Nowa Fantastyka 10/25 - różni - ebook
NOWOŚĆ

Nowa Fantastyka 10/25 ebook

Różni

3,6

10 osób interesuje się tą książką

Opis

PUBLICYSTYKA
 
2 KOCMEUCH Witold Vargas
3 PODRÓŻE MAŁE I DUŻE Aleksandra Klęczar
4 ŚLEDZIU Z OSIEDLA SWOBODA Wywiad z Michałem Śledzińskim / Galeria
10 W CIENIU ELEKTRONICZNEGO MORDERCY PigOut & Przemek Corso
13 ŚWIAT NICZYM Z UCIEKINIERA Wywiad z Michaelem Bacallem
16 MARS TO RAJ, ALE TYLKO DLA ROBOTÓW Dariusz Jemielniak
70 PODĄŻAJ ZA BIAŁYM KRÓLIKIEM Łukasz Czarnecki
72 BEZ TWARZY Rafał Kosik
74 ĆMA Tomasz Grodecki, Kacper Wilk
78 DWAJŚCIA Łukasz Orbitowski
 
PROZA POLSKA
 
17 MAŁA NIESKOŃCZONOŚĆ Anna Hrycyszyn
27 CZAS TUTENHITO Paweł Dybała
 
PROZA ZAGRANICZNA
 
38 HYPERBOREA Maksym Gach
44 GODZINA ZIEMI Ken MacLeod
50 MAGICZNE JAJKO Frank Stockton 
55 WSZECHŚWIAT SAMOTNOŚCI Eugenia Triantafyllou
 
RECENZJE
 
65 KSIĄŻKI 76 KOMIKS

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (5 ocen)
1
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Imp_mo

Dobrze spędzony czas

Jak zawsze udany numer
00



10/2025 FANTASTYKA

Jerzy Rzymowski

PRAWDA I ZDECHŁA MYSZ

Parę miesięcy temu ktoś z moich znajomych opowiadał, jak zaprzągł jedną z popularnych AI do pomocy w jakiejś pracy. Ta najpierw dostarczała mu raz za razem nonsensowne informacje, a finalnie, kiedy zapytał wprost, czy potrafi wykonać zlecone zadanie, stwierdziła, że nie. Konkluzja znajomego była następująca: boimy się, że AI prześcignie ludzi, podczas gdy ta nie radzi sobie z prostymi poleceniami. Skomentowałem to mniej więcej tak: Czyli mówisz, że AI ściemniała Ci i grała na czas, żeby nie przyznać się, że nie umie czegoś zrobić? Czy mogłaby zrobić coś bardziej ludzkiego?

Istnieje zjawisko, które nazywa się „halucynacją AI”, polegające właśnie na tym, że sztuczna inteligencja, zamiast zakomunikować użytkownikowi, że czegoś nie wie, w oparciu o posiadane dane generuje odpowiedź, która według jej oszacowań jest najbardziej prawdopodobna. AI zaprogramowano, żeby nam pomagała, więc dąży do realizacji celu za wszelką cenę. Dotychczasowe modele przez długi czas nie rozumiały, że podsuwanie zmyślonych danych z założeniem, że są lepsze niż żadne, przynosi użytkownikowi więcej szkody niż pożytku. Kojarzy mi się to trochę z kotem, który pragnąc okazać miłość właścicielowi, przynosi mu w prezencie do kuchni zdechłą mysz (kto jest w tym układzie czyim właścicielem, to temat na inną okazję). Piątka za starania, pała za efekt. Dopiero ChatGPT-5 osiągnął kolejny etap rozwoju i nauczył się otwartym tekstem informować: nie wiem.

Już w starożytności Sokrates powiedział: Scio me nihil scire ‒ wiem, że nic nie wiem ‒ i nazywał siebie poszukiwaczem prawdy. Przyznanie się do niewiedzy jest traktowane jak okazanie słabości, jednak maskowanie ignorancji kłamstwami na dłuższą metę nikomu nie wyjdzie na dobre. We współczesnym świecie, zalanym dezinformacją, postprawdą i fake newsami, powiedzenie „nie wiem” to krok w dobrym kierunku. A za nim powinien iść kolejny: dociekanie prawdy. ChatGPT już to wie. A my?

Zapraszam do lektury!

