Nowa Fantastyka 12/25 - różni - ebook

Nowa Fantastyka 12/25 ebook

Różni

4,0

14 osób interesuje się tą książką

Opis

PUBLICYSTYKA
 
2 KRÓL WĘŻÓW Witold Vargas
3 NASZA CHOINKA Aleksandra Klęczar
4 MAŁE I WIELKIE BITWY Wywiad z Terrym Gilliamem
10 MIĘDZY ŚRÓDZIEMIEM A KRYPTĄ WAMPIRA Wywiad z Nickiem Groomem
14 NOWA NADZIEJA? Aleksandra Klęczar
16 NANOTECHNOLOGIA Dariusz Jemielniak
72 ŻYCIE W CYBERPUNKU Rafał Kosik
74 SPIS TREŚCI ROCZNIKA 2025
78 WYMIOTUJ SZATANEM! Łukasz Orbitowski
79 ĆMA Tomasz Grodecki, Adam Roziński
 
PROZA POLSKA
 
17 NAJWiĘKSZE MARZENIE ARTYSTY Agnieszka Hałas
42 DEMON POD MURAMI JEROZOLIMY Paweł Domownik
 
PROZA ZAGRANICZNA
 
47 GAŁĄŹ ZA GAŁĘZIĄ Davide Camparsi
51 DZIEŃ, W KTÓRYM NADSZEDŁ DESZCZ Andrea Porcu

 

56 TAXI BEZ WEZWANIA Jan Waletow
 
RECENZJE
 
66 KSIĄŻKI 76 KOMIKS

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




12/2025 FANTASTYKA

Jerzy Rzymowski

POPULARNA NAUKA VS. NIENAUKOWY POPULIZM

Żyjemy w epoce, gdy rzeczywistość osiągnęła poziom skomplikowania niemożliwy do ogarnięcia ludzkim umysłem. I to dosłownie: szacuje się, że w skali globalnej każdego dnia publikowanych jest więcej artykułów naukowych, niż pojedynczy badacz byłby w stanie krytycznie przeczytać w ciągu całego życia. Gdy, ograniczeni czasem i możliwościami, desperacko próbujemy ogarnąć coraz bardziej złożony świat, wszelkie sposoby jego uproszczenia wyglądają bardzo kusząco. Dlatego tak łatwo wpaść w zasadzki populizmu, szarlatanerii, pseudonauki; dlatego zamiast szukać wiedzy w źródłach, sięgamy bez weryfikacji ani refleksji po gotowe odpowiedzi podsunięte przez narzędzia AI. Stają się one protezami poznawczymi, a ich działanie i wpływ na inteligencję budzi wiele wątpliwości.

Ludzkość jako gatunek wie coraz więcej. Równocześnie ludzie jako jednostki ogarniają coraz mniejszy wycinek tej wiedzy ‒ bo też nie mają szans ani nie dostają narzędzi, żeby poprawić ten stan rzeczy. System edukacji dawno przestał nadążać za przemianami, a jego braki są widoczne na każdym poziomie. Nie rozbudza w dzieciach i młodzieży ciekawości świata i kreatywności, nie uczy krytycznego, analitycznego myślenia, umiejętności wykrywania dezinformacji. Nie pomaga osobom starszym stojącym w obliczu technologicznego wykluczenia. Nie nagradza też ani nie zachęca w żaden sposób naukowców zajmujących się bezcenną społecznie popularyzacją nauki, co praktykowane jest m.in. w Wielkiej Brytanii czy Holandii. Przeciwnie, czasem mam wrażenie, że hermetyczny język prac naukowych służy bardziej podtrzymaniu poczucia elitarności niż przekazaniu wiedzy.

Carl Sagan powiedział: Nauka jest czymś więcej niż zbiorem wiedzy, jest sposobem myślenia. Głupota zawsze rozprzestrzenia się łatwiej niż wiedza, bo stawia odbiorcy mniejsze wymagania. Właśnie dlatego nauka powinna być możliwie popularna i przystępna – alternatywą jest nienaukowy populizm.

Zapraszam do lektury. Wesołych Świąt!

Publicystyka

Witold Vargas

KRÓL WĘŻÓW

Jest to postać dla polskiej kultury wręcz ikoniczna. Góralska tradycja obfituje w podania o wężach olbrzymach, kryjących się w niedostępnych rozpadlinach, gdzie strzegą zakopanych skarbów. Podobnych opowieści nie brak też na nizinach, choć są one rozproszone i nie tak spójne jak w Tatrach. Wiele bardzo ciekawych podań na temat Króla Wężów znalazłem u Serbów Łużyckich, zamieszkujących graniczące z Polską tereny Niemiec. Co ciekawe, opowieści z tych dwóch oddalonych od siebie regionów są dość podobne. Ale o tym później.

Król Wężów jest, jak można się domyślić królem węży, ale nie tylko. W niektórych podaniach włada również żabami, ropuchami, padalcami i myszami, czyli według ludowej nomenklatury tak zwanymi gadzinami (szkodnikami). Natomiast samego Króla Wężów gadziną nie zawsze można nazwać, tak jak i nie jest nim każdy wąż.

Pożyteczne stworzenia, strzegące domu i chudoby, takie jak trusia, też mu podlegają. U wspomnianych Serbów Łużyckich poddanymi tego króla są nawet „kubołciki”, które czasem przypominają gady, czasem ptaki, a czasem skrzaty i są blisko spokrewnione z kłobukami. W Polsce do świty Króla Wężów należy również połoz, mlekopij, a nawet kocmeuch.

