54,99 zł
Hymn na cześć Nowego Jorku – poznaj miasto, które nigdy nie śpi
Niezwykła opowieść o najbardziej fascynującej metropolii świata z perspektywy jej mieszkańców.
Niewidomy piosenkarz, nauczyciel medytacji, elektryk montujący światła w iglicy Empire State Building, agent nieruchomości, serwisant wind, matka nastoletniego chłopaka, który odbywa karę w zakładzie na Rikers Island, złodziej samochodów… To tylko wybrani bohaterowie tej książki.
Craig Taylor przez sześć lat poznawał Nowy Jork z perspektywy lokalnych społeczności. Spośród setek rozmów i historii tak różnorodnych, jak sami nowojorczycy, wybrał ponad siedemdziesiąt, które ostatecznie stworzyły ten nadzwyczajny portret Wielkiego Jabłka.
Tętniąca życiem, pełna emocji i wielkomiejskiego zgiełku opowieść utkana z historii mieszkańców Nowego Jorku.
Dzięki tej książce poczujesz niesamowitą atmosferę jedynego miasta na świecie, gdzie spotykają się wszystkie nacje i kultury!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 589
Data ważności licencji: 7/22/2026
Mojemu ojcu, który przebył tę podróż
Cóż za niesamowite, fantastyczne miasto […]. Miało w sobie coś, czego nigdzie indziej na świecie nie dało się doświadczyć. I coś, co niezwykle zapadało w serce. Cóż takiego? Kiedy przechodziło się przez ulicę czy stało na rogu w tłumie, wszystko łączyło się w wyjątkową mieszankę wzruszeń […], szczególne wrażenie intymności, przyjaznej atmosfery, współistnienia z tyloma ludźmi w tym szczególnym miejscu […]. Te uczucia czule muskały serce, aż nabierało się przeświadczenia, że też należy się do tego najprawdziwszego pędu i trzepotu. Można było obserwować twarze przechodzących obok ludzi i się zastanawiać: co ich zgubi, co ich jeszcze w życiu czeka.
Isabel Bolton, Do I Wake or Sleep
Pewnego wieczoru w jadącym na Manhattan pociągu linii F przepchnął się koło mnie jakiś mężczyzna. Stracił równowagę, złapał drążek, poprawił chwyt, wreszcie się udało. Postał chwilę, usiadł. Jedną dłoń oparł na żółtym plastikowym siedzeniu, zapatrzył się na nią.
– Więcej cierpień – powiedział. Podniósł głowę i zwrócił się do jakiegoś pasażera nieopodal. – Więcej cierpień.
Wysiadłem na stacji East Broadway, a facet od cierpienia wyleciał za mną. Inny pasażer wypchnął go na peron i szedł za nim kilka kroków.
– Nie chcę robić awantury – powtarzał, podążając za nim, aż w końcu znajomi wciągnęli go z powrotem do metra.
Pociąg odjechał. Osamotniony facet od cierpienia został na peronie. Było późno. Na stacji pustki, więc gdy pasażer znów wykrzyknął te same słowa, jego głos rozbrzmiał donośnie na peronie. Więcej cierpienia: nie byłem pewien, czy tymi słowami komentuje swoją sytuację, czy może wyraża żądanie na przyszłość.
„Więcej życia”, słyszałem, kiedy przyjechałem do Nowego Jorku. Więcej się tu żyje i więcej tu żyje. Będziesz trzymać klamkę po stronie swojego mieszkania, mówili, i powtarzać sobie: „Przygotuj się na skok do oceanu”. Nie ma sensu z tym dyskutować. Należy ustąpić, dać się uderzyć fali, ponieść prądom. W Nowym Jorku zawsze czeka cię więcej.
Nowy Jork oznaczał więcej wszystkiego. Więcej radości, więcej smutku, więcej przyjemności, więcej cierpień. Więcej doświadczeń, szans na znalezienie miłości, więcej bogactwa i więcej ubóstwa, uderzającego ostrzej i okrutniej. Nawet jeśli według statystyk Nowy Jork był mniejszy od takich miast jak Baoding, Tianjin, Hyderabad i wiele innych, wciąż po staremu oszałamiał. Jeszcze więcej podziwu na widok pnących się ku niebu drapaczy chmur, więcej niedowierzania, gdy światło zalewało kaniony alei, więcej obrzydzenia na widok plamy tłuszczu na plecach kostiumu Elma na Times Square. Więcej Elma. Wyższe były wieżowce w Kuala Lumpur, lecz odnosiło się wrażenie, że to miasto i tak we wszystkim je prześciga: więcej tu wind, ledowych świateł, salonów manicure, szczurów, mostów.
Przez lata życia w Nowym Jorku dotykało mnie to cierpienie, ale czułem się też otoczony miłością i większą różnorodnością, niż się tego spodziewałem. Nie mogłem wyjść z podziwu, ile się tu w nieskończoność oferuje światu. Zachwycała mnie ta koncentracja doznań; bliskość nieznajomych, codzienne ocieranie się o dziwactwo, wspaniałość i wszystko pomiędzy. Tu migotała najbardziej zachwycająca iskra ludzkiego życia, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się oglądać. W każdej chwili wpada na ciebie coś albo ktoś, więc w interakcjach z tym miastem twoje zmysły są wystawione na nieustanny atak. Trzeba je tu codziennie kalibrować, trenować i wzmacniać. Uwielbiałem niekończące się poczucie „i jeszcze”: i jeszcze ten facet, i ta kobieta, i ta stylizacja, i ten szczegół, i ten naszyjnik na tej rowerzystce, i to, i to, i to – bogactwo tonące coraz głębiej w tobie, aż natrafiało na serpentynit, krystaliczne łupki, gnejs na Fordham, marmur na Inwood, formacje Hartland. I aż do tej głębiny zawsze wszystkiego jest więcej. A potem przechodzisz do następnej przecznicy i zaczynasz cały proces od początku. To i to, i to, i to.
KIEDY PRZEPROWADZIŁEM SIĘ DO NOWEGO JORKU w styczniu 2014 roku, by zacząć pracę nad książką, wszystkie te odkrycia były dla mnie czymś nowym. Poprzednią dekadę spędziłem na pisaniu dwóch książek o innych miejscach. Stworzyłem je na podstawie wywiadów przeprowadzonych z najróżniejszymi ludźmi, by lepiej zrozumieć ich życie, pracę i przestrzenie, które współtworzą. Przy pierwszej, Return to Akenfield, mieszkałem przez kilka miesięcy w angielskiej wiosce z ludźmi pracującymi na miejscu i dojeżdżającymi do zakładów, z myśliwymi, rolniczkami, zbieraczami jabłek, duchownymi, właścicielkami pubów, nauczycielami i sprzedawczyniami, emerytami oraz pokrzywionym starym wyplataczem dywaników – próbowałem uchwycić obraz wiejskiego życia pokolenie po Akenfield, klasyku Ronalda Blythe’a z 1969 roku. Następnie przez pięć lat chodziłem po ulicach i placach Londynu, gdzie rozmawiałem z mieszkańcami. W wyniku tej pracy powstała książka Londyńczycy, prezentująca współczesny portret miasta namalowany głosami ponad osiemdziesięciorga ludzi: od zamiataczy ulic przez bankierów inwestycyjnych i manikiurzystki aż po dominatrix.
Żadna z tych książek nie opisywała miejsc, które znałem z dzieciństwa: do Londynu przeniosłem się z nadmorskiej wioski w zachodniej Kanadzie. Nieznajomość miejsca i brak przynależności zostawiają przestrzeń, w którą inni mogą wejść i coś mi wyjaśnić. Spodziewałem się, że na brak szczerości nie będę narzekać. Wiedziałem tylko, że chcę napisać książkę o Nowym Jorku dwudziestego pierwszego wieku, pełną głosów, dźwięków, miejsc i ludzi tego miasta, stworzyć zapis jego życia w tym jednym momencie, teraz. Książkę, która uchwyciłaby bogactwo rozmowy, narzekań i cichych wyznań miejsca w wiecznym ruchu; taką, która splecie siatkę głosów tak niewiarygodnie zróżnicowanego miasta: ludzi z każdej dzielnicy, zamożnych i biednych, młodych i starych, imigrantów i miejscowych, tych, którzy w nim wyrośli, i tych przez nie zranionych.
Aby wyrobić sobie kartę w nowojorskiej bibliotece publicznej, trzeba przedstawić dowód zamieszkania. Dzięki niej mogłem wracać do Jamesa Baldwina, Josepha Mitchella, Vivian Gornick, Jacoba Riisa, Marianne Moore, Edith Wharton, Langstona Hughesa, Jane Jacobs, Franka O’Hary, Bernarda Malamuta, Oscara Hijuelosa, Ralpha Ellisona. Miałem własny egzemplarz książki The Power Broker [Człowiek, który zbudował Nowy Jork] Roberta Caro. Mówiono mi, że niektórzy nie dają rady jeździć z taka cegłą metrem, więc rozcinają ją na trzy części. Pierwsze cięcie należy zrobić na stronie trzysta pięćdziesiątej dziewiątej, drugie – na osiemset dwudziestej ósmej. Ja swojej nie rozdzielałem.