Publicystyka

Witold Vargas

KOCMEUCH

Opis tego demona w „Bestiariuszu Słowiańskim”zajmuje dosłownie parę linijek. Ale właściwie tyle o nim wiadomo. Opis stworzenia zawarł w swojej książce „Duchy i demony w wierzeniach ludowych z okolic Stalowej Woli-Rozwadowa i Tarnobrzega” Wilhelm Gaj-Piotrowski. O kocmeuchu nie znalazłem nic więcej poza tym, że jest to mieszkająca pod progiem stajni, człekokształtna postać, która nocą wysysa mleko krów sprawiając, że te z dnia na dzień tracą pokarm i stają się jałowe. Powinienem więc przeskoczyć to hasło i zająć się następnym, jako że moja rubryka ma w założeniu podawać więcej informacji o demonach wymienionych w „Bestiariuszu Słowiańskim”. Na szczęście menażeria duchów kręcących się wokół krów jest liczna i bardzo urozmaicona – jest więc o czym opowiadać.

W chłopskiej zagrodzie krowa zajmowała miejsce niemal święte. Kosztowała dużo i dawała dużo, ale tylko pod warunkiem, że się o nią należycie dbało. Z krową dzielono się opłatkiem w Boże Narodzenie, krowy miały swoje imiona i nieraz dedykowano im długie monologi, które zwierzęta zdawały się doskonale rozumieć, choć nie ograniczały się one do „A stój ty, chaljero!” Wiele obrzędów i zabobonów związanych z krowami zamieściłem w książce „Bestiariusz – zwierzęta”, więc nie chcę ich tu wszystkich powtarzać. Wspomnę tylko nieco o tych istotach, które się wokół żywiołu1 kręciły.

Kocmeuch, Paweł Zych, Bestiariusz Słowiański

Na pierwszym miejscu wspomnieć należy o zmorach, które koniom plotły grzywy i ujeżdżały je do upadłego, ale i krowom dawały się we znaki sprawiając, że rano zastawano je spocone i wyzute z energii, jakby całą noc hasały po polach. Aby pozbyć się takiej zmory, trzeba było umieścić w oborze lustro. Jeśli stwór się w nim przejrzał, zamieniał się w ropuchę, którą można było z łatwością nadziać na widły. Lustra były jednak droższe od krów, więc dla ochrony dużych trzód mogli sobie na nie pozwolić tylko najbogatsi chłopi. Posiadacze pojedynczych muciek musieli uciekać się do innych zabiegów. Jednym z nich było dzielenie się ze zwierzyną opłatkiem. Znakomicie sprawdzało się też rozsypywanie wokół zwierząt okruchów ze stołu świątecznego, ale i wszelakich śmieci zgromadzonych przez rok po kątach, które zbierano dopiero przy okazji świątecznych porządków .

Kolejnym wrogiem żywiołu były czarownice. Zawsze się jedna w każdej wiosce znalazła, co niby na co dzień była zwykłą gospodynią. Wystarczyło jednak, że rzuciła okiem na czworonoga, choćby z ukosa, a ten marniał w oczach i marniał, aż zdychał. Oczywiście czarownicą była zawsze ta sąsiadka, której się nie lubiło i należało obrzucić pomówieniami, by wpędzić ją w rolę kozła ofiarnego, ale mogła się zdarzyć sytuacja, przy odpowiedniej liczbie wrednych bab, że każda stawała się czarownicą dla drugiej i robił się z tego jeden wielki sabat bluzgów i walk na miotły. Powiadają też, że czarownicami były ropuchy, o których wspomniałem. Skradały się one do zwierząt pod postacią gada ‒ tak, gada, a nie płaza, bo słowo gad, gadzina w tradycji ludowej oznaczało tyle co szkodnik. Gadem mogła być mysz, żaba albo duży owad.

Ale demonów opiekuńczych, dbających o zdrowie fizyczne i psychiczne krów było więcej, a wśród nich prym wiodły węże. Te zwierzęta dosłownie zakochiwały się w krowach dozgonnie i z wzajemnością. Wąż miał jedną cechę fizyczną, którą u krów ceniono najwyżej – krągłość. Nie wyobrażajcie sobie grubego węża. Chodzi o jego przekrój. Jeżeli krowa w przekroju przypominała okrąg, była okazem zdrowia. To samo dotyczyło kobiet, ale to temat na kiedy indziej. Wąż miał obowiązek podpijać mleko z krowich wymion tak, aby nie tworzyły się niebezpieczne dla zdrowia zastoje. Opóźnienie w wydoju powoduje u muciek niebezpieczne wzdęcia, które mogą skończyć się nawet ciężką chorobą. Poza tym węże, zanim do polskich wsi dotarły koty, zajmowały się wyłapywaniem myszy i innej maści gadziny przenoszącej groźne choroby. Każda krowa miała swojego węża i tęskniła za nim mucząc o zmierzchu na pastwisku. Powiadają nawet, że śmierć jednego natychmiast wykańczała drugiego.

Bardzo bliskim kuzynem węża, opiekującym się wszystkimi zwierzętami w zagrodzie była trusia, która jest prawdopodobnie archetypem opiekuńczego demona żywiołu. Mieszkała pod progiem, tak jak kocmełuch, kształtem przypominała węża, siedziała cicho i nie dawała się zauważyć ‒ stąd jej nazwę przejęły małe króliki i zające, które mają w zwyczaju zamierać w sytuacji zagrożenia, by nie dać się przyłapać drapieżnikowi.