Bliskimi krewnymi tego demona są żmij oraz sam bazyliszek. Jak to możliwe? Otóż w podaniach antycznych, gdzie mowa o bazyliszku, często wspomina się o tym, że nosi on koronę, zupełnie jak Król Wężów, i że włada wężami. Z drugiej strony, w opowieściach z naszych stron przewija się wątek o tym, że wąż z koroną bywa mylony z kotem. Jak połączyć wszystkie te, zdawałoby się sprzeczne ze sobą podania? Otóż w starożytności za króla węży uważało się mangustę, gdyż jako jedna z niewielu zwierząt jest w stanie upolować nawet żmiję. Tak oto zyskała sławę władczyni węży. Stamtąd niedaleko już było do przyprawienia jej korony. Korona ta u bazyliszka wyewoluowała w koguci grzebień, stąd ten stwór uważany jest za hybrydę węża z kogutem, a u większych władców węży, takich jak kazański „zilan” – w węża olbrzyma z drogocennym klejnotem (koroną lub diademem) na głowie. Skąd kazański demon na naszych ziemiach? Trudno połączyć te dwa tak podobne wątki, ale można sobie wyobrazić, że Bułgarzy albo może i Tatarzy w dawnych czasach przywieźli ze sobą podania o tym stworzeniu, które trafiając na podatny grunt zasymilowały się z miejscowymi wierzeniami, dając tym samym początek legendzie o wężu olbrzymie z koroną na głowie.

Król wężów - Witold Vargas, Bestiariusz Słowiański

Wróćmy do podania serbołużyckiego i jego odpowiednika spod Karpat. Brzmi ono mniej więcej tak: pewnego razu gospodarz musiał zostawić dziecko zupełnie samo w chałupie i oddalić się na jakiś czas. Przygotował maluchowi miskę z mlekiem i kluskami, które według relacji dzieciaka pożarł tajemniczy kot. Takie zdarzenie miało miejsce trzykrotnie, aż w końcu chłop postanowił tego „kota” wytropić. W zakamarku za piecem znalazł zwiniętego Króla Wężów i przeciął go na pół. Połowa z głową oddała malcowi koronę za to, że pozwolił Królowi wypijać mleko. Korona ta przysporzyła dziecku szczęścia i dobrobytu na całe życie, natomiast ojca za zabicie demona doprowadziła do śmierci w męczarniach. Taka jest wersja sanocka. Serbowie Łużyccy natomiast powiadają, że za trzecim razem ojciec zobaczył przez okno jak wąż kładzie koronę na kolanach dziecka i znika na zawsze. Koronę więc sprzedał i bardzo się wzbogacił. Jak by nie było, chodzi w końcu o to, by tę koronę zdobyć i dzięki niej poprawić swój status materialny. Dokładnie tak samo brzmią inne podania o tym stworzeniu. Wielki gad mieszka gdzieś w niedostępnych górach albo w lesie i bohater, czy to podstępem, czy łutem szczęścia zdobywa jego koronę i ucieka. W niektórych wersjach zostaje pożarty, w innych uchodzi z życiem i staje się bogaczem.Najciekawszy trop prowadzi bardzo daleko poza nasz obszar kultury i choć nie znalazłem jednoznacznego jego potwierdzenia, lubię wyobrażać sobie, że coś jest na rzeczy. Otóż do jednego z najrzadszych, magicznych atrybutów, jakimi były: róg jednorożca (nosorożca lub narwala), krew smoka (sok z draceny) czy strzałki piorunowe (skamieliny belemnitów), należała też korona króla wężów, która leczyła wszelkie choroby. Czym mogła być w rzeczywistości? Jadalnym gniazdem jaskółki z południowej Azji. Takim, jakie dziś z łatwością można kupić w Kambodży, Laosie czy Wietnamie. Być może takie gniazdko trafiło jakimś cudem do Europy w dawnych czasach i dało początek legendzie o koronie węża/smoka, która czyni cuda. Wszak takie gniazdo przypomina nieco koronę, a uwite jest z włókien, które w świetle mienią się jak klejnoty. Ale to tylko fantastyka.

Publicystyka

Aleksandra Klęczar

NASZA CHOINKA

Zimozielone gałęzie iglastych drzew – jodeł, świerków i sosen – nieodmiennie kojarzą się nam z grudniem i z nadchodzącymi świętami Bożego Narodzenia. Wydają się wszechobecne: prawdziwe i sztuczne, w formie drzewek, wieńców, bukietów… A choć u nas przywodzą na myśl przede wszystkim zimę, to każdy, kto był chociaż raz w rejonie Morza Śródziemnego, łatwo przypomni sobie ich wygląd i zapach także i z tamtych miejsc.

Jako że iglaste drzewa i krzewy – obok różnych gatunków sosen i świerków także cyprysy i jałowce – zajmowały ważne miejsce w krajobrazie świata greckiego (i rzymskiego), pojawiały się także w kulcie i w opowieściach mitycznych. Samo istnienie sosny (gr. pithys) Grecy tłumaczyli sobie opowieścią o metamorfozie. Była sobie mianowicie – opowiada nam Libanios, uczony mówca i retor z IV w. n.e. – nimfa imieniem Pithys, Sosenka, o względy której rywalizowało dwóch bogów. Jednym z zalotników był ponury Boreasz, władca lodowatego północnego wiatru, drugim – kozłonogi i rogaty opiekun pasterzy Pan, znany z muzykalności. Boreasz, aby zaimponować wybrance, bez problemów obalił cały rząd potężnych drzew. Tyle że Pithys była hamadriadą, czyli nimfą, która żyje i umiera razem ze swoim drzewem, Boreasz więc raczej ją przeraził niż zauroczył. Wybrała Pana, który po prostu się do niej uśmiechał. Ale władca północnego wiatru nie umiał przyjąć porażki: porwał nieszczęśnicę i zepchnął z wysokiego klifu, powodując jej śmierć. Matka Ziemia przemieniła wtedy dziewczynę w sosnę, dając jej nowe życie, tym razem pod postacią iglastego drzewa.

