Nubia. Wrota Afryki - Elżbieta Hajduk, Piotr Hajduk - ebook

Nubia. Wrota Afryki ebook

Elżbieta Hajduk, Piotr Hajduk

5,0

Opis

Nubia to kraina rozciągająca się wzdłuż Nilu: na terenie północnego Sudanu i południowego Egiptu. Nie jest zbyt popularnym kierunkiem turystycznym, jednak ma ciekawą i bogatą historię, interesujące zabytki oraz wspaniałych mieszkańców.

To tutaj przez lata rozwijały się wielkie starożytne cywilizacje: Kusz, Napata czy Meroe. Wieki później, mimo islamizacji tych ziem, na ich gruzach powstały chrześcijańskie enklawy, takie jak Nobadia, Makuria i Alodia.

Książka prowadzi czytelnika od Assuanu do Chartumu. Wędrując wzdłuż Nilu, poznasz najciekawsze miejsca i najważniejsze dylematy absorbujące tamtejszą społeczność.

Wraz z autorami popłyń w rejs po Jeziorze Nasera, spotkaj duchy rzeki, poszukaj wody na pustyni i złota ukrytego w sudańskich górach.

Weź udział w rytuale zaar, odwiedź polskich archeologów i poznaj potomków żołnierzy Mahdiego znanego z przygód Stasia i Nel.

Wybierz się na targ wielbłądów i poczuj smak sudańskiej herbaty. Brodząc w piasku, przejdź między piramidami, których tu jest więcej niż w Egipcie.

Wyrusz w podróż przez czas i przestrzeń po krainie, gdzie historia splata się ze współczesnością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 230

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




– Sto dolarów za rejs.

Patrzymy na niego jak na wariata. W Egipcie sto dolarów to majątek!

– Osiemdziesiąt?

Przecież kawałek dalej jest prom, który przewozi na drugą stronę Nilu za grosze.

– Pięćdziesiąt dolarów i płyniemy!

Pomijamy milczeniem tę wspaniałą propozycję i kierujemy się w stronę przystani. Ale nie odpuszcza. Zabiega drogę, złożywszy ręce jak do modlitwy.

– Trzydzieści dolarów. Taniej nie znajdziecie.

Ależ my wcale nie szukamy. Chcemy tylko zobaczyć grobowce położone po drugiej stronie rzeki.

– Dziesięć – kusi z rezygnacją. – I pięć dla mojego pomocnika.

Pomocnik ma może ze dwanaście lat. No dobra, płyńmy, bo i tak nie da spokoju.

Łódka czekająca na przystani to typowa egipska feluka z dwoma trójkątnymi żaglami, jakich wiele pływa po Nilu. Odbijamy.

– A może dwadzieścia? – pyta jeszcze raz z nadzieją w głosie. – Za rejs wokół Elefantyny.

Niech będzie. I tak teraz nie wysiądziemy. Zwłaszcza że Nil z perspektywy wody nabiera zupełnie innego wymiaru. Feluka łagodnie kołysze się na falach. Mijamy gęsto zaludnione brzegi Asuanu, ciasną przystań pełną statków wycieczkowych, duszną atmosferę miasta. Lekki wiatr przyjemnie chłodzi, cichnie gwar ulicy, warkot samochodów, uciążliwe buczenie klaksonów…

– Mister! Mister! – Głośny krzyk brutalnie przerywa miłą dla ucha ciszę. Felukę okrąża nagle grupa miejscowych dzieciaków. Skąd oni się tu wzięli? Jak widać, pływać można na wszystkim, co utrzymuje się na wodzie. Jeden balansuje na kłodzie drewna, drugi siedzi na płycie ze styropianu, jeszcze inny ma do dyspozycji łajbę skleconą z kawałka dykty. Ale wszyscy chcą tego samego.

– One dollar! One dollar! – niesie się echem po wodzie. Ciemne łapki czepiają się burty, któryś już próbuje wejść do łódki. Kolejni idą za jego przykładem. Dopiero ostry krzyk naszego kapitana studzi ich zamiary. Wymowny ruch podręcznym kijem też pomaga. Odpływają.

Za to zbliża się pływający bazar. Na obszernej tratwie piętrzą się stosy owoców, czyżbyśmy potrzebowali pokrzepienia? Dziękujemy. Targ odpływa, to kto teraz? Przez moment pusto wokół. Jak dobrze.