Jak by nie wyglądali i zachowywali się ci dziwni mieszkańcy obór, u Lasowiaków z okolic Tarnobrzega przyjęły formę i nazwę kocmeuchów. Ot i cała tajemnica.

1W dawnej polszczyźnie określenie „żywioł” stosowano jako zbiorową nazwę dla zwierząt domowych, żywego inwentarza ‒ przyp.red. za „Słownikiem języka polskiego” W. Doroszewskiego.

Publicystyka

Aleksandra Klęczar

PODRÓŻE MAŁE I DUŻE

Gdy to czytacie, jest jesień, a większość z tych, którzy mieli szczęście wyrwać się latem z domu, dawno wróciła z wakacji. Przywieźliśmy pamiątki, wspomnienia, obrazy utrwalone na zdjęciach i w pamięci. Spora część pewnie już myśli o tym, jak by tu znowu gdzieś wyskoczyć – nawet jeśli „gdzieś” to z tak zwanych życiowych powodów „do sąsiedniego miasta / nad okoliczną rzekę / na jakiś okoliczny konwent na jeden wieczór”.

Cóż. Mamy to szczęście, że nas w podróż zazwyczaj nie posyłają mściwe i uparte bóstwa.

Bo co z tego, że w Kolchidzie / na Krymie są ładne plaże, skoro człowiek (a konkretnie heros) nie ma czasu ani sił z nich skorzystać? Nie dość, że droga długa, skomplikowana i obfitująca w mało sympatyczne potwory w rodzaju harpii. Na miejscu do tego trzeba przechytrzyć smoka, zaprząc ogniste słoneczne byki do pługa, a następnie zaorać pole, zasiać smocze zęby, pokonać wyrosłych z nich wojowników i porwać złote runo. A potem już nie ma czasu: żegnaj wszelka nadziejo na odpoczynek na plaży, bo należy jak najszybciej i jak najdalej uciekać od brzegów Kolchidy ze skarbem i królewną, która postanowiła dołączyć do wyprawy, ale nie poinformowała o tym tatusia-króla? No, ciężko nazwać wyprawę Jazona po złote runo (z nieplanowanym udziałem Medei) wakacjami.

Albo taka na przykład Hiszpania i wyspy (prawdziwe lub nie…) niedaleko jej wybrzeża. Zdawałoby się: idealne miejsce na odpoczynek. Ciepło, słonecznie, pyszne jedzenie. Tyle że historia robi się nieco mniej zabawna, kiedy musisz dowlec się tam pieszo (!) z Hellady. Jest upał, kurz, a promienie Heliosa prażą jak wściekłe. No dobrze, jak się solidnie pokłócisz z bogiem słońca, to przewiezie cię na wyspę w złotym pucharze, ale ciągle cała wycieczka okazuje się mocno męcząca. Na miejscu okaże się, że nie ma paelli ani sangrii, jest za to stado magicznych krów, które masz ukraść. Żeby to zrobić, musisz najpierw pokonać ich pasterza, a ten ma, w zależności od wersji, trzy głowy, albo sześć rąk, albo sześć nóg, albo trzy ciała, albo, na dodatek, skrzydła. Oraz włócznie, tarcze (w liczbie mnogiej) i zbroję. Jak już się z nim rozprawisz, czeka się LARP proto-westernowy, czyli pędzenie bydła przez pół świata aż na Peloponez, gdzie twój wredny kuzyn czeka i modli się, żebyś nie wrócił. Dziesiąta praca Heraklesa, czyli pokonanie Geriona i przyprowadzenie jego stad królowi Eurysteuszowi do twierdzy w Tirynsie, też nie było ani łatwe, ani relaksujące…

A może egzotyka? Takie Indie na przykład? Jasne, świetny pomysł, ale powiedzmy sobie szczerze – wybranie się tam na podboje połączone z propagowaniem kultu własnej osoby to będzie ciężka, brudna robota, a nie żaden wypoczynek. Trzeba dbać o armię, karmić pantery, pilnować, żeby się satyrowie za bardzo nie rozszaleli i, oczywiście, zapewniać stałe dostawy kluczowego dla wyprawy produktu – wina. O tym wszystkim zapewne wie coś Dionizos, bo to on wpadł na ten pomysł i podbijając mityczne Indie zapewnił sobie status boga.