Z kolei świerki, według mitu, powstały ze złości i oburzenia. Oburzone i złe miały być nimfy, zaś powodem ich urazy były plotki. Gdy nimfy zabrały ze sobą miejscową królewnę i kapłankę Dryope, by uczynić ją jedną ze swego grona, niektóre z kobiet w okolicznych wioskach zaczęły plotkować, że Dryope musiała zrobić coś złego i że nimfy porwały ją za karę. Plotkarki spotkała kara – zostały przemienione w iglaste drzewka o gęstych ciemnych igłach.

Iglaste drzewka i krzewy nie zawsze kojarzyły się starożytnym przyjemnie, a już na pewno nie sielsko i łagodnie. Sosnowe szyszki wieńczyły szczyty tyrsów, używanych w orgiastycznym kulcie Dionizosa – samego boga często w sztuce przedstawia się z tyrsem w dłoni. Sosna była też jedną ze świętych roślin kojarzonych z Posejdonem. Podczas igrzysk na Istmie Korynckim, które urządzane były właśnie ku chwale pana mórz i oceanów, zwycięzcom zakładano na głowę sosnowe wieńce. To akurat skojarzenie całkiem przyjemne – ale robi się dość upiorne, kiedy przypomnimy sobie przyczynę takiego wyboru. Igrzyska te mianowicie miał zapoczątkować Tezeusz, wybraniec boga mórz, jako rodzaj zadośćuczynienia za zabójstwo niejakiego Sinisa, syna Posejdona. Zanim jednak zaczniemy współczuć Sinisowi, zamordowanemu, przyznajmy, bardzo okrutnie przez naszego herosa – Tezeusz przywiązał go do dwóch młodych sosen i kiedy puścił przygięte do ziemi drzewka, te rozdarły ofiarę – weźmy pod uwagę, że sam Sinis był rozbójnikiem i mordercą. Tezeusz zabił go dokładnie w taki sposób, w jaki Sinis mordował swoje niewinne, spotkane na przejściu przez Przesmyk Koryncki, ofiary… Ponieważ jednak Sinis był synem Posejdona, Tezeusz uznał za stosowne zadośćuczynić swojemu boskiemu patronowi i ufundować na jego cześć igrzyska.

Jedną z najbardziej ponurych opowieści związanych z sosną jest ta o Attisie, zagadkowym herosie (a może bóstwie?) frygijskiego pochodzenia. Jego mit znamy z rzymskich źródeł, ale dość fragmentarycznie; o kulcie, który kwitł w dawnej Frygii, a dużo później pojawił się w Rzymie, też nie wiemy wszystkiego. Wedle tych nie do końca pewnych opowieści, Attis miał być kapłanem bogini­-matki Kybele. Z jakiegoś powodu (co autor, to inną nam wersję podaje) bogini zesłała na niego niszczycielski szał. Attis wykrwawił się na śmierć po tym, jak sam dokonał na sobie kastracji. Umarł pod drzewem sosnowym, które od tej pory zostało mu poświęcone. To jego gałązek używano we wiosennych obrzędach ku czci herosa, kiedy to w okolicach równonocy wiosennej opłakiwano śmierć Attisa, a potem cieszono się z jego powrotu do życia.

Nie wspominany dotąd cyprys też ma raczej smutną historię. Kyparissos, którego mity wiążą z drzewem cyprysu, miał być kochankiem Apollina. Bóg podarował ukochanemu cudowne zwierzę – jelenia o złotych rogach. Chłopak ogromnie się do jelonka przywiązał, a kiedy przypadkiem spowodował śmierć swojego ulubieńca, nie mógł tego znieść. Wpadł w rozpacz, której nie dało się ukoić, stracił chęć do życia i ubłagał boskiego kochanka, by ten uwolnił go od cierpień. Apollo przemienił go w drzewo, które stało się symbolem smutku i rozpaczy.

Ogromnie ponury i wręcz mroczny się ten felieton okazał (ale każdy, kto kiedyś błąkał się po gęstych lasach świerkowych, potwierdzi, że bywa w nich ciemno…). Na koniec dorzućmy więc może coś przyjemniejszego: wspomnienie o sanktuarium Asklepiosa. W Epidauros, jednym z najważniejszych centrów kultu boga­-uzdrowiciela, rosły i do dziś rosną sosny. Ich zapach miał gwarantować zdrowie i dobre samopoczucie pacjentów – i to z tą myślą, o zdrowiu, spokoju i zapachu choinki, pozostawiam Was, drodzy czytelnicy, na Święta i Nowy Rok.

Publicystyka

Michał Hernes

MAŁE I WIELKIE BITWY

wywiad z Terrym Gilliamem

Terry Gilliam – reżyser, animator i jeden z twórców sukcesu Monty Pythona. W wywiadzie opowiedział nam m.in. o pracy nad filmami „12 małp”, „Bandyci czasu”, „Przygody barona Münchausena” i „Brazil”. O ostatni z tych filmów zapytaliśmy też scenarzystę Toma Stopparda.

Michał Hernes: O filmie „12 małp” znów zrobiło się głośno w czasie pandemii koronawirusa.