Tym razem to kapitan przypomina sobie o swoich obowiązkach gospodarza. Wyciąga garnek, wychyla się, nabiera wody z Nilu i stawia na turystycznej butli gazowej.

– Five o’clock. – Spogląda wymownie na zegarek.

Czas na herbatę? Z tej wody? Z niedowierzaniem patrzymy, jak brudna ciecz powoli się gotuje. Te paprochy, które pływają w garnku, mają może poprawić smak? Jakby w odpowiedzi chłopak wyciąga blaszaną puszkę i zasypuje wszystko herbatą. Rozlewa do szklanek, podaje.

– To w cenie – zapewnia, widząc nasze wahanie.

Na szczęście znowu ktoś podpływa. Tym razem w łódce mieści się sklep jubilerski. Mężczyzna o bardzo ciemnej skórze pokazuje wyglądające na srebrne ozdoby o pięknych, nietypowych kształtach: naszyjniki, pierścionki, bransolety.

– To nubijska biżuteria – tłumaczy łamanym angielskim, podając ogromne, ciężkie kolczyki o tajemniczym ornamencie. – Witajcie w Nubii. – Błyska w uśmiechu białymi zębami.

Tama

Kto chce przejechać z Egiptu do Sudanu, ma do wyboru trzy drogi. Wszystkie zaczynają się w Asuanie. Na ogół raz w tygodniu odpływa stąd prom do Wadi Halfy, przygranicznego sudańskiego portu. Rejs trwa prawie dobę, więc pasażerowie otrzymują miejsce do spania. W zależności od ceny wykupionego biletu można liczyć na twardą ławkę na pokładzie lub klimatyzowaną kabinę z łóżkami o niezbyt czystej pościeli.

Nieco krótsza jest podróż autobusem. Te kursują częściej i są tańsze, ale bardziej zatłoczone. Szosa wiedzie do Abu Simbel, potem i tak trzeba przeprawić się przez wodę. Czarna nitka asfaltu kończy się w porcie. Dalej zaczyna się rozlewisko, więc pojazdy wjeżdżają na prom i kontynuują jazdę po drugiej stronie Jeziora Nasera.

Od niedawna istnieje jeszcze jedna możliwość. Za sprawą nowej drogi, okrążającej zbiornik wodny, można udać się bezpośrednio do Chartumu. Autobus wprawdzie omija zalew i przeprawa nie jest konieczna, ale podróż i tak trwa blisko trzydzieści godzin. Jedną trzecią tego czasu mitręży się na granicy.

Pewną nadzieję na sprawniejsze połączenie w przyszłości budzi ambitny egipsko-sudański projekt. Oba kraje planują budowę linii kolejowej, która połączyłaby istniejące już tory po obu stronach jeziora przez nowy most. Jeśli zakładane przedsięwzięcie dojdzie do skutku, możliwa będzie wygodna podróż do stolicy Sudanu już z Aleksandrii.

*

Wizy dla obcokrajowców wydawane są w konsulacie w Asuanie. Choć tłoku nie ma, uzyskanie dokumentu trwa zwykle kilka dni. Urzędnicy przeważnie są przyjaźni, ale niektórzy pechowcy papierów nie dostają. Odesłani do ambasady w Kairze, muszą przechodzić całą procedurę prawną od nowa. Szczęśliwcy odchodzą z naklejką umożliwiającą wjazd do Sudanu.

Nazwa Asuan pochodzi od staroegipskiego słowa soun, które oznacza suk, czyli rynek, bazar lub targ. W mieście, położonym strategicznie przy szlaku północ – południe, kwitnie handel. Tłumy Sudańczyków przyjeżdżają tutaj na zakupy, bo w Egipcie towary są tańsze. Wracają obładowani torbami, walizkami, pudłami i pakunkami wszelkiej maści. Na dworcu autobusowym piętrzą się sterty tobołów. Jakiś gość przewozi komplet garnków, ktoś drugi ogromne wory o tajemniczej zawartości, jeszcze inny lodówkę lub telewizor. Cały ten majdan zostaje pieczołowicie upchany we wnętrzu pojazdu. Zdarzają się problemy z załadunkiem. Dwaj mężczyźni niosą powiązane sznurkiem krzesła, które z trudem mieszczą się w drzwiach. Paczki i klamoty leżą wszędzie: pod fotelami, na siedzeniach pomiędzy pasażerami, walają się w przejściu, wiszą nad głowami. A przecież przed podróżnymi jeszcze dwie granice, a zarówno na egipskiej, jak i na sudańskiej celnicy skrupulatnie wypełniają swoje obowiązki. Zanim pasażerowie przejdą każdą z nich, autobus musi zostać całkowicie opróżniony. Wszak urzędnicy będą sprawdzać bagaże.