Ale wiecie, co jest chyba nawet gorsze od nieudanych wakacji? Nieudany powrót z tychże. Najpierw duża wycieczka się kłóci i dzieli, każdy rusza z własną grupką. Cóż, zdarza się. Gorzej, jeśli to nie koniec atrakcji. Może się okazać, że będziesz tłumaczyć kumplom, żeby nie częstowali się środkami odurzającymi nieznanego pochodzenia podanymi przez sympatycznych miejscowych (a oni i tak zrobią, i poniosą przykre konsekwencje). Albo dopiero telefon do pradziadka pomoże ci wyłgać się od naprawdę dziwnej imprezy w domu u eleganckiej damy nalegającej na przebranie was wszystkich za wieprze. W sumie będzie się dało z nią dogadać (i nie tylko dogadać, że tak dorzucę na marginesie), ale na początku wcale nie będzie miło. Pojazd się zepsuje. Raz, drugi, trzeci. Pomylicie kierunek i pojedziecie w złą stronę (raz, drugi, trzeci). Weźmie was na cel grupa seryjnych zabójczyń-śpiewaczek. Nawiedzony pastuch, zapewne fan Hannibala Lectera, postanowi was zjeść. I kiedy w tym kręceniu się w kółko po morzu ciemnym jak wino i ciągłym myleniu dróg zawędrujecie w końcu na granicę zaświatów, nawet nie będziecie jakoś szczególnie zdziwieni. Dziesięć lat powrotu minie, jak z bicza trzasnąć. Odyseusz i jego towarzysze ‒ ofiary Lotofagów, Kirke (przed którą Odysa ostrzegł pradziadek Hermes), przypadkowych i nieprzypadkowych burz na morzu, Syren, i cyklopa-ludożercy ‒ którym przyszło w drodze stanąć na samej granicy Hadesu, pewnie by tylko pokiwali głowami.

A ponieważ piszę te słowa siedząc na Itace (gdzie zagnały mnie losy nie tyle wakacyjnie, co konferencyjnie), spieszę dodać – mimo wszystko, jak już się przeżyło te wszystkie nieprzyjemności, dom okazuje się nagle co najmniej równie kuszący, jak dalekie cudowne krainy. Nawet jeśli podróżowanie tak bardzo weszło nam w krew, że w tym domu nie będziemy już w stanie usiedzieć.

Wniosek końcowy: ten felieton nie jest, oczywiście, całkiem serio. Ale przecież nawet jeśli akurat nie mamy wakacji, trochę uśmiechu dobrze nam wszystkim na dni jesiennej szarówki zrobi.

Publicystyka

Przemek Pawełek

ŚLEDZIU Z OSIEDLA SWOBODA

wywiad ze Michałem Śledzińskim

Michał „Śledziu” Śledziński ‒ rysownik i twórca komiksowy, reżyser animacji. Współtwórca i redaktor naczelny magazynu „Produkt”, autor serii „Osiedle Swoboda” oraz „Fido i Mel”. Jego „Czerwony Pingwin musi umrzeć 2” został Polskim Komiksem Roku 2021 w Nagrodach „Nowej Fantastyki”.

Przemek Pawełek: Komiksy. Kiedy u ciebie zaczął się ten temat? Dobrze pamiętam, że dalej masz zeszyty zarysowane komiksami, które stworzyłeś, kiedy nie miałeś jeszcze dziesięciu lat?

Michał Śledziński: No nie, tych zeszytów już nie mam. Rodzice wyrzucili je, gdy remontowali mój pokój, kiedy pierwszy raz wyjechałem na wakacje pod namiot jako nastolatek. Wróciłem już do kompletnie innego pokoju. Mam nawet komiks na ten temat w „Szkicowniku”, wydanym przez chłopaków z wydawnictwa ATY. Ten komiks nazywał się „Na smutno spisane” i ta historyjka traktowała o tym, że jak wyjechałem pod namiot, zawartość skrzyni z moimi komiksami narysowanymi jako dziecko została wyrzucona. Ale ja pamiętam, co to były za rzeczy! Jak miałem siedem lat, stworzyłem swoją pierwszą serię komiksową. Nazywała się „Stwory” i rysowałem ją przez całą podstawówkę, czyli przez jakieś siedem czy osiem lat. W międzyczasie rysowałem też jakieś Smerfy, a nawet My Little Pony. Komiksowe wersje filmów, które obejrzałem, czyli na przykład „Gwiezdne wojny”, „Powrót Jedi”, „King Kong”, pierwszy „Batman” Burtona ‒ i to wszystko z pamięci, bo widziałem coś na wideo u sąsiadów, wujków albo w kinie, a potem robiłem komiks, by mieć to u siebie, bo nie mieliśmy wtedy żadnego odtwarzacza wideo. Żeby do tych historii wracać, musiałem je po prostu narysować.

Ale miałem tę swoją serię o nazwie „Stwory”. Główny bohater na początku był dzieciakiem i nazywał się Michael Red ‒ Michael bo Michał, tak jak ja, ale po angielsku. Zaczynało się od wielkiego ataku obcych cywilizacji na Ziemię. W pierwszych częściach chłopiec miał swojego wielkiego robota, który nazywał się Spectrum 3, i w tym robocie rozwalał kosmitów. Potem robot został zniszczony – to był taki smutny odcinek – a Michael dołączył do ruchu oporu. Ostatnia część, narysowana w ósmej klasie szkoły podstawowej, była o tym, że Michael Red jest trzydziestoparoletnim staruchem – bo dla mnie wtedy trzydziestoparoletni faceci to były dziady – a on poświęca życie, by ratować planetę, wysadzając główną bazę kosmitów. Tak się kończy inwazja i moja seria.

Dlaczego jednak komiksy? Bo inspiracje miałeś, jak wspomniałeś, różne, ale dlaczego właśnie historyjki komiksowe?

Dodałbym do tego jeszcze audycje radiowe, bo z bratem i kuzynem lubiliśmy posiedzieć przy kasetach i magnetofonie dwukasetowym i montować sobie różne rzeczy. Mieliśmy też jakieś dziwaczne mikrofony i tego typu sprzęty, bo akurat kuzyn – tu pozdrawiam Mikołaja – mocno siedział w takich elektronicznych rzeczach. No ale komiks? No komiks, bo komiks – powtarzam to za każdym razem, jak ktoś pyta dlaczego właśnie komiks – to najtańsza forma opowiadania historii wymagających najwyższych budżetów. Żeby opowiedzieć historię, gdzie jest ogromne starcie tysiąca statków kosmicznych, z milionem potworów, wystarczy ci kulkowy długopis i najprostszy zeszyt – i jedziesz z tematem. Nic więcej nie trzeba, tylko to! Nie trzeba ci żadnych efektów specjalnych ani wielkiego sprzętu – tylko ta głupia kartka papieru i długopis. I to wszystko. Więc jak człowiek wyjdzie z takiego założenia mając sześć, siedem lat, to łatwo się tego trzymać przez całe życie.

Ale przecież wystarczy opowiadać te historie, albo je po prostu spisać, bez rysowania.

No ale widzisz – tu pojawia się mój problem ze słowem pisanym, które uważam za ułomne bez rysunku. Im jestem starszy, tym bardziej to do mnie dochodzi, jak bardzo tak naprawdę nie lubię pisać. [śmiech] To się może wydać dziwne, nie? Bo jednak scenariusze muszą powstać zanim powstanie komiks, ale te moje scenariusze to nie jest czysty tekst. To jest od razu layout planszy, szybkie szkice tego, jak dana strona będzie wyglądać. Dlatego mam teraz duży problem, pracując w animacji, gdy mam do napisania scenariusz pełnometrażowego „Osiedla Swoboda” i wydaje mi się, że o wiele szybciej bym stworzył zmontowany animatic tej historii, niż napisał klasyczny scenariusz. Napisałem go, kosztowało mnie to dużo energii i potu, bo samo słowo nie jest dla mnie naturalną formą opowiadania.

A jak już zacząłeś rysować te historie w wieku lat kilku, to tak już zostało.

No tak, no… pierwszy komiks… Te rzeczy zostały wyrzucone, ale ja je doskonale pamiętam! W którymś z programów telewizyjnych w połowie lat 80., w naszej telewizji socjalistycznej, pokazano fragmenty „Flasha Gordona” i tam byli ci latający ludzie… Oni mieli zbroje, byli brodaci, mieli skrzydła i latali, byli męscy i waleczni, i pamiętam że zwariowałem, jak to zobaczyłem! Dochodziły do mnie jakieś tam na przykład fotosy z „Gwiezdnych Wojen”, jacyś sąsiedzi mieli też odtwarzacz wideo, różne rzeczy się oglądało ‒ na przykład „Potwora z bagien” z holenderskimi napisami, jeszcze na Betamaxie, nawet nie na VHS-ie, obejrzałem jeszcze jak byłem mały ‒ ale ci latający ludzie? Oni mnie roztrzepali kompletnie. Potem rysowałem komiksy, choć nie umiałem jeszcze za bardzo pisać. Umiałem napisać imię swoje, brata, „mama”, „tata” i, co dziwne, z jakiegoś powodu potrafiłem napisać słowo „Grunwald”, ale to jeszcze nie było płynne pisanie. Już wtedy jednak napisałem parę komiksów o tych latających ludziach, jak się naparzają z jakimiś potworami. Miałem wtedy pewnie z sześć lat.

I jak już zacząłeś, to to trwało, aż trafiłeś do magazynów o grach wideo.

Trwało, trwało, ja tam sobie robiłem te „Stwory” i tak dalej do końca podstawówki i to zresztą było czytane – bo to czytali moi kumple na przerwach, no nie? Robiłem to w zeszytach, wyrywałem z nich okładki, które nie były zbyt fajne, zszywałem to z tekturowymi okładkami, które oczywiście zarysowywałem, dodatkowo ojciec z pracy przynosił kalkotekst, a ja tym kalkotekstem robiłem tytuły i tak dalej, więc to była potężna robota! Profesjonalna. Dwa lata później byłem już w pismach o grach. Jako młody nastolatek skończyłem „Stwory”, a dwa lata później publikowałem w magazynach. Końcówka 1994 to były pierwsze rysunki w „Secret Service”, a rok później, październik 1995 ‒ to był już „Gambler”, po czym grudzień 1995 – „Świat Gier Komputerowych”.

Przy czym w magazynach to już były nieco inne rzeczy, bo całe dzieciństwo starałem się opowiadać potężne, rozbuchane historie, a w magazynach nie miałem tyle miejsca. Miałem planszę albo pasek, więc musiałem się ograniczyć. Poszedłem w stronę cartoonu, rysunku humorystycznego i przez to poznałem kolejną szkołę komiksu. Pewnie, czytałem cartoonowe komiksy – „Kajka i Kokosza”, „Tytusa”, „Kleksa” ‒ ale nie rysowałem w tym stylu (może oprócz Smerfów), tylko w miarę możliwości starałem się tworzyć komiksy realistyczne. Oczywiście koślawe, pokraczne, nawet nie amatorskie, coś poniżej tej kategorii. No ale poszedłem w cartoon i zdobyłem szlify w tej stylistyce, co potem zaprocentowało także w moim życiu zawodowym.

Już na tym poziomie przeplatają się najważniejsze chyba rzeczy, które cię inspirowały. To animacja i komiksy, wiadomo, także fantastyka, po drodze pojawiły się też gry wideo, muzyka, manga oraz anime. Dekady twojej twórczości wydają się być tym napędzane.

No tak, gry to się pojawiły bardzo wcześnie, bo jak miałem chyba osiem lat i rodzice wydali wszystko co mieli na 8-bitowe Atari. Z bratem katowaliśmy ten komputerek dość mocno. A w 1990 czy 1991 znowu wydali wszystko, co mieli i kupili Amigę. I ta Amiga była o tyle ciekawa, że nie wiem, czy nie tworzyłem na tym komputerze więcej muzyki i grafik, niż grałem. Brat więcej grał, a ja zacząłem tworzyć swoje pierwsze cyfrowe prace, myszką, skrupulatnie, i tworzyłem również swoje pierwsze animacje. Bo Deluxe Paint 4 ‒ to była kompletnie legalna kopia, na którą matka wydała całą trzynastkę po to, bym miał legalny program do tworzenia grafiki, coś też wariackiego.

Więc miałem ten program, komputerek rozbudowany do jednego megabajta pamięci – ho ho ho! – no i na nim tworzyłem, ale oczywiście też gry. Bo jak jesteś dzieciakiem, to nasiąkasz tym wszystkim. Jak wspomniałem – wystarczy jeden fotos z filmu, by uruchomić w wyobraźni potężny mechanizm. Jeśli nie znasz danej rzeczy, tylko na przykład hasło „Gwiezdne Wojny” – to sam ten tytuł rezonuje. Bo gwiezdne!, kosmiczne!, wojny! ‒ czyli się naparzają. I to jest OK, jak się naparzają, bo jest jakiś tam konflikt dobro-zło i tak dalej, i to od razu buduje potężne historie w głowie. Wystarczy parę zdjęć, mały opis pod tymi zdjęciami i ty już masz milion historii, które byś chciał opowiedzieć. I do tego znów komiks się nadaje – bo robisz to najszybciej, jak możesz. Przynajmniej kiedyś tak to wyglądało, że faktycznie rysowałem komiksy szybko, ale teraz już nie i szkoda, że już nie mam tej dziecięcej prędkości. [śmiech]

A anime pojawiło się dosyć późno, połowa lat 90., gdy zaistniało na mojej mapie. Jesteśmy z tego samego pokolenia i wiesz, że my jako dzieciaki oglądaliśmy anime, zanim poznaliśmy słowo „anime”. Czyli na przykład „Załoga G”, „Wojna Planet” – znów latający ludzie! W jakichś ptasich hełmach…

I oczywiście do tego „Akira” i „Ghost in the Shell” na kasetach wideo zgrywanych z Canal+.