Terry Gilliam: Pandemia zrobiła temu filmowi bardzo dobrą promocję. To miłe, że dzięki covidowi wszyscy zaczęli go oglądać. Powinienem więc pogratulować wirusowi tego, jak bardzo pomógł mojemu filmowi. Wiele moich produkcji opowiada o przyszłości, a ludzie często pytają się mnie, skąd wiedziałem, jaka ona będzie. Nie miałem o tym bladego pojęcia! Po prostu zgaduję, a jednocześnie interesuję się wieloma rzeczami, chociażby tym, dokąd zmierzamy jako ludzkość. Gdy kręcę filmy, staram się coś na ten temat powiedzieć. Dlatego okazało się, że wiele prawdy zawarłem zarówno w „12 małpach”, jak i w „Brazil”.

Co sądzi pan o reakcjach na „12 małp” w czasie lockdownu?

Pomyślałem, że to świetnie, że cywilizacja w końcu dogoniła moje filmy. Rzecz w tym, że kiedy pracowałem nad „12 małpami”, koncentrowaliśmy się na patogenach takich jak choroba wściekłych krów, ptasia grypa i Ebola. Najpoważniejszy był ostatni z nich – obawialiśmy się, że jeśli się rozprzestrzeni, stanie się coś strasznego. Te wirusy krążyły w powietrzu na długo przed covidem, który na ich tle okazał się bardzo przaśnym, niemal łatwym patogenem. Nie był tak straszny w porównaniu z tym, co budziło w nas lęk, gdy tworzyliśmy „12 małp” i kiedy Dave oraz Janet pisali do niego scenariusz.

12 małp

James Cole jest w tym filmie niczym Kasandra.

Tak – nikt mu nie wierzy! To naprawdę interesująca postać, bo rodzi się pytanie, czy pochodzi z przyszłości, czy jest po prostu szalony. Właśnie dlatego tak ważną rolę w tej historii odgrywa bohaterka, którą zagrała Madeleine Stowe – w pewnym sensie musi poradzić sobie z tym dylematem, z pytaniem, czy to prawda, czy szaleństwo i co się tutaj dzieje. Dla mnie Madeleine sprawiła, że ten film zadziałał, ponieważ bohaterowie grani przez Brada i Bruce’a są specyficzni, a ona jest rdzeniem, jest publicznością – jest nami.

To bardzo silna kobieca postać.

Kiedy zastanawialiśmy się, kogo obsadzić w „12 małpach”, obejrzałem jeden z filmów, w którym zagrała Madeleine – jest tam scena, w której przenoszoną ją na szpitalnych noszach, a ona się śmieje. Nie przypominało to jednak śmiechu pięknej kobiety, tylko odgłosy wydawane przez osła. Pomyślałem sobie, że aktorka, która tak się zachowuje, musi być interesująca. W trakcie spotkania z nią utwierdziłem się w przekonaniu, że jest absolutnie cudowna. To naprawdę inteligentna, świetna osoba, która w pewnym sensie utrzymywała mnie przy zdrowych zmysłach podczas kręcenia tego filmu, ponieważ zawsze mogłem z nią porozmawiać i uzyskać od niej inteligentne odpowiedzi.

Czy uważa pan, że filmy takie jak „12 małp” mogą przygotować ludzi do konfrontacji z różnymi przeciwnościami, na przykład pandemią?

Nie mam pojęcia. To ich problem, nie mój. Ja nakręciłem ten film i okazało się, że takie produkcje mogą sprawić, że ktoś będzie lepiej radził sobie z lękami. Nie planowałem tego w przypadku „12 małp”, ale cieszy mnie taki odbiór tego filmu.

Czy wierzy pan, że filmy mogą zmieniać ludzi lub im pomagać?

Filmy mają dużą moc oddziaływania i właśnie dlatego martwi mnie, że większość z nich nie jest zbyt inteligentna – nie podejmują żadnych ważnych tematów. Są po prostu rozrywką komunikującą, że wszystko jest zabawne, a życie jest piękne. Albo są horrorami, które nigdy mnie nie interesowały.

Dlaczego?

Nie oglądam ich, bo za bardzo mnie przerażają. Przedstawiają świat będący poza naszą kontrolą i bohaterów zdeterminowanych, by zabijać. To bardzo wąska perspektywa, ale działa, bo gdy dzieje się coś przerażającego, to ludzie na nich podskakują. Miałem podobnie, kiedy jako dziecko wybierałem się na przejażdżki pociągiem duchów w wesołym miasteczku. Gdy coś nagle wyskakiwało zza rogu, ekscytowałem się. Podobało mi się to w czasach młodości, ale z perspektywy lat nie jest to już dla mnie zabawne.

Wracając do poprzedniego pytania – filmem, który prawdopodobnie zrobił na mnie największe wrażenie, są „Ścieżki chwały” Stanleya Kubricka. Obejrzałem go, kiedy byłem dzieckiem, miałem ze 13 lat. W tym czasie oglądałem filmy Deana Martina, komedie Jerry’ego Lewisa i animacje. Uwielbiałem je, ale w trakcie seansu „Ścieżek chwały” coś mnie po prostu ukłuło. To, co stało się z pokazanymi w tym filmie żołnierzami, było złe i niesprawiedliwe. To naprawdę zmieniło moje spojrzenie na świat, utwierdzając mnie w przekonaniu, że nie jest rozsądnym miejscem i że może stać się bardzo brutalny i brzydki. Zawsze z podejrzliwością patrzyłem na ludzi będących u władzy. Nigdy z tego nie wyrosłem.

Zakończenie tego filmu jest przepiękne.

Sceny z udziałem Kirka Douglasa zainspirowały mnie, kiedy pracowałem nad „Brazil”. W pewnym sensie o tym jest mój film „Człowiek, który zabił Don Kichota” – o niebezpieczeństwach związanych z filmami i o tym, co robią z ludźmi. Martwi mnie, że nie ma zbyt wielu filmów, które naprawdę zmuszają mnie do przemyślenia mojego spojrzenia na świat. Uważam, że właśnie taka powinna być ich funkcja, a w tej chwili są tylko rozrywką. Jedynym filmem, który w ostatnich latach mi się spodobał, jest „Free Guy” z Ryanem Reynoldsem. To genialny film – zabawny i miejscami bardzo szczery. Nie wiem, czy odniósł komercyjny sukces. Większość ludzi, z którymi rozmawiam, nie widziała go, a to bardzo inteligentna komedia.