*

Jeśli wybiera się podróż drogą wodną, formalności związane z wyjazdem najlepiej załatwić w porcie. Przystań znajduje się tuż za tamą, tą wielką, bo zapory w okolicach Asuanu są dwie. Dolna została zbudowana jeszcze przez Brytyjczyków w 1902 roku, tuż u progu Pierwszej Katarakty. Górną zaś, która spiętrzyła wody Nilu, tworząc Jezioro Nasera, ukończono względnie niedawno, w 1970 roku.

Statek czeka na pasażerów cały dzień. Odpływa, kiedy zostaje ukończony załadunek. Godzina ma niewiele wspólnego z planowym rozkładem, bo miejscowym niespecjalnie się spieszy. Najlepiej pojawić się w porcie z samego rana, by zająć miejsce w tłumie kłębiącym się przed zamkniętą jeszcze bramą. Tutaj, podobnie jak na dworcu autobusowym, dominują sterty bagażu i ogromne pakunki. Pilnujący porządku policjanci przyglądają się beznamiętnie piramidom skrzyń, pudeł, paczek, walizek, toreb i wszelkiego rodzaju pojemników. Pralki, lodówki, telewizory, meble czekają w towarzystwie ogromnych arbuzów, worków cebuli, kartonów wypełnionych pomidorami. Stosy maneli powiększają się wraz z napływem nowych pasażerów. Czy to wszystko na pewno się zmieści?

Kiedy brama zostaje otwarta, każda rzecz musi zostać dokładnie sprawdzona i prześwietlona. Ta ostrożność, wynikająca z obawy przed terrorystami, znacznie wydłuża czas załadunku. Za przewóz towarów pobierana jest dodatkowa opłata, więc przed wejściem na pokład trzeba jeszcze zaliczyć wagę i kasę bagażową. W końcu czas na kontrolę celną. Drobiazgowe sprawdzanie papierów kończy się otrzymaniem stempla wyjazdowego z Egiptu. Nareszcie można wejść na statek.

Kabiny pierwszej kategorii to klaustrofobiczne, ciasne klitki z piętrowymi łóżkami. Jedynym urozmaiceniem jest okno wychodzące na spokojne wody zalewu. Druga klasa to szerokie pomieszczenie pod pokładem, wypełnione rzędami ław. Można na nich spać jak we wspólnej, dużej sypialni. Komu przeszkadza zaduch, może rozbić własne obozowisko na tak zwanym wyższym pokładzie. A tu współlokatorami są wiatr i błyszczące gwiazdy nad głową. Decyzję lepiej podjąć od razu. Wolnych ławek szybko ubywa, a logistyka nieco kuleje. Wszelka wolna przestrzeń jest szybko zajmowana przez bagaże.

*

Prom wciąż stoi w porcie, choć południe dawno minęło. Górny pokład zapełnia się błyskawicznie, bo na dole nie ma już miejsc. Każdy przybysz szuka cienia, chociaż skrawka, niedużej plamy, która osłoni przed palącymi promieniami afrykańskiego słońca. Jest gorąco, straszliwie gorąco. Żar wysysa z ludzkich ciał każdą kroplę wilgoci.