Taaak, ja oba te filmy dostałem od niejakiego Pegaza Assa, człowieka, który stworzył szatę graficzną i zajmował się DTP magazynu „Secret Service”. Odwiedziłem ich redakcję w roku 1995 i Pegaz Ass obiecał mi wysłać na bydgoski adres, pod którym mieszkałem, te kasety. No i faktycznie – dostałem „GITS” i „Akirę”, skatowałem te kasety i zwariowałem ze szczęścia, że mogę coś takiego obejrzeć. W Polsce też wtedy zaczęła się ukazywać manga. Pierwsza manga od JPFu (który wystartował jako pierwszy) to chyba była w ogóle o Chopinie – takie dwutomowe romansidło. Jedną z części gdzieś nawet u siebie mam. Manga pojawiła się jednak później niż anime, ale oczywiście też się zachwyciłem. Zaczęło się od „Akiry” i te pierwsze wydania, cały komplet, dalej u mnie jest. Nie kupowałem nowych, zbiorczych wydań, mam tylko to pierwsze wydanie. Oczywiście poetyka japońskiego komiksu, dynamika i pewna filmowość w narracji rysunkowej – to młodego człowieka uderzyło. Wydaje mi się, że nawet sam nieświadomie opowiadam trochę inaczej w komiksie niż jak generalnie opowiadamy w Europie. Korzystam z mniejszego skrótu komiksowego, przez to, jak wcześnie „Akira” we mnie uderzył, jak filmowo opowiedziany jest to komiks.

Druga połowa lat 90. to dla ciebie chyba szczyt okresu formującego, nim stałeś się profesjonalnym autorem, bo z jednej strony to chłonięcie różnych mediów, współpraca z magazynami, tworzenie autorskich zinów, po czym bach! ‒ rok 1999, ukazuje się pierwszy numer magazynu „Produkt”, w którym byłeś redaktorem naczelnym. Na poziomie twórczym było to dla ciebie wejście na wyższy poziom.

No tak. Moja twórczość w magazynach o grach jednak była pół-amatorska. Nie wiedziałem jeszcze ani jak kłaść kolor, ani jak tworzyć dymki i tak naprawdę w roku 1997 umieściłem swoją ksywę jako Śledziu na mapie środowiska komiksowego. Mimo że faktycznie przez te kilka lat robiłem… Parę lat… Dwa lata! Robiłem komiksy do magazynów o grach i sam siebie uważałem za twórcę komiksowego pełną gębą. Ale, no, nie byłem nim. [śmiech] Absolutnie. Byłem tylko bardzo pewnym siebie szczeniakiem, nic więcej. „Azbest” mnie troszeczkę na tej mapie ustawił. To był zin, którego wyszły trzy numery – dwa w 1997 roku, jeden w 1998. Taka mała zapowiedź tego, co potem działo się w „Produkcie”, bo Zdzichu i Wujas ‒ dwaj bohaterowie, których razem z Adamem Gajewskim stworzyliśmy dla „Azbestu” ‒ wylądowali w „Produkcie” i to już w pierwszym numerze.

Zin postawił mnie na mapie środowiska komiksowego – jak po raz pierwszy pojechaliśmy na festiwal do Łodzi, to ustawiliśmy te „Azbesty” na stole i komiksiarze zaczęli kupować moje, nasze komiksy, zobaczyli że jest taki siedemnastolatek, który faktycznie te komiksy tworzy. Przy czym – śmieszna rzecz – ta moja ówczesna robota nie robiła większego wrażenia na naszych, bydgoskich komiksiarzach. W ostatnim „Produkcie” są wspominki o Andrzeju Janickim i on mówił, że gdy się poznaliśmy, moja robota na nim wrażenia nie robiła ‒ i ja się temu nie dziwię.

Było tam jednak pewne pulsujące, młodzieńcze ego, bo byliście zwyczajnie po gówniarsku aroganccy.

Byliśmy.

Sama nazwa „PRO-dukt”. Jeszcze nic w sumie nie zdziałaliście, ale już ten profesjonalizm wpisaliście sobie w nazwę.

No tak, „produkt” ‒ bo chcemy coś sprzedać ludziom, ale „pro-dukt” to była taka nasza profesjonalna droga, nasz dukt taki profesjonalny, komiksowy. No tak, byliśmy bezczelni, aroganccy. [śmiech] No i bardzo dobrze! Bo jak tak wtedy sobie zerkaliśmy, co tam się dzieje w naszym komiksowie, no to co się działo? Na powierzchni, dla czytelnika, z zewnątrz – nic się nie działo, poza tym że Egmont, bo już nie Orbita, wydał jakiegoś kolejnego „Thorgala”, którego było bardzo trudno dostać. „Komiks Fantastyka” czasem jeszcze plumkał, ale bardzo rzadko z Polakami, wtedy chyba tylko „Wiedźmin” wyszedł pod szyldem tego wydawnictwa…