Otaczała mnie też znakomita literatura na temat Nowego Jorku, ukazująca się co miesiąc, co tydzień, co dzień, co kilka minut w stosach wciąż jeszcze wydawanych miejskich gazet i magazynów, w dziale miejskim „New York Timesa”, a także w kipiących od doskonałego dziennikarstwa materiałach online, w radiu i nitkach komentarzy w mediach społecznościowych spostrzegawczych nowojorczyków i nowojorczanek. Cała ta praca jest szalenie potrzebna, onieśmielająca, a nierzadko dostarcza też świetnej rozrywki, lecz ja chciałem dotrzeć do źródeł bardziej bezpośrednich i stworzyć coś w rodzaju ustnego portretu miasta płynącego z nurtem nowojorskiej mowy.
Wziąłem przykład z pracy autorek i autorów, którzy na własnych nogach obeszli miasto wzdłuż i wszerz. Z Riisa i jego reportażu o brudzie i ubóstwie kamienic How the Other Half Lives [Jak żyje druga połowa] i z książki Here Is New York [Oto Nowy Jork] E.B. White’a, pół wieku później piszącego o „nieznajomych, którzy spakowali tobołki i przyjechali do tego miasta w poszukiwaniu schronienia, spełnienia albo jakiegoś innego, większego czy mniejszego, Świętego Graala”. Ci poszukiwacze przelewali się ulicami Nowego Jorku w upalne lato 1948 roku, kiedy White pisał swój tekst; do dziś pełno ich na chodnikach. I wydawało się, że to właśnie te chodniki prowadzą rozmowę. Podobały mi się książki, w których prawie widzimy, jak nowojorska rozmowa unosi się nad cementowymi płytami. Zacząłem chodzić po mieście, a potem z innymi – i wtedy poczułem moc tych ulic, zdolnych wciągnąć człowieka w trans. W jednym z wielu moich przewodników, Przywiązaniach, Vivian Gornick bez końca przemierza ulice Nowego Jorku razem z matką, bo najłatwiej im się odwiedzać w ruchu. „Chodzenie wydobywa z nas to, co najlepsze”*. Była też lekcja od Josepha Mitchella, którego wybitna twórczość powtarzała mi po prostu cichym, upartym głosem: „Idź w miasto i słuchaj”.
Wchodziłem w te wszystkie ciężkie od wspomnień Nowe Jorki Gaya Talese’a czy Sharify Rhodes-Pitts, rozgoryczony, że nie trafiłem tu wcześniej, i przeżywałem żałobę nad swoją niemożnością doświadczenia tego samego miasta, którego doświadczyli oni. To mnie przytłaczało, a nawet odbierało mi nadzieję, ale potem mówiłem sobie: chrzanić to, nawet ci wielcy nie mieli takiego Nowego Jorku. Tego popołudnia na Brownsville czy Bensonhurst, tej osoby, tego momentu w życiu, tego entuzjazmu, tej inkarnacji dawnej pretensji, tych słów. Powziąłem sobie za cel uchwycić tę konkretną nowojorską chwilę.
I jakaż to była niezwykła, cudowna chwila. Kiedy przyjechałem do miasta, znane od dekad emblematy Nowego Jorku (Times Square, żółte taksówki, znaki drogowe z napisem „nie trąbić”) przechodziły metamorfozę, a infrastrukturę miasta poddawano monumentalnej transformacji: powstawał park High Line, nowe World Trade Center, arena Barclays Center na Brooklynie, metro East Side, rewitalizowano całą linię wybrzeża. Zachodziły też subtelniejsze, lecz wcale nie mniej istotne zmiany demograficzne: gentryfikacja przyspieszała, niosąc ze sobą postępujące zmiany w strukturze etnicznej. Kiedy przeprowadziłem się do Nowego Jorku, od niedawna był on miastem w przeważającej mierze niebiałym.
Chciałem stworzyć książkę, która odzwierciedlałaby te zmiany fizyczne i demograficzne. Ale zastanawiałem się też, jak zmienia się psychika samego Nowego Jorku, szczególnie po dramatycznych konwulsjach najnowszej historii: atakach terrorystycznych w 2001 roku, awarii zasilania w 2003, huraganie Sandy w 2012, zabójstwie Erica Garnera przez policję w 2014… A w 2020 roku w miasto uderzyły jeszcze pandemia, kwarantanna i protesty Black Lives Matter. W marcu tamtego roku, kiedy próbowałem nawiązać kontakt z wieloma ze swoich źródeł, Nowy Jork wydawał się naprawdę bardzo mroczny. W autobusie na Flushing przyglądałem się, jak mężczyzna puszcza uchwyt nad głową i zalewa sobie dłoń żelem dezynfekującym. Większość ześlizgnęła mu się na buty. Więcej czystości. Więcej strachu. Codziennie rozlegało się więcej syren alarmowych i codziennie wydawało się, że rozbrzmiewają coraz dłużej i donośniej. Codziennie zmieniała się choreografia chodnikowego baletu. Niektórzy zaczęli recytować podczas mycia rąk psalm Dawidowy; inni śpiewali Blitzkrieg Bop. Moi rozmówcy pracujący w szpitalach opisywali nowy rodzaj niepokoju. Czarne SUV-y zaczęły wymykać się z miasta, ale kurierzy dowożący zakupy z FreshDirect nie mogli uciec. „A co, jeśli stadion Jankesów przerobią na szpital?” – spytał ktoś. Kobieta pracująca w dyskoncie Best Buy mówiła, że ludzie „ładują do wózków tyle materiałów ochronnych, ile tylko się zmieści”.
Kiedy zamknęły się restauracje, różnorodność wyjaśnień umieszczanych na drzwiach posłużyła za kolejny przykład nowojorskiego wielogłosu: jedne były pisane ręcznie, inne drukowane na firmowym papierze; ironiczne, buńczuczne, a czasami po prostu niewiarygodnie smutne. Pewien lekarz powiedział mi, że wśród symptomów, które zaobserwował u pacjentów, pojawiają się halucynacje. Tak jakbyśmy wszyscy nie halucynowali, tak jakby widok statku-szpitala u brzegu Manhattanu nie był jakąś alternatywną rzeczywistością, napierającą na naszą. Bałem się o swoją listę rozmówców. Wkrótce otrzymałem od jednego z nich mail zatytułowany: „Coś do książki”. Wyjaśnił, że jest w szpitalu i ma koronawirusa. „Będziemy w kontakcie”, napisał.
PRZEZ SZEŚĆ LAT rozmawiałem z ponad stu osiemdziesięcioma mieszkańcami i mieszkankami Nowego Jorku. Niektórzy poświęcali mi kilka chwil; inni lata. Zapełniłem siedemdziesiąt jeden notesów i blisko czterysta godzin taśmy nagraniowej. Całymi dniami przesiadywałem w metrze. Wybłagiwałem podwózki, a czasami, kiedy byłem już spóźniony, zlany potem i zdezorientowany, łapałem taksówkę. Usiłowałem znaleźć jakąś logikę w ulicach na Queensie. Wylewnie przepraszałem za niedoszacowanie, ile czasu zajmie mi dotarcie na półwysep Rockaway. Głównie jednak chodziłem, chodziłem, chodziłem. Pod koniec pracy nad projektem zerwałem ścięgno Achillesa; zastanawiałem się, czy to nie od przeciążenia.
Przyciągali mnie najróżniejsi rozmówcy. Kto mógłby odsłonić przede mną skotłowaną przeszłość tego miasta, wielorakość jego teraźniejszości i mglistą przyszłość lepiej niż ci, którzy wprawiają je w ruch? Szerokim łukiem omijałem komentatorów, medialnych ekspertów, znane osobowości, urzędników miejskich, ludzi od PR-u i przedstawicieli ratusza – ludzi opisanych kiedyś przez pisarza Iaina Sinclaira jako „nakrochmalone twarze, wyszkolone w długim i rozwlekłym ględzeniu o niczym”.
Każdy chciał mi pokazać, ilu ludzi zna, kogo udało mu się ściągnąć, kto jest chętny na rozmowę. „Wiesz, kto by z tobą pogadał?” – zagajali, próbując wcisnąć mi kolejne nazwisko. Chcieli zademonstrować bogactwo swojego Nowego Jorku, pokazać różnorodność i rozległość tego miasta, uświadomić mi, ile granic społecznych można z łatwością pokonać, z jakich głębi warstw społecznych miasta da się wygrzebać coś ciekawego. „Właśnie sobie myślałam o wszystkich wspaniałych ludziach, jakich znam” – powiedziała mi pewna kobieta, otrząsając się z zamyślenia. „Nie najgorszy sposób spędzania wolnego czasu”.
Podążałem za różnymi tropami, zagadywałem nieznajomych, kręciłem się tu i tam, chodziłem po różnych okręgach. Umawiałem niezliczone spotkania z ludźmi w niefotogenicznych częściach Nowego Jorku: w barze Champs na Pennsylvania Station, w pulsującym od tłumów McDonaldzie na Southern Boulevard w Południowym Bronksie, na ulicy przed Chuck E. Cheese koło Barclays Center na Brooklynie. Wdawałem się w rozmowy w sklepie M&M’s na Times Square, w TGI Fridays niedaleko Wall Street, w najróżniejszych Starbucksach. Miałem wrażenie, że ten rodzaj nieokreślonego Nowego Jorku wiecznie wychodzi mi na spotkanie.
