Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 257
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
11/2025 FANTASTYKA
Jerzy Rzymowski
NON OMNE INTERNETE MORIETUR
Pierwsze spamboty pojawiły się w Internecie na przełomie XX/XXI wieku. Z czasem zjawisko nabierało rozpędu, a metody imitacji człowieka stawały się coraz bardziej wyrafinowane. Zjawisko nasiliło się z powstaniem mediów społecznościowych, a gdy zaczęto wykorzystywać modele językowe, różnica między ludzkimi wpisami, a sztucznie wykreowanymi treściami stała się coraz trudniejsza do wyłapania. W 2021 roku internauta ukrywający się pod nickiem IllluminatiPirate sformułował Teorię Martwego Internetu. Chodziło w niej o to, że większość internetowej aktywności nie jest dziełem człowieka, tylko treściami stworzonymi przez algorytmy AI. Internet może nie jest jeszcze całkiem martwy, ale obecnie szacuje się, że około 40% ruchu w sieci generują boty, także te zdolne do interakcji w czasie rzeczywistym. Już nie tylko namawiają nas do klikania w linki i odwiedzania ryzykownych stron, ale próbują manipulować nami, wpływać na nasze poglądy.
W ubiegłym roku głośno zrobiło się o Daisy ‒ stworzonej przez koncern O2 AI udającej poczciwą babcię, aby marnować czas telefonicznych naciągaczy. Bo w tę grę mogą grać wszystkie strony: ich boty próbują wykiwać nas, nasze ‒ ich, aż dojdzie do momentu, kiedy usiądziemy z wiaderkiem popcornu i faktycznie będziemy tylko biernymi obserwatorami toczących się w sieci kłótni botów rywalizujących stron ‒ państw, partii, korporacji…
Niedawno wpadłem na pomysł, żeby media społecznościowe wyposażyć w opcję filtrowania treści tak, aby wyświetlały się nam tylko komentarze naszych znajomych i ewentualnie ich znajomych ‒ zero przypadkowych, anonimowych twarzy. Oczywiście żadna korporacja nie dopuściłaby takiego filtru do użytku ‒ w grę wchodzą za duże pieniądze ‒ ale idea brzmi kusząco. Zawsze pozostaje dużo prostszy, analogowy sposób: częściej wyłączajmy komputer, spotykajmy się i rozmawiajmy z ludźmi na żywo. To zdrowsze i bezpieczniejsze ‒ przynajmniej dopóki nie ziści się „Blade Runner”.
Zapraszam do lektury!
Publicystyka
Witold Vargas
KRASNOLUDKI
Określenie to nie jest wcale ani stare ani ludowe. Do języka wprowadziła je za sprawą swoich bajek Maria Konopnicka, choć nie stworzyła go z niczego. Wcześniej małe ludziki plączące się po kuchni podczas gdy gospodarze twardo śpią zwano kraśniętami, krasnymi, karzełkami czy podziomkami. Jeżeli natomiast krasnoludkiem nazwiemy każdego demona ludowego, który jest małych rozmiarów, musielibyśmy w poczet tej menażerii zaliczyć: bandurki napadające pijaków po lasach, strzegącego łaźni bannika, barsztuki w sadach i ogrodach, błudnika plączącego drogi, boże siedlecko rozprawiające się z myszami, bzionka, co dziuplę ma pod bzem, chichituna przedrzeźniającego wędrowców, zachodniego chobołda, sporzącego chowańca, didków przynoszących wieści z zaświatów, brodatego diducha, dworowego doglądającego zwierzynę, grzenię tulącą się do dzieci, julków spod starych kurhanów, złośliwych kauków, łełeków znających skarby, łozownika dwulicowego, porywającego dzieci mężyka, mira stodolnego, doglądającego pszczół pasiecznika, piecucha, najmniejszego z rodziny pikulika, piwoszka, płamęta, popielnika i popieluchy, przestępa, punnika, śmierdzącego purtka, pusteckiego, podziemne rachmany, skarbnika z kopalni, wszelakie skrzaty, zbereźnego smętka, striczka zamęczającego wędrowców, dokuczliwego stukacza, bezlitosnych świtu deptu, szpechotkę, złydnie, klabaternika, co statkami płynie… i tu lista się nie kończy.
W ludowej kulturze niematerialnej tak się mają rzeczy, że wszystkie te nazwy częściowo zbiegają się z określeniem krasnoludka. Widziane z perspektywy całej zachodniej Słowiańszczyzny są niemal synonimami, a z perspektywy regionalnej tymi jedynymi, niepowtarzalnymi istotami niewielkich rozmiarów, które konsekwentnie pielęgnują lub psują porządek lokalnego obyczaju. Moim zdaniem, nie ma co kruszyć kopii o to, czy to wszystko są krasnoludki czy nie. Ważne jest, że nie sposób wyobrazić sobie słowiańskiej tradycji demonologicznej ani żadnej innej bez udziału istot do nas podobnych, ale w wersji zminiaturyzowanej. Dla przykładu Inuici powiadają, że pierwszy człowiek zrodził się z ziarnka grochu. Był zatem wielkości stonki, a dopiero z czasem, po wielu pokoleniach przybrał rozmiary, jakie ma dziś. Jest coś trudnego do zamknięcia w naukowych ramach, a jednocześnie niebywale urzekającego w podobieństwie wątków mitologicznych kultur północnoeuropejskich, syberyjskich i amerykańskich. Lubię sobie wyobrażać jakąś kolebkę tych wszystkich kultur gdzieś na Syberii, która zastygła pod mroźnymi lodami, a jednocześnie rozlała się na zachód ‒ aż tu, na Słowiańszczyznę, a na wschód – do Ameryki, wpierw Północnej, a później Południowej. Poznając mitologię wszystkich tych kultur, w szczególności dotyczącą małych istot asystujących ludziom, dostrzegam zaskakujące paralele. Oto czytając niedawno zbiór podań polskich z północnego Mazowsza, natrafiłem na opowieść o tym, jak to w pierwotnych czasach baby spędzały dużo czasu w grochowinie, by zaspokajać swe potrzeby płodzenia nowych pokoleń, aż do czasu, gdy na ich drodze pojawili się raz mężczyźni. Oni to te baby z tej grochowiny powyciągali, zajęli się nimi i od tego czasu nie potrzebują one już wchodzić w grochowinę, by móc rodzić dzieci.
