­ga­cji, to ra­czej mo­no­ton­ne za­jęcie. Nie mam jed­nak wy­bo­ru, bo to wszyst­ko, czym dys­po­nu­je nasz kraj.

Le­opold, dla któ­re­go brak po­wa­żnej bel­gij­skiej obec­no­ści na mo­rzach był po­wo­dem wsty­du, za­nie­mó­wił w ob­li­czu szcze­ro­ści de Ger­la­che’a.

– Cóż – od­rze­kł w ko­ńcu. – W tym mo­men­cie.

Nie­dłu­go pó­źniej de Ger­la­che otrzy­mał szan­sę, by po­móc w na­nie­sie­niu sie­ci rzecz­nej na mapy Wol­ne­go Pa­ństwa Kon­ga, li­czącej prze­szło mi­lion mil kwa­dra­to­wych części Afry­ki Środ­ko­wej, któ­rą Le­opold za­jął nie jako bel­gij­ską ko­lo­nię, a swą pry­wat­ną wła­sno­ść, by przez jej eks­plo­ata­cję po­mna­żać oso­bi­ste bo­gac­two. Za­da­nie to uwi­ęzi­ło­by de Ger­la­che’a na męt­nych wo­dach po­dob­nych do tych, na któ­re tra­fi­li Kurtz i Mar­low w Jądrze Ciem­no­ści Jo­se­pha Con­ra­da, choć bez wąt­pie­nia przy­spie­szy­ło­by jego ka­rie­rę, zbli­ża­jąc do kró­la Le­opol­da.

Ry­zy­ku­jąc po­now­ną iry­ta­cję mo­nar­chy, de Ger­la­che od­rzu­cił jego pro­po­zy­cję. Nie in­te­re­so­wa­ła go że­glu­ga po rze­kach i śró­dlądo­wych zbior­ni­kach ani tym bar­dziej Kon­go, bo wzrok kie­ro­wał już w stro­nę zim­niej­szych ho­ry­zon­tów.

Choć wiel­kie po­ła­cie Zie­mi nie zo­sta­ły jesz­cze na­nie­sio­ne na mapy przez od­kryw­ców z za­chod­nie­go świa­ta – głów­nie mowa tu o Afry­ce, Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej i Azji Środ­ko­wej – tyl­ko je­den kon­ty­nent po­zo­sta­wał w za­sa­dzie zu­pe­łnie nie­zna­ny ro­dza­jo­wi ludz­kie­mu: An­tark­ty­da. Naj­bar­dziej wy­su­ni­ęty na po­łud­nie skra­wek Zie­mi, po­tężny, bo po­wierzch­nią rów­ny Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej, był bia­łą pla­mą na wszyst­kich ma­pach, może z wy­jąt­kiem kil­ku z grub­sza na­szki­co­wa­nych frag­men­tów wy­brze­ża, na któ­re od 1820 roku – czy­li od cza­su, gdy po raz pierw­szy za­uwa­żo­no jego ist­nie­nie – za­pu­ści­ło się le­d­wie paru od­kryw­ców, wie­lo­ryb­ni­ków i łow­ców fok. Te­raz na­le­ża­ło zba­dać, czy da­lej roz­ci­ąga­ły się otwar­te wody, oce­an lodu czy bez­kre­sny kon­ty­nent. An­tark­ty­da sta­no­wi­ła w tam­tych cza­sach naj­wi­ęk­szą geo­gra­ficz­ną za­gad­kę.

Tyl­ko trzy eks­pe­dy­cje w pod­ró­ży na po­łud­nie prze­kro­czy­ły sie­dem­dzie­si­ąty rów­no­le­żnik. Ta­kie przed­si­ęw­zi­ęcia wy­ma­ga­ły nie­praw­do­po­dob­nych na­kła­dów fi­nan­so­wych i nio­sły ze sobą tak wiel­kie ry­zy­ko, że od ostat­niej z nich mi­nęło już nie­mal pół wie­ku. Wśród sto­wa­rzy­szeń geo­gra­ficz­nych z ca­łe­go świa­ta pa­no­wa­ło prze­ko­na­nie, że od daw­na po­win­na trwać nowa era an­tark­tycz­nych od­kryć. De Ger­la­che z wy­pie­ka­mi na twa­rzy i eks­cy­ta­cją przy­słu­chi­wał się opo­wie­ściom o przy­go­dach po­lar­nych i czuł de­ter­mi­na­cję, by brać w nich udział. W 1891 roku do­ta­rła do nie­go wia­do­mo­ść o eks­pe­dy­cji an­tark­tycz­nej pla­no­wa­nej przez ba­ro­na Adol­fa Eri­ka Nor­den­ski­öl­da. Na­tych­miast zgło­sił się jako kan­dy­dat i zo­bo­wi­ązał po­móc w gro­ma­dze­niu po­trzeb­nych fun­du­szy na te­re­nie Bel­gii. Wy­sła­ny przez nie­go list po­zo­stał bez od­po­wie­dzi. I choć inni mo­gli­by stra­cić za­pał i chęci, dwu­dzie­sto­pi­ęcio­let­ni de Ger­la­che do­strze­gł w tym swo­ją szan­sę. Gdy or­ga­ni­za­cja wy­pra­wy Nor­den­ski­öl­da sko­ńczy­ła się fia­skiem i nikt po nim nie pod­jął te­ma­tu An­tark­ty­dy, z zia­ren­ka po­my­słu, któ­re od lat kie­łko­wa­ło w umy­śle mło­de­go ofi­ce­ra, na­gle wy­ró­sł go­to­wy plan. Igno­ru­jąc brak ja­kie­go­kol­wiek do­świad­cze­nia w tej ma­te­rii, po­sta­no­wił sa­mo­dziel­nie zor­ga­ni­zo­wać eks­pe­dy­cję, tak by przy­nie­ść sła­wę i chwa­łę Bel­gii i so­bie. W jego gło­wie na­wet na chwi­lę nie po­wsta­ły wąt­pli­wo­ści w ro­dza­ju: dla­cze­go aku­rat Bel­gia? Dla­cze­go aku­rat ja? W ich miej­scu naj­wy­ra­źniej po­ja­wi­ły się py­ta­nia: a dla­cze­go nie Bel­gia? Dla­cze­go nie ja?

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki