Nowa Huta. Wyjście z raju - Leszek Konarski - ebook

Nowa Huta. Wyjście z raju ebook

Leszek Konarski

4,0

Opis

Ta książka to reporterska opowieść o siedemdziesięciu latach Nowej Huty – od 15 czerwca 1949 roku i wbicia łopaty w miejscu budowy pierwszego bloku mieszkalnego aż po wygaszenie 23 listopada 2019 roku ostatniego wielkiego pieca w kombinacie metalurgicznym. Leszek Konarski historii Nowej Huty nie dzieli na czas lepszy i gorszy. Pisze o mieszkańcach Nowej Huty i pracownikach kombinatu metalurgicznego; zarówno o tych, którzy we wczesnych powojennych latach uwierzyli w możliwość zbudowania idealnego miasta i miejsca pracy, i temu celowi poświęcili całe swoje życie, jak i o tych zwalczających później wypaczenia socjalizmu, którzy tych pierwszych potępili i skazali na zapomnienie. Jedni i drudzy mieli swoje ideologie, ale takie same pragnienia – wszyscy chcieli mieć własne mieszkania, dobrą pracę, rodzinę i cieszyć się życiem w najpiękniejszym z miast, które sami dla siebie zbudowali. Marzenie o szczęściu było ważniejsze niż polityka. Co z tego raju zostało?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (19 ocen)
7
8
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zuzela84

Dobrze spędzony czas

Bezstronna relacja z najważniejszych dat Nowej Huty. Miasta które budowali moi rodzice, w którym przeżyłem prawie 70 lat, w którym żyją moje dzieci. Miasto, które wypiękniało po 50 latach, gdy wszystkie drzewa i krzewy ocieniły jego place i ulice. W dzieciństwie stare drzewa przeważnie kasztanowe, rosły tylko przy starym trakcie Kraków- Mogiła.
00

Popularność




Redakcja: HALINA TCHÓRZEWSKA-KABATA, MICHAŁ KABATA
Korekta: JOLANTA SHEYBAL
Projekt okładki, opracowanie graficzne i łamanie: KATARZYNA BŁAHUTA
Wykorzystane w książce fotografie pochodzą z zasobów: ALAMY/BEW, CAF, East News, FOTONOVA, Miastoprojektu Kraków, Muzeum Historii Krakowskiego Towarzystwa Fotograficznego, Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, Muzeum Literatury, Muzeum Nowej Huty, Muzeum Wojska Polskiego, PAP, Polish Art Corner, Reportera, Wikipedii; także z materiałów prasowych i prywatnych zbiorów Autora książki.
Reprodukowana na okładce fotografia autorstwa Stanisława Gawlińskiego, przedstawiająca skwer przed bramą główną kombinatu metalurgicznego w Nowej Hucie podczas montażu nowej nazwy kombinatu w 1990 r., pochodzi ze zbiorów Muzeum Historycznego Miasta Krakowa.
Copyright © by Fundacja Oratio Recta Copyright © by Leszek Konarski
ISBN 978-83-64407-68-0
Wydawca Fundacja Oratio Recta ul. Inżynierska 3 lok. 7 03-410 Warszawawww.tygodnikprzeglad.plsklep.tygodnikprzeglad.pl e-mail:[email protected]

WYJŚCIE Z RAJU

Ta książka to moja autorska historia Nowej Huty – od początków jej budowy aż do 23 listopada 2019 roku, gdy zgasł ostatni wielki piec w kombinacie metalurgicznym. Widziana i opowiedziana przez dziennikarza, a nie historyka. Chciałem uchwycić, jak to miasto z bardzo lewicowego zmieniało się w prawicowe, i pokazać, jaka jest dzisiaj ta trzystutysięczna dzielnica Krakowa. Znałem zarówno tych, którzy tu budowali socjalizm, jak i tych, którzy go obalali, przyjaźniłem się z jednymi i z drugimi, mam szacunek dla tych i dla tamtych. Przyjaźniłem się z prof. Marianem Koniecznym, który wyrzeźbił Lenina postawionego w alei Róż i opowiadał mi, jak ważne były dla Włodzimierza Iljicza Uljanowa dwa lata spędzone pod Wawelem i jak bardzo lubił on Kraków, gdzie spotykał się z Józefem Stalinem, ze swoimi rosyjskimi współpracownikami, z Józefem Piłsudskim oraz innymi polskimi socjalistami. Kolegowałem się również i z tymi, którzy potem rzeźbę Lenina oblewali czerwoną farbą, pisali przekleństwa na jej postumencie i w końcu doprowadzili do usunięcia pomnika. Losów Nowej Huty nie dzieliłem nigdy na socjalistyczne i solidarnościowe, bo zarówno w jednych, jak i w drugich czasach ludzie chcieli żyć lepiej i szczęśliwiej.

To będzie opowieść o ludziach, którzy budowali miasto marzeń i wielki kombinat metalurgiczny dla siebie, aby mieć dom i pracę. Powstało ich wysiłkiem największe w Europie nowe miasto – jedyne w świecie, w którym tak bardzo myślano o mieszkańcach, gdzie miało nie być slumsów ani ciemnych podwórek, podziału na biednych i bogatych. Do dzisiaj słychać tu na każdym kroku – to my zbudowaliśmy Nową Hutę i kombinat, to nasze dzieło okupione nieludzkim wysiłkiem, dbamy o nie, choć nie wszystko wyszło tak, jak chcieliśmy.

Przez długie lata przyjaźniłem się z redaktorem naczelnym wydawanego w Paryżu miesięcznika poświęconego architekturze, Philippem Huguet, rodowitym Francuzem, który zachwycał się Nową Hutą, miastem opartym na figurze pięcioboku, z placem Centralnym, od którego odchodzą promieniście główne arterie, niczym z paryskiego Place de l’Étoile. Gdy jechałem do Paryża, nie prosił o przywiezienie mu polskiej wódki, lecz nowych zdjęć z Nowej Huty, które potem dołączał do swoich artykułów. Dla niego Nowa Huta była jedyną znaną w Europie próbą zbudowania idealnego urbanistycznie miasta, z architekturą będącą połączeniem socrealizmu z polskim barokiem i renesansem.

Tymczasem w ostatnich trzydziestu latach chciano wymazać z pamięci wysiłek tych tysięcy ludzi, którzy przybyli z całej Polski i dzięki swej ciężkiej pracy zaczęli inaczej żyć, wyszli z biedy, nauczyli się czytać i pisać, a miasto stworzyło im szanse na nowe życie. Nadawano nowe nazwy ulicom, likwidowano architektoniczne detale, pamiątkowe tablice i pomniki, plac Centralny nazwano imieniem prezydenta USA Ronalda Reagana. Na siłę zmieniano Nowej Hucie tożsamość, przedstawiano ją jako symbol walki z komunizmem, choć nie bardzo wiedziano, co zrobić z tą zaniedbaną dzielnicą Krakowa, gdzie rosła przestępczość, bezrobocie.

Od prawie pół wieku śledzę losy mieszkańców Nowej Huty i pracowników metalurgicznego kombinatu, pisząc o nich w „Dzienniku Polskim”, „Polityce”, „Życiu Literackim”, „Przeglądzie Tygodniowym”, teraz w „Przeglądzie”. Nieodmiennie fascynowały mnie i fascynują nadal życiorysy tych, którzy owładnięci byli ideą zbudowania idealnego miasta, zapewniającego wszystkim szczęśliwe życie. Choć sam w Nowej Hucie mieszkałem tylko trzy lata, a potem przeprowadziłem się do centrum Krakowa, to poznałem w tej krakowskiej dzielnicy wielu wspaniałych ludzi, którzy do dzisiaj zwierzają mi się ze swoich problemów. A rzecz, która ich teraz najbardziej boli, to wychwalanie tych, którzy obalili tu komunizm, a brak szacunku dla tych, którzy Nową Hutę zbudowali.

Przez lata narosło wiele kłamstw, które chcę wyprostować. Nową Hutę zaprojektowali nie komuniści, lecz absolwenci przedwojennych znakomitych polskich i zagranicznych uczelni, w czasie wojny wielu z nich było żołnierzami Armii Krajowej, walczyło w powstaniu warszawskim, nikt z nich nie należał później do PZPR. Tadeusz Ptaszycki, główny projektant Nowej Huty, urodził się w Petersburgu, gimnazjum kończył w Odessie, politechnikę w Warszawie, w kampanii wrześniowej dowodził kompanią CKM w 21. Pułku Piechoty „Dzieci Warszawy” pod Mławą, Ciechanowem i w Warszawie na Mokotowie. Od listopada 1939 do kwietnia 1945 przebywał w niewoli niemieckiej, w obozach jenieckich Braunschweig, Woldenberg i Murnau. Nigdy nie należał do PZPR.

Wprawdzie Nowa Huta jest przykładem socrealizmu w architekturze, ale ten styl budowania miast z szerokimi arteriami rozchodzącymi się z głównego placu, z budynkami ułożonymi w tzw. jednostki sąsiedzkie, zrodził się w Stanach Zjednoczonych i następnie, w latach trzydziestych XX wieku, znalazł naśladowców w Związku Radzieckim. Attyki na budynkach Nowej Huty nie są kopiami detali architektonicznych z rosyjskich miast, lecz nawiązują stylem do polskiego baroku, do budowli w Krakowie, Tarnowie, Zamościu.

Kombinatem metalurgicznym przez cały okres stalinizmu kierowali przedwojenni inżynierowie. Pierwszym dyrektorem naczelnym budowanej Huty, największej inwestycji Planu 6-letniego, był w latach 1949–1954 Jan Anioła, absolwent Wydziału Budowy Maszyn Politechniki Gdańskiej. Tuż przed wybuchem wojny ochotniczo zgłosił się do 5. Dywizjonu Artylerii Konnej. Ranny w kampanii wrześniowej, przez Węgry przedostał się do Francji do obozu Coëtquidan, gdzie tworzyło się polskie wojsko. Po uderzeniu Niemiec na Francję wraz z 2. Dywizją Strzelców Pieszych gen. Bronisława Prugara-Ketlinga został wysłany na front, a potem był internowany w Szwajcarii. Następnie przedostał się do Anglii, gdzie skierowano go do 4. Dywizji Piechoty Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Do Polski wrócił w 1946 roku.

Chcę w tej książce nieco ostudzić także tych, którzy uważają Nową Hutę za miasto bohaterów, przypisując im ostateczne obalenie w Polsce komunizmu. Strajki w Hucie im. Lenina były rzeczywiście wielkie, brało w nich udział czasem i kilkanaście tysięcy osób, co wynikało z faktu, że był to olbrzymi zakład pracy, zatrudniający 40 tysięcy pracowników. Ludzie byli gotowi na walkę z milicją i ZOMO, chcieli zmian, zarówno w kraju, jak i w ich Hucie. Tym tysiącom strajkujących robotników trzeba oddać honor.

Natomiast trudno mi dostrzec bohaterskich przywódców z „Solidarności”. Nowa Huta nie miała do nich szczęścia, nie pojawił się żaden charyzmatyczny związkowiec, który potrafiłby porwać ludzi, a gdy już myślano, że znalazł się „drugi Wałęsa”, to okazywał się nim zwykły bandzior, kryminalista lub agent kontrwywiadu wojskowego. Dlatego też najważniejsze wydarzenia, jak zakładanie struktur „Solidarności” w 1980 roku czy kierowanie strajkiem na przełomie kwietnia i maja 1988, były dziełem ludzi przypadkowych, nieraz po wyrokach sądowych. Ci, po wyjściu z kryminału, umieli nawiązać kontakt z innymi ludźmi, namówić ich do strajkowania w słusznej sprawie, co wielu nowohuckim działaczom „Solidarności”, uważanym dzisiaj za bohaterów, przychodziło bardzo ciężko.

W najważniejszych dziejowych momentach, we wrześniu 1980 i kwietniu 1988, działacze „Solidarności” przyłączali się do samozwańczych liderów i na cały świat rozpowiadali, że to oni są organizatorami miejscowych protestów. Potem w zakładach pracy Nowej Huty tworzono komisje NSZZ „Solidarności”, ale w mentalności wielu nowych aktywistów pozostały stare nawyki; mówili z dumą, że są z „S”, a myśleli kategoriami z czasów PRL, nadal kombinowali, pili w pracy wódkę, tylko dla swoich wszystko załatwiali.

Zamierzam w tej książce podjąć próbę wyjaśnienia, co stało się powodem, że w nowohuckim kombinacie metalurgicznym, produkującym kiedyś nawet siedem milionów ton stali rocznie, musiano w listopadzie 2019 roku wygasić ostatni wielki piec i zamknąć stalownię. Po heroicznych latach budowy krakowskiej Huty, gdy ludzie nie szczędzili sił, aby krajowi dostarczyć stali, nastała epoka rozprężenia, kradzieży, kombinatorstwa. Tu zgadzam się całkowicie z inż. Zbigniewem Lorethem, wieloletnim dyrektorem inwestycji Huty im. Lenina, który mi powiedział, że kombinat doprowadziły do upadku dwie grupy potakiwaczy. Po pierwszym okresie, kiedy dyrektorami byli przedwojenni inżynierowie, rzetelni, bardzo wymagający, trzymający dyscyplinę, w następnych latach nastawali kolejno dyrektorzy potakiwacze. Początkowo byli przysyłani przez PZPR. Niespecjalnie znali się na robocie, ale robili wszystko, by załoga nie narzekała, chcieli mieć święty spokój. A potem przyszli potakiwacze przysłani przez „Solidarność”, którzy też byli „z klucza”, chcieli dobrze żyć z załogą, szli na ustępstwa, rozdawali pieniądze. Jedni do drugich byli bardzo podobni, przymykali oczy na rozkradanie Huty, dbali o interesy swoich mocodawców z PZPR i „Solidarności”, a także o swoje własne. Te dwie grupy potakiwaczy, zdaniem Loretha, załatwiły krakowski kombinat.

Dla mnie nie istnieje podział na Nową Hutę sprzed roku 1989, tę potępioną, i na tę dzisiejszą, która wychowała pogromców komunizmu. W tej książce wykorzystuję notatki z setek rozmów z mieszkańcami i pracownikami kombinatu przeprowadzanych w różnych latach. Nie będzie tu mowy tylko o rzeczach dobrych, nie chodzi o budowanie Nowej Hucie pomnika, bo jak w każdym środowisku tu również byli ludzie źli, kombinatorzy, bandyci, mordercy, alkoholicy. Magią tego miejsca są prości ludzie, pochodzący z bardzo biednych rodzin, którzy uwierzyli w możliwość zbudowania idealnego miasta i temu celowi poświęcili całe swoje życie.

To właśnie im, kiedyś przodownikom pracy, wychwalanym, odznaczanym, pieszczonym przez władzę, a dzisiaj zapomnianym i zepchniętym na historyczny margines z powodu nowych wartości, ale również tym, którzy z wypaczeniami socjalizmu w tym mieście od dawna walczyli, poświęcam tę książkę.

SZCZĘŚCIE DLA WSZYSTKICH

Gazety i rozgłośnie radiowe poinformowały, że 24 lutego 1949 roku, w czasie obrad sekretariatu Komitetu Centralnego PZPR zapadła decyzja o budowie we wsi Mogiła pod Krakowem kombinatu metalurgicznego i miasta, o nieustalonej jeszcze nazwie, w którym zamieszkają przyszli pracownicy. To będzie pierwsze w Polsce prawdziwie socjalistyczne miasto, bez podziału na bogate centrum i dzielnice proletariackie, z komfortowymi domami otoczonymi zielenią, wieloma sklepami, żłobkami, przedszkolami, szkołami, domami kultury, kinami, stadionami sportowymi, parkami. W tym mieście wszyscy będą sobie równi, nie będzie podziału na biednych i bogatych.

Przygotowania założeń urbanistycznych i projektu tej największej w dziejach Polski inwestycji miejskiej, przewidzianej początkowo na 60 tysięcy mieszkańców, a dzisiaj trzystutysięcznej dzielnicy Krakowa, podjęła się grupa architektów z inż. Tadeuszem Ptaszyckim na czele. Do swojego zespołu Ptaszycki przyjmował architektów po studiach na najlepszych europejskich uczelniach, kolegów przybyłych z Londynu, choć mieli w papierach, że nie popierają władzy ludowej. Dla niego liczyły się umiejętności, a nie poglądy i przynależność partyjna. Tadeusz Ptaszycki od czasów szkolnych działał w harcerstwie, w warszawskiej „Czarnej Jedynce”, gdzie poznał swoją przyszłą żonę Annę. Obydwoje zostali harcmistrzami i razem ukończyli studia architektoniczne. Po ślubie w 1936 roku otworzyli w Warszawie własne biuro projektowe. We wrześniu 1939 roku Ptaszycki dowodził kompanią CKM 21. Pułku Piechoty „Dzieci Warszawy”. W październiku trafił do niewoli. W niemieckim oflagu uczył swoich kolegów rysunku, prowadził wykłady z architektury i budownictwa. Tuż po wyzwoleniu, dzięki znajomości z ministrem odbudowy, a potem budownictwa, gen. Marianem Spychalskim, kolegą z lat szkolnych, Ptaszycki został generalnym projektantem odbudowy Wrocławia. W 1949 roku, gdy rząd zatwierdził budowę wielkiej huty pod Krakowem i ogłosił konkurs na projekt zlokalizowanego w pobliżu miasta, jury złożone ze znanych architektów uznało, że przedstawiona przez Tadeusza Ptaszyckiego koncepcja tego przyszłego miasta jest najciekawsza. Wkrótce przeniósł się z Wrocławia do Krakowa. Bardzo szybko skompletował zespół i przystąpił do pracy nad projektem, który wkrótce stanie się najważniejszym dziełem jego życia – nowym polskim miastem podziwianym przez urbanistów i architektów z całego świata.

Inżynier Ptaszycki, który sprawdził się już przy odbudowie Wrocławia, cieszył się wielkim autorytetem i dzięki temu władze PRL dały mu dużą swobodę przy projektowaniu Nowej Huty. Mógł więc wymyślać ozdobne arkady z greckimi kolumnami, centrum administracyjne Huty przypominające wenecki Pałac Dożów, ozdobne attyki inspirowane polskim barokiem i renesansem, dekoracyjne latarnie. Warunek był jeden – to ma być pierwsze w Polsce socjalistyczne miasto, o zupełnie innych stosunkach społecznych łączących ludzi, musi służyć mieszkańcom i być zgodne z dyrektywami zatwierdzonymi przez sekretariat KC PZPR. W partyjnych dokumentach czasami pisano: „Nowa Huta – socjalistyczne miasto wiecznej szczęśliwości”. Władze chciały zapewnić mieszkańcom życie w znakomitych warunkach i dobrze płatną pracę w hutnictwie. Takie też były zapewnienia w ogłoszeniach i na plakatach rekrutujących przyszłych budowniczych Nowej Huty. W tym tworzonym od podstaw mieście mieli mieszkać sami szczęśliwi ludzie, nowi obywatele socjalistycznego państwa.

Bloki Nowej Huty wznoszono z niespotykaną szybkością i entuzjazmem. Co chwilę prasa informowała o kolejnych zobowiązaniach podejmowanych dla uczczenia państwowych świąt: 1 Maja, 22 Lipca czy rocznicy rewolucji październikowej. Przed 1 maja 1950 roku „Gazeta Krakowska” pisała: „Murarze zobowiązali się wykonać po 5 m. kw. muru na jednego murarza, czyli około 200 proc. normy. Tynkarze, poza normalną pracą, zobowiązali się dodatkowo wykonać po jednej kondygnacji muru na każdy zespół. Brygada posadzkarzy Sylwestra Mularza zobowiązała się wykonać swoje posadzki w terminie do 1 Maja. Blacharze zobowiązali się wykonać po 130 proc. normy. To samo betoniarze. Elektrycy zobowiązali się wykonać instalację w jednym budynku ponad plan. Tym samym zostanie przed 1 Maja ukończonych dodatkowo 5 budynków”.

Dwa miesiące później, 14 lipca 1950 roku, najsławniejszy przodownik pracy, murarz Piotr Ożański z 51. Brygady ZMP, pierwowzór postaci Birkuta w filmie Andrzeja Wajdy Człowiek z marmuru, pobił murarski rekord, układając wraz ze swoją brygadą w ciągu ośmiu godzin 34 tysiące cegieł i wykonując 525 procent normy. Za kilka miesięcy, 28 października 1950 roku, z okazji 33. rocznicy rewolucji październikowej, 12-osobowy zespół murarski 51. brygady ZMP Piotra Ożańskiego i Stanisława Szczygły w czasie ośmiogodzinnego dnia pracy wbudował w murach zewnętrznych i ścianie działowej 66 232 cegieł.

W lipcu 1950 roku, w wywiadzie dla „Sztandaru Młodych” Tadeusz Ptaszycki, główny projektant Nowej Huty, powiedział: „To pierwsze miasto bez ciasnych podwórek i ciemnych oficyn. [...] Każde z mieszkań zaopatrzone będzie w centralne ogrzewanie, instalację elektryczną, gazową i wodę. Wszystkie domy będą zradiofonizowane. Na każdej klatce schodowej będzie telefon. Poszczególne osiedla będą posiadać swoje żłobki i przedszkola. Każda zaś dzielnica otrzyma własny dom towarowy, ośrodek kultury, boisko sportowe, szkołę, kino, bibliotekę, teatr oraz lokale klubowe”.

Po roku, w tygodniku „Budujemy Socjalizm” (nr 30/1951) inż. Lech Michał Rościszewski, członek zespołu Tadeusza Ptaszyckiego z krakowskiego „Miastoprojektu”, tłumaczył, dlaczego projektuje Nową Hutę: „Na pytanie jednego z zagranicznych dziennikarzy, po co właściwie budujemy socjalizm, Stalin odpowiedział: «Socjalizm budujemy, aby żyć dobrze i wesoło». To najprostsze ujęcie celów socjalizmu znajduje swój wyraz we wszystkich budowach socjalizmu w naszym kraju”. Dalej inż. Rościszewski wyjaśnia, na czym polegają założenia programowe nowego socjalistycznego miasta: „Wielki nacisk położono na utrzymanie i wzmocnienie więzi rodzinnej – stąd wszystkie ośrodki grupują się w pobliżu mieszkania – jadłodajnia osiedlowa, w której przy wspólnym stole zasiądą powracający z pracy rodzice i ze szkół i przedszkoli ich dzieci, czy też wydawanie w tych lokalach gotowych posiłków do domów, co zastąpi stołówki w miejscu pracy”.

Po niespełna dwóch latach na łamach „Budujemy Socjalizm” (nr 2/1953) ukazał się artykuł E. Barańskiej Rośnie miasto szczęśliwych ludzi. Autorka pisze:

Nowa Huta to pierwsze w dziejach Polski miasto nowych ludzi – miasto robotników i chłopów, których niejednokrotnie, przez szereg przedwrześniowych lat ucisku, ciemnoty i nędzy, więziły ciemne mury ponurych piwnicznych izb. Obecnie w Polsce Ludowej oni budują własnymi rękami swą lepszą i szczęśliwszą przyszłość. Miasto Nowa Huta i jego piękne, superkomfortowe jasne i słoneczne bloki – oto mieszkania dzisiejszego świata pracy. Bohaterscy budowniczowie Nowej Huty, którzy w poważnej większości rekrutują się z ludzi pochodzenia wiejskiego, których niejednokrotnie za czasów sanacji dręczyła uporczywa nędza i głód ziemi, mogli właśnie dopiero w Polsce Ludowej znaleźć pracę i zdrowe, słoneczne mieszkania dla swych dzieci. Budują swą przyszłość w niezwykłym i niespotykanym dotąd tempie dlatego, że doceniają wszystko to, co im dała Polska Ludowa. I właśnie z ich świadomości rosną domy. O swych przejściach i życiu za czasów przedwrześniowej Polski kapitalistycznej i o obecnym życiu jeden z budowniczych Kombinatu Nowej Huty, ob. Stefan Kuczek powiedział: „Przez szereg lat rządów sanacyjnych nie było dla mnie pracy, mieszkałem w ciemnej norze z czworgiem dzieci w jednej z zacofanych wsi kieleckich, przymierając z głodu. Nędzny skrawek ziemi nie mógł wyżywić tak licznej rodziny. Troje moich dzieci zapadło na gruźlicę i w krótkim czasie zabrała ich śmierć. Po śmierci ostatniego dziecka nie miałem pieniędzy na jego pochowanie, a ksiądz powiedział mi: Jak nie masz pieniędzy, to pochowaj sobie dziecko pod gruszką”.

O szaleńczym tempie, w jakim była budowana Nowa Huta, opowiadał mi zmarły w 2006 roku Bolesław Skrzybalski z krakowskiego „Miastoprojektu”, zastępca inż. Ptaszyckiego, absolwent Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej, w czasie wojny żołnierz Armii Krajowej, ps. „Ryś”, walczył w powstaniu warszawskim. Zlecony mu projekt osiedla Ogrodowego inż. Skrzybalski wykonał w sześć dni. Trzy dni zajął mu projekt urbanistyczny, przez następne dwa dni dobierał gotowe projekty architektoniczne bloków, wykonane jeszcze przed wojną przez inż. Franciszka Adamskiego dla Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Te proste wielorodzinne domy, maksymalnie trzykondygnacyjne, ze spadzistymi dachami, luźno zlokalizowane w przestrzeni i otoczone zielenią, stawiane były w Nowej Hucie na najstarszych osiedlach – Willowym, Na Skarpie, Krakowiaków, Sportowym, Ogrodowym. Gdy szóstego dnia oddał projekt, to jeszcze tego samego dnia geodeci zaczęli tyczyć teren. Po roku do budynków na osiedlu Ogrodowym wprowadzali się już mieszkańcy.

Mimo wielu kłopotów wynikających z braku odpowiedniej ilości materiałów budowlanych i fachowców, głównie inżynierów, w Nowej Hucie z każdym miesiącem przybywało coraz więcej bloków, ludzie byli bardzo zadowoleni z mieszkań i stosunkowo nieźle zarabiali. Tylko z realizacją opracowanego przez polityków i socjologów programu nowego typu socjalistycznego modelu wspólnotowego życia nie było najlepiej. Jak się okazało, łatwiej jest zbudować miasto niż stworzyć nowego obywatela. Mieszkańcy Nowej Huty nigdy nie zaakceptowali wielu pomysłów, które zdaniem partyjnych działaczy miały im usprawnić życie, dać więcej czasu na wypoczynek, zacieśnić więzi sąsiedzkie na osiedlu.

Nie wypalił program budowy osiedlowych stołówek, które miały zwolnić kobiety z obowiązku gotowania posiłków w domu. Zamiast stać przy garnkach, będą mogły pójść z rodziną do stołówki i tym samym mieć więcej czasu na wypoczynek. Na każdym osiedlu oddawany był do użytku wielki lokal przeznaczony na osiedlową jadłodajnię. Wszystkie stołówki miały być zaopatrywane w półprodukty z centralnej bazy w Krzesławicach, gdzie między innymi miała znajdować się Centralna Skrobalnia Ziemniaków.

Partia liczyła, że kobiety ten program przyjmą z entuzjazmem. Po wielu miesiącach przygotowań żadna z osiedlowych stołówek nie ruszyła, bo nie było chętnych na osiedlowe jedzenie. Większość pracowników kombinatu i innych przedsiębiorstw korzystała ze swoich stołówek w zakładach pracy, a wieczorem żony chciały same mężom gotować. Nie udało się ich przekonać, że władza chce im pomóc.

Każde osiedle miało mieć jedną elegancką restaurację. Otwierane były z wielką pompą i po kilku miesiącach zamykano je z powodu braku konsumentów, bo robotnicy do tych restauracji przychodzili tylko na piwo lub wódkę. Aby lokale nie przekształcały się w zwykłe knajpy, podnoszono ceny alkoholu. Wtedy ludzie przestawali do nich chodzić, kupowali butelkę i pili pod chmurką. Dlatego po pewnym czasie te lokale zamykano.

Z dawnych restauracji została tylko „Stylowa” przy alei Róż, w pobliżu placu Centralnego, która do dzisiaj funkcjonuje dzięki temu, że zarówno jadłospis, jak i cały wystrój wnętrza, łącznie z meblami, żyrandolami, sztukateriami, jest taki sam jak w 1956 roku, gdy lokal otwierano. Restauracja reklamuje się, że dla tych, którzy chcą poczuć dawny klimat Nowej Huty, organizuje przyjęcia „w stylu PRL” i goście są przenoszeni w „czasy świetności socjalizmu polskiego”. Stąd też sporo tu zagranicznych turystów, którzy chcą poczuć tamtą atmosferę. Jak kiedyś powiedziała Krystyna Zachwatowicz, żona Andrzeja Wajdy, turyści do „Stylowej” przychodzą ze względu na „peerelowski koloryt”.

Przed likwidacją obroniły się tylko bary mleczne, z kultowym „Centralnym” też przy alei Róż, nieprzerwanie czynnym od 1956 roku, z tymi samymi meblami co dawniej i pierogami ręcznie lepionymi według receptury z tamtych czasów. Ten bar też gra na ludzkich sentymentach, nic nie ulepsza, nie zmienia. Jego pracownicy mówią, że bar jest trwalszy od Lenina, którego pomnik stał w pobliżu i został usunięty. Pierogów nikt nie śmiał ruszyć.

Każdy blok mieszkalny musiał mieć w piwnicy pomieszczenie na pralnię do zbiorowego korzystania przez mieszkańców, wyposażoną w kilka gniazd elektrycznych i z podłączeniem wody. Pralki wirnikowe, bo automatycznych wtedy jeszcze nie było, miały zakupić komitety blokowe. Wypraną odzież lub pościel mieszkańcy mieli przenosić do zlokalizowanych na strychu suszarni. Uznano, że to powinno być dobre rozwiązanie, bo pralki są zbyt drogie i trudno dostępne.

Ale „program pralni domowych”, bo tak się to nazywało, także nie wypalił. Komitety blokowe nie chciały kupować importowanych pralek wirnikowych lub polskich SHL „Frania”, które w 1953 roku zaczęto produkować w Kielcach. Mieszkańcy nie byli zainteresowani tymi nowościami i woleli prać ręcznie w wannach. Pomieszczenia przeznaczone na pralnie stały puste i były dewastowane. Z suszarniami na strychach było trochę lepiej, ale wkrótce i tam przestano wieszać pranie. Stąd też pomieszczenia pralni i suszarni zaczęto przeznaczać na inne cele.

Za dużo w Nowej Hucie wybudowano żłobków i niektóre budynki trzeba było zamienić na przedszkola. Planiści nie przewidzieli, że matki będą wolały dzieci pozostawiać pod opieką babci lub dziadka, niż oddać do żłobka. Choć z każdym rokiem nowo narodzonych dzieci przybywało, to rodzice bardzo podejrzliwie patrzyli na powierzanie wychowania dzieci instytucjom państwowym.

Na każdym osiedlu musiała być zaprojektowana duża świetlica, w której mieszkańcy mieli spędzać czas po pracy, rozmawiać ze znajomymi, słuchać wykładów, uczestniczyć w dyskusjach. Tymczasem do świetlic mało kto przychodził i wszystkie zostały zamknięte, a ich lokale wynajęto. Robotnicy woleli siedzieć na miejskich ławkach lub gdzieś w krzakach pić wódkę z kolegami. Dopiero dzisiaj, gdy hutnikom i budowlańcom przybyło lat i poczuli, co to jest samotność, zaczynają szukać towarzystwa i spotykają się w klubach osiedlowych i Centrach Aktywności Seniora.

Wszyscy mieszkańcy Nowej Huty mieli posiadać umiejętność czytania i pisania. Zarówno wśród robotników przybywających do pracy w Nowej Hucie, jak i wśród junaków Służby Polsce, wielu było analfabetów. Organizowano dla nich kursy początkowego nauczania. Z powodu niewystarczającej liczby nauczycieli, w brygadach junackich zajęcia prowadzili starsi koledzy junaków po odbyciu krótkiego kursu przygotowawczego.

Jan Ledkiewicz, podinspektor do walki z analfabetyzmem w Nowej Hucie, napisał w tygodniku „Budujemy Socjalizm” (nr 19/1951): „Walkę z analfabetyzmem musimy tym bardziej wzmóc, gdyż zdajemy sobie sprawę, że każdy analfabeta wyrwany z ciemności i zacofania kulturalnego przyczynia się do ogólnonarodowego frontu walki o pokój i Plan 6-letni. Obowiązkiem każdego agitatora partyjnego, męża zaufania, kierownika zakładu, brygadzisty, majstra, jest kierowanie każdego analfabety na kurs początkowego nauczania”.

W swym artykule Ledkiewicz apeluje do organizacji partyjnych, które „muszą stać się motorem dokonujących się codziennych przemian w Nowej Hucie. Muszą one dopilnować, aby analfabeta miał dobrą opiekę i stałą pomoc w nauce czytania i pisania. Po każdym 8-godzinnym dniu pracy powinna być dla nich udostępniona biblioteka, poprzez którą mogliby bardziej wyrabiać swoje umiejętności czytania i pogłębiać nabyte wiadomości”. Swój artykuł kończy optymistycznym stwierdzeniem: „Z tych byłych analfabetów na terenie Nowej Huty niewątpliwie wyrosną przodownicy pracy, racjonalizatorzy, brygadziści i majstrzy. Staną się oni wszyscy budowniczymi Polski Ludowej i zrozumieją oni, że Nowa Huta otworzyła im drogę do awansu społecznego i stworzyła nieograniczone możliwości rozwoju”.

Mieszkańcy Nowej Huty, poza dużymi świetlicami, mieli się także spotykać w zaplanowanych na wszystkich osiedlach tzw. czerwonych kącikach – niewielkich pomieszczeniach przewidzianych na kameralne spotkania sąsiadów czy lokatorów hoteli robotniczych, dokąd codziennie była dowożona świeża prasa. W artykule Czerwone kąciki – ośrodkami życia kulturalnego tygodnik „Budujemy Socjalizm” poinformował czytelników, że w 1951 roku na terenie miasta powstało kilkadziesiąt nowych świetlic i 11 tzw. czerwonych kącików. Wszystkie czerwone kąciki zostały objęte nadzorem ze strony Wydziału Kultury i Oświaty Powiatowej Rady Związków Zawodowych. Redakcja zauważa jednak, że nie wszystkie czerwone kąciki działają prawidłowo. Do takiego kącika w bloku nr 5 na osiedlu „A0” nikt nie zagląda, choć jest tam biblioteczka, ławki, szafy, miał tam działać chór i zespół głośnego czytania. Zupełnie inaczej jest w położonym w sąsiedztwie bloku nr 3. Tam czerwony kącik tętni życiem. Mieszkańcy bloku zrzucili się po kilkanaście złotych i kupili radioodbiornik, teraz mogą słuchać wiadomości i muzyki. Grają w szachy, warcaby, inne gry, czytają gazety, prowadzą ożywione dyskusje. Taki czerwony kącik zapewnia mieszkańcom przyjemną i pożyteczną rozrywkę po całodziennej pracy.

Czerwone kąciki, jak stwierdza redakcja „Budujemy Socjalizm”, odgrywają „poważną rolę w wychowywaniu nowych kadr i szkoleniu ich w duchu marksizmu, są czynnikiem, który mobilizuje do walki o Plan 6-letni i do walki o pokój”. Zdaniem redakcji dotychczasowe dyskusje prowadzone w czerwonych kącikach potwierdziły, że „budowniczowie Nowej Huty będą wytrwale walczyć o pokój, będą bić się o to, aby swą pokojową pracą udaremnić zbrodnicze zamierzenia podżegaczy wojennych”.

Opiekę nad czerwonymi kącikami powierzono etatowym świetlicowym, z których każdy otrzymał nadzór nad dwoma kącikami. Mieli organizować odczyty, pogadanki, zbiorowe czytanie książek, tworzenie zespołów artystycznych. Wyniki ich pracy były jednak marne. Pomysł skoncentrowania życia towarzyskiego w osiedlowych świetlicach i czerwonych kącikach nie wypalił. Z każdym miesiącem coraz mniej mieszkańców przychodziło czytać darmowe gazety, dyskutować z sąsiadami czy słuchać czytanych na głos książek. Wszystkie czerwone kąciki zostały szybko zlikwidowane.

Telewizji w 1950 roku jeszcze nie było, mało kto dysponował radioodbiornikiem, niezbyt chętnie czytano ukazującą się od lipca 1950 roku miejscową gazetę „Budujemy Socjalizm”, w której pokazywano przykłady wzorowych obywateli socjalistycznego państwa, przodowników, rekordzistów w układaniu cegieł. Uznano zatem, że najlepszym sposobem na prawidłowe funkcjonowanie partyjnej propagandy i agitacji jest rozwój radiofonii przewodowej.

Nowa Huta miała być pierwszym w Polsce miastem całkowicie zradiofonizowanym. Głośniki o wymiarach 20 cm x 30 cm, zwane kołchoźnikami, miały być w każdym mieszkaniu, sklepie, biurze, punkcie usługowym, u fryzjera i u szewca. Wybudowano budynek centralnego radiowęzła. Pracownicy Państwowego Przedsiębiorstwa Radiofonizacji Kraju doprowadzili kable do osiedli A0, A1, A Zachód i C1. Prace jednak wstrzymano, bo wystąpiły kłopoty z produkcją 12-żyłowych kabli. Głośniki miały pokrętło pozwalające na wybranie jednego z sześciu programów. Pierwsze trzy programy w „kołchoźniku” były zarezerwowane dla audycji Polskiego Radia, choć wtedy radio miało tylko dwa programy, a więc myślano perspektywicznie. Czwarty program miał być lokalny i informować, co się dzieje w Nowej Hucie, piąty, nazwany zagranicznym, miał podawać, co słychać u sąsiadów, czyli w krajach obozu socjalistycznego. Wreszcie szósty – wyłącznie muzyczny. Nowohucianie czekali na głośniki i żartowali, że gdy odwrócą „kołchoźnika” do góry nogami, to usłyszą siódmy program – „Wolną Europę”. W pierwszych nowohuckich mieszkaniach długo jeszcze ze ścian sterczały kable. Głośników nigdy nie przywieziono.

Program radiofonizacji okazał się wielką klęską. Nie przewidziano, że w sklepach pojawią się tanie polskie radioodbiorniki „Pionier” i „Aga”, na których, przez niedopatrzenie władz, można było słuchać większej liczby stacji, łącznie z „Wolną Europą”, w pasmach 16 i 25 m. Dopiero w czerwcu 1953 Urząd Rady Ministrów wydał ściśle tajną instrukcję nr 418/53 nakazującą producentom odbiorników radiowych dokonanie takich zamian konstrukcyjnych, aby na falach krótkich można było odbierać audycje tylko w paśmie od 31 do 51 m.

Spędzanie wolnego czasu też było zaplanowane. Mieszkańcy Nowej Huty mieli do dyspozycji dużo terenów zielonych ze ścieżkami spacerowymi, dwa stadiony, baseny, biblioteki, teatr, ogródki działkowe. W niedziele mieli spotykać się na placu Defilad, który do dzisiaj nie powstał, aby tam uczestniczyć w koncertach, występach artystów, kiermaszach, imprezach politycznych. Tymczasem ludzi ciągnęło do kościoła. Wielu robotników wierzyło nie tylko „Wolnej Europie”, ale i we wszystko, co księża mówią z ambony.

Poza dwoma starymi kościołami w Mogile i Czyżynach, oddalonymi znacznie od centrum, nie było żadnego kościoła, bo socjalistyczne miasto miało mieć charakter świecki. Mieszkańcy zaczęli więc upominać się o budowę świątyń, a gdy władze nie chciały o tym słyszeć, 27 kwietnia 1960 roku kilka tysięcy osób stanęło do walki z uzbrojonymi milicjantami w obronie drewnianego krzyża, który wskazywał miejsce budowy pierwszego kościoła w Nowej Hucie, na rogu ulic Marksa i Majakowskiego. Byli ranni po obydwu stronach konfliktu, blisko pół tysiąca osób aresztowano.

Potem władze dały sobie spokój ze świeckością Nowej Huty, zaczęto wydawać zezwolenia na budowę nowych świątyń i powstawały gigantyczne kościoły z olbrzymimi plebaniami, salami wykładowymi. Jeszcze większego przyspieszenia budownictwo sakralne nabrało w okresie przemian ustrojowych, kiedy to często byli sekretarze PZPR odchodzili z partii i przechodzili do rad parafialnych.

Pomału zaczęto w Nowej Hucie rezygnować z budowy piwnicznych schronów przeciwlotniczych. Taki schron musiał być pod wybranymi gmachami na każdym osiedlu. Ich budowa sporo kosztowała, bo strop i ściany miały konstrukcję żelbetową, drzwi były gazoszczelne, wentylacja mechaniczna, musiał też być system łączności przewodowej oraz awaryjne wyjście tunelowe. Dzisiaj kilka z tych schronów, między innymi pod dawnym kinem „Światowid”, gdzie mieści się teraz Muzeum Nowej Huty, stanowi atrakcję turystyczną.

Autorzy przygotowanego w 1949 roku programu dla nowego miasta założyli, że mieszkańcy do pracy będą jeździć wyłącznie autobusami, tramwajami lub rowerami i nie zaplanowali żadnych parkingów publicznych na ulicach, a w garażach pod blokami przewidzieli tylko 14 miejsc postojowych na 1000 mieszkańców. Działacze partyjni chwalili się, że to i tak wielki postęp, gdyż w przedwojennej Polsce jeden samochód przypadał na 25 tysięcy obywateli. Jak mi opowiadał inż. Skrzybalski, w krakowskim „Miastoprojekcie” dobrze wiedziano, że wkrótce musi nastąpić w Polsce rozwój motoryzacji i parkingi staną się niezbędne. Dlatego też zaprojektowali bardzo szerokie ulice i dzięki temu dzisiaj w Nowej Hucie jest dużo miejsc postojowych dla samochodów.

Natomiast niespodziewanie proroczy okazał się program ścieżek rowerowych. Od wielu lat praktycznie do każdego miejsca w Nowej Hucie można dojechać rowerem, żadne polskie miasto nie ma tak dużej liczby tras rowerowych. To jeden z nielicznych programów, który przetrwał próbę czasu i do dzisiaj cieszy się dużym powodzeniem.

Do dzisiaj też mieszkańcy Nowej Huty wdzięczni są projektantom za miejską zieleń. Nie szczędzono pieniędzy na parki, zielone skwery, aleje spacerowe. Gdzie tylko były możliwości, sadzono drzewa i efekty tworzenia tego „miasta ogrodu” widać nadal na każdym kroku. Prezydent Krakowa Jacek Majchrowski powiedział niedawno, że Nowa Huta jest jedyną dzielnicą, której mieszkańcy nie przychodzą do niego z prośbą o nasadzenie nowych drzew, najwyżej zwracają się o zgodę na przycinkę gałęzi, które utrudniają dostęp światła słonecznego do ich mieszkań.

Czy zatem obecni mieszkańcy Nowej Huty, miasta stworzonego od podstaw, o zupełnie nowych stosunkach społecznych, nowym stylu życia, są dzisiaj szczęśliwi? Co z tym rajem? Co z niego zostało?

O dzień dzisiejszy mieszkańców Nowej Huty zapytałem Macieja Mieziana, kustosza Muzeum Nowej Huty, które powstało 1 marca 2019 roku w wyniku połączenia Muzeum PRL z nowohuckim oddziałem Muzeum Historycznego Miasta Krakowa; zlokalizowane jest w dawnym kinie „Światowid”. Odpowiedział mi:

– Nowa Huta, dzielnica Krakowa, jest dzisiaj zwykłym miastem, z takimi samymi problemami jak wszędzie. Z każdym rokiem jest lepiej, ludzie chcą tu mieszkać, szukają spokoju, jest dużo zieleni. W centrum Krakowa na każdej ulicy są hostele, restauracje, bary i kluby, wrzaski trwają do samego rana. Tutaj turyści jeszcze nie dotarli. Nie ma też żadnych problemów związanych z wyrzucaniem ludzi z mieszkań, bo wszystkie budynki były państwowe.

– Czy dawniej był tu raj?

– To było miasto szczęśliwych ludzi. Budowniczowie kombinatu i miasta dostawali mieszkania, nie było podziałów na centrum i zaniedbane przedmieścia, ulice były szerokie, dużo zieleni, sporo kin, domów kultury. Nie było podziałów na biednych i bogatych. Robotnicy mieli możliwość dorobienia sobie na boku, a kierownicy, choć ich pensje były trochę wyższe, takiej możliwości nie mieli. Nie było więc podziału na bogatych kierowników i biednych robotników. Wszyscy mieszkali w tych samych warunkach, w tych samych blokach, w podobnych mieszkaniach. Nie było slumsów, zaniedbanych osiedli. Może na tym kończyła się ich szczęśliwość?

PIERWSZE LATA BUDOWY NOWEJ HUTY

Plakat z wezwaniem „Kolego! Chodź z nami budować Nową Hutę”. Autor projektu i czas powstania nieznany, Polish Art Corner

Wraz z rozpoczęciem 23 czerwca 1949 r. prac budowlanych we wsi Mogiła do przyszłej Nowej Huty przybywają pierwsi ochotnicy. Fot. Stanisław Senisson, 1949, Muzeum Historii Krakowskiego Towarzystwa Fotograficznego; reprod. za: Pejzaż miejski: 55 lat Nowej Huty, Kraków, Nowohuckie Centrum Kultury 2004

Pierwsi ochotnicy. Fot. Stanisław Senisson, 1949, Muzeum Historii Krakowskiego Towarzystwa Fotograficznego; reprod. za: Pejzaż miejski...

Powitanie młodzieży z krakowskiej organizacji ZMP, skierowanej do pracy w Nowej Hucie. Fot. październik 1952, PAP/CAF/Otto Link

Kobieca brygada murarska Eleonory Bolak, z majstrem Karolem Adamskim, na budowie osiedla C-2 (os. Górali i Krakowiaków). Fot. sierpień 1952, PAP

Plac budowy osiedla Nowa Huta. Fot. Wojciech Łoziński, początek lat 50., Miastoprojekt Kraków; reprod. za: Nowa Huta: Architektura i twórcy miasta idealnego. Niezrealizowane projekty, Kraków, Muzeum Historyczne Miasta Krakowa 2006

Junacy z brygady Służby Polsce przy budowie bloku mieszkalnego. Fot. W Łoziński, 1952, Miastoprojekt Kraków, ze zbiorów A. Sitarskiego; reprod. za: Pejzaż miejski...

Prace murarskie na jednym z osiedli mieszkaniowych. Fot. Henryk Hermanowicz, lata 50./60., Muzeum Historyczne Miasta Krakowa

Na budowie, praca przy taśmociągu do przewożenia cegieł. Fot. Henryk Hermanowicz, lata 50./60., Muzeum Historyczne Miasta Krakowa

Piotr Ożański, w młodości murarz, przodownik pracy. Pierwowzór Mateusza Birkuta z filmu Człowiek z marmuru Andrzeja Wajdy. Fot. Stanisław Gawliński, lata 70., FOTONOVA

W KUFAJKACH I GUMIAKACH

O tym, ile trzeba było mieć sił i zdrowia, aby zbudować nowe miasto i wielką hutę, wiedzą tylko ci, którzy tu byli od początku. Każdy chciał mieć raj na ziemi, własne mieszkanie i dobrą pracę, ale na początku wytrzymywali tylko najwytrwalsi, warunki pracy były bardzo ciężkie. Jednym z pierwszych był przybyły wczesną wiosną 1950 roku elektryk Szczepan Brzeziński.

Pierwsze skierowanie na nocleg Brzeziński otrzymał do hotelu junaków w Czyżynach. W dużych halach fabrycznych były sale mieszczące 100, 120 i nawet 400 łóżek. Zamieszkał w takiej ze 120 towarzyszami. – W salach bardzo dokuczały nam głośniki – wspominał. – Człowiek chciał się po pracy zdrzemnąć, a tu jakiś prelegent urządzał sobie pogadankę. Brało się wtedy gumiaka i przywalało w głośnik, aż spadł.

Łaźnia była na zewnątrz budynku, ogrodzona plandekami, aby nikt nie podglądał. Pracujący cały czas motor tłoczył wodę do natrysków. Na zewnątrz budynku były też ustępy. Wykopano wielki długi rów i ustawiono zbudowane z drzewa latryny, jak w wojsku.

Mieszkając w Czyżynach, Brzeziński jadał w tamtejszej stołówce. W okienku podawał bloczek, brał dwie aluminiowe michy i do jednej dostawał półtorej chochli zupy, do drugiej chochlę ziemniaków, trochę sosu, mięsa, sałaty. Prowiant na kolacje i śniadania kupował w sklepie, gdzie na sąsiednim stoisku leżały zegarki, tkaniny, radioodbiorniki. Ponieważ Huta była wtedy lepiej zaopatrzona niż Kraków, kilka razy dla znajomych z miasta kupował tu flanelę, a innym razem dla pewnego inżyniera przywiózł radio. W Krakowie takie radio było szczytem marzeń, w Nowej Hucie wystarczyło pokazać kartę meldunkową, aby je kupić. Ale byli i tacy, którzy w ogóle nie stołowali się na terenie budowy, tylko raz w tygodniu przywozili z domu spory zapas kiełbasy, boczku i chleba.

Obowiązującym strojem na każdą okazję była kufajka i gumiaki. Tylko kobiety, operatorzy koparek i kierowcy otrzymywali buty filcowe. Kto wstydził się jechać w gumiakach do Krakowa, w pociągu zmieniał cholewy na półbuty, a w drodze powrotnej znowu zakładał gumiaki. W kufajce chodziło się nie tylko do pracy, ale na zakupy, na występy. Do teatru „Nurt” gumiaki trzeba było koniecznie wypastować czarną pastą. Dopiero, gdy zrobiono dojścia do budynków i powstały pierwsze ulice, można było pochodzić w trochę porządniejszych butach. – Najgorzej było z waciakami w lecie – tłumaczył Brzeziński – gdyż nie wiedzieliśmy, gdzie je trzymać. Przenosiliśmy je z pakamery do pakamery. W jesieni trzeba było coś pokombinować, aby otrzymać nowe. Włos obowiązywał nieco dłuższy i koniecznie nasmarowany brylantyną, aby się dobrze błyszczał. Na włosy zakładaliśmy też aluminiowe zygzakowate spirale albo siatki z cienkich nitek.

Latem 1952 i 1953 roku strojem wyjściowym był duży czarny kapelusz sombrero i do tego koszulka w poprzeczne paski. Dopiero na nią nakładało się normalną koszulę. Obowiązywały wąskie spodnie, buty na wysokich obcasach i kolorowe skarpetki, dziewczyny chodziły w bluzkach w poprzeczne paski i wąskich spódniczkach. Najwięksi nowohuccy eleganci ubierali się w prywatnych krakowskich sklepach i zawsze przywozili stamtąd coś nowego. Dopiero w latach 1954 i 1955 zostały otwarte w Nowej Hucie pierwsze duże sklepy odzieżowe i waciaki zaczęły pomału znikać z ulic.

W listopadzie 1950 roku Szczepana Brzezińskiego przeniesiono do trochę mniejszej sali w Czyżynach, a dopiero po roku pracy skierowano go do hotelu na osiedlu Na Skarpie, gdzie zamieszkał w kuchence razem z kolegą Piotrkiem. – Nie było budynków wznoszonych specjalnie na hotele, spaliśmy w normalnych mieszkaniach. W pokojach mieszkało po 10–12 osób, w kuchenkach dwie lub trzy. Z tego też powodu zawsze polowałem na kuchenkę. Również wszystkie nowohuckie urzędy mieściły się w mieszkaniach. Pamiętam, jak przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej przyjmował w pokoju, a sekretarka urzędowała w kuchni. Nawet rozprawy sądowe odbywały się w maleńkich pokojach, gdzie oprócz oskarżonego, milicjantów i zespołu sędziowskiego nikt się już nie mógł zmieścić.

Po pewnym czasie Brzeziński zostaje przeniesiony do innej kuchni, tym razem na osiedlu Teatralnym. Dzięki znajomości z hotelową dostaje prawo korzystania z małej elektrycznej kuchenki. Szczęście nie trwa długo, bo z powodu przejęcia hotelu przez inne przedsiębiorstwo, musi przeprowadzić się na osiedle Wandy.

Na osiedlu Wandy nie było Brzezińskiemu najgorzej, mieszka z dwoma budowniczymi kombinatu i wszyscy trzej otrzymują kuchenkę elektryczną, na której mogli przyrządzać posiłki. On buduje miasto, oni Hutę. Za namową kolegów z hotelu, w roku 1954 przechodzi do pracy w kombinacie.

Gdy zaczynał pracę w Hucie, to właśnie utworzono centralną stołówkę, do której miał około czterech kilometrów. Było to dość daleko, dlatego często kupował żywność w kioskach, a potem pitrasił sam w hotelu. Wtedy w Hucie w każdym kiosku można było kupić tyle piwa, ile się chciało. Gdy jednak przy kioskach z piwem zaczęło zbierać się zbyt wielu pracowników, pewnego dnia dyrekcja zakazała sprzedaży tego napoju.

Najbliżej do kombinatu mieli mieszkańcy „Meksyku” czy „Tajwanu”, jak nazywano baraki dla budowlanych w Pleszewie. Codziennie rano tysiące osób ruszało ścieżkami wydeptanymi pośród pól. – Do pracy szedłem przez zwałkę ziemi, którą wyrzucano spod fundamentów, a następnie kładką przez rzekę Dłubnię – opowiada Brzeziński. – Czasem udało się na drodze zatrzymać jakąś ciężarówkę. Gdy kierowca nie chciał stanąć, to zarzucało się kufajkę na przednią szybę i musiał się zatrzymać. Czasem wracałem z pracy pociągiem towarowym. Kilkuset robotników robiło „hurra!” i wyskakiwaliśmy w biegu. Do Krakowa dojeżdżało się pociągiem lub autobusem, a kto się spóźnił, musiał maszerować na piechotę. Dopiero w roku 1955 ruszył pierwszy tramwaj pod kombinat.

Po pięciu latach pracy, w 1955 roku Brzeziński przenosi się na osiedle Młodości, do hotelu. Tam, pierwszy raz od czasu przyjazdu do Nowej Huty, śpi na parterowym łóżku i zamiast koca ma prawdziwą kołdrę. Do tego na każdym piętrze są natryski i kuchenki gazowe.