Krasnoludki, Paweł Zych – Bestiariusz Słowiański
Wyobraźnia podpowiada mi, że obraz malutkich ludzi ma swe źródło również w doświadczeniu macierzyństwa, a w szczególności niespełnionego. Z pewnością od zarania dziejów kobietom zdarzały się poronienia i nieraz widziały małe płody przypominające trochę ludzi, trochę strączki, a może i nawet fasolki. Drogą skojarzeń mogła utrwalić się myśl, jakoby coś szczególnego z roślinami strączkowymi nas łączyło i że to, co w nas jest tym roślinom najbliższe, to najmniejsze wersje nas samych. Nie przypadkiem mamy przecież w naszej demonologii ludowej porońców, stradczych (czyli stracone dzieci, poterczuków (od „potyrcze” – odtrącone), a przede wszystkim bożęta lub niebożęta, które są zarazem duszami poronionych bądź zmarłych, jeszcze nieochrzczonych dzieci, a jednocześnie skrzatami towarzyszącymi ludziom w znoju życia codziennego.
Pozostaje zapytać, co z tymi krasnalkami domowymi i zagrodowymi, które uważa się za wcielenia przodków, a noszą długie brody, więc dzieci wcale nie przypominają. Ano zarówno starość jak i narodziny, jako że znajdują się na krańcach, są doskonałymi pośrednikami między życiem a śmiercią, szczególnie jeśli spojrzymy na cykl narodzin i śmierci z perspektywy wędrówki dusz i reinkarnacji. A taka była właśnie nasza dawna wiara. Można zatem powiedzieć, że krasnoludki w demonologii ludowej są dalekim echem naszych animistycznych korzeni.
Publicystyka
Aleksandra Klęczar
AGON ZNACZY RYWALIZACJA
W tym numerze „Nowej Fantastyki” rozstrzygamy nasz konkurs literacki, co jest doskonałym pretekstem, żeby porozmawiać o konkursach, zawodach i rywalizacji w świecie greckim. A jest to zagadnienie bardzo ciekawe, także dlatego, że starożytni Grecy w całej swej historii, od mitycznych homeryckich herosów po czasy Bizancjum, na rywalizacji (po grecku zwanej agon) budowali sporą część swej tożsamości.
Spójrzmy na ostatnie księgi „Iliady”, kiedy to w zasadzie jeden po drugim odbywają się dwa pogrzeby. Grecy chowają poległego w pojedynku z Hektorem Patroklosa, Trojanie – Hektora, który zginął z ręki Achillesa. Ceremonię ku czci Patroklosa uświetniają igrzyska żałobne – czyli, mówiąc najprościej, militarno-sportowa rywalizacja między herosami. Aby uczcić poległego Patroklosa, Achilles funduje nagrody, a towarzysze broni zmarłego rywalizują w wielu dyscyplinach. Już pierwsza, wyścig rydwanów kończy się ogromną i zażartą kłótnią o to, kto wygrał. Wielcy herosi, z Menelaosem na czele, zachowują się tu jak obrażone dzieciaki, niemogące pogodzić się z przegraną. W zapasach Odyseusz i Ajas syn Telamona tak długo nie mogą pokonać jeden drugiego, że w końcu Achilles ogłasza remis. Odyseuszowi przypada z kolei także zwycięstwo, w biegu, choć, powiedzmy sobie szczerze, gdyby Atena nie sprawiła, że Ajas (ten drugi, syn Ojleusa) potknął się i wylądował nosem w… krowim placku (tak było, nie zmyślam, a przynajmniej tak napisano w księdze XXIII „Iliady”!), różnie by mogło być z tym wynikiem.
Nie byłoby tych scen ‒ i w ogóle wojny trojańskiej by nie było ‒ gdyby nie zaloty o rękę Heleny. Ta historia prowadzi nas do innego znanego z mitów, ale i z baśni ludowych motywu, a mianowicie do publicznej rywalizacji o rękę dziewczyny, rywalizacji często pozostawiającej herosom wybór typu „wygrana albo śmierć”. Co prawda w przypadku Heleny aż tak dramatycznie nie było, ale już w rywalizacji o rękę Hippodamei – jak najbardziej. Tutaj ojciec księżniczki postawił warunek: tylko ten, kto go zdoła pokonać w wyścigu rydwanów, dostanie jego córkę za żonę. Pozostali – cóż, zginą z jego ręki. Zwycięstwo udało się w końcu odnieść Pelopsowi, ale nie oszukujmy się, w większości znanych nam wersji mitu nie zrobił tego całkiem uczciwie… Fair play niekoniecznie była żelazną zasadą wyznawaną przez mitycznych herosów.