Uwielbiam go! Bardzo lubię pańskie filmy „12 małp” i „Brazil”. Cieszy mnie, że zrealizował pan inteligentne filmy SF.

Mówiąc szczerze, nie myślę o nich w kategoriach kina SF. Moje filmy opowiadają o tym, co naprawdę dzieje się w czasie, gdy je tworzę. Odnoszę wrażenie, że większość osób nie jest tego świadoma i nie zwraca uwagi na wydarzenia rozgrywające się na świecie. Zazwyczaj opowiadam o tym, co mnie martwi. Gdy coś budzi we mnie lęk, zaczynam o tym pisać i w ten sposób sprawdzam, czy jestem w stanie pozbyć się tych utrapień, wymyślając inną wersję wydarzeń. Nigdy nie tworzyłem jednak utopijnych wizji przyszłości.

Dlaczego zdecydował się pan zrealizować „12 małp”?

To bardziej scenariusz wybrał mnie. Gdy zastanawiałem się, co wyreżyserować, nagle pojawił się tekst napisany przez Davida i Janet Peoplesów. Wyglądało na to, że studio i producenci próbowali coś z nim zrobić, ale nikt nie wydawał się zainteresowany tym scenariuszem. Filmowcy wychodzili z założenia, że to zbyt dziwna i złożona historia, a ja skorzystałem z okazji, że nie było innych chętnych. Dla mnie to bardzo dobry scenariusz, bo nie do końca rozumiałem, o co w nim chodzi. Doszedłem więc do wniosku, że fajnie będzie się tym pobawić.

Czy obejrzał pan „Filar” Chrisa Markera, który był inspiracją dla scenarzystów?

Uwielbiam ten film, ale po raz pierwszy obejrzałem go dopiero po nakręceniu „12 małp”. Nie chciałem, żeby zdezorientował mnie w czasie prac nad moim filmem. Seans „Filaru” był dla mnie wstrząsającym doświadczeniem – składa się z nieruchomych obrazów aż do momentu, w którym bohaterka się porusza. To jedyny fragment, w którym widać rzeczywisty filmowy ruch – zrobił na mnie ogromne wrażenie. Po latach spotkałem Chrisa Markera na festiwalu filmowym w Finlandii i to było niesamowite przeżycie – to niezwykły i ogromnie inteligentny człowiek, który jest naprawdę skupiony na mówieniu ważnych rzeczy.

A co zaciekawiło pana w scenariuszu „12 małp”?

Trudno wskazać jedną rzecz. Zachwyciła mnie całość tej kombinacji. To opowieść o przyszłości, w której wirus zniszczył ludzkość, a ci, co przeżyli, żyją pod ziemią. Mamy też bohatera, który cofa się do przeszłości, żeby zdobyć szczepionkę, by uratować przyszłe pokolenia. To także historia miłosna, która rozwija się w trakcie filmu. Podoba mi się, że patrząc na jego tytuł można pomyśleć, że to będzie film o dwunastu małpach, tymczasem okazuje się, że to fałszywy trop – historia o czymś innym, gdzie prawdziwym problemem jest coś, na co nikt nie zwrócił uwagi.

To także opowieść o tym, że bohater może cofnąć się do przeszłości, ale nie jest w stanie zmienić przyszłości.

Choć nie wiem zbyt wiele o podróżach w czasie, podoba mi się pomysł opowieści o kimś, kto cofa się w czasie, żeby spróbować odkryć, co poszło nie tak, by w ten sposób zmienić przyszłość. Grany przez Bruce’a Willisa bohater jest w tym trochę niezdarny, ale stara się jak może. Uwielbiam Davida Morse’a, który wcielił się w naukowca. Lubię zwłaszcza scenę, w której podchodzi do ochrony lotniska i otwiera butelki z wirusem, który się z nich wydostaje i naukowiec wie, że w ten sposób się zabija. Jednocześnie zamierza zabić wielu ludzi. Jego spojrzenie – ten wyraz oczu – jest po prostu niezwykłe.

Mnie zachwycił fragment, w którym James Cole delektuje się świeżym powietrzem.

To naprawdę piękna scena z muzyką z XX wieku! Bohater wygląda niczym pies z głową wychyloną za okno samochodu. Bruce Willis jest w tym filmie bardzo dobry – robi to, czego nigdy wcześniej nie robił, czyli gra bardzo introwertyczną postać. James Cole nie zachowuje się jak twardziele z filmów akcji. To nie ten typ. Wręcz przeciwnie – jest uwięziony w sobie i nie wie, co ma dokładnie zrobić.

Czy ciężko pracowało się z Bruce’em Willisem?

Jest wspaniały, choć potrafi być trudny. W pewnym momencie musiał opuścić nas na weekend, by zagrać w dokrętkach do filmu „Szklana pułapka”. Wrócił do nas jako supergwiazda z gwiazdorskim nastawieniem. Powiedziałem mu, że nie chcę na planie kogoś takiego – nie chciałem mieć w tym filmie wielkiego gwiazdora. Zależało mi, żeby był metaforycznie nagi, bez niczego – żadnego tłumu wokół i żadnego rozgłosu. Chodziło mi o to, by skupił się na swojej roli. I tak się stało. Jak wspomniałem – był wspaniały.

Świetnie zagrał również Brad Pitt.