Po sprowadzeniu do Nowej Huty żony i syna Brzeziński na krótko zamieszkuje z rodziną w jednym pokoju na osiedlu Na Skarpie, a w 1956 otrzymują własne mieszkanie – pokój z kuchnią. W 1970 roku, gdy mają już trzech synów, Tadeusza, Mirosława i Waldemara, przeprowadzają się do trzypokojowego mieszkania na osiedlu Willowym. Mają okno nie tylko w kuchni, ale nawet w łazience. Po prawie dwudziestu latach pracy Szczepan Brzeziński jest szczęśliwy, ma piękne mieszkanie i pracę w Hucie.

Nie wszyscy wytrzymywali trudy budowy i doczekali raju. Wiele ludzi wykruszyło się. Na placu budowy pozostali ci najtwardsi, jak Brzeziński.

O tym, jak było trudno w pierwszych latach budowy Nowej Huty, Szczepan Brzeziński opowiedział w filmie Budowałem miasto, zrealizowanym w 1972 roku przez Bohdana Kosińskiego z warszawskiej Wytwórni Filmów Dokumentalnych. Mówi tam, że budowniczowie nowego miasta nie byli lubiani ani przez mieszkańców okolicznych wsi, którzy obwiniali ich o zabranie im gospodarstw, ani przez mieszkańców Krakowa, dla których ludzie w gumiakach i kufajkach byli „smoluchami”, „wapniarzami”, „obdartusami”. W hotelach robotniczych panowały fatalne warunki sanitarne, smród, wilgoć. Aby zwalczyć wszy, sypano mężczyznom do spodni proszek DDT. Ale Nową Hutę bardzo polubił. Do centrum Krakowa nie jeździ, bo tam chodniki wąskie, ludzie się popychają, co kawałek jest przystanek tramwajowy. W Nowej Hucie ma szerokie ulice, dużo zieleni, inaczej jeździ się tramwajami, ludzie są inni, w sklepach można wszystko kupić. Kilka razy był na Wawelu i w Sukiennicach. Gdyby miał decydować, to w Krakowie zostawiłby tylko Rynek Główny, resztę by kazał zburzyć i na nowo zbudować. No, może zostawiłby jeszcze Wawel, bo był tam dwa razy i nawet mu się podobało. Woli jednak mieszkać w Nowej Hucie.

PRZEDWOJENNI FACHOWCY

Tysiące młodych ludzi, przeważnie z bardzo biednych wsi, przybywało do Nowej Huty, aby tu uczyć się zawodu. Natomiast dyrektorami, którzy kierowali budową miasta i kombinatu metalurgicznego, byli przedwojenni inteligenci, absolwenci znanych polskich uczelni, świetni fachowcy.

Jan Anioła, pierwszy dyrektor kombinatu w latach 1949–1954, to oficer polskich sił zbrojnych na Zachodzie, który w 1946 roku wrócił ze Szkocji, aby odbudowywać Polskę. Następny dyrektor naczelny w latach 1954–1956, czyli w okresie największego nasilenia stalinizmu, Antoni Czechowicz był przedwojennym działaczem Stronnictwa Narodowego. Studia ukończył w krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej, w czasie II wojny światowej był żołnierzem 3. Wileńskiej Brygady AK, uczestnikiem operacji „Burza–Ostra Brama”. Był więziony w gułagu w Kałudze. Po powrocie do Polski kierował Hutą „Stalowa Wola”. Po krakowskiej Hucie chodził w wojskowych bryczesach i oficerkach, wyglądał jak partyzant, dla którego wojna się jeszcze nie skończyła.

Trzeci dyrektor, Bohdan Kołomyjski, to syn przedwojennego oficera. Tuż przed wybuchem II wojny światowej wrócił do Polski z Anglii, przypuszczając, co może grozić krajowi, i wiedząc, że będzie potrzebny. Potem działał w konspiracji. Wywieziony na roboty przymusowe do Niemiec wrócił natychmiast po zakończeniu wojny, aby odbudowywać kraj z wojennych zniszczeń.

Dyrektorami naczelnymi Przedsiębiorstwa Budowy Kombinatu, potem zmienionego na Zjednoczenie Budowy Kombinatu, przez kilka pierwszych lat byli więc fachowcy z bogatymi życiorysami. Członkowie PZPR sprawowali funkcje sekretarzy, kadrowców, związkowców, pracowników administracyjnych. Jednak budową miasta i kombinatu kierowała przedwojenna polska inteligencja, która wkrótce została wzmocniona przez powojennych absolwentów polskich uczelni.

Od września 1952 roku dyrektorem inwestycji w Kombinacie Metalurgicznym Nowa Huta, potem nazwanym imieniem Włodzimierza Lenina, był inż. Zbigniew Loreth. Przed wojną ukończył studia na Politechnice Lwowskiej, bywał częstym gościem elitarnego Kasyna Kupieckiego w Stanisławowie. Często występował w eleganckim fraku, który przywiózł do Nowej Huty. Jak twierdził, takie przedwojenne fraki mieli wszyscy trzej pierwsi dyrektorzy naczelni nowohuckiego kombinatu.

– W 1952 roku nikt nie pytał o legitymację, szukano fachowców – tłumaczył mi. – Dopiero potem dyrektorzy zapisywali się do partii dla świętego spokoju, jak zresztą wielu bardzo porządnych i uczciwych Polaków, którzy chcieli w kraju mieć możliwość działania. Nikt z nich nie angażował się w żadne sprawy ideologiczne, partyjne rozgrywki, zawsze ważna była dla nich praca. Do 22 lipca 1954 roku, czyli do uruchomienia pierwszego wielkiego pieca, działalność partii była ograniczona. Tak naprawdę w tym okresie nie bardzo było wiadomo, kto jest partyjny. Ja nigdy nie zapisałem się do partii i nikt przez tyle lat nie próbował mnie zwerbować do PZPR, a przecież po wojnie na Śląsku prowadziłem największe inwestycje w hutnictwie surowcowym, w Hutach „Kościuszko”, „Pokój”, „Bobrek”, potem 15 lat budowałem Nową Hutę. Jako szef Dyrekcji Inwestycji Kombinatu codziennie pracowałem do późna wieczorem. Przez kilka pierwszych lat pracy w kombinacie nie wziąłem ani jednego dnia urlopu. Podobnie jak ja, pracowali inni dyrektorzy kombinatu. Nikt sobie dzisiaj nie wyobraża, ile trzeba było pracy, aby taką hutę zbudować i ją bezawaryjnie uruchomić. Jeżeli ktoś dzisiaj mi powie, że budowa Nowej Huty to była rzecz wyłącznie polityczna, niezwiązana z rozwojem gospodarczym kraju, to odpowiem mu, że jest dyletantem. Partia umocniła się w Hucie dopiero, gdy wszystko było gotowe.

Inżynier Loreth uważał za idiotów tych wszystkich, którzy krytykują pomoc, jakiej przy budowie nowohuckiego kombinatu udzielił nam Związek Radziecki, i którzy twierdzą, że trzeba było skorzystać z nowszych technologii stosowanych na Zachodzie lub w Ameryce. To był okres, gdy Stany Zjednoczone nałożyły na Polskę bardzo dotkliwe sankcje gospodarcze. Przed przyjazdem do Nowej Huty był dyrektorem inwestycji Huty „Bobrek”. To właśnie ta huta miała być modernizowana w pierwszej kolejności. Rząd polski kupił w USA wielką walcarkę zgniatacz. Gdy już cała należność została zapłacona i w amerykańskim porcie walcarka czekała na załadunek, rząd USA wprowadził embargo na to urządzenie. Pertraktacje trwały bardzo długo, aż wreszcie Polska musiała zapłacić olbrzymie koszty składowania jej w porcie i sprzedać wszystko na złom, gdyż nie było szans na sprowadzenie do kraju. Wtedy to walcownię zgniatacz do Huty „Bobrek” dostarczył nam Związek Radziecki i była to pierwsza po wojnie kompleksowa dostawa urządzeń hutniczych zza wschodniej granicy.

Nieprawdą też jest, jak powiedział mi inż. Loreth, długoletni dyrektor inwestycji w kombinacie, że do Nowej Huty Rosjanie przysyłali stare urządzenia. W tym czasie urządzania radzieckie do produkcji surowcowej, to jest surówki i stali, były na wyższym poziomie niż europejskie i amerykańskie. Amerykanie dysponowali natomiast lepszymi technologiami w walcowniach blach i cynkowniach.

– Tu nie było żadnego pola manewru i niech nikt nie opowiada głupstw, że można było Nową Hutę wybudować bez rosyjskiej pomocy – stwierdza Loreth. – Zachód robił wszystko, aby utrudnić nam rozwój ciężkiego przemysłu. Nawet gdybyśmy mieli pieniądze, nikt nie sprzedałby nam nowoczesnych urządzeń hutniczych. Był to okres zimnej wojny, a stal stanowiła podstawę przemysłu zbrojeniowego. Dopiero po Październiku Stany Zjednoczone i inne kraje zachodnie zniosły embargo na niektóre starsze technologie. Bez Rosjan nie dalibyśmy rady. Prawie każdy z członków kierownictwa budowy Nowej Huty, zarówno miasta, jak i kombinatu, był świadomy krzywd, jakich wielu Polaków doznało ze strony Rosjan w czasie wojny i potem. Niektórzy z nich stracili najbliższych w syberyjskich łagrach lub w Katyniu.

W tamtym czasie inż. Zbigniew Loreth wraz z dwoma tysiącami Polaków znalazł się w łagrze pod Kamionką Strumiłowską na Wołyniu. Noce na betonie starych stajni, praca po 10 godzin dziennie przy karczowaniu lasu i budowie nowego lotniska wojskowego, wreszcie przyjazd z repatriantami do Opola.

– Przez te lata zostałem zaimpregnowany na bolszewizm – wspomina Loreth. – Przeraziły mnie nie tylko aresztowania i zsyłki, lecz przede wszystkim rzeczywistość gospodarcza na zajętych przez Rosjan terenach, głupota organizacyjna, marnotrawstwo materiałów, biurokracja. Po przybyciu do Polski zrozumiałem jednak, że z Rosjanami trzeba współpracować, gdyż wraz z narastaniem polityki zimnowojennej Stany Zjednoczone i inne kraje zachodnie chciały nas rozłożyć ekonomicznie, stosując sankcje gospodarcze i embarga na różne technologie.

Dla polskiego hutnictwa skala budowy kombinatu w Nowej Hucie była wręcz kosmiczna. Dawne polskie huty „Kościuszko” i „Ostrowiec”, także odkupiona od Niemców w latach trzydziestych Huta „Pokój” oraz kilka mniejszych do nowoczesnych nie należały. W Hucie „Pokój” walcarka pracowała na dziewiętnastowiecznych drewnianych łożyskach. Przed wojną koncern przemysłowy Wspólnota Interesów Górniczo-Hutniczych szczycił się, że może wykonać halę fabryczną o wadze 200 ton, tymczasem w Nowej Hucie zaprojektowano hale o ciężarze około 10 tysięcy ton. Gdy Rosjanie zaproponowali nam hutę o zdolności produkcyjnej 1,5 miliona ton i wielkich piecach o pojemności 1000 metrów sześciennych, wszyscy polscy specjaliści byli zgodni, że czegoś takiego nigdy nie uda się zbudować, a jeżeli już taki wielki piec powstanie, to nie będzie działał na polskim koksie, który nie jest najlepszej jakości.