Wysokie stawki bywały nie tylko w konkursach sportowych. Znamy przynajmniej kilka opowieści o rywalizacji muzycznej i poetyckiej, która kończyła się tragicznie dla pokonanego. Wielu z nas pewnie tym momencie przypomni się Marsjasz z wiersza Zbigniewa Herberta, ten, który
mocno przywiązany do drzewa
dokładnie odarty ze skóry
(…)
krzyczy
Pojedynek nieszczęsnego satyra z Apollinem to tylko jeden przykład poetyckiej rywalizacji w mitach. Mamy podobne opowieści o Muzach i Syrenach, a nawet o dwóch bogach-górach, Kitajronie i Parnasie. Przegrana zwykle kończyła się dla pokonanego niedobrze – co najmniej dosłownym lub metaforycznym odebraniem głosu.
Poeci rywalizowali ze sobą także i w codziennym życiu Greków. Zawody artystyczno-muzyczne wchodziły w skład niektórych antycznych igrzysk. Także i tam rywalizowano ostro, a stawka była wysoka. Przekonanie, że warte upamiętnienia jest jedynie pierwsze miejsce i że wszystko poza zwycięstwem oznacza przegraną, było mocno zakorzenione w greckim myśleniu. Amatorscy i zawodowi sportowcy, poeci, dramatopisarze na ateńskich konkursach tragediowych i komediowych – wszyscy oni rywalizowali nie po to, by uczestniczyć, ale po to, aby wygrać. Takiego na przykład Eurypidesa pewnie do końca życia bolały liczne przegrane, a to, że to jego tragedie, a nie zwycięzców, lepiej zniosły próbę czasu (tamte przepadły, jego wciąż czytamy i wystawiamy), słabą byłoby dlań pociechą.
Jak widać, czasami w tych helleńskich konkursach lała się krew, czasami płonęły miasta. Czytelnicy „Sarantyjskiej mozaiki” Guya Gavriela Kaya pamiętają zapewne historię o buncie, przez który powieściowy cesarz Waleriusz II omal nie stracił życia i tronu. Kay oparł ten motyw na autentycznym wydarzeniu: powstaniu Nika w styczniu roku 532. Ogromne zamieszki, jakie wtedy wybuchły w Bizancjum i zakończyły spaleniem połowy miasta, miały oczywiście charakter polityczny, ale rozpoczęły się… na stadionie, od sporu obejmującego kibiców dwóch drużyn w wyścigach rydwanów. Bo rywalizowali nie tylko zawodnicy, ale i ich kibice (co, powiedzmy sobie szczerze, aż tak bardzo się od czasów starożytnych nie zmieniło).
Cóż mogę dodać? Nasza konkursowa rywalizacja obeszła się bez palenia miast i potępieńczych swarów między herosami / jurorami, ale napracować się było trzeba – co tyczy się i autorów, i jury. Tyle że, w odróżnieniu od starożytnych Greków, my w redakcji wierzymy zarówno w to, że udział się liczy, jak i w to, że można cieszyć się nie tylko z pierwszego miejsca na podium. Dlatego przyznaliśmy wyróżnienia naszym ulubionym opowiadaniom i dlatego też mamy nadzieję, że ci, którzy je dostaną, ucieszą się z nich co najmniej tak, jak my, kiedy je rozdawaliśmy.
Publicystyka
Michał Hernes
JEDEN WOJOWNIK Z MIECZEM NIE URATUJE ŚWIATA
Wywiad z Michaelem Moorcockiem
Michael Moorcock (ur. 1939) jest jedną z najważniejszych postaci brytyjskiej SF i fantasy. To autor kilkudziesięciu powieści i wielu opowiadań praktycznie w każdym gatunku. Laureat nagród Nebula, Johna W. Campbella za najlepszą powieść SF, World Fantasy, British Fantasy i Guardian Fiction. Jest również muzykiem ‒ z grupą Hawkwind nagrał platynową płytę „Warrior on the Edge of Time”.
Moorcock wprowadził do popkultury pojęcie multiwersum, a jako redaktor magazynu „New Worlds” promował takich autorów jak J.G. Ballard, Brian Aldiss, Norman Spinrad i Roger Zelazny, walnie przyczyniając się do rozwoju Nowej Fali w fantastyce naukowej.
Brytyjski pisarz jest twórcą Elryka, Jerry’ego Corneliusa i pułkownika Pyata, a także wielu innych pamiętnych postaci literackich. W 2008 roku magazyn „The Times” umieścił Moorcocka na swojej liście „50 największych brytyjskich pisarzy po 1945 roku”.
Michał Hernes: „Wieczny wojownik” to pierwsza pańska książka, którą przeczytałem i odnoszę wrażenie, że jest ona świetnym wprowadzeniem do pańskiej twórczości.
Michael Moorcock: Zdecydowanie! Nie jest to moja najlepsza powieść, ale prawdopodobnie najlepiej się nadaje do tego, by to właśnie ją przeczytać w pierwszej kolejności.
Czy zdarza się panu wracać do swoich książek i je poprawiać?
Cóż, nie poprawiam ich całkowicie. Prawie nigdy nie czytam moich powieści po wysłaniu ich do wydawcy. Jeśli już się na to decyduję, w trakcie lektury czuję, że muszę daną powieść przeredagować. Często nie jest to konieczne i dlatego staram się unikać czytania swoich utworów.
Czy i skąd wie pan w trakcie pisania, że coś jest dobre?
Nigdy tego nie wiem. Pozostawiam to do rozstrzygnięcia innym. Ludzie mają różne spojrzenia na powieści. Niektórzy uważają, że to, co napisałem jest złe, a inni, że świetne. Innym moje utwory są obojętne. Dla mnie ważny jest indywidualny czytelnik – super, jeśli podobają mu się moje powieści. Nie oczekuję jednak, żeby wszyscy mieli potrzebę czytania moich książek. Wiele zależy też od tłumaczy – są lepszymi pisarzami niż ja, kiedy miałem dwadzieścia lat. Lepiej czytać moje książki w tłumaczeniach. Cykl o Elryku zacząłem pisać ponad sześćdziesiąt lat temu, więc pierwsze powieści z tej serii są bardzo prymitywne, bo powstały, gdy byłem młody. Późniejsze napisałem, kiedy stałem się lepszy pisarzem, część powstała w całkiem dobrym dla mnie pisarsko okresie, są więc znacznie lepiej napisane. Kiedy jednak czytasz wszystkie te powieści w dobrym tłumaczeniu, nie ma między nimi różnicy, bo tłumacze sprawili, że są lepsze. Jestem wielkim zwolennikiem tłumaczeń.
Pierwsze polskie tłumaczenia pańskich powieści nie były dobre.
Słyszałem o tym. Podobna sytuacja miała miejsce w innych krajach. Wiele złych tłumaczeń moich powieści opublikowano w Niemczech, trochę lepiej było pod tym względem we Francji. W ostatnich latach jest coraz więcej lepszych tłumaczeń, na przykład w Hiszpanii i we Włoszech. Moje powieści po raz pierwszy zostały przetłumaczone na język arabski i ukazały się w Egipcie.
Czy chciałby pan przeczytać swoje utwory w innych językach?
Tak, ale niestety moje językowe umiejętności nie są dobre. Zazwyczaj jestem w stanie opanować język na tyle, by poradzić sobie w trakcie rozmowy, ale nie w takim stopniu, żeby przeczytać książkę w całości. Od wielu lat mieszkam we Francji, spędziłem tam pół życia, ale wciąż mówię niewiarygodnie źle po francusku. Wszyscy znajomi się ze mnie śmieją. W młodości podróżowałem po niekomunistycznej Europie – zwiedziłem m.in. Skandynawię, Niemcy i Francję. Choć w dzieciństwie byłem dobry w językach obcych, w czasie podróży łapałem się na tym, że mój akcent był zazwyczaj zły i ludzie nie mogli mnie zrozumieć. Zwłaszcza we Francji, ale Francuzi często udają, że cię nie rozumieją, ponieważ mają bardzo snobistyczne podejście do swojego języka. Kiedy miałem 15 lat, to na podstawie moich ocen w szkole wydawało mi się, że mój francuski jest dobry, ale gdy po raz pierwszy pojechałem do Francji, miejscowi nie rozumieli niczego, co mówiłem i ciągle mnie poprawiali. Wprawiało mnie w to w zakłopotanie i utwierdzało mnie w przekonaniu, jaką trudność sprawia mi porozumiewanie się w innym języku. Mam 85 lat i mówiąc szczerze nigdy nie doszedłem do siebie po tym doświadczeniu. Nawet jeśli teraz mówię po francusku trochę lepiej niż wtedy. Bardzo pochlebia mi jednak, że moje powieści ukazują się w tak wielu różnych krajach.
Zawsze może pan stworzyć nowy język i umieścić go w swojej książce.
Mógłbym tak zrobić, ale już na to za późno i nie jestem pewien, czy byłbym w stanie.
Za to znakomicie wychodzi panu pisanie po angielsku.
Odnoszę wrażenie, że nawet jeśli tworzysz w jednym języku, twój warsztat poprawia się, jeżeli biegle posługujesz się innymi językami. Nie ukrywam, że w trakcie pisania bardzo chronię swój język – chociaż mam dobre ucho do językowych niuansów, podczas tworzenia nie czytam utworów dobrych pisarzy, bo wiem, że ich styl bardzo mocno by na mnie wpłynął. Staram się skupiać na pisaniu i nie rozpraszać się innymi rzeczami.
Czyli nie czyta pan wtedy nawet kiepskich powieści, napisanych przez słabych autorów?
Jeśli cokolwiek wówczas czytam, to literaturę popularną, na przykład cykl o detektywie Sextonie Blake’u. To napisane przez różnych pisarzy powieści, których mocną stroną jest fabuła, ale warstwa językowa niekoniecznie. W pisaniu bardzo ważną rolę odgrywa dla mnie struktura powieści i czasem zdarza się, że jest ona tak ekscentryczna, że w czasie czytania trzeba się nad nią mocno głowić. Być może to zabrzmi pretensjonalnie, ale porównałbym ten proces twórczy do tworzenia muzyki. Mozart miał naturalny dar do strukturyzowania swoich utworów muzycznych i być może dlatego stworzył ich bardzo dużo. Odnoszę wrażenie, że jestem tak płodnym pisarzem, ponieważ nie mam żadnych problemów z tworzeniem struktury – wymyślam w głowie coś bardzo skomplikowanego i przelewam to na papier. To dar, którego wielu pisarzy nie posiada i muszą mocno się starać, żeby to osiągnąć. Robert Louis Stevenson jest przykładem pisarza, któremu sprawiało to sporą trudność i nawet jeśli tworzył dobre powieści, to ich napisanie zajmowało mu dużo czasu.