Ociekające potem twarze pasażerów zaskakują różnorodnością. Niektóre są śniade, w odcieniu kawy, inne oliwkowe lub czekoladowe, trafiają się żółtawe czy prawie białe. Sudan to zlepek różnych plemion. Na tereny nad Nilem, zamieszkane przez Nubijczyków, przez lata napływali Arabowie. Stopniowo się asymilowali, mieszali, ale ich jaśniejsza skóra nadal różni się od smagłej karnacji rdzennych mieszkańców tych ziem. Odmienne są też rysy twarzy. Tylko oczy pozostają podobne, ciemne, prawie czarne, ciekawe. Prześlizgują się po obliczach sąsiadów, na białych zatrzymując się na dłużej. Turyści tutaj to raczej nieczęsty widok. Na tyle rzadki, że wzbudzają zainteresowanie. Nawet większe niż podróżujące kobiety. Statek jest koedukacyjny, a to rzadkość w muzułmańskich krajach. Dostojne damy, młode mężatki, śliczne dziewczyny płyną razem z mężczyznami. Skromne ubrania i zakryte włosy nie przesłaniają ogorzałej urody córek pustyni. Ich ogromne oczy mogłyby uwieść każdego. W ciasnocie ciał trudno odwrócić wzrok. Więc panowie patrzą, patrzą, patrzą… Ale chrypiący megafon budzi ich z marzeń na jawie. Głos muezzina wzywa do modlitwy. Zalotnicy zrywają się z miejsc i zwracając twarz ku wschodowi, biją pokłony Allahowi.

*

Lekkie drżenie pokładu każe się domyślać, że ruszamy. Niemiłosiernie obciążony statek z trudem odrywa się od nadbrzeża i wypływa na szerokie wody zalewu. Za burtą nieduże wysepki odcinają się złotą barwą piasku od czarnych wód jeziora. Trudno uwierzyć, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu były szczytami gór. A tu, gdzie dzisiaj sięga rozlewisko, znajdowała się pustynia przecięta wąską strugą Nilu.

Jezioro Nasera jest młode. Powstało w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku po wybudowaniu wielkiej zapory, która zmieniła życie Egipcjan. W kraju piramid rolnictwo od tysięcy lat opierało się na corocznych wylewach Nilu. Błotnisty muł użyźniał piaski, umożliwiając wzrost roślin. Z czasem przy rzece powstały baseny służące do magazynowania cennej wilgoci. Jednak nie do końca spełniały swoje zadanie, zawsze zależne od sił przyrody.

Mała tama, wzniesiona przez Anglików na początku XX wieku, też okazała się niewystarczająca. Jej ograniczony zbiornik mógł przyjmować nadwyżki wody tylko w czasie dorocznego przyboru Nilu. Jeśli ten w ciągu dwóch lub więcej lat był zbyt mały, rezerwuar opróżniał się, a kraj cierpiał klęskę suszy i głodu. Zdarzały się też zagrożenia odwrotne. W 1946 roku woda niemal przelała się przez zaporę. Dlatego nowy zbiornik, który miał uniezależnić Egipt od kaprysów rzeki, zaprojektowany został z rozmachem. Ilość zgromadzonej w nim wody ma zaspokajać potrzeby kraju przez kilka kolejnych lat.

*

Budowę godną kraju faraonów zainaugurował prezydent Gamal Abdel Naser 9 stycznia 1960 roku. Od tego dnia ponad trzydzieści tysięcy egipskich robotników pracowało niezmordowanie dzień i noc. Pracy nie ułatwiał nieznośny upał dochodzący do czterdziestu pięciu stopni Celsjusza w cieniu. Ogromny koszt inwestycji miał być pokryty z zysków, jakie przynosił Kanał Sueski. Pomoc w budowie i dodatkowe środki deklarowały Stany Zjednoczone. Do współpracy jednak nie doszło, bo Amerykanie wycofali się z obietnicy. Korzystając z okazji, wsparcie techniczne zaoferował Związek Radziecki. Nad Nil ruszyli inżynierowie z Kraju Rad, wioząc ze sobą maszyny i ciężki sprzęt.

W lipcu 1970 roku została ostatecznie ukończona ponad trzyipółkilometrowa konstrukcja o wysokości stu jedenastu metrów. Do jej zbudowania zużyto czterdzieści trzy miliony metrów sześciennych materiału. Przy tamie powstała nowoczesna hydroelektrownia, na potrzeby której zmieniono bieg Nilu. Rzeka płynie nowym korytem przez sześć wykutych w skale tuneli. Siła wody, napędzając zainstalowane w nich turbiny, pozwala uzyskać energię o mocy przewyższającej dwa gigawaty.

*

Powstałe za tamą ogromne jezioro zalało ponad pięć tysięcy kilometrów kwadratowych pustyni. W Egipcie nazywane jest imieniem Nasera na cześć prezydenta, który je stworzył. W Sudanie – Jeziorem Nubijskim, bo tak się nazywa pochłonięty przez wodę region. Gigantyczny rezerwuar pozwolił na uregulowanie Nilu. Skończyły się okresowe powodzie związane z naturalnym rytmem wylewów rzeki, które nieraz powodowały ogromne zniszczenia. Powiększyła się powierzchnia ziemi uprawnej, wzrosła częstotliwość zbiorów.