Często bywało, że im bardziej nijakie miejsce spotkania, tym ciekawsza osoba i jej historia. Zaczynałem od wymiany uprzejmości w kawiarnianej sieciówce, a z czasem ukazywało mi się coraz więcej z rozmówcy i miasta. Przechodziliśmy do poważniejszych tematów w Elias Corner na Astorii, odkrywaliśmy coś przy makaronie z gęstym sosem w Manducati’s na Long Island. Nawet w najmniej interesujących przestrzeniach z czyichś ust mogło się wyrwać niespodziewane zdanie. Czasami bezbarwne tło sprawiało, że osoba, z którą rozmawiałem, stawała się wyrazistsza. Ludzie tworzą fakturę tego miasta, powiedział mi były taksiarz. Często wracałem myślami do jego słów. Nauczyłem się im wierzyć.
Poszukiwania prowadziły mnie ku nowym doświadczeniom. Szedłem Piątą Aleją w paradzie Macy’s z okazji Święta Dziękczynienia i trzymałem linę jednego z ogromnych balonów, stanowiących główną atrakcję tego wydarzenia. Jadłem kanapkę przy stoliku zapełnionym multiwitaminami i zeszytami w przemalowanym pokoju w hotelu Chelsea, spotkałem się z kobietą, która opowiadała mi, że jej syn ma kłopoty, jednocześnie pakując prezerwatywy do zestawu do bezpiecznego seksu w ośrodku na Washington Heights, gdzie osoby uzależnione mogą w bezpiecznych warunkach przyjmować iniekcje. „Zabiorę cię w kilka tras”, powiedział mi prawnik do spraw szkód osobowych z Queens. Rzeczywiście, spędziłem wiele godzin na miejscu dla pasażera w jego minivanie. „Masz tu nazwę kościoła na Fort Greene”, usłyszałem. „Czekaj na zewnątrz o dziewiątej”. Zgadzałem się na wszystko. Pewnie, znajdę ten salon samochodowy na Rockaway, do zobaczenia na miejscu. Przytrafiały mi się rzeczy, które nigdy nie miałyby szans się zdarzyć w tej samej chwili gdziekolwiek indziej na świecie.
Nowojorczykom i nowojorczankom powtarzałem zawsze to samo: „Możesz gadać, o czym ci się podoba, interesuje mnie twoja perspektywa na miasto”. Na jakiejś imprezie pewna kobieta zwróciła się do mnie z pytaniem: „Czyli co, szukasz pogrubionych nazwisk?”, na co ktoś obok odpowiedział: „Nie, jego interesują cienkie italiki”. Ten opis z dnia na dzień wydawał mi się coraz trafniejszy. Uwielbiałem słuchać, jak ludzie wyjaśniają, czym się zajmują – to za sprawą cienkich italików miasto codziennie się stwarza i przetwarza na nowe sposoby.
NOWOJORCZYCY, Z KTÓRYMI ROZMAWIAŁEM, mitologizowali samych siebie na bieżąco. Przyglądali się swojemu życiu i opowiadali o nim, upewniając się w każdej chwili, że wydarzenia składają się na historię, jeszcze zanim zdążyły się na dobre przetoczyć. Przyjechałem do Nowego Jorku, by słuchać ludzi, ale w tym miejscu człowiek raczej czuje, jak dźwięk się przez niego przelewa. Trzeba łapać i zaganiać każdą wypowiedź w tym albo innym kierunku. Spotykałem się tu z przeciwieństwem powściągliwości: pewnością siebie, rozmachem, obszernością. W Nowym Jorku bardzo niewiele potrzeba, by zwolnić tamę słów. Nie mogłem się nadziwić prędkości mówienia i temu, że ludzie w ułamku chwili potrafią tu przejść od spraw ogólnych do osobistych.
Stawiałem na stole mały dyktafon marki Edirol – czasami na kilka godzin. Potem notowałem i katalogowałem spotkania, a ich treść spisywałem. Nowojorskie transkrypcje, w przeciwieństwie do tych z Londynu, były poprzetykane wtrętami wychwytywanymi rzetelnie przez mikrofon. Miasto wpychało się do rozmów, ludzie nieopodal wtrącali się, bo nie dawali rady usiedzieć w milczeniu. „Słuchałam sobie, co pan powiedział o stacjach radiowych w Nowym Jorku”, odezwała się raz pewna kobieta. Nie mogła się powstrzymać. „Proszę mnie podpisać jako dziewczynę z kawiarni. Tak chcę być zapamiętana”.
W wielu przypadkach rozmówcy odbijali piłeczkę. „No a co z tobą?”, zagadnęła pielęgniarka od wszawicy. „Opowiedz coś o sobie”. Nowojorczycy rzucali mi wyzwania w sposób, na jaki nigdy nie zdobywali się mieszkańcy Londynu. Przynależność etniczna nie była przypisem ani podszewką w interakcji; oni wyciągali ją na wierzch. „Co tam dziś słychać w świecie białoskórego przywileju?”, pytali. „A kim ty jesteś, żeby mnie pytać o coś takiego?”; „Jesteś białym facetem, jak mógłbyś to zrozumieć?”; i „Bez urazy, ale ¿Cómo puedo transmitir lo que es esta ciudad a alguien que no es de El Salvador?”.
Od początku pracy zastanawiałem się, kto może nazywać się nowojorczykiem. Uznam, że ta decyzja należy do moich rozmówczyń i rozmówców, a nie do mnie. Niektórzy dopiero co tu przyjechali, inni mieszkają tu od zawsze. „Do Nowego Jorku przynależy się natychmiast”, ocenił Tom Wolfe. „Człowiek po pięciu minutach jest częścią tego miasta tak samo jak po pięciu latach”. Pewnie. Niektórzy jednak uciekali przed takim samookreśleniem. Inni uważali zaś, że ta etykieta nigdy nie będzie ich dotyczyć. Może ich dzieci będą uważać się za nowojorczyków albo za Amerykanki. Byli też ludzie przeświadczeni, że stracili prawo, by tak o sobie mówić, a jeszcze innych w ogóle to nie interesowało. Chcieli po prostu robić swoje.
Londyn insynuował, wkradał się jak wilgoć; Nowy Jork uderzał. Gloryfikował uderzających. Jedna z moich pierwszych rozmów odbyła się w barze Jimmy’s Corner tuż przy Times Square. Ściany były pokryte zdjęciami najlepszych. W moim nowym bloku ktoś obkleił boiler spłowiałymi zdjęciami Gary’ego Cartera, Darryla Strawberry’ego, Reggiego Jacksona, Alexa Rodrigueza z przekreśloną twarzą. Na ulicach Nowy Jork uderzał bez pardonu: wiatrem twarz, śmieciem w nos.
W TEJ KSIĄŻCE POJAWIA SIĘ PONAD SIEDEMDZIESIĘCIORO nowojorczyków i nowojorczanek. Nie spodziewałem się, że tyle z nich będzie chciało mnie czegoś nauczyć. Niektóre lekcje miały wymiar praktyczny: gdzie wyrzucać puszki do recyklingu, jak ukraść samochód albo iść zatłoczonym chodnikiem tak, by na nikogo nie wpaść. Często jednak rozmówcy pokazywali mi coś ważniejszego: jak współodczuwać, jak żyć umiejętnie, bezkompromisowo. Być może rady, których mi udzielano, odnosiły się wyłącznie do specyfiki tego miasta, ale dobre życie w Nowym Jorku to osiągnięcie niemające sobie równych.
Wiele osób zwierzało mi się, że tęskni za prawdziwym Nowym Jorkiem – takim sprzed paru lat, sprzed dekady albo i kilku. „Dawniej Nowy Jork był lepszy”, mówili. Albo: „Żałuj, że nie poznałeś Alei C, kiedy…” (tu rozmówca machał dłonią), albo: „Szkoda, że nie było cię na Jackson Hights, kiedy jeszcze było tu…” (resztę dopowiadało wskazanie kciukiem). „Niezłe”, powiedziała kobieta, wskazując swój talerz z makaronem, „ale Flushing to już nie to co kiedyś”. Knajpa z dobrymi pupusas na Bronksie? Oczywiście już jej nie było, kiedy przyjechałem. Niczego już nigdy nie ma.
„To tylko plac zabaw dla bogatych”. Prawie każdy, z kim rozmawiałem, mówił coś w tym rodzaju, ludzie powtarzali to zdanie niczym przesycony rezygnacją refren w każdym okręgu, tak jakby pielęgniarka na Inwood i stary Irlandczyk na Rockaway zmówili się, żeby wygłaszać ten sam osąd z identyczną ilością jadu. To tylko plac zabaw dla bogatych – dopóki nie pojedziesz prywatną windą do pachnącego mieszkania, gdzie facet o idealnie nawilżonej skórze oznajmi: „Wiesz, nawet dla nas to już nie jest takie fajne miejsce”.
Nowojorczycy, z którymi rozmawiałem, uważali, że ich miasto osuwa się w przepaść. To działo się za ich życia. Byli świadkami wycinki sklepów, wymierania gatunków. Jedna osoba wspominała ten szczególny rodzaj przechodniów na ulicach Manhattanu, na których widok człowiek myślał: „Czym oni się żywią, powietrzem?”.