– Nie rozumiem też tych, którzy krytykują lokalizację kombinatu pod Krakowem i mówią, że lepiej byłoby ją zbudować na Śląsku – słyszę od inż. Loretha. – To był okres zimnej wojny i lokowanie takiej inwestycji na terenach poniemieckich byłoby niewłaściwe. Każdy żył w przekonaniu, że Amerykanie wkrótce zaatakują i Śląsk wróci do Niemiec.

W 1957 roku, czyli wkrótce po Październiku, do kombinatu w Nowej Hucie po raz pierwszy przyjechała amerykańska delegacja handlowa z sekretarzem handlu Stanów Zjednoczonych na czele. Gości oprowadzał dyr. Loreth. – Zwiedzili dokładnie cały kombinat – opowiada. – Największe wrażenie zrobiła na nich niedawno oddana do użytku walcownia gorąca blach, z halą długą na ponad pół kilometra i piecem, z którego co chwilę wyjeżdża sześciometrowy slab i po przejściu przez klatki walcownicze, staje się blachą. Ich minister podszedł do mnie i powiedział, że Amerykanie od samego początku wiedzieli, co my tu budujemy, ale doradcy twierdzili, że nigdy nie uda się doprowadzić do końca tej budowy i przez następne 20 lat będą tu same awarie i katastrofy.

Odchodzili kolejno na emeryturę dyrektorzy, którzy byli absolwentami przedwojennych uczelni i którzy od samego początku budowali miasto i kombinat. Kierownicze stanowiska obejmowali nowi ludzie, wskazani przez partię, których inż. Loreth nazywał „pierwszym pokoleniem potakiwaczy”. Wtedy wiedzę zaczęła zastępować legitymacja. Zaczęły się walki o stanowiska, a nie o przyszłość Huty. Gdy w roku 1971 roku dyrektorem naczelnym kombinatu został Józef Błajszczak, działacz partyjny ze Zjednoczenia Hutnictwa Żelaza i Stali w Katowicach, już pierwszego dnia wezwał wszystkich podległych mu szefów i oświadczył: – Ja się na tym nie znam, ale produkujcie najlepiej, jak potraficie, a daję wam gwarancję, że nie będzie dochodziło do podnoszenia planu poza wasze możliwości.

Z roku na rok coraz więcej było kradzieży, kombinowania, udawania pracy.

Kolejne kłopoty w Hucie zaczęły się po roku 1989, gdy zdaniem Zbigniewa Loretha, do władzy w kombinacie doszło „drugie pokolenie potakiwaczy”. Teraz przy obsadzaniu kierowniczych stanowisk zaczęła się liczyć legitymacja NSZZ „Solidarność” i stosunek do Kościoła. Nowi szefowie kombinatu mieli zapewnić władzy spokój. A tymczasem nadal trwały wiece, strajki i głodówki, brakowało pieniędzy na wypłaty, ograniczano produkcję. Nikt nie martwił się, co stanie się z Hutą, noszącą teraz imię Tadeusza Sendzimira, gdy zniesione zostaną cła na wyroby importowane. Czy stal z Nowej Huty będzie mogła konkurować na światowych rynkach z wyrobami stalowymi zagranicznych hut?

OSTATNI PROJEKTANT

W listopadzie 2019 roku odwiedziłem w Krakowie prof. Stanisława Juchnowicza, ostatniego z żyjących projektantów Nowej Huty, członka zespołu inż. Tadeusza Ptaszyckiego. Wybitny architekt i urbanista, profesor Politechniki Krakowskiej, Honorowy Obywatel Miasta Krakowa, w czerwcu tego roku skończył 96 lat; o Nowej Hucie mówi z wielkim entuzjazmem.

Przez dziewięć lat projektował to miasto, jest z niego dumny, czuje wielką satysfakcję, że mieszkańcy są wielkimi patriotami swoich osiedli, czują się w tych domach dobrze, mają spokój i dużo zieleni. Najbardziej sobie ceni swój projekt osiedla „B2”, z sześcioma tysiącami mieszkań, które stworzyło bardzo dobre warunki życia dla mieszkańców.

Pokazałem prof. Juchnowiczowi listę głównych projektantów Nowej Huty z krakowskiego „Miastoprojektu”, pracujących pod kierunkiem Tadeusza Ptaszyckiego – Bolesław Skrzybalski, Janusz Ingarden, Adam Fołtyn, Tadeusz Rembiesa, Janina Lenczewska, Tadeusz Janowski, Andrzej Uniejewski i inni.

Profesor Juchnowicz uważnie przeczytał całą listę. – Tak, jestem ostatni, nikt z nich już nie żyje – stwierdził. – To był wspaniały zespół. Ptaszycki jeździł po całej Polsce i szukał najlepszych architektów i urbanistów. Nie patrzył na pochodzenie i przynależność partyjną, nikt z nas nie należał do PZPR. Wśród nas byli absolwenci znakomitych przedwojennych uczelni, polskich i zagranicznych, przedwojenni harcerze, żołnierze Armii Krajowej, warszawscy powstańcy. Mnie znalazł w Gdańsku, gdzie zaraz po otrzymaniu dyplomu architekta na Politechnice Gdańskiej pracowałem przy odbudowie tego miasta, spalonego w czasie wojny. Ptaszycki zaprosił mnie do Warszawy, powiedział, że pod Krakowem będzie budowane nowe miasto. Miałem wtedy 27 lat i nawet przez pięć minut nie wahałem się przed podjęciem decyzji. Nowe miasto to dla architekta niesamowite wyzwanie. Z żalem opuściłem Gdańsk i 1 czerwca 1950 roku rozpocząłem pracę w powstającym Centralnym Biurze Projektów i Studiów Budownictwa Osiedlowego ZOR dla Miasta Nowa Huta, które wkrótce przekształciło się w „Miastoprojekt”. Projektowanie Nowej Huty to była moja wielka architektoniczna i urbanistyczna przygoda.

Stanisław Juchnowicz urodził się 10 czerwca 1923 roku w Lidzie, w województwie nowogrodzkim, dawnym mieście polskim, leżącym dzisiaj na Białorusi. Do szkół uczęszczał w Kowlu, Samborze, Drohobyczu i we Lwowie. Ojciec był kapitanem wojska polskiego. Studia architektoniczne rozpoczął w Wyższej Szkole Technicznej, utworzonej w 1941 roku we Lwowie, gdzie wykładali znakomici profesorowie Politechniki Lwowskiej, tam też związał się z Armią Krajową. Naukę kontynuował na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie i Politechnice Gdańskiej, gdzie po otrzymaniu dyplomu przez dwa lata był asystentem. Pracował przy odbudowie Starego Miasta w Gdańsku. Wtedy to otrzymał od Tadeusza Ptaszyckiego propozycję przyjazdu do Krakowa celem projektowania pierwszego po wojnie nowego polskiego miasta.

A potem była praca na Wydziale Architektury Politechniki Krakowskiej, ośmioletni pobyt w Nigerii, gdzie na uniwersytecie w Zarii zorganizował wydział urbanistyki, a jako ekspert ONZ doradzał rządowi nigeryjskiemu przy projektowaniu nowej stolicy, Abudży. Wykonał też projekty rozbudowy czterech miast w Nigerii Południowej – Gaya, Bici, Zaria, Gombi.

Wreszcie powrót na Politechnikę Krakowską, następnie wyjazd na stypendium Fundacji Forda na Uniwersytet Pensylwański w Filadelfii. Po powrocie na Politechnice Krakowskiej założył ośrodek kształcenia urbanistów dla krajów rozwijających się.

– Zaprojektował pan pierwsze w Polsce socjalistyczne miasto? – pytam.

– Jakie tam socjalistyczne – oburzył się prof. Juchnowicz.

– Komunistyczne?

– Broń Boże! To nie jest żadne miasto komunistyczne, nie ma nic wspólnego z sowieckimi miastami. To tylko władze myślały, że Nowa Huta jest córką Magnitogorska.

– Nie jest podobna do nowych radzieckich miast wznoszonych wokół wielkich zakładów przemysłowych?

– Nie ma żadnego podobieństwa, chyba tylko ze względu na szerokość ulic, bo w Moskwie czy Petersburgu idąc ulicą nie widzi się tego, kto jest po przeciwnej stronie, i tak jest w Nowej Hucie. Ptaszycki jeździł do Bolesława Bieruta, rysował mu na serwetkach, jak ma to miasto wyglądać, mówił mu, że będzie socjalistyczne, a nawet lepsze od tych sowieckich. Gdy wracał do Krakowa, to nikt nie kopiował Magnitogorska. My budowaliśmy nowe polskie miasto, w którym ludziom będzie się dobrze mieszkało, składające się z tak zwanych jednostek sąsiedzkich, czyli osiedli stanowiących samodzielne zespoły, ze szkołami, przedszkolami, sklepami, restauracjami, obiektami sportowymi, miejscami do wypoczynku. Projektowanie miast jako zespołów jednostek sąsiedzkich zaczęło się dużo wcześniej w Stanach Zjednoczonych. Również nasze budynki nie przypominają bloków z Magnitogorska, a zastosowane elementy dekoracyjne nawiązują do polskiego klasycyzmu, renesansu bądź baroku.

– Partia niczego wam nie narzucała?

– Co do spraw urbanistycznych i architektonicznych to dawano nam absolutną wolność. Nie było żadnych nacisków. Ptaszycki tłumaczył w Warszawie, że to czy tamto mieści się w nurcie socrealizmu, i wierzono mu, że tak jest.

– Ale przecież były dyrektywy partyjne dotyczące mieszkańców, gdzie mają jeść obiady, gdzie po pracy czytać gazety, co robić w niedziele.

– To miasto rzeczywiście było projektowane pod określoną koncepcję społeczną. Polegała ona na zapewnieniu mieszkańcom komfortowego życia, a przecież nam, architektom, również o to samo chodziło. To nie była architektura dla architektury, żadne malowane, piękne miasto. Te partyjne wytyczne były bardzo bliskie temu, o czym myśli każdy architekt. Wszyscy chcieliśmy zapewnić ludziom idealną przestrzeń do życia. W pracowniach „Miastoprojektu” całymi godzinami dyskutowaliśmy, jak zbudować miasto przyjazne ludziom, zbieraliśmy pomysły, przypatrywaliśmy się innym miastom, eliminowaliśmy błędy. W Polsce nie mieliśmy doświadczeń w budowie miast, chyba poza Gdynią. Gdyby nam kazano zbudować socjalistyczne miasto jak Magnitogorsk, to każdy pracowałby byle jak, kopiował sowieckie wzory i brał pieniądze. A my myśleliśmy cały czas o tych ludziach, którzy tu będą mieszkali teraz i później. Dlatego też pracowaliśmy z takim entuzjazmem.