Niestety, ogromna inwestycja miała też swoją cenę. Pod wodą pozostały nadrzeczne osady, nubijskie wioski z ich glinianymi domkami, pola uprawne, oazy pełne daktylowych palm. Mieszkańców ewakuowano, przenosząc na nowe obszary, położone najczęściej w środku pustyni. Do niektórych z nich sięgają dzisiaj fale zalewu, inne pozostają suche.

Woda zagroziła także prastaremu dziedzictwu ludzkości. Starożytna Dolna Nubia, wąski pasek ziemi nad Nilem, była wręcz przesiąknięta historią. Potop miał ogarnąć egipskie świątynie wzniesione nad rzeką ponad trzy tysiące lat temu, ruiny rzymskich fortów i chrześcijańskich kościołów, starożytne cmentarze, grobowce, posągi i stelle. Wiedza, jaką kryły, miała zostać utracona na zawsze, tajemnice – nigdy nieodkryte.

W obliczu takiego zagrożenia akcję ratunkową podjęła organizacja UNESCO. Na specjalnie zwołanym posiedzeniu wystosowała apel do społeczności międzynarodowej z prośbą o pomoc w ocaleniu nubijskiej spuścizny historycznej. Odzew przeszedł wszelkie oczekiwania. Posypały się zgłoszenia od rządów, placówek naukowych, organizacji społecznych i osób prywatnych ze wszystkich stron świata. Do Nubii ruszyło kilkadziesiąt ekip w celu przeprowadzenia szczegółowych badań zachowanych śladów dawnych kultur. Pieczołowicie zbierano materiały o ich pochodzeniu, obyczajach i wzajemnych relacjach. W zagubionych na skraju pustyni antycznych osadach odgarniano zwały piasku, odsłaniając stare kamienie. Rozkopywano dawne nekropolie, badano grobowce, piramidy, inskrypcje.

Dzięki międzynarodowej solidarności udało się ocalić najcenniejsze z egipskich świątyń. Przeniesiono je w całości na miejsca położone powyżej planowanego poziomu wody. Do historii przeszła spektakularna, dramatyczna akcja, jaka rozegrała się w miejscowości Abu Simbel.

*

Razem z nocą przychodzi chłód. Podmuchy wiatru, które przyjemnie rzeźwiły za dnia, teraz stają się lodowate. Na statku cichną rozmowy, pora szukać miejsca do spania. Mężczyźni kładą się bezpośrednio na pokładzie pomiędzy zalegającymi bagażami. Ławki pozostają dla dam. Prom, niezrażony zapadającą ciemnością, uparcie pruje fale zalewu, mijając nikłe światła, które migocą na lądzie.

Wczesnym rankiem część pasażerów zajmuje miejsce tuż przy barierkach. Promienie wschodzącego słońca padają wprost na jeden z cudów starożytnego Egiptu – świątynie w Abu Simbel, cudem uratowane przed zalaniem. Przypadkiem lub specjalnie statek mija je właśnie o tej porze.

Dziś wznoszą się na niedużym półwyspie, otoczonym wodą z trzech stron. Większa z nich oddaje cześć egipskim bogom Słońca Amonowi-Re i Re-Horachte oraz bogu sztuki i rzemiosł Ptahowi. Strzegące wejścia cztery kolosalne posągi przeglądają się w wodach zalewu, jakby zadziwione nowym miejscem. Nie stąd pochodzą. Trzynaście wieków przed naszą erą kazał je wykuć faraon Ramzes II w skale, wznoszącej się pionowo tuż ponad spokojnymi wodami Nilu. Starożytni kamieniarze cierpliwie odłupywali bryły kamieni, aż stworzyli dzieło godne wielkiego władcy.

Zachwycające podobizny Ramzesa to tylko elewacja. W chłodnym wnętrzu kryją się sale i korytarze, bogato ozdobione malowidłami, płaskorzeźbami i reliefami. Posągi bogów stoją spokojnie w zacisznym cieniu kamiennych ścian. Dwa razy w roku, w lutym i październiku, zdarza się cud solarny. Promień słońca wpada do środka, topiąc postacie w swym złotym blasku. W półmroku zostaje tylko Ptah, jak na władcę ciemności przystało.