Czyli panu zawsze przychodzi to łatwo?
Zazwyczaj tak, ale to zależy od różnych czynników, np. od tematu powieści. W tej chwili piszę swego rodzaju autobiografię, która częściowo będzie oparta na faktach, a częściowo zmyślona. Próbuję skonfrontować się z własnym ja – zarówno tym złym, jak i każdym innym. Staram się zbadać prawdę, ale taką, którą ze sobą noszę. To może okazać się bardzo trudne. Poprawiam też całą ostatnią powieść, ponieważ miałem poczucie winy, że nie jest dobra. Aby je zrównoważyć, nieświadomie robiłem coś, co ludzie nazywają sygnalizacją cnoty – kłóciłem się sam ze sobą, mówiąc, że jest bardzo zła. Potem powtarzałem sobie, że jest bardzo dobra. Próbowałem bronić się przed samym sobą. To nie jest przyjemne uczucie. Ta powieść pod wieloma względami jest bardzo zła, dlatego piszę jej kolejną wersję.
Wierzy pan, że może ją pan uczynić lepszą?
Tak, w końcu mam już swoje lata i spore doświadczenie. Jeśli mi się nie uda, równie dobrze mogę się zastrzelić, ale myślę, że już sprawiłem, że jest lepsza. Mam nadzieję, że w ciągu kilku miesięcy stworzę rozsądny manuskrypt. To pierwsza powieść, do której musiałem wprowadzić poprawki i przepisać na nowo. Pamiętam jednak, że kiedyś musiałem poprawić powieść, którą wydawca uznał za zbyt literacką, podczas gdy zapłacił za przygodowe fantasy. Musiałem dokonać w niej dużych skrótów. W przypadku mojej nowej powieści sprawa wygląda inaczej – zdecydowałem się ją przejrzeć i przeredagować. To dla mnie dobra lekcja pokory.
To ciekawe, że dostrzegł pan, że ta książka jest zła. Nie każdy by to zauważył i coś z tym zrobił.
To bardziej zasługa mojej żony, Lindy, która jest moim jedynym redaktorem. Zwróciła mi na to uwagę – powiedziała, że książka jest okropna. Pomyślałem, że Linda to okrutny krytyk i wydawało mi się, że nie jest aż tak źle. Kiedy jednak przeczytałem tę książkę, uświadomiłem sobie, że faktycznie jest okropna.
Czy pan również jest okrutnym redaktorem?
Częściowo dlatego nie wracam do czytania moich powieści, bo wówczas za każdym razem myślę, że coś trzeba w nich poprawić. Gdy grałem w zespole muzycznym, czasami po koncercie zdawaliśmy sobie sprawę, że wszystko poszło nam nie tak. Fani mówili nam jednak, że to był genialny występ. Wiedzieliśmy, że tak nie było, ale to publiczność decyduje, co jest dobre, a co złe. Jeśli fani są zadowoleni, oznacza to, że zagraliśmy dobry koncert. Trzeba być jednak ostrożnym, żeby nie zakładać cynicznie, że skoro ludziom podoba się moja twórczość, to mogę zrobić wszystko. Ważne, by zachować własne poczucie tego, co jest dobre, a co złe, ale jednocześnie ufać czytelnikom i się z nimi nie kłócić. Gdy byłem bardzo młody, spierałem się z czytelnikami i kiedy mówili mi, że uwielbiają moją powieść, powtarzałem im, że jest do bani i żeby nie zawracali sobie nią głowy. Przestałem tak robić. Pamiętam, jak przeczytałem recenzję napisaną przez krytyka, któremu nie spodobała się moja książka. Mówiąc szczerze, też za nią nie przepadam. Nie zdradzę, o którą powieść chodzi, bo niektórzy ją lubią. Kiedy jednak nad nią pracowałem, byłem nią bardzo rozczarowany i starałem się, żeby następna książka była znacznie lepsza. Co ciekawe, ten krytyk nie wiedział, dlaczego mu się nie podobała, ale czuł, że coś jest z nią nie tak. Przyznałem mu rację.
Jakimi kryteriami kierował się pan jako redaktor „New Worlds”? Jak wybierał pan autorów, których opowiadania publikowano w tym czasopiśmie?
Ważne było dla mnie, żeby tworzyli dobrą prozę – mam na myśli zarówno pomysły, jak i historie czy bohaterów. Wychodziłem z założenia, że fantastyce naukowej potrzebny jest tej rodzaj krytycznego myślenia. Chodziło o to, by tworzyć coś więcej niż literaturę pulpową i żeby standardy tworzenia były jak najwyższe. Zdarzało się, że utwór nie został co prawda zbyt dobrze napisany, ale opierał się na świetnym pomyśle. W pracy w magazynie literackim wspaniałe jest to, że autor może opublikować historię, która ukaże się w danym miesiącu, a jeśli nie jest zbyt dobra, to o niej zapomnimy. Gdy zaś wyszło mu coś znakomitego, zostanie to zapamiętane. Daje to autorowi poczucie celu, pewność siebie i gotowość do przyjęcia krytyki. Następnym razem możesz być bardziej surowy względem pisarza – powiedzieć mu, że utwór jest dobry, ale pewne rzeczy są do poprawy.