– Bloki w Nowej Hucie są szare, jeden podobny do drugiego.

– Nieprawda. Każde osiedle jest inne, ma swój charakter, kto inny je zaprojektował. Na najstarszych osiedlach domy są rzeczywiście podobne, bo korzystaliśmy z przedwojennych projektów inż. Franciszka Adamskiego. Takie same bloki są w Warszawie, bo Adamski zaprojektował je dla Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Nie mieliśmy czasu na projektowanie własnych budynków, wzięliśmy to, co było zrobione przed wojną w Polsce. Nie skorzystaliśmy z projektów sowieckich. To są nasze polskie bloki zbudowane na przedwojennych projektach.

– Nowa Huta jest przykładem stylu socrealistycznego w architekturze?

– Ten socrealizm widać na placu Centralnym i na budynkach użyteczności publicznej, ale nie na osiedlach. Jeżeli już mówimy o socrealizmie, to był to bardzo polski socrealizm i wszystko miało służyć ludziom. Powtarzam, to nie była architektura dla architektury.

– Na każdym osiedlu kazano wam projektować schrony przeciwatomowe.

– Takie były wtedy potrzeby, spodziewano się wybuchu III wojny światowej. Te bardzo tajne obiekty miały zapewnić bezpieczeństwo mieszkańcom w przypadku ataku nuklearnego czy też bombardowań. Zresztą wszystko, co projektowaliśmy, było objęte nadzwyczajną ochroną. Funkcjonariusze UB cały czas byli obecni w naszych biurach, sprawdzali, czy nie wynosimy rysunków, nie robimy zdjęć, towarzyszyli nam, gdy z projektami jechaliśmy do Warszawy. Ale ich obecność nie przeszkadzała nam w projektowaniu, widocznie tak musiało być. Bardziej dziwiłem się, że mam projektować miasto, w którym wszystkie okna mają być w podobnych wymiarach, ale potem zrozumiałem, że to ma sens i przynosi wielkie oszczędności. Dzisiaj w starej części Nowej Huty łatwo wymienić okna, bo wiadomo, jakiej są wielkości.

– Czy zaprojektowaliście miasto idealne?

– Bardzo trudno odpowiedzieć na to pytanie. Staraliśmy się, aby było idealne, aby było polskie, nie sowieckie. Dobre do zamieszkania, przyjazne dla ludzi. Nie zastanawialiśmy się nigdy, czy to jest socrealizm, czy nie jest socrealizm. To nie miało żadnego znaczenia.

TROSKA O KLIENTA

Z autentycznymi problemami mieszkańców Nowej Huty zetknąłem się w styczniu 1971 roku, gdy rozpocząłem pracę w dziale miejskim krakowskiego „Dziennika Polskiego”. A był to czas, w którym ludzie wierzyli w potęgę prasy i telefon do redakcji dawał im nadzieję, że ich sprawa zostanie załatwiona. W czasie redakcyjnych dyżurów odbierałem sporo telefonów z Nowej Huty, potem spotykałem się z rozmówcami i podejmowałem interwencje. Wspomnę więc o kilku takich sprawach dotyczących handlu, może niezbyt ważnych, a dzisiaj dla nas trochę egzotycznych, czasem śmiesznych czy wręcz niewyobrażalnych, ale wtedy były to prawdziwe problemy mieszkańców Nowej Huty.

Oto na przykład zatelefonował do redakcji bardzo zdenerwowany Rajmund Jarosz, znany aktor Starego Teatru, jeden ze współzałożycieli kabaretu Piwnica pod Baranami, i powiedział mi, że przed chwilą został pobity przez pijanego kierownika sklepu Eldomu na osiedlu Szkolnym D, blok 2. Człowiek ten chwycił go za marynarkę i próbował tylnymi drzwiami wyrzucić na podwórko. Jarosz był jednak dobrze wysportowany i nie dał się wypchnąć tylnymi drzwiami przeznaczonymi dla dostawców, chciał, aby bójka przeniosła się na teren sklepu, bo wtedy ludzie zobaczą, jak w Nowej Hucie traktuje się klientów. Wreszcie udało mu się uwolnić z rąk pijanego kierownika, wybiegł głównym wyjściem, zgłosił sprawę na milicji i zatelefonował do „Dziennika Polskiego”.

Zaprosiłem Rajmunda Jarosza do redakcji i wysłuchałem jego relacji. Od dłuższego czasu nie mógł nigdzie kupić uszczelki do szybkowaru, telefonował do różnych sklepów. Wreszcie w Eldomie w Nowej Hucie usłyszał w słuchawce głos, choć taki trochę rozweselony: „Uszczelki? Są! Po 12 złotych za sztukę”. Wsiadł więc do autobusu pospiesznego i o godz. 17.30 był już w sklepie na osiedlu Szkolnym, gdzie poprosił o pięć uszczelek do szybkowaru. Od sprzedawczyni usłyszał, że uszczelek nie ma i nie było. Odpowiedział, że przed chwilą pracownik tego sklepu poinformował go telefonicznie, że uszczelki są. Ponieważ sprzedawczyni upierała się, że uszczelek od dawna nie było i nie wiadomo kiedy będą, zażądał rozmowy z kierownikiem sklepu. Wskazano mu mały kantorek na zapleczu.

W kantorku siedział kierownik sklepu z kolegą i pili wódkę. Na pytanie o uszczelki Kazimierz M. odpowiedział, że ich nie było, nie ma i nie wiadomo, czy będą. Z nikim też na temat tego towaru nie rozmawiał. Ponieważ Jarosz był przekonany, że głos w słuchawce mógł należeć do pana kierownika, odpowiedział mu, że być może nie pamięta tej rozmowy, bo pije alkohol. A tego kierownikowi sklepu już było za wiele, takiej obrazy nie zniesie. Rzucił się na aktora, chwycił go za marynarkę i doszło do bójki. Jarosz bronił się i nie dał się wyrzucić tylnymi drzwiami na podwórko, uciekł wreszcie przez sklep.

Rajmund Jarosz sprawę pobicia zgłosił tego samego dnia na komisariacie Milicji Obywatelskiej. Przybyli na miejsce milicjanci nie zastali pana kierownika, a w księdze wyjść przeczytali, że tego dnia o godzinie 16.00 wyszedł do dyrekcji. Personel sklepu też niczego nie pamięta i jeżeli kierownik napisał, że o 16.00 poszedł do dyrekcji, to tak musiało być. Dlatego o 17.30 nie mógł być w kantorku. Nikt krakowskiego aktora w sklepie nie widział i nie pobił.

Nazajutrz napisałem w „Dzienniku Polskim” o usiłowaniu wyrzucania znanego aktora ze sklepu tylnymi drzwiami na podwórko, bo przeszkodził kierownikowi w piciu wódki. Po kilku dniach redakcja otrzymała pismo z dyrekcji Oddziału Wojewódzkiego PTH Eldom w Krakowie:

W dniu ukazania się notatki natychmiast powołaliśmy komisję dyrekcyjną, w skład której weszli również przedstawiciele zakładowych organizacji społecznych. Celem komisji było zbadanie faktycznego przebiegu wypadków, jakie zaszły w sklepie nr 32 „Eldom” w Nowej Hucie poprzedniego dnia. Nawiązaliśmy kontakt z poszkodowanym – ob. Rajmundem J., który uczestniczył w komisji i brał udział w wizji lokalnej. W trakcie wizji i konfrontacji, ob. Rajmund J. podtrzymał postawione kierownikowi zarzuty. Odmienne zdanie miał personel sklepu oraz kierownik tej placówki, ob. Kazimierz M., zaprzeczając wszystkim zarzutom Rajmunda J. Ponieważ incydent miał miejsce na zapleczu, w biurze kierownika, uznaliśmy zatem za słuszne przyjąć rację klienta. W stosunku do kierownika placówki wyciągnęliśmy ostre sankcje, zwalniając go z pracy. Równocześnie osobiście przeprosiliśmy ob. Rajmunda J. za ten przykry dla niego, jak i dla nas wypadek. Cała sprawa i wnioski z niej płynące staną się tematem specjalnej narady z kierownikami i pracownikami sieci handlowej „Eldom”, zarówno Krakowa, Nowej Huty i innych miast województwa.

Ale to nie wszystko. Po miesiącu do redakcji nadeszła przesyłka z Myszkowskiej Fabryki Naczyń Emaliowanych w Myszkowie, z pismem podpisanym przez zastępcę dyrektora M. Stolarczyka oraz kierownika działu zbytu B. Mertę: „W odpowiedzi na notatkę Próba sił w sklepie „Eldomu” w Nowej Hucie, przesyłamy 2 uszczelki do szybkowaru z prośbą o doręczenie ich Rajmundowi J.”.

Czasem z Nowej Huty dochodziły wiadomości wręcz sensacyjne. Jeden z moich kolegów redakcyjnych odebrał telefon, że do reprezentacyjnego sklepu obuwniczego przy placu Centralnym włamała się sarna. Nic w tej sprawie nie zrobił, bo uznał tę wiadomość za głupi dowcip czytelnika. Ponieważ słyszałem tę rozmowę, po chwili zatelefonowałem do tego sklepu obuwniczego w samym centrum Nowej Huty i zapytałem, czy była u nich dzisiaj sarna? Odpowiedziano mi, że była i że sprawę zgłoszono już milicji, która prowadzi śledztwo w tej sprawie.

Na komisariacie MO poinformowano mnie, że mają zgłoszenie o pobycie sarny w sklepie z butami i szczęśliwym trafem jest jeden świadek, plutonowy Stanisław Mucha, który złożył już obszerne wyjaśnienia.

Plutonowy Mucha zeznał, że w piątek 28 lipca 1971 roku, we wczesnych godzinach rannych, pełnił dyżur na placu Centralnym. Około godziny piątej rano zauważył biegnącą szybko przez plac sarnę, która wbiegła pomiędzy arkady budynków i po chwili usłyszał trzask rozbijanego szkła. Jak się okazało, sarna wpadła do sklepu, rozbijając wielką wystawową szybę. Zanim dobiegł na miejsce włamania, sarna ze sklepu uciekła, tłukąc tym razem szybę w drzwiach wejściowych. Przybyli na miejsce milicjanci z pionu dochodzeniowego stwierdzili, że we wnętrzu sklepu sarna nie spowodowała większego spustoszenia, na brzegach dwóch rozbitych szyb nie znaleziono śladów krwi i stąd wniosek, że zwierzę nie odniosło większych obrażeń w czasie włamania. Okoliczni mieszkańcy zeznali, że już poprzedniego dnia widzieli sarnę pasącą się na pobliskich łąkach. Milicjanci nie podjęli dalszych działań i napisali, że najprawdopodobniej zwierzę przybyło z Puszczy Niepołomickiej i samo powinno tam wrócić. Następnego dnia po wizycie sarny sklep był zamknięty, wstawiano szyby i przeprowadzono kontrolny remanent. Niczego nie brakowało, sarna nie zabrała ani jednej pary butów.