W mniejszej świątyni czczona jest Nefertari, ukochana żona faraona. Odbiera cześć jako Hathor, bogini łagodności i radości. Jej posąg, dorównujący wielkością statuom Ramzesa, świadczy o wyjątkowej pozycji królowej.

Obie bezcenne budowle miała pochłonąć zachłanna woda. Ocalały dzięki bezprecedensowej operacji, jakiej podjęła się UNESCO na wniosek międzynarodowego zespołu ekspertów. W jego skład wchodził polski archeolog profesor Kazimierz Michałowski.

*

– Mój ojciec był strażnikiem w starej świątyni. Potem pracował przy jej przenoszeniu tam, na wzgórze. Opowiadał, jak to wyglądało.

Pojawił się znienacka, prawie bezszelestnie. Stanął z tyłu i uśmiechał się przyjaźnie. Czego chce? Znowu chodzi o wspólne zdjęcie? Od wczorajszego wieczoru pozujemy niezmordowanie. Selfie z białymi chce każdy. Ale on nie wyciąga telefonu. Wzrokiem błądzi gdzieś ponad wodą, patrzy na brzeg.

– Było wiele pomysłów ratunkowych, jeden bardziej fantastyczny od drugiego. Ktoś proponował otoczenie świątyni specjalną tamą w kształcie amfiteatru. Inny chciał wybudować dla niej specjalny zbiornik wypełniony wodą z dodatkiem środków konserwujących. Dla turystów miały powstać specjalne windy i podwodne tunele. – Wzrusza ramionami. – Utopia! Piaskowiec jest tak kruchy, że przy kontakcie z wilgocią może zmienić się w pył.

Jego rozległa wiedza i nienaganny angielski wzbudzają zaufanie. Może zjemy razem śniadanie? W cenę biletu wliczony jest jeden posiłek.

– Najbardziej kontrowersyjny pomysł zakładał wycięcie świątyni w całości – kontynuuje w drodze do stołówki. – Razem ze skałą, w której została wykuta. Gigantyczny kamienny blok miał być następnie podniesiony przy użyciu potężnych lewarów hydraulicznych i przeniesiony na nowe miejsce. Jednak koszt takiej operacji byłby zbyt duży.

Makaron z kurczakiem i sałatka ułatwiają pogłębienie znajomości. Okazuje się, że Dżafar, egipski Nubijczyk, jest przewodnikiem. Świątynię w Abu Simbel zna jak własny dom.

– W końcu przyjęto inny projekt, nieco prostszy, ale bardziej brutalny – opowiada dalej. – Był już najwyższy czas, żeby zdążyć przed wodą. Obie świątynie precyzyjnie i starannie pocięto cienkimi piłami na bloki o wadze od dziesięciu do trzydziestu ton. W rozsypujący się kamień, dla wzmocnienia, wstrzyknięto syntetyczną żywicę. I każdy z nich przeniesiono powyżej.

Abdul kiwa głową jakby z niedowierzaniem.

– Odtworzono charakterystyczny krajobraz i złożono gigantyczne puzzle od nowa. Bez najmniejszego uszkodzenia spasowano posągi, zdobione ściany i stropy, dbając o najdrobniejszy fragment. Ustawiono świątynię dokładnie, jak stała, także względem słońca. Jego promień znów oświetla posągi dwa razy w roku, z przesunięciem o jeden dzień. Pozostały jedynie cienkie ślady po cięciach.

Dżafar cieszy się, że świątynia została uratowana, ale wolałby, aby została na dawnym miejscu. Nie jest entuzjastą tamy.

– Ta budowla ma też swoje wady. Niektóre z nich ujawniły się dopiero po latach. Brak wylewów sprawia, że ziemia w delcie Nilu jałowieje. Rolnicy muszą używać coraz więcej nawozów. Obecność zapory wpływa też na klimat w południowym Egipcie, gdzie znacznie wzrosły opady deszczu. To stwarza niewyobrażalne zagrożenie. Wyobrażacie sobie, co by się stało, gdyby konstrukcja uległa uszkodzeniu? – mówi w odpowiedzi na nasze pytające spojrzenia. – Energia spiętrzonych wód miałaby siłę kilku bomb nuklearnych.