Część moich rozmówców czuła potrzebę wyrzucenia z siebie prywatnej listy rzeczy, które przepadły. Chcieli, by ktoś ją zobaczył i uznał ten brak, pragnęli wypowiadać na głos imiona zaginionych i zmarłych, by oddać im hołd i okazać szacunek. To było pouczające; chodziło przecież również o uprawomocnienie swojego statusu „tutejszych”. Nigdy nie poznasz tego miasta tak, jak ja je znam, nigdy go tak nie pokochasz, bo nie widziałeś i nie przeżywałeś w nim tego co ja, nie znasz tych przestrzeni, które zachwycały jak kwiaty i tak samo zwiędły. „Znałam to miejsce, jeszcze zanim pojawiły się te wszystkie salony paznokci”. To zdanie powtarzano kilka razy, żeby pokazać mi, co jest czym.
Zmiana tnie. Przekształca. Wypycha ludzi. „Na tym przystanku – powiedział mi pewien facet na Forest Hills – wsiadasz w metro linii E o piątej nad ranem i widzisz, że jest zapchane ludźmi, którzy pracują na kuchni w centrum Manhattanu. Siedzą tak jedno przy drugim i śpią”. Później usłyszałem, że jedyną stałą jest tutaj zmienność: „Nie słuchaj ich. Kochać Nowy Jork to bez przerwy go opłakiwać. W tym właśnie jest miłość”.
W ten sposób budzili w sobie starą jak świat cechę prawdziwych nowojorczyków: serdeczną mieszankę żałoby i celebracji. Jak pisał Colson Whitehead, „Nieważne, od jak dawna tu jesteś, nowojorczykiem stajesz się, gdy po raz pierwszy powiesz: »Tu kiedyś było Munsey’s«, albo: »To powstało po dawnym Tic Toc Lounge«. Albo w miejscu tej kafejki internetowej był dawniej zakład szewski, prowadzony przez takie starsze małżeństwo, i zawsze przychodziłeś do nich zelować buty. Jesteś nowojorczykiem, gdy to, co mieściło się tu dawniej, jest dla ciebie prawdziwsze i bardziej namacalne niż to, co teraz”. (Kafejka internetowa? Teraz jest tu salon paznokci).
Ludzie, z którymi rozmawiałem, byli także pełni energii, bezczelni i zdeterminowani. Nowojorczyków często definiują ich pragnienia. „Zdobędę to albo przynajmniej spróbuję”. To miejsce było tak potężne, że widziałem raz, jak mężczyzna prosto po wyjściu z więzienia w głębi stanu błagał Nowy Jork o przebaczenie. „Przyjmij mnie z powrotem. Pozwól odnaleźć człowieka, którym byłem. Daj się znów doświadczyć”.
Przez pewien czas mieszkałem w pobliżu Grand Street, dość blisko mostu Williamsburskiego, żeby słyszeć oceaniczny szum. Często wpadałem na rabina, który mieszkał na pierwszym piętrze, i jego dzieci, bawiące się swoimi cicit podczas jazdy najpowolniejszą windą w całym mieście. Przyciskały twarze do okna, gdy zbliżałem się do drzwi prowadzących na klatkę. Pewnego razu jesienią przyjechał do mnie z Kanady ojciec. Któregoś popołudnia sąsiadka z dołu gramoliła się z chodzikiem do windy akurat w momencie, kiedy mieliśmy z ojcem jechać na dziewiąte piętro. Kobieta zmierzyła go wzrokiem, wypytała o zdrowie, miejsce pochodzenia i zajęcie przed przejściem na emeryturę. Gdy dotarliśmy na czwarte piętro, starsza pani oznajmiła: „Bardzo miło mi się z panem rozmawia. Ma pan coś przeciwko, żebym towarzyszyła wam do dziewiątego?” – i tak zrobiła. Tydzień później wyciągałem akurat pocztę ze skrzynki, kiedy usłyszałem za sobą szuranie jej chodzika i podzwanianie długiego naszyjnika. „Craig, wspaniale rozmawiało mi się z twoim ojcem. Powiedz, jest zajęty?”
To, że miasto, które zawsze ma do zaoferowania jeszcze więcej, niż już dostaliśmy, często zostawia swoich mieszkańców z poczuciem niedosytu, wydawało się zupełnie na miejscu.
Miałem wrażenie, że Nowy Jork nie oszczędza swoich mieszkańców, że formuje ich ciała, decyzje, ścieżki kariery. Widziałem dowody działania tej siły w śladach, jakie po sobie zostawiała: niektórych tłukła bezlitośnie, z nienawiścią do ubóstwa, które nie powinna występować w Stanach, a innym pozwalała chodzić dumnie wyprostowanym. Niektórzy czuli, jak tłoczą się wokół nich duchy starszego miasta. Spotykałem takich, którzy pragnęli ich towarzystwa, wzywali je, kochali wizję miasta nie tylko takiego, jakim je zastali, lecz odziedziczonego, pulsującego pamięcią.
Co rusz wpadałem na ludzi dojmująco świadomych swojej roli w podpieraniu miasta, dodających od siebie coś do teraźniejszości, która może zmierzać wyłącznie ku polifonicznemu bogactwu. Oni wiedzieli, że przyczyniają się do tworzenia historii, pozostawiają swój ślad. Spotkałem człowieka, który prowadził firmę sprzedającą prefabrykaty na Long Island i miał cały katalog różnych rodzajów kamieni występujących w Nowym Jorku. Widziałem ten katalog; ciągnął się przez całą ścianę: brązy piaskowca, szarości, przykurzone odcienie bieli. A kiedy pojechałem z tym gościem na siódme piętro placu budowy na Upper East Side i wyjrzeliśmy znad furkoczących brezentowych płacht na kreski ulic daleko w dole, opowiedział mi o kawałku gzymsu, który musiał kiedyś wymienić. Gdy go montowano, terakota była jeszcze miękka, więc po zdjęciu fragmentu mężczyzna zobaczył, że w rogu kryją się odciski palców ludzi, którzy go tu założyli. Linie papilarne wciąż były wyraźne. Mężczyzna przez chwilę rozmyślał o wszystkich dłoniach, które zostawiły te ślady, a potem zabrał zdjęty kawałek, zmierzył i wstawił nowy.
W Nowym Jorku człowiek wykorzystuje to, co mu się trafi. Rzeźbisz w materiale swojej teraźniejszości, a potem wyjeżdżasz, umierasz, przeprowadzasz się na Florydę albo kończy ci się wiza. Grzebie się w elektryce albo w ściekach, pracuje na Broadwayu albo ze społecznością nowojorskich psów. Być może twoją rolą jest upewniać się, że windy jeżdżą jak należy, albo dbać o porządek na sali sądowej, może pomagasz staruszkom tego miasta lub otwierasz jego drzwi. Przesz naprzód. Zostawiasz ślad.
WYDAWAŁO MI SIĘ, że wystarczy przeprowadzić ileś tam wywiadów, by poczuć ducha Nowego Jorku naszych czasów, ale oczywiście odkryłem, że sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. Trudno było wyłączyć relację razem z dyktafonem. Okazało się, że nie tak łatwo przestać się przejmować, a tu – w przeciwieństwie do Londynu – ludzie nie rozluźniają więzi natychmiast. Jeśli brałem coś od nich, a taki właśnie był podtekst, oni mieli prawo poprosić o coś w zamian.
Pewnego roku jadłem bożonarodzeniowy obiad z Elliottem Carterem. Elliott dorastał na Brownsville, był przez jakiś czas bezdomny, a teraz zarabiał na życie – albo chociaż na przeżycie – zbieraniem materiałów do recyklingu. Z czasem dobrze go poznałem i latami spotykaliśmy się na kanapki kubańskie przy Alei C. Czasami chodziliśmy zwracać puszki do drogerii Duane Reade w pobliżu Czternastej Ulicy albo jadłem z nim lunch na Bronksie. Raz, gdy odwiedził mnie ojciec, Elliott podrzucił nam żeberka, które przyrządził według przepisu swojej matki. Ja mu towarzyszyłem podczas ciężkiej pracy, a on mnie, gdy pakowałem się przed wyjazdem. W Elliocie, podobnie jak w tym mieście, zawsze dało się odkryć coś nowego. Miał w sobie takie samo niewyczerpane bogactwo. Jak przystało na nowojorczyka z krwi i kości, wiecznie oglądał się na mnie, żeby powiedzieć: „Widzisz, bo w Nowym Jorku…”. Czułem, że moglibyśmy się tak widywać przez kolejne trzy lata albo i dekadę, zajadać kubańskie kanapki, patrzeć przez szybę na chodnik i nadziewać na widelec plastry plantana, a on zawsze potrafiłby wyłowić z siebie coś, czego wcześniej nie słyszałem. „Bo w Nowym Jorku…”.
– Ty też do tego należysz – powiedział mi kiedyś. – Jesteś teraz częścią tego wszystkiego.
– Nie jakąś istotną.
Zbył mnie machnięciem ręki.
– Znalazłeś się w tym mieście. Masz tu głos.
Szliśmy do bodegi w pobliżu mojego mieszkania, wiecznie ukrytej pod rusztowaniem, przed którym stał zakotwiczony samochód z zablokowanym kołem. O maskę opierało się dwóch starszych panów w zapoconych bluzach z logiem Jankesów. Powiedziałem Elliottowi, że wyjeżdżam z Nowego Jorku. Kończyła mi się wiza.