Początkowo w „New Worlds” publikowało mało kobiet i najlepszym sposobem, żeby to zmienić było zaangażowanie do pisania autorek. Wcześniej wychodziły z założenia, że skoro publikują tam sami mężczyźni, to nie ma dla nich miejsca. A pisarki nie chciały zostać odrzucone. Gdy zaczęliśmy publikować więcej opowiadań napisanych przez kobiety, to nabrały pewności siebie i przełożyło się to na wzrost pisanych przez nie utworów. Nie wierzę, że można kogoś nauczyć pisania, ale jako redaktor mogę zachęcać innych do tego, by pisali i dokonywać selekcji. Gdy ktoś mi proponował, żebym poprowadził kurs nauki pisarskiego warsztatu, zawsze odmawiałem, bo nie wierzę, że istnieje jeden sposób pisania. Wręcz przeciwnie – jest ich bardzo wiele. Różni pisarze mają różne podejścia do tego zawodu.
Jakimi kryteriami kierował się pan jako redaktor, gdy wybierał pan opowiadania?
Musiały zawierać w sobie coś nowego i interesującego, a zarazem być napisane na tyle dobrze, żeby udźwignąć pomysł. Pisarz Barrington Bailey, który był moim bliskim przyjacielem, napisał kilka niesamowicie interesujących książek. Miłośnicy cyberpunku uważają go za jednego z najlepszych pisarzy w historii. Problem w tym, że pisana przez niego proza jest dość przeciętna. Pomagałem mu trochę w jej dopracowywaniu, ale nie chciałem ingerować w jego pomysły, bo te były genialne, o wiele lepsze od tego, co sam bym wymyślił. Nie zamierzałem niczego mu sugerować, ale byliśmy przyjaciółmi, więc trochę pomogłem mu poprawić styl pisania. Przypuszczam, że w podobny sposób udało mi się pomóc kilku innym pisarzom. Większość autorów, których zaangażowałem do „New Worlds”, już była utalentowana – potrzebowali jedynie zachęty i miejsca, gdzie mogliby publikować.
Czy łatwo pracowało się z utalentowanymi pisarzami?
Tak, bo płaciłem im, a to świetny sposób na zasygnalizowanie komuś, że podoba mi się jego twórczość. Zawsze wierzyłem, że nawet jeśli nie płaciliśmy naszym autorom wysokich sum, to były najlepszymi stawkami, jakie mogliśmy im zaproponować. Wiedzieli o tym i zachęcało ich do tego, by tworzyć kolejne utwory. Niekoniecznie powinno się pisać dla pieniędzy, ale zawsze czułem, że ważne jest, by płacić autorom i autorkom. To robi różnicę.
Z jakich pobudek pan pisze?
Dla czytelników, ale jednocześnie na tym zarabiam. Kiedy byłem małym chłopcem, uczyłem się w szkole z internatem i w nocy opowiadałem innym dzieciom różne historie, przeważnie zainspirowane powieściami Kiplinga. Dzieciaki uwielbiały ich słuchać, ale z uwagi na to, że późno przez to zasypiały, przeniesiono mnie do osobnego pokoju. Mimo to, dzieci się do niego zakradały i prosiły, żebym kontynuował opowieści. Zyskałem dzięki temu dużą pewność siebie. Od kiedy pamiętam, lubiłem kontakt z publicznością. Podobnie jest z muzyką. To skomplikowany rodzaj przyjemności, bo sprawia mi egocentryczną frajdę, ale też dostarcza innym rozrywki. Chcesz, by zwracano na ciebie uwagę, inaczej nie robiłbyś tego publicznie. Piszę dla czytelników i bardzo ich lubię. W tym sensie bliżej mi do Dickensa niż do współczesnych pisarzy. Gdybym nie miał publiczności, prawdopodobnie robiłbym coś innego. Na szczęście, odkąd skończyłem 15 lat, zawsze towarzyszyła mi jakaś publiczność. Dzięki temu byłem w stanie rozwijać się jako pisarz.
Jak kontakt z publicznością wpływa na pańską twórczość?
Czasem czytelnicy mówią mi, że chcieliby, żeby w kolejnej powieści pojawiła się dana postać, a ja i tak o tym myślę. Na szczęście moje powieści często są ze sobą powiązane i to ułatwia wprowadzanie do nich tych postaci. Są oczywiście wyjątki, jak na przykład cykl, którego bohaterem jest pułkownik Pyat – to historia o Bizancjum i o bohaterze, który jest Ukraińcem i Rosjaninem, ale nie chce zaakceptować, że ma żydowskie korzenie. Jako pisarz muszę być bardzo ostrożny, bo nie mogę ot tak wprowadzić Elryka do takiej opowieści. Mogę za to umieścić w niej niektóre historie Jerry’ego Corneliusa, który podróżuje między światami.