Najzabawniejsze w tym jest to, że Brad przyjechał do Londynu, żeby się ze mną spotkać i porozmawiać o tym filmie, a gdy zapytałem go, którą rolę chciałby zagrać, odparł, że Jamesa Cole’a. W tej roli obsadziłem już Bruce’a Willisa, ale skończyło się na tym, że Brad Pitt zagrał inną postać. Bardzo się stresowałem, bo umówiłem go z trenerem głosu, który powiedział, że Brad ma leniwy język i nie będzie w stanie zrobić tego, czego od niego oczekiwałem – czyli gadać bez przerwy. Pomyślałem, że może popełniłem błąd, ale Brad bardzo mocno zaangażował się w przygotowania do tej roli i włożył w to wiele wysiłku. Odwiedził szpitale psychiatryczne, rozmawiał z psychiatrami. Ucieszyło mnie to, jak fantastyczne jest jego poczucie humoru i jakie ma zdolności komiczne. Zwłaszcza że nie znaliśmy go od tej strony. Pokazał inne oblicze i był w tym genialny. Stworzyli z Bruce’em świetny duet, ponieważ Bruce jest zagubiony, mroczny i introwertyczny, a kiedy Brad wszedł na plan, to wręcz eksplodował.

Podoba mi się to, jak pokazał pan w tym filmie przyszłość…

Zastanawiałem się, jak ludzie będą żyć, gdy upadną wielkie systemy. Co im pozostanie? To zawsze było moją obsesją, bo wiele osób tworzy fantastykę naukową, w której cała technologia jest futurystyczna. Moim zdaniem, to tak nie wygląda – to zawsze połączenie przeszłości z przyszłością. A w tym filmie ludzie żyją pod ziemią i nie mają nowoczesnej technologii.

Czym jest dla pana fantastyka naukowa?

Opowiada o świecie, w którym żyjemy, ale przenosi go na inny poziom. Najbardziej lubię utwory Philipa K. Dicka, ponieważ to bardzo drobnomieszczańskie SF. Dobrym przykładem jest powieść „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”, na podstawie której powstał „Blade Runner”. To niesamowite, że jej główny bohater poluje na androidy i je zabija. W czasach, gdy Dick pisał ten utwór, androidy były odpowiednikami czarnoskórych – traktowani nie do końca jak ludzie. Powieść jest bardziej interesująca niż film, ponieważ jedyne, czego chce jej bohater, to mieć wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić sobie prawdziwe zwierzę. Wynika to z tego, że ma elektryczną owcę, a gdyby jego sąsiedzi to odkryli, patrzyliby na niego z góry. Gdy Rick Deckard zabija prawie wszystkie androidy, w końcu ma wystarczająco dużo pieniędzy i kupuje sobie strusia. Cudowny w tej powieści jest fragment, kiedy bohater mówi pięknej dziewczynie, w której się zakochał, że ona jest androidem, a dziewczyna wpada w szał – wchodzi na dach, zrzuca z niego strusia i w ten sposób zabija rzecz, którą kupił z pieniędzy za zabijanie androidów. To bardzo dobry fragment i szkoda, że nie znalazł się w filmie. Ridley przeniósł tę książkę na inny poziom – to futurystyczna wizja pozbawiona subtelności relacji międzyludzkich.

Czy chciałby pan zrobić film na podstawie tej powieści?

Trochę już na to późno, ale nie miałbym nic przeciwko. Może dałeś mi dobry impuls, by zacząć myśleć o zrealizowaniu wierniejszej adaptacji „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”. Jak wspomniałem, Ridley stworzył wspaniały świat, ale moim zdaniem pokazane w tym filmie historie i postacie nie są tak ciekawe, jak w książce. Dla mnie zawsze ważni są bohaterowie. Choć potrafię sprawić, że wszystko wygląda interesująco, to postacie są powodem, dla którego to robię. A „Blade Runner” to oszałamiająco piękny film, zawierający w sobie kilka fantastycznych bohaterów. Nie zagłębia się jednak w bardzo prosty rodzaj emocjonalnej głębi, który charakteryzuje twórczość Philipa K. Dicka. Zasadniczo ten film jest bardzo prosty. Jego bohaterowie to prości, mali ludzie.

Które powieści tego pisarza jeszcze pan lubi?

Kiedyś byłem bardzo podekscytowany książką „Świat Jonesa” i chciałbym do niej wrócić. Uwielbiam zawarte w utworach Dicka poczucie humoru i małe szczegóły, za sprawą których są one bardzo interesujące. Zawsze marzyłem o zekranizowaniu „Ubika” – w przeszłości miałem na jego punkcie prawdziwą obsesję. Coraz trudniej jednak zrealizować tego rodzaju filmy. Marvel zdominował sposób myślenia studiów filmowych, a nie chcę iść tą drogą.

Co lubi pan w „Ubiku”?

Ta powieść jest niesamowita! Mamy dwa światy – rzeczywisty i wyobrażony. Wolę drugi z tych światów. Próbuję nauczyć się mieszać wyobraźnię z realnym światem. „Ubik” zaprowadził mnie do wielu wspaniałych ścieżek.

Zderzenie świata fantazji z ponurą rzeczywistością bywa brutalne, co świetnie pokazał pan w filmie „Brazil”.