Opuściłem miasto, lecz Elliott nadal w nim trwał: zawsze będzie tu więcej puszek do zebrania, więcej cierpienia niewątpliwie też, więcej zachodu, strachu przed wirusem, tłumów i niepewności. Czasami jednak mój znajomy pokazywał mi, że on zna rzeczy bardziej transcendentne: atmosferę Bronksu nad ranem, park Battery o zmierzchu. Po prostu trzeba żyć dalej.
Zostawiłem po sobie wiele rzeczy. Elliott przygarnął mój ryżowar. Ostatnimi czasy piszę do niego, kiedy chcę spytać o temperaturę w mieście albo dowiedzieć się, czy wiekowy sprzęt jeszcze działa.
– Wciąż na chodzie – mówi Elliott. – Wciąż na chodzie.
* Vivian Gornick, Przywiązania, tłum. Łukasz Witczak, Warszawa 2021, s. 9.
Poczuć miasto
Z psem przewodnikiem idziemy sobie od Sto Dwudziestej Piątej na Houston Street. Z parku da się słyszeć dzieci, to podpowiada mi porę dnia. Chyba już popołudnie – to można wychwycić z ich głosów. Rano słychać klaksony, uliczny zamęt. W nocy ciężarówki tak nie hałasują, jest mniejszy ruch. Gdybym spadł tu przed chwilą z nieba, może nie umiałbym ocenić, czy to poranne godziny szczytu, czy może wieczorne, ale wiedziałbym, że jedno z dwóch. A potem bym szacował po słońcu.
Kiedy spaceruję, najgorsze są remonty i place budowy. Nic nie słychać, nie, więc trzeba iść na rympał. Nawet nie wiem, co mijam, laska mi chodzi w tę i we w tę. No i idę o wiele wolniej, bo kiedy dookoła ryczą młoty pneumatyczne i ciężarówki, wszędzie wokół łomot, a do tego jeszcze czuć pył i zapach budowy, nie ma szans na skupienie. Jak polegasz tylko na lasce, to musisz się naprawdę mocno skoncentrować. A z psem niczym się nie przejmuję, śmigamy prościutko.
Jak się zgłaszam po psa, to mi tam dobierają odpowiedniego. Zawsze pilnuję, żeby znaleźli takiego z dobrą kondycją. Ma nadążać. Nie wciskajcie mi zwierzaka, który nie da rady iść w tempie szybszym niż spacerowe. Chcę czuć, że idę. Zaczynamy na Piątej Alei i ciśniemy. Ta tutaj uwielbia się pakować w tłum. Łatwo się zorientować, kiedy jesteś wśród ludzi. Wychodzimy zza rogu, ta się już cała ożywia, i jedziemy. Zmieniają się światła, a ona pruje. Ludzie dopiero schodzą z krawężnika. Jeszcze słyszę, jak mówią: „O, jaki ładny pies”, ale już zostali w tyle. Jestem szybszy niż Nowy Jork.
Z laską chodzę bardzo powoli. Wtedy czuję, jak Nowy Jork przepływa wokół mnie. W innych miastach mam wrażenie, że mógłbym zwolnić. Podoba mi się to, bo nie mam przeświadczenia, że to jakieś zawody. W Nowym Jorku po prostu jestem.
PODCZAS SPACERÓW słyszę różne okolice; Czarni stopniowo przechodzą w białych, Latynosi w Czarnych, i tak dalej, wiesz. Do tego słychać różne języki, głosy sprzedawców, każda kultura sprzedaje swoje towary na własny sposób.
Dawniej byłem w stanie wyłapać, czy ktoś jest mieszanego pochodzenia. Ci ludzie mieli szczególną barwę głosu, była w nim taka jasność, gęstość, zdradzająca, że to ktoś, kto ma w sobie trochę tego, trochę tego. W dzisiejszych czasach trudniej się połapać, bo teraz każdy jest mieszany. Głos Nowego Jorku się zmienił, bo każdy jest tu teraz mieszany. Rasy, kultury, wszystko mieszane.
Kiedy było tu bardziej nowojorsko, dało się stwierdzić na słuch, z której części miasta ktoś jest. Ci z Brooklynu mieli taki swój zaciąg, Bronx podobny, ale tam się trochę inaczej wymawiało „a”, proszę ja ciebie. Czarni to w ogóle brzmieli po swojemu. Teraz nie odróżnię gościa z Bronksu od kogoś z Manhattanu czy Brooklynu.
Wycieki gazu z budynków da się zauważyć na węch. Kamienice też idzie poznać, bo czuć od nich grzybem. Ale można też skoczyć do Central Parku i powdychać zapach kwiatów, trawy, rosy. A jak pójdziesz do Smoke na Sto Piątej, to zauważysz, że tam pachnie instrumentami. Rogi pachną tak… nie wiem, jak by to… zaschniętą śliną. Trąbka pachnie inaczej niż saksofon. Trąbkę mocniej czuć. Gitarę – strunami, drewnem.
Kiedyś śpiewałem do kotleta w takiej knajpie, Roth’s Steakhouse, na skrzyżowaniu Dziewięćdziesiątej Trzeciej i Columbus, siedem lat tam spędziłem. Każdy występ podczas jednego wieczoru wyglądał inaczej. Przy pierwszym słyszało się talerze, odgłosy przeżuwania i rozmów na tle muzyki. Na drugim już robiło się głośno, energicznie, wszyscy pili. Robił się tłok. Wtedy śpiewałem takie kawałki z konkretniejszą energią. A trzeci to już wolna amerykanka. Między występami zmieniały się zapachy. Ludzie, zwłaszcza zaraz po wejściu, byli świeżutcy. Zdejmowali płaszcze, siadali sobie, popijali drineczki. Potem człowiek zabiera się do jedzenia i przechodzi aromatem potraw. Wtedy już nic go nie boli. Atmosfera i zapachy się zmieniają, bo alkohol wpływa na skład chemiczny perfum. Podobnie jak pot na ciele. Zapach robi się subtelniejszy. Już go tak nie czuć, ale dalej da się wychwycić.
Na Hell’s Kitchen mijało się kamienice i mieszkania-tramwaje, złożone z samych pokojów przechodnich. Ludzie przesiadywali na schodkach przed wejściem, grali w warcaby albo w domino. Warcaby brzmiały inaczej, domino inaczej. Dało się też wysłyszeć, kto gra, bo Hiszpanie uwielbiają domino. Gadają po hiszpańsku, a jednocześnie łupią te kostki, raz, raz, raz. Warcaby to samo, trzaskali z całej siły. Rozsiadali się na progach, czasem na maskach samochodów.
Kiedyś non stop jeździłem na Empire State. Na górze dźwięki niosą się szeroko, na otwartej przestrzeni. Jest w tym jakiś spokój.
Często chodzę na pirs koło portu, żeby posiedzieć nad rzeką, posłuchać łodzi, wody. Piękne, ale jak człowiek wybierze się na rejs po jakiejś pięknej rzeczce, po prawdziwej wodzie, to do niego dociera, jak to wali. Dopiero wtedy się orientujesz: Ja cię kręcę, ale szambo.
Całe życie mieszkam w tym mieście. Pamiętam czasy, kiedy na Times Square był brud i smród. A jak się wysiadało z autobusu na Port Authority, to w powietrzu czuć było seksem. Zawsze się dziwiłem: i co, to jest ta obowiązkowa atrakcja dla turystów? Przerażało mnie to. Ten zapach był paskudny – seks, krocze, łoniaki, spocona pacha, te sprawy, do wyboru, do koloru, tak tam było, na Times Square. Nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki nie wyjechałem i nie wróciłem. Dopiero wtedy sobie uświadamiałeś: to miasto cuchnie.
Każdy ma swój naturalny zapach, który usiłuje wydobyć różnymi tam olejkami, wodami kolońskimi, perfumami, feromonami. Nazw nie pamiętam, ale wiem, co czuję. Uwielbiam wanilię, wody kolońskie z nutami drewna. Latem dostaję po nozdrzach kremami do opalania. Ale poznałem taką dziewczynę, która nie ma zapachu. Nie używa wody kolońskiej ani perfum. Jak koło mnie przeszła, to zbaraniałem. „Co się dzieje?”, mówię. „Nie czuję cię”. A ona mi na to: „Bo niczym się nie psikam”. Niesamowite wrażenie mijać kogoś, kto niczym się nie wypachnia.
Prawie jakby była duchem.
JAKIŚ CZAS TEMU przytrafiło mi się coś niezwykłego. Stałem na skrzyżowaniu Madison i Dwudziestej Trzeciej. Zatrzymałem się w rogu, a pies tak jakby… poczułem, jak przesuwa kogoś pyskiem, żebyśmy się zmieścili. No to mówię: „O kurde”, tak tylko, żeby coś powiedzieć, bo zorientowałem się, że trochę gościa potrąciliśmy. „To Dwudziesta Trzecia?” – pytam. Wiedziałem, gdzie jestem, i to też tak tylko powiedziałem, żeby wiedział, że to zauważyłem. I słuchaj, ten do mnie: „Co, ślepy jesteś czy jak?”. Już miałem mu powiedzieć: „A chuj ci w dupę”, ale się przyhamowałem i wybrnąłem: „A jak myślisz, po co mi pies?”. Wtedy on: „O, ma pan psa? Ja też nie widzę. Miałem spytać, czy nie pomógłby mi pan przejść przez ulicę”. Na co ja: „Co mam nie pomóc, dawaj pan rękę”.