Czuję, że spędziłem siedemdziesiąt lat, próbując uczynić świat lepszym lub przynajmniej pomóc mu stać się lepszym. W tej chwili mamy do czynienia z ludźmi takimi jak Trump i Musk oraz nowym rodzajem nacjonalizmu. Nie napawa mnie optymizmem to, jak nacjonalizm się rozwija i rośnie w siłę. Jedynym sposobem, w jaki nacjonaliści mogą realizować tę ideę, jest tworzenie wrogów – prawdziwych lub wyimaginowanych. Stawia to świat w bardzo niebezpiecznej sytuacji. Myślę, że częściowo z tego powodu zmagam się z powieścią, nad którą aktualnie pracuję. Wszystko to dzieje się to w tym samym czasie, w którym ją piszę. Jej zakończenie ma mieć uniwersalne i wspólnotowe przesłanie, tymczasem na świecie dzieje się coś zupełnie odwrotnego. Mój proces twórczy jest więc swego rodzaju walką i częściowo dlatego pisanie tej powieści jest dla mnie takie trudne.
Czy czuje się pan jak John Daker, jeden z bohaterów pańskich powieści?
Tak, choć chciałbym, żeby tak nie było, bo nie jestem taki z natury – bliższe jest mi optymistyczne spojrzenie na świat i ludzi. Wierzę, że w końcu zatriumfuje dobro, ale czuję, że zanim tak się stanie, musi wydarzyć się coś złego. Jako młody idealista obserwowałem w latach 50. XX wieku, jak świat powoli się poprawia i staje się lepszy dla ludzi jako jednostek. Pracowałem wówczas dla różnych organizacji politycznych, które walczyły o prawa człowieka. Obserwowanie tego, że pod koniec mojego życia ze światem zaczyna się dziać coś odwrotnego, jest przygnębiające. Nie tkwię zbyt długo w depresji, bo jestem optymistą, ale także realistą. To, co dzieje się obecnie w Ameryce, przewidziałem jakieś czterdzieści lat temu, kiedy po raz pierwszy byłem w Teksasie. Pewien młody człowiek powiedział mi wtedy, że bliskie są mu poglądy Mussoliniego, że powinniśmy być silni i mieć silnego przywódcę, którego wybierają mądrzy ludzie, gdy demokracja przestaje działać. Wyjaśniłem mu, że to faszyzm, a w tamtych czasach to słowo bardzo źle się kojarzyło. Odparł, że nie wiedział, że chodzi właśnie o to. Na przestrzeni lat obserwowałem, jak w Teksasie faszystowskie poglądy rosną w siłę. Po części dlatego się tam przeprowadziłem – co prawda nie chcę być w samym środku burzy, ale nie chciałem też znajdować się od niej za daleko. Mówiąc szczerze, nie sądziłem, że ta burza będzie miała w sobie aż tyle zła. Mimo to, nie jestem zaskoczony tym, co aktualnie dzieje się w Ameryce.
Czy wierzy pan, że książki mogą pomóc zmienić kogoś lub coś?
Przypuszczam, że czasami mogą zmienić ludzi, ale nie wierzę, że jestem w stanie tego dokonać. Wierzę, że mogę wzmocnić w nich wiarę w pokój, miłość, harmonię i wszystko, co może uczynić nasz świat lepszym miejscem. Jedyne, co mogę zrobić, to pisać z myślą o ludziach, którzy w to nie wierzą, ale zapewne nigdy nie zdołam ich przekonać, żeby zmienili zdanie. Nie ma mowy, żebym zdołał zmienić poglądy większości osób, które zagłosowały na Trumpa. Część z nich nie bez powodu martwi się o swoją przyszłość. Ani przez chwilę ich nie potępiam. Problem polega na tym, że są dość prostoduszni i głosują na tego, kto obiecuje im, że poprawi gospodarkę kraju. Dokładnie tak samo było w Niemczech. Wciąż aktualne wydaje się być stare powiedzenie, że jeśli nie znasz historii, jesteś skazany na jej ponowne przeżycie. Zdumiewa mnie niski poziom edukacji w Stanach Zjednoczonych – w nowoczesnym świecie w XXI wieku większość Amerykanów wciąż jest słabo wykształcona, tak jakby dalej żyli w ubiegłej epoce. Jestem pewien, że oligarchom odpowiada to, że ich wyborcami są głupcy.
Czy nie obawia się pan w takim razie spadku czytelnictwa?
Nie sądzę, żeby ludzie kiedykolwiek przestali czytać. Ci, którzy czytają, będą to dalej robić. W dzieciństwie byłem jednym z niewielu uczniów w mojej szkole, którzy czytali książki, nie tylko te dla dzieci. Moja mama głównie czytała romanse i czasem powieści detektywistyczne, ale z pewnością zachęciła mnie do czytania. Myślę, że odsetek czytających jest obecnie taki sam jak wtedy. Gdyby tak nie było, nikt nie kupowałby i nie wydawał książek. Nawet jeśli ludzi czytających dla przyjemności nigdy nie było dużo, to wiemy, że ludzie kupują książki, a ja zarabiam w ten sposób na życie. W powieści „Rok 1984” Orwell pokazał, że nawet jeśli ludzie mogą zostać ukarani za czytanie, nadal znajdą się tacy, którzy chcą dowiedzieć się o czymś, o czym na co dzień się nie mówi. Problem w tym, że w obiegu krąży wiele fałszywych informacji.