*

Krajobraz południowej Nubii nie zachwyca różnorodnością. Z pokładu statku widać tylko pustynię. Różne odcienie piasku mienią się w oczach za sprawą promieni słońca. Powoli dopływamy do portu, który zaskakuje spokojem. Jest tylko przystań przy brzegu wielkiej pustki.

– Miasto jest oddalone od nadbrzeża o jakieś dwa kilometry – wyjaśnia Dżafar. – Nowa Wadi Halfa, bo ta stara leży pod nami – dodaje, wpatrując się w mętne fale zalewu. – Woda zalała całą miejscowość i dwadzieścia siedem pobliskich osiedli.

Zejście na ląd jest niczym skok do pieca. Okolica należy do najsuchszych na świecie. Temperatura oscyluje zazwyczaj na granicy czterdziestu pięciu stopni w cieniu. To rekordowe wyniki nawet dla Sahary.

– Ludzie zostali przesiedleni – mówi Dżafar, rozglądając się wokół. – Rodzina mojej matki pochodzi z tych stron. To była dla nich wielka tragedia. Wszystko poszło pod wodę – domy, groby zmarłych, palmy daktylowe, które sami sadzili. Całe ich życie zagarnął wielki potop. W zamian za zostawione mienie dostawali tylko nieduże działki. Kto chciał mieć więcej ziemi, musiał dzierżawić ją od rządu na bardzo niekorzystnych warunkach. Minęło wiele lat, zanim się przystosowali.

*

Mimo kolejki odprawa celna w dusznym hangarze odbywa się w miarę sprawnie. W obłędnym upale każdy ruch przychodzi z trudnością. Urzędnicy ledwie rzucają okiem na bagaże i niemrawo machają ręką. Możemy iść. Dżafar gdzieś zniknął. Rozpłynął się w tłumie czekających pasażerów między stertami pakunków i tobołów. Ale dla nas to nie koniec formalności. Każdy obcokrajowiec przybywający do Sudanu musi się zarejestrować na policji. Pora ruszać do miasta.

*

Wadi Halfa to nieduża, senna miejscowość o niskiej, parterowej zabudowie w kolorze pustyni. Na zakurzonej drodze nie ma ruchu. Od czasu do czasu przejedzie tędy jakiś samochód lub dwukółka ciągnięta przez osiołka, wzniecając tumany piasku. Na posterunku policji także pustki. Znudzony strażnik radzi przyjść rano. Dziś już i tak nic nie załatwimy. Musimy mieć zdjęcia, kserokopie paszportu i wizy. Trzeba wypełnić kilka formularzy, a to trwa. W mieście jest parę hoteli. W tym za rogiem chętnie zatrzymują się przyjezdni. Możemy zobaczyć okolicę, zrobić zakupy. Przy ulicy jest kilka sklepów i targ. A jutro złapiemy transport na południe.

Hotel za rogiem okazuje się niedużą budą z cegły mułowej. W środku mikroskopijne pokoiki z dwoma łóżkami i wspólną łazienką w postaci dziury w ziemi. Brak wygód wynagradzają apetyczne zapachy dobiegające z pobliskiej restauracji. Chyba lepiej tam doczekać wieczoru. Jedyny klient, starszy mężczyzna w śnieżnobiałej galabii, na nasz widok uśmiecha się szeroko. Zapraszający gest dłoni nie pozostawia wątpliwości. Siadamy obok. Na stoliku pojawiają się herbata i nieduże miseczki ustawione na cynowej tacy. Ich zawartość pachnie przyprawami.

W Wadi Halfie turyści rzadko zostają na dłużej. Kto może, zaraz ucieka. Ahmed, właśnie poznany współbiesiadnik, kiwa głową ze zrozumieniem. Teraz to miasto jest brzydkie, jałowe. Na niegościnnej, suchej ziemi nic nie chce rosnąć. Nie tak tutaj bywało. Stara, pochłonięta przez fale zalewu miejscowość była zieloną oazą. Na ulicach rosły palmy otoczone trawą. Jako chłopiec bawił się w ich cieniu. Przymyka oczy pełne smutku, jakby chciał ukryć pod powiekami swoje wspomnienia.

– Tak było – powtarza cicho. – Dopóki Egipt nie wybudował tamy.