Gdy nad nim pracowałem, byłem bardzo niezadowolony z rządów Margaret Thatcher. To opowieść o odpowiedzialności – Sam przez cały film jej unika, choć jest inteligentny, uprzywilejowany i powinien się rozwijać. Woli jednak pozostać na bezpiecznym poziomie i po prostu płynąć przez życie, żeby móc wciąż marzyć. Jego zbrodnia polega na tym, że jest częścią wielkiej machiny i nie bierze na siebie odpowiedzialności. Porównałbym to do bycia zwolennikiem narodowego socjalizmu, nazizmu. W Niemczech wiele osób było trybikami w tej maszynie, ponieważ wmawiali sobie, że robili dobre rzeczy, ale nie brali na siebie odpowiedzialności. Kiedy naziści wprowadzili narodowy socjalizm, mieli niezły początek – kraj był całkowicie zniszczony przez I wojnę światową, upokorzony przez traktat wersalski i zredukowany do zera. Pojawili się naziści, którzy podnieśli ludzi na duchu i zaczęli koncentrować się na ojczyźnie. Dawali dzieciom ładne, małe mundurki, wychodząc z założenia, że gdy dorosną, to dostaną mundury. Początkowo dawało to obywatelom trochę poczucia dumy, ale potem zaszło to za daleko i niosło za sobą koszmarne konsekwencje. A jednak ludzie po prostu wykonywali swoją pracę. Jest świetna książka pt. „Łaskawe” – opowiada o oficerze SS z czasów II wojny światowej, który jest typem zeloty. Wierzy, że narodowy socjalizm to dobry system, ale nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co naprawdę się dzieje. Staje się tego coraz bardziej świadomy i pod koniec książki popada w obłęd. Ta powieść jest więc bardzo podobna do tego, co pokazałem w „Brazil”, ale powstała później.

Jaka jest geneza powstania „Brazil”?

Najpierw napisałem 98 stron scenariusza zawierającego wszystkie pomysły, które znalazły się w filmie. Potem do pracy nad tym tekstem udało się zaangażować Toma Stopparda, który to wszystko dopracował i dzięki temu scenariusz jest tak dobry. Następnie nakręciłem film, w którym genialnie zagrał Jonathan Pryce.

Tom Stoppard: To producent poprosił Terry’ego, by pozwolił innemu scenarzyście popracować nad tym tekstem, żeby go polepszyć. Uznałem, że przyda się popracować nad jego strukturą i dodać trochę żartów. Nie przypominam sobie, żeby Terry mówił mi wówczas o pani Thatcher. Dodałem do scenariusza nowy początek i wpadającego do drukarki chrząszcza, powodującego fatalną zmianę nazwiska (z Tuttle na Buttle), a także wszystko to, co nastąpiło później.

Czy to dla pana to także opowieść o odpowiedzialności?

Tom Stoppard: W trakcie pisania scenariusza nie chodziła mi po głowie tak wzniosła teza. Po części była to satyra na powieść „Rok 1984” Orwella, której Terry nie czytał. Kiedy później po nią sięgnął, był zdumiony orwellowskim „Wielkim Bratem”. Najlepszą częścią scenariusza Terry’ego są zaś napisane przez niego wspaniałe opisy snów bohatera.

Uwielbiam je, podobnie jak film „Bandyci czasu”.

Terry Gilliam: Powstał po tym, jak nakręciliśmy „Życie Briana” Monty Pythona. Moje córki były bardzo młode i chciałem zrealizować coś z myślą o nich, zdecydowałem się więc nakręcić film o dzieciaku, który zostaje zabrany do magicznego świata przez dorosłych ludzi, którzy są od niego niżsi. Ten dzieciak dużo czytał, miał na tym punkcie obsesję. Dzięki temu mogliśmy odwiedzić Napoleona, wyruszyć do starożytnej Grecji i robić inne wspaniałe rzeczy. Moje pomysły bardzo szybko połączyły się w całość, a Mike Palin bardzo w tym pomógł – pisze świetne dialogi i postacie. Mike przeniósł to wszystko na inny poziom.

Bandyci czasu

Po latach powstała telewizyjna wersja „Bandytów czasu”, ale zabrakło w niej tego, co jest najważniejsze w moim filmie – serca. Pierwotnie gang bandytów czasu składał się z samych małych ludzi, którzy robili to samo, co bohaterowie filmów akcji. Byłem szczęśliwy, że po premierze filmu stałem się kimś z rodzaju świętego krasnoludków. Za każdym razem, gdy podróżowałem po świecie i spotykałem niskie osoby, mówiły: „Dziękujemy za ten film”. Sprawiało to, że czułem się naprawdę dobrze. Lubię żartować, że problem z tym serialem polega na tym, że brakuje w nim krasnoludków.

Jak narodził się pomysł na „Przygody barona Münchausena”?

Spodobał mi się pomysł historii o człowieku, który jest najsłynniejszym kłamcą na świecie. Wiele z tych filmów nakręciłem z myślą o moich córkach i opowiedziałem je nieco z dziecięcego punktu widzenia. Niedawno zrobiliśmy „Przygody barona Münchausena” w 4K i musiałem to nadzorować, a nie oglądałem tego filmu od dwudziestu lat. Ten seans rozłożył mnie na łopatki – czułem się, jakbym go nigdy wcześniej nie widział. Wynika to z tego, że po wyreżyserowaniu tego filmu zbyt długo myślałem o wszystkich koszmarach, przez które przeszedłem, gdy go kręciliśmy i o tym, że gdy był już gotowy, studio wypuściło go w bardzo wąskiej dystrybucji – w Ameryce wyprodukowano tylko 117 kopii. Dodam, że w tamtych czasach filmy wypuszczano na dwa tysiące kinowych ekranów. To było bolesne doświadczenie, ale oglądając tę produkcję po latach pomyślałem, że zrobiłem dobry film i teraz mogę umrzeć szczęśliwy.

W końcu udało się panu zrealizować „Człowiek, który zabił Don Kichota”, a w roli głównej zagrał Adam Driver.