Przypomniały mi się lata 50., kiedy sporo Amerykanów było przerażonych komunizmem i lewicą. Co prawda niekoniecznie postrzegam sowieckich komunistów jako lewicę, ale myślę, że był to autorytarny system. Amerykanie bardzo się takich osób bali, a niektórzy z moich amerykańskich przyjaciół, którzy pisali fantastykę naukową, byli komunistami i lewicowymi demokratami. Podejmowali te tematy w swoich powieściach, a amerykańskie władze – J. Edgar Hoover i spółka – postrzegali je jako nieistotne. Nie rozumieli, że te powieści były czytane przez inteligentnych ludzi i to na całym świecie. Dzięki temu Frederik Pohl i Cyril M. Kornbluth mogli napisać „Handlarzy kosmosem” i inne książki, w których przewidzieli, co wydarzy się w przyszłości. Nie mogli tego powstrzymać, ale przynajmniej zapewnili nam materiał do analiz, który umożliwia zrozumienie tego, co aktualnie się dzieje. Kiedy więc to, o czym pisali się urzeczywistniło, czytelnicy byli na to przygotowani i prawdopodobnie mogli lepiej to znosić, wzmacniając się przed tym na różne sposoby.
Nie można po prostu wstać, powiedzieć „wolność” i oczekiwać, że wszystko wróci do normy. Trzeba na to ciężko pracować, tak jak to miało miejsce w Polsce. Myślę, że w tamtych czasach utwory science fiction pełniły rolę swego rodzaju przypowieści, które pomogły wielu ludziom przetrwać represyjny okres w Ameryce i w Związku Radzieckim. To paradoks, że jako pisarz zajmujący się fantastyką naukową, byłem bardziej zaangażowany w politykę niż w kulturę. Integrowaliśmy się z rosyjskimi pisarzami i nawet jeśli w naszej grupie często znajdował się ktoś z KGB, to porozumiewaliśmy się szyfrem, którego nauczyliśmy się żyjąc w represyjnym społeczeństwie. Nikt nie wysyłał nas do gułagu i nie rozstrzeliwał, byliśmy więc w stanie to przetrwać. Pokładam wielką wiarę w pisanie przypowieści dających czytelnikom alternatywę względem tego, co mówią im media.
Czy powieści science fiction są eskapizmem?
Nie nazwałbym tego ucieczką. Jeśli piszesz przypowieść, która odzwierciedla teraźniejszość, to może ona stać się mitem, a mity są potężne. Moje powieści mają w sobie mityczne elementy, których próżno szukać w większości utworów fantasy. A w każdym dobrym micie musi pojawić się tragedia. Kiedy zaczynałem pisać, w mojej twórczości praktycznie nie było elementów tragicznych. Dlatego bardzo ważne było dla mnie, żeby wprowadzić je do moich książek tak, by opowieści o Elryku nie kończyły się dobrze. Odzwierciedla to odwieczną prawdę, że nie wystarczy nam jeden wojownik z mieczem, który przyjdzie i uratuje świat. Do tego potrzeba wielu ludzi bez mieczy. Jedyne, co można zrobić, to w kółko o tym przypominać i mieć nadzieję, że niektórym czytelnikom dostarczy to nie tylko rozrywki, ale też da im siłę.
Nie mam nic przeciwko rozrywce, nie dziwię się, że niektórzy nie chcą czytać czegoś, co nie sprawia im frajdy. Jeśli pisałbym tylko polityczne powieści, miałbym kilku czytelników i to nie do końca takich, jakich chciałbym mieć. Jak wspomniałem, piszę właśnie powieść, która będzie prawdopodobnie moim ostatnim długim utworem. W moim wieku nie jest realistyczne planowanie kolejnej trylogii, bo musiałbym żyć około 50 lat, by porządnie wcielić ten plan w życie. Książka zakończy się bardzo mocną refleksją dotyczą siły, dobrej woli i zrozumienia. To wszystko, co mogę zaoferować ludziom poza dobrą lekturą, swego rodzaju ucieczką. W ucieczce nie ma jednak niczego złego. Każdą dobrą bądź lubianą książkę można uznać za eskapizm, jeśli masz pracę, której nie lubisz lub nie jesteś zadowolony ze swojego życia. Nie tylko głupie powieści są eskapistyczne. Równie dobrze może to być utwór Josepha Conrada, w którym jest miejsce na dobrą historię przygodową, ale też na refleksję. Czego chcieć więcej? To najlepsze, co można dać ludziom.
Taki jest chociażby pański cykl o Elryku. Bardzo mi się podoba, że ta postać jest przeciwieństwem Conana.
Conan jest dość prosty i sugeruje, że problemy można rozwiązać stosując przemoc i zabijając. Nie mam nic przeciwko takim książkom, jeśli dostarczają komuś rozrywki. To czysty eskapizm, ponieważ nie zapewnia niczego poza sugestią, że istnieją proste odpowiedzi. Gdy po raz pierwszy zacząłem czytać fantastykę, jednym z moich zastrzeżeń było to, że niektóre historie, w żadnym wypadku nie wszystkie, zawierały proste odpowiedzi. Chociażby książki Edgara Rice’a Burroughsa, które uwielbiam. To jedne z najlepszych utworów w tym gatunku. Zwłaszcza historia Tarzana – pierwsze powieści z tego cyklu zawierają w sobie silne mityczne elementy. Podobnie jak opowieści o Marsie i Johnie Carterze. To jednak przede wszystkim przygodowe historie i w kolejnych tomach te mityczne elementy zaczęły zanikać. Burroughs nie potrafił tego dostrzec i myślę, że na tym polega jego największa tragedia – że odkrył to złoto, ale nic z tym nie zrobił.
Brzmi pesymistycznie. Czy wierzy pan w szczęśliwe zakończenia?