No to złapał mnie pod ramię, mocno ścisnął i poszliśmy na drugą stronę.
W Nowym Jorku milion razy dziennie trzeba dostosowywać ciało do sytuacji. To zadanie natury i postaci choreograficznej. Improwizujesz taki albo inny fizyczny układ, który z czasem staje się coraz bardziej wymuszony przez okoliczności, bo miejsca jest niewiele. Na przykład kiedy wchodzisz do windy, wsiadasz do wagonu metra, przepychasz się przez bramki na stacji, negocjujesz z nieznajomymi, kto ma pierwszeństwo – ta niezręczna licytacja na „nie, nie, pani przodem”, a potem myślisz o przynależności etnicznej, kolorze skóry, przywileju, pieniądzach.
No i jeszcze te wszystkie pokraczne tańce, na których opiera się polityka torowania sobie drogi. Ogromnym źródłem choreograficznej inspiracji zawsze jest ograniczenie – w sensie dosłownym, ograniczenie ruchów. Jeśli musisz się przedostać przez wąską przestrzeń, przekręcasz ciało, aby dopasować je do okoliczności z przyczyn jak najbardziej praktycznych. Po prostu chcesz iść dalej, prawda, a jeśli zamierzasz przepchnąć się przez grupę ludzi idących chodnikiem, to potrzebujesz odpowiedniej strategii. Nie możesz po prostu cisnąć przed siebie jak buldożer. Czyli albo rzucasz na wszystkie strony: „Przepraszam, przepraszam bardzo, przepraszam”, albo się odsuwasz, albo patrzysz, gdzie masz wolne miejsce, ruszasz tam, bierzesz oddech i czekasz, by upolować sobie kolejną dziurę kawałek dalej.
Wszystko to staje się prawie nie do uniknięcia. Moim zdaniem to bardzo ciekawe w tym mieście, że teatralność Nowego Jorku jest czymś niemal obowiązkowym. Nie dlatego, że ktoś postanowił się tak zachowywać, bo lubił wygłupy. Życie tu ma w sobie coś ze spektaklu, bo nie istnieje żaden inny sposób na rozwiązanie problemu – musisz wprost zadeklarować, kim jesteś, czego potrzebujesz i jaka przestrzeń jest ci do tego niezbędna.
Potem pozostaje tylko mieć nadzieję, że uda ci się to rzeczywiście osiągnąć.
Wczoraj byłem w kawiarni na Lower East Side. Przyszedłem po kawę i trafiłem akurat na baristę z aspiracjami, wiesz, z gatunku tych, co robią ci kawę trzy razy dłużej niż normalnie, bo taka jest niby dobra. Gość tańczył za ladą, i nie mam na myśli, że poruszał się z wdziękiem. To było nawet trochę niezdarne, ale wszystko, co robił, stanowiło element choreografii. Tu się wyciągnął, tam pochylił, odstawił filiżankę, cyk, cyk, cyk, a potem się odwrócił. Każdy ruch stał się dla niego częścią takiego zrutyniałego tańca, wykonywanego zarówno z myślą o klientach, jak i dla samego siebie. Swoim występem wycinał sobie kawałek przestrzeni. Czuło się, że ten taniec służy przede wszystkim jemu samemu. Jakby to pomagało mu nie stracić zaangażowania.
Siedziałem ze znajomym. Czekamy na tę kawę, a ja mówię: „Ty, patrz na niego”. Każdy ruch… Od przepłukania tego po wyjęcie tamtego i nasypanie siamtego. W sumie uznałem, że warto było przyjść akurat tam tylko po to, żeby popatrzeć na ten dziwaczny taniec, bo to był naprawdę szczególny sposób przygotowania najzwyklejszej kawy.
Bez przerwy dochodzi do sytuacji, które wymuszają takie zachowania. Gęstość zaludnienia to zawsze jedna z przyczyn. Windy stały się wielką inspiracją dla choreografii dnia powszedniego. Zatłoczone chodniki to też oczywisty bodziec.
Kiedy ponosisz pewną odpowiedzialność za przestrzeń, którą musisz utrzymać, aby coś osiągnąć, bardzo często musisz zmienić swój stosunek do choreografii. Na przykład jeśli masz coś gdzieś zanieść, przetransportować czy zabrać gdzieś dziecko albo i trójkę. Nagle całe twoje poczucie ciała się rozlewa i obejmuje sobą także te dodatkowe elementy twojego „ja”, za które stałeś się odpowiedzialny.
A to wymusza zupełnie nową definicję najefektywniejszych sposobów poruszania się po tym mieście. Masz w sobie nie tylko prywatną choreografię, ale też taką na poziomie komórkowym. Czasami jesteśmy częścią czegoś większego, co musi zacząć się poruszać jak jeden wielki organizm.
Najlepiej trzymać się blisko ludzi, którym ufasz, i omijać tych, na których nie możesz polegać.
To z kolei ma ogromny wpływ na płynność całego ruchu.
Często myślimy o przeszkodach z choreograficznego punktu widzenia: że tak naprawdę zależą od tego, co próbuje się poruszyć, a niekoniecznie od możliwości osoby, która ten ruch wykonuje. To tak jak z rzeką: prąd pcha cię naprzód i możesz radzić sobie lepiej albo gorzej, ale rzeka nie zmieni tempa. Jak płynęła, tak płynie.
Jednym z aspektów anonimowości, okrucieństwa, ale na swój sposób także piękna Nowego Jorku jest to, że on nigdy się nie zatrzyma ze względu na ciebie. Nigdy nie stanie w miejscu. Jesteś, nie ma cię, tego miasta to nie obchodzi. I to jest w nim piękne. Czasem dobrze znaleźć się w świecie obojętnym na rzeczy, które są dla ciebie takie ważne. Jest w tym coś kojącego.
Wiesz, co ja chcę zrobić? Zmieszać hiszpańską muzę z angielską, stworzyć zupełnie nowy gatunek, a jak. Mordo, ja chcę przejść do historii.
Wszyscy znajomi, na których się napatoczyłem za dzieciaka, słuchaj, wszyscy bawili się w muzykę. Każdy chce robić muzykę, każdy śpiewa, każdy rapuje, ale nie każdy jest w tym dobry. Tyle że nawet jak ktoś jest słabym raperem, to robotę trzeba uszanować. Dużo słabych raperów to wytrwałe chłopaki, cisną mocniej niż większość w dzisiejszych czasach. Nie żeby miało im kiedyś coś z tego wyjść, bo nie wyjdzie. Czaisz, o co mi chodzi. Ale oni i tak cisną, no i to się szanuje.
Każdy jest czyimś ulubionym artystą.
W moich kawałkach nawijam o swoich okolicach. O Nowym Jorku. O życiu. Każdy znajdzie coś dla siebie, bogaty, biedny, głodny, najedzony, w dobrych butach, w złych, z dobrą furą, bez fury, każdy znajdzie w moich tekstach coś, w czym będzie mógł się przejrzeć, o tym staram się rapować. O życiu na życiowych warunkach. Z cierpieniem. Szarpaniem się. Wiem, jak to jest chodzić głodnym. Wiem, jak to jest być bezdomnym. Jak to jest spać na dachu, w autobusie, w pociągu. Nie będę gadał, co jeszcze wiem, różne rzeczy, co nie.
To jest Nowy Jork, człowieku, stolica bajery. Tutaj każdy nawija. Ten język żyje po swojemu, tu się ktoś spruje, tam sklei. Uptown, downtown, tędy, ryju, uszanowanko, wjeżdża temacik, będzie klepane, czaisz, czujesz?
Szalone miasto. Wiesz, co nie, New York, New York, mordo, pizza za dolara. Słyszałeś? Pizza na kawałki za dolara. Na dwadzieścia cztery godziny robią sobie dwugodzinną przerwę, sprzątają, zamykają, przychodzi nowa zmiana, otwierają i dalej, placek za dolara dzień i noc. Transport też dwadzieścia cztery na siedem. Dziwki, monopole, fajki na sztuki, kurwa. Jak nie masz siana na paczkę szlugów, to wychodzisz i kupujesz dwa–trzy, co nie? Są takie miejsca, gdzie sprzedają alko na cichociemno, takie, gdzie dostaniesz palenie, crack, spida, dupy, inne tematy też, co chcesz i nie chcesz.
To jest miasto, w którym wszystkie duże filmy, wszyscy ważni artyści, pisarze, twórcy piosenek, malarze, kucharze, gosposie, obsługa, lokaje, taksiarze, eskortki, kierowcy autobusów, kolejarze, sklepikarze, przedsiębiorcy wszelkiej maści, każdy chce w nim coś ugrać. Jesteś w najproduktywniejszym mieście świata. Może gdzieś w innych krajach są takie, gdzie się robi większy hajs, ale życie, styl życia, to możemy ci tu pokazać, to ci możemy tutaj dać.