Jest wspaniałym aktorem. Poznałam go w pubie – moja córka zorganizowała to spotkanie i zjedliśmy lunch. Zaintrygował mnie przede wszystkim tym, że nie wyglądał jak gwiazda filmowa. To bardzo ważne. Od razu było jednak widać, że to ktoś wyjątkowy. Jest inteligentny, a kiedy doszło do zamachu na bliźniacze wieże na Manhattanie, wstąpił do marines, by walczyć za Amerykę. Pomyślałem, że to bardzo dziwaczny sposób patrzenia na sprawy i że Adam idealnie nadaje się do zagrania faceta, który zabija Don Kichota. Dodam, że Jonathan Pryce od lat marzył o zagraniu błędnego rycerza, podczas gdy ja rozważałem inne opcje. Widziałem w tej roli Michela Palina, ale Mike powiedział Jonathanowi: „twoje brwi są wystarczająco stare do tej roli”. Jonathan spektakularnie zagrał Don Kichota – dostrzegłem w jego grze więcej głębi, niż kiedykolwiek wcześniej. Razem z Adamem stworzyli cudowny duet.

Teraz marzy mi się realizacja filmu „The Carnival at the End of Days”, ale nie zamierzam czekać z jego realizacją kolejnych dwudziestu pięciu lat, tak jak to było z „Człowiekiem, który zabił Don Kichota”.

Człowiek, który zabił Don Kichota

O czym ma opowiadać ten film?

Scenariusz przypomina trochę „12 małp”, ale różnica polega na tym, że to Bóg, a nie nauka, chce wyeliminować ludzkość ze swojego pięknego ogrodu, ponieważ ludzie wszystko spieprzyli. Jedyną postacią, która próbuje ocalić ludzkość jest Szatan, bo gdy ludzie znikną, to będzie bezrobotny. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to Johnny Depp zagra Szatana, a Jeff Bridges będzie głosem Boga.

W filmie „12 małp” zachwyciła mnie klamra na początku i końcu ze śmiercią głównego bohatera.

To kolejna rzecz, którą pokochałem w trakcie czytania tego scenariusza. Zachwycił mnie pomysł, że ktoś jest świadkiem własnej śmierci. Nigdy wcześniej nie widziałem filmu o podróżach w czasie, który tak się kończy – wyrazy twarzy chłopca i bohaterki granej przez Madeline są po prostu piękne! Nie jest to jednak zakończenie filmu – przenosimy się jeszcze do wnętrza samolotu i widzimy Davida Morse’a rozmawiającego z naukowcem z przyszłości. Nie uważałem, że takie zakończenie jest konieczne, ale producent nalegał, by to dokręcić, chociaż byłem zdeterminowany, by tego nie robić. Wymyśliłem więc ujęcie, które miało być bardzo kosztowne w realizacji i liczyłem, że producent z tego zrezygnuje, ale odparł, że nie obchodzi go, jakie to jest drogie i że mam to nakręcić. To, co widzimy na ekranie, często jest więc rezultatem małych bitew, które toczą się w trakcie realizacji filmu i zmieniają jego bieg – czy nam się to podoba, czy nie.

Lubię to zakończenie, bo jest w nim iskierka nadziei.

Sprawiliśmy, że jest bardzo dobre, ale odnoszę wrażenie, że lepszym zakończeniem jest widok pełnego nadziei chłopca, a nie Davida Morse’a i naukowca. Jak wspomniałem, w zależności od tego, z kim pracuję, cały czas toczymy wielkie walki, z których czasem wychodzi coś lepszego. Tak było w trakcie realizacji „Przygód barona Münchausena” – walczyliśmy z firmą produkującą filmy o Jamesie Bondzie, która mówiła nam, że baron nie może polecieć na księżyc. Króla Księżyca grał Sean Connery i mieszkało tam dwa tysiące osób. Zakończyłem ten spór, mówiąc, że usunę te wszystkie zera i zostaną tam tylko dwie osoby, nie będzie też scenografii, tylko poruszające się tam i z powrotem wycinanki. Myślę, że to lepsze zakończenie – następuje w nim przeskok od dotychczasowego przebiegu akcji do czegoś szokującego, co nawiązuje do oglądanego przez nas filmu. Bardzo mi się to podoba.

Publicystyka

Łukasz Czarnecki

MIĘDZY ŚRÓDZIEMIEM A KRYPTĄ WAMPIRA

Wywiad z profesorem Nickiem Groomem

Nick Groom ‒ profesor literatury angielskiej na Uniwersytecie w Makau, ekspert w dziedzinie kultury gotyckiej. Autor m.in. książek „Tolkien w XXI wieku” i „The Vampire: A New History”.

Łukasz Czarnecki: Zanim przejdziemy do rozmowy o książkach, które wyszły spod pana pióra, pozwoli profesor, że zapytam ‒ jakie wrażenia wyniósł Pan z tegorocznego Pyrkonu?

Nick Groom: To miłe, że porusza pan tę kwestię, bo muszę przyznać, w ogóle po raz pierwszy odwiedziłem Polskę. Pyrkon wprost mnie zachwycił. Oczarowały kostiumy i to, jak bardzo przyjaźni byli uczestnicy imprezy. Panowała cudowna atmosfera. Wielką przyjemność sprawiało uczestniczenie w tym wszystkim, co się działo, a były tam też gry, stoiska i inne rozrywki. Warto też wspomnieć o prelekcjach. Całość składała się na ekscytujące doświadczenie, dlatego polecam wszystkim, by również wybrali się w przyszłości na Pyrkon i sami to przeżyli.

Jest pan akademikiem, a zarazem prowadzi badania nad tematami bliskimi środowisku fanów fantastyki ‒ czy często zdarza się panu odwiedzać konwenty?