Wszędzie jest jakieś getto. Jakaś ośka. Wszędzie są dragi, my to po prostu robimy inaczej. U nas wszystko inaczej wygląda. Nawet jemy inaczej. Widziałeś, jak typ tam złapał nóż i widelec? Widziałeś, jak sieknął solą i pieprzem? Czemu wszystko zalał keczupem, ostrym sosem? Słuchaj, my tu zrobimy tak, że wszystko będzie dobrze wyglądało, serio, dzidzia, wszystko.
Drugiego takiego nie znajdziesz, tyle ci powiem.
Chodzi o to, jak my o tym mówimy, jak wyrażamy siebie. Dzieje się tu tyle różnych posranych rzeczy naraz, że każdy musi sobie stworzyć własną falę, być na fali, co nie, jak to mówił Max B, i na tej fali zapierdalać. No i widzisz, ja teraz tak o tym mówię, że mógłbyś to uznać za jakąś moją własną gadkę, a kiedy sobie stworzysz własną i z nią pociśniesz twardo, to znajdą się inni, którzy to podłapią i pójdą w to co ty. Nowy Jork to jest stolica świata.
My tu robimy, chodzimy, mówimy po swojemu, to miasto to styl życia. Bo widzisz, tutaj trzeba głośno. Dorastaliśmy przy torach, wiecznie trzeba było przekrzykiwać autobusy, fury najróżniejsze, rowery zwykłe, elektryczne, skuterki jakieś, kurwa, znasz kogoś, kto popierdala na motorowerze? Bo ja tak. To jest Nowy Jork.
Tutaj trzeba się martwić tylko o dach nad głową, pełny brzuch i koszulę na grzbiecie. Żeby w telewizji było coś do oglądania, w radiu coś do posłuchania, no i w sumie tyle. Cała reszta przychodzi z czasem i na to się odkłada kasę.
Musisz tylko zadbać o rzeczy konieczne do życia. Masz dość siana, żeby zapłacić czynsz za dwa miesiące z góry? Zrób to. Zyskasz na czasie, żeby się zabawić, porobić coś fajnego, rozjebać trochę siana, pożyć sobie na bogato. Jeśli nie zarabiasz, to nie żyj ponad stan, bo tego nie dźwigniesz, zwłaszcza w Nowym Jorku. To miasto wyssie z ciebie ostatniego dolara. I to bez cienia współczucia, nie będzie, że ej, słabo wyszło. Tylko: „No to nara, dzięki za hajsy, z fartem. Wpadnij jeszcze kiedyś, ryju, odezwij się po wypłacie albo kiedy tam przytulisz trochę grosza. Chętnie przyjmę”.
Dorastałam na Queensie, ale chciałam się wyrwać z Nowego Jorku. Mówiłam sobie: „Są na świecie ważniejsze rzeczy, lepsze niż cokolwiek, co może mi dać to miasto”. Nowy Jork ma bogatą kulturę i sporo do zaoferowania, ale mnie ciągnęło gdzie indziej.
No to przeprowadziłam się na Florydę, a tam czekało mnie wielkie rozczarowanie. Wszystko było strasznie daleko. Miejsce piękne, ale domy takie brzydkie… Nie znosiłam Florydy.
Potem pojechałam do Illinois na staż. Mieszkałam w takiej części stanu, gdzie całe miasto składało się z dwóch przecznic. Najelegantsza restauracja była w pasażu handlowym. Ze wszystkich stron otaczały mnie pola kukurydzy. Życie kręciło się wokół jedzenia, nic tylko „spotkajmy się na jakiś obiad”. Przez sześć miesięcy w roku było tak zimno, że można było wylać wodę na ulicę i patrzeć, jak zamarza. Mróz aż trzaskał.
W końcu przeprowadziłam się do Kalifornii, gdzie szkoliłam się w pracy z pacjentami z wirusem HIV. Tam ludzie byli niesamowicie przyjaźni. Każdy od razu proponował: „Spotkajmy się na lunch!”. A kiedy pytałam, gdzie i kiedy, zawsze słyszałam w odpowiedzi: „A, wszystko jedno, kiedy ci pasuje!”. No i się rozmywało.
Więc wróciłam do Nowego Jorku.
Nie uważam się za prawdziwą nowojorczankę. W Kalifornii, kiedy rozważałam powrót, też się nad tym zastanawiałam: „Czy ja rzeczywiście jestem z Nowego Jorku?”. Można to sobie wygooglać, wypełnić quiz na jakiejś stronie. Wypełniłam go z koleżanką, też z Nowego Jorku. Ona chciała zostać, a ja wrócić. Jej wyszło, że jest nowojorczanką w trzydziestu procentach, a mnie – że w siedemdziesięciu.
Ja jednak uważałam, że wcale tu nie pasuję. Nowojorczycy są bardzo pewni siebie, tacy hej, do przodu, nie? Ja taka nie jestem. Stereotypowy nowojorczyk jest wiecznie wkurzony, agresywny, gotów posunąć się do wszystkiego, żeby tylko zdobyć to, czego chce albo potrzebuje. Nie postrzegam siebie w ten sposób. Albo może trochę, tylko że robię to bardziej uprzejmie i dyplomatycznie, ale nie… No, nie chodzę już tak szybko. Kiedyś zasuwałam. Dalej potrafię wrzucić takie tempo, ale to… To po prostu nie jest już dla mnie czymś naturalnym. Czasami muszę świadomie pomyśleć: „A, no tak, jestem w Nowym Jorku, muszę przyspieszyć”.
Ponoć w Nowym Jorku trzeba mieć twardą dupę; kiedy ktoś na ciebie splunie, po prostu idziesz dalej. Też miewam takie chwile. Jeśli wiesz, kim jesteś, i czujesz się pewnie sam ze sobą, to dasz sobie radę bez względu na to, co mówią inni. Oczywiście mimo to trzeba się jakoś dopasować i dalej robić swoje. Trudno w tym znaleźć równowagę. Uczę się tego, chcę nadal pomagać pacjentom, studentom i innym ludziom, których spotkam na swojej drodze.
Zmieniła mi się perspektywa. Zamiast przyjmować wszystko takim, jakie jest, zaczęłam patrzeć uważniej i bardziej analizować różne sytuacje. Dlaczego ta osoba jest taka, a nie inna? Czemu się tak zachowuje? Czym jest taka zajęta? Nawet w pracy się nad tym zastanawiam: „Skąd w tobie ta potrzeba udowadniania, że jesteś dobra w tym, co robisz?”. Czy nie możemy po prostu skupić się na trzech rzeczach, w których jesteśmy dobrzy? No nie, każdy robi milion różnych rzeczy, więc ja muszę robić milion pięćdziesiąt. Oczywiście staram się wykonywać swoją pracę na najwyższym możliwym poziomie, uwierz mi na słowo. Po prostu nie uważam już, że to jakiś wyścig.
Dawniej sądziłam, że Nowy Jork jest strasznie brudny, ale teraz wydaje mi się piękny do bólu. Czasami aż płaczę, kiedy idę ulicą albo patrzę na linię budynków na horyzoncie. Chyba nigdy wcześniej tego nie doceniałam. A teraz jadę sobie na przykład przez Amsterdam Avenue na Upper West Side i jest spokojny niedzielny wieczór. Widzę światła, mieszkania, tu i tam ktoś przechodzi, prawie pusto. To naprawdę piękny widok.
Moja rodzina mieszka teraz w Jersey, więc wieczorami specjalnie wracam przez most Waszyngtona. Wybieram dolną, nie górną platformę, bo jestem przeciętnego wzrostu. Jak ktoś jest wysoki, to zobaczy więcej, ale ja niewiele dostrzegę znad barierek, więc jadę dołem, prowadzę powoli i cieszę się widokiem. Mówię sobie: „Rany, naprawdę kocham to miasto”, i czasami aż mam łzy w oczach. Nawet ten jego brud opowiada jakąś historię – o kimś, kto coś wyrzucił. Dlaczego ta osoba tak naśmieciła?
Czasami wybieram się do Central Parku, żeby popatrzeć na ludzi na ślizgawce. Masz tam cały przekrój: biali, Czarni, Latynosi, Azjaci, osoby mieszanego pochodzenia… I wszyscy są dla siebie tacy mili, pomagają sobie, jak ktoś się przewróci na łyżwach. Wejście jest strasznie drogie, ale kiedy patrzę, jak ludzie tak sobie razem jeżdżą na tym maleńkim lodowisku, cieszą się zabawą i scenerią… Wiem, to nie Paryż, ale mnie i tak zachwyca.
Cała moja rodzina jest z Washington Heights na Manhattanie. Od strony ojca Portorykańczycy, a matki – katolicy z Irlandii. Mama wypieka irlandzki chleb na sodzie, a na Dzień Świętego Patryka robi peklowaną wołowinę z kapustą. Babcia od strony ojca miała ciasną kuchnię, w której zawsze walały się saszetki przyprawy Sazón Goya. Używała wszystkich, najróżniejszych klasycznych przypraw Goya. Nie mówimy o takim portorykańskim jedzeniu prosto z ogródka. Babcia trzymała w piekarniku garnki wszystkich kształtów i rozmiarów, a na palniku zawsze stała patelnia z warstwą oleju głęboką na palec, do wykorzystania przy następnym gotowaniu. Dla mnie Nowy Jork smakuje portorykańską kuchnią.
Robiła pastelitos de carne, albo na słodko, pastelitos de queso y guayaba, z białym serem i pastą z gujawy. Abo picadillo z mielonym mięsem. Zwykle dodawała biały ryż, ale czasami, na Boże Narodzenie albo inne święta, używała arroz con gandulez, żółtego ryżu z groszkiem, kawałkami ryby i innymi dodatkami, na bogato. Oczywiście były też tostones i maduros, zawsze szykowała jedno i drugie, bo jeden w rodzinie zawsze wolał to, a drugi tamto. Babcia cudownie gotowała, ale zawsze trzymała też w domu wielkie zapasy ciastek, różnych biszkoptów z nadzieniem, twinkies, bułeczek na miodzie w celofanie, takich najtańszych z bodegi na rogu.
W kwestii różnorodności kuchni nic nie może się równać z Nowym Jorkiem. Tyle że nawet tutaj nie ma szans, żeby wszystko, co najlepsze, było na wyciągnięcie ręki. Nie istnieje dzielnica, w której byłoby najlepsze wszystko. Trzeba się wysilić. Ale uważam, że wyprawa też jest częścią tego doświadczenia.
Najpyszniejsze bajgle są na Manhattanie, na skrzyżowaniu Sto Ósmej i Broadwayu – sprzedają je w Absolute Bagel. Wszyscy porównują je do Ess-a-Bagel, ale one mają inną fakturę. Taki naprawdę dobry bajgiel ma szczególną teksturę, której nie uzyskasz, jeśli nie będziesz się trzymać dokładnie całego procesu wypieku. Porządny jest mocno chlebowy, puszysty i cudownie gliniasty. To wyjątkowe połączenie, które syci tak samo jak naprawdę solidne kluski ryżowe. Mam to szczęście, że mieszkam bardzo blisko knajpy Ugly Baby z fenomenalną północnotajską kuchnią, ale na makaron ryżowy jeżdżę też na Jackson Heights i na Elmhurst na Queens, bo to niesamowita okolica – mieszka tam społeczność tajska, chińska, kolumbijska, ekwadorska, są diaspory z całej Środkowej i Południowej Ameryki. A jak zapuścisz się nieco dalej w stronę Corony, to jeszcze meksykańska. Hinduska. A właściwie tybetańska. I można się nawcinać przepysznych pierożków momo.
Na ulicach jest mnóstwo ekwadorskich wózków z choclosami, czyli kukurydzą. Ekwadorskich wózków nie należy mylić z food truckami; one wyglądają bardziej jak hotdogowe budki na kółkach, przerobione pod inny rodzaj jedzenia. Ekwadorczycy mają tę swoją kukurydzę, którą podpiekają albo obsmażają i podają na różne sposoby, czasami ciut na chrupko, co może być trochę dziwne, ale palce lizać.
W metrze można tam znaleźć wózki z churrosami, ale nie takimi tradycyjnymi, wielkimi, z ciężkiego ciasta i z nadzieniem. Panie sprzedające podają tam atole, czyli taką prawie owsiankę, którą bierzesz rano na wynos, bo da się ją wypić, a do tego jest sycąca. A latem mają mango con chile y limon.
Najwięcej rozmawiam o tym z moim partnerem Ernestem. W kwestii jedzenia często się nie zgadzamy. On pochodzi z Kostaryki i mieszkał w wielu różnych częściach miasta. Prowadzimy niekończący się spór o pupusas – cudowne salwadorskie placki z masa de maíz, czyli ciasta kukurydzianego, zwykle zmieszanego z serem, fasolą albo czym tam jeszcze, smażone na patelni grillowej. Ernesto ma obsesję na ich punkcie. Mieszkał na Washington Heights, więc ma tam swoje miejsce, które uwielbia, ale latem bywamy też na Red Hook. Jest tam taki wózek, El Olomega, w którym sprzedają pupusy tylko w weekendy. Tam są moje ulubione. Ale Ernesto pracuje w Dzielnicy Przemysłowej na Brooklynie i znalazł tam sobie budę, w której też można je kupić. Ja jestem wierna El Olomega. Ich masa ma najwięcej smaku i najlepszą teksturę. Poza tym, jak już zamawiasz pupusas, to bierzesz do tego sos pomidorowy i curtido, taką surówkę, więc oceniam danie nie tylko po samych plackach, ale też na podstawie dodatków. Jeśli któryś z nich okaże się niedobry, to cała potrawa jest do niczego.
Mam w sobie trochę nowojorskiej swady. Jak się coś mówi, to trzeba się już tego potem trzymać, nie? Konsekwentnie. Nawet jeśli jakiś głosik ci podpowiada: „Może ta druga strona też ma trochę racji…” – nie, nie można się uginać. To bardzo nowojorska cecha, po prostu głęboko wierzysz, że masz rację. Obrona swoich preferencji i decyzji kulinarnych wymaga takiej samej pewności siebie. Musisz po prostu wiedzieć, co jest najlepsze, a co nie.
Wiem, gdzie sprzedają najlepsze pupusas, i mam rację. Ernesto się myli. Ma prawo do swojej opinii, ale ja nie zmienię zdania. W tej kwestii nie ustąpię.
Robienie zdjęcia to trochę tak, jakbyś wskazał coś palcem i powiedział: „O, to ciekawe”. Bardzo wielu rzeczy nauczyłem się od Joela Meyerowitza, ale jedno, co naprawdę wziąłem sobie do serca, to że kiedy sięgasz po aparat, celujesz w coś obiektyw i naciskasz guzik migawki, mówisz: „Tak. Wierzę w to. Oto coś ważnego. Uznaję tego wartość”.
W miarę, jak się rozwijasz, zaczynasz zwracać uwagę na coraz subtelniejsze tematy. Z początku interesuje cię Empire State Building, ładna dziewczyna albo facet, który się akurat przewraca. Z czasem wrażliwość się zmienia. Ostatnio staram się celować w rzeczy, których nawet nie ma, korzystać z aparatu, żeby coś skomentować albo nadać znaczenie czemuś, czemu wszyscy inni pozwoliliby po prostu przelecieć obok. Tak wygląda celebrowanie powszedniej poezji Nowego Jorku.
W KTÓRYMŚ MOMENCIE zacząłem robić zdjęcia na ulicy, ale niespecjalnie wiedziałem, co z nimi zrobię. Ale miałem znajomego z college’u, który interesował się poezją, i przesłał mi Wiersze lunchowe Franka O’Hary, które ten napisał, wszystkie, w mieście, podczas swojej przerwy na lunch. Nie miały całkiem dokumentalnego charakteru, w sensie wiernego opisywania zdarzeń. Były za to bardzo intymne i osobiste, wyrażały jego emocje i uczucia. O’Hara pracował wtedy jako kurator w Museum of Modern Art. Ja później pracowałem w „New Yorkerze” na Czterdziestej Drugiej Ulicy, na centralnym Manhattanie. Praktycznie ta sama przestrzeń, przedzielona trzydziestoma, może czterdziestoma latami.
Jego tomik stał się dla mnie takim jakby paszportem. Zawsze miałem go przy sobie, chodziłem z nim po mieście. Zacząłem robić zdjęcia podczas przerwy na lunch. Czasami miałem piętnaście minut, bywało też, że mogłem się wymknąć na dwie godziny. To było takie okienko, podczas którego musiałem spróbować coś poczuć i zobaczyć. Czasami to było coś małego, na przykład: a jakby tak zrobić zdjęcie tym pięciu osobom, które nie mają ze sobą nic wspólnego, i spróbować tak ustawić kadr, żeby fotografia nabrała jakiegoś znaczenia, a przypadkowe osoby zostały ze sobą na zawsze związane, skazane na swoje towarzystwo na całą wieczność w tym jednym obrazku?
Mam takie zdjęcie kobiety, której wyczerpały się baterie na schodach Nowojorskiej Biblioteki Publicznej. Środek dnia. Turystka. Zasnęła. Można podejść i cyknąć jej fotkę łatwiej, niż zabrać dziecku lizaka, ale co to da? Jeśli masz dość pewności siebie i po prostu cię interesuje ten jej bezruch, to umieszczasz ją gdziekolwiek w kadrze. Odbiorca i tak ją znajdzie, tak samo jak ty dostrzegłeś ją na ulicy. Oko się na niej zawiesi. Ale co możesz do niej dodać? Przesuwasz babkę na bok kadru i nagle dołącza ci do kompozycji facet, który właśnie wychodzi z budynku, jest w garniturze, ma jakąś prezencję i sprawia wrażenie, jakby kogoś szukał. No to jego też już masz. Na pierwszym planie ludzie chodzą to tu, to tam. Nagle grają ci już trzy elementy, a potem za pomocą aparatu wszystko to zamrażasz. No i tak to działa: łapiesz jedną rybkę, na nią łowisz drugą, a na drugą kolejną.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginałuNew Yorkers: A City and Its People in Our Time
NEW YORKERS Copyright © 2021, Craig Taylor All rights reserved
Copyright © for the translation by Aga Zano
Projekt okładki Evan Gaffney
Adaptacja oryginalnego projektu okładki Karolina Korbut
Redaktorka nabywająca Milena Rachid Chehab
Redaktorka prowadząca Aleksandra Grząba
Opracowanie tekstu CHAT BLANC Anna Poinc-Chrabąszcz
ISBN 978-83-240-9283-3
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Anna Jakubowska