Ale jeszcze przecież były takie magazyny jak „AQQ”, „KKK”…

No tak, ale to już się działo pod powierzchnią. Czytelnik, który chodził po kioskach czy księgarniach, nie zaglądał w takie miejsca. No chyba że dowiedział się o tym, że jest konwent w Łodzi – bo jeszcze nie festiwal – i wtedy mógł faktycznie zobaczyć że o, tu się dzieje! Ja na przykład byłem zachwycony w roku 1997, jak pojechałem z „Azbestem”, bo tam była masa rzeczy. Oszalałem ze szczęścia, gdy zobaczyłem że jest tylu twórców i to dodatkowo przecież świetnych warsztatowo. Nawet ta bydgoska ekipa była super, bo przecież Janicki i Michalski – no przecież rewelacja! Chłopaki troszeczkę starsi ode mnie, bo Przybylski, Simiński – który zresztą potem był w „Produkcie”, Wyrzykowski, potem młody Wyrzykowski, młodszy jeszcze ode mnie. My wszyscy zresztą byliśmy z dwóch bloków naprzeciwko siebie na bydgoskim osiedlu Szwederowo. Musiała tam pęknąć jakaś żyła.

Dopiero jak się zagłębiło w środowisko, to było widać, że pulsuje. Miałem jednak wrażenie, że ta cała para idzie w gwizdek. Króciutkie formy, troszeczkę o niczym, troszeczkę laserowe pew-pew, troszeczkę roznegliżowanych pań, takie echa komiksów europejskich z lat 80. Widać było, że nasi twórcy pałowali się do „Metal Hurlanta”, cały ten komiks europejski, frankofoński; Andrzej Janicki do tego dokładał swoje absolutne uwielbienie dla Brytyjczyków, zwłaszcza dla McMahona i to było tam bardzo widać. Oczywiście też Moebius, masa tego, ale to było takie pew-pew i znikało. A mnie się wydawało że ten komiks, by dotrzeć do czytelnika bardziej masowego, musi opowiadać o tym, co wokół tego masowego czytelnika się dzieje. Już w roku 1998, zanim „Produkt” powstał, tworzyłem sobie pierwsze szkice bohaterów „Osiedla Swoboda”, jeszcze bardziej cartoonowe niż to, co było potem zaprezentowane w pierwszych odcinkach, i myślałem że kurde! To jest TO. Jeśli opowiadać, to o tym!

To samo odczuwałem jeśli chodzi o muzykę. Ona mocno opowiadała wtedy o tym, co się dzieje, o naszej rzeczywistości. Nie odpływała w jakieś kosmiczne sfery, to była domena jeszcze wcześniejszej dekady. Zamieszki w Los Angeles, te sprawy, to działo się wtedy „tu i teraz”. Wydawało się, że świat płonie. Myślę że młodzi obecnie mają bardzo podobne wrażenie, choć nie widzę, by działa się jakaś kontrkulturowa historia, ale to może dlatego, że jestem stary. Ja uważałem, że świat płonie i może należy to nie tyle gasić, co opisać: kurde, ludzie, spójrzcie, jaki rozkład, jak to się wszystko sypie! A my siedzimy w tym wszystkim i co mamy z tym wszystkim wymyślić? Jaki mamy na siebie znaleźć sposób? No nie ma się czego, tak naprawdę, chwycić. Po tej dekadzie od zmiany ustroju na moim osiedlu nadal było mnóstwo i przemocy, i pijaństwa, i brak pracy, i brak perspektyw – to było namacalne, gęste. Tylko brać, pisać i rysować, nie? I to był mój pomysł na komiks.

Potem zrobiłem „Biegunkę” – cartoonowy komiks z bohaterami znanymi już ze „Świata Gier Komputerowych”. Z tą „Biegunką” pojechałem do Warszawy, do Tomka Kołodziejczaka, wieloletniego szefa Egmontu, chyba na któryś Polcon. Tomek był akurat zabiegany, miał kwadransik, więc za bardzo nie pogadaliśmy. Na całe szczęście pociąg do Bydgoszczy miałem później, więc się skontaktowałem z Martinezem, Marcinem Przasnyskim, byłym naczelnym „Secret Service”. Opowiedziałem mu o „Osiedlu Swoboda” i pamiętam, że mu się wtedy oczy zapaliły. Powiedziałem o pomyśle na komiks, który faktycznie może coś zrobić, coś zdziałać. I właściwie gdyby nie ta krótka wizyta w Warszawie i ta szybka rozmowa z Martinezem, to nie byłoby „Produktu”, bo żeby opowiedzieć „Osiedle Swoboda” i przedstawić je czytelnikowi, potrzebny był magazyn. Martinez uważał, że to jest zbyt odważne czy śmiałe, by to opublikować samodzielnie, a ta historia się świetnie sprawdzi w magazynie – i miał rację! On miał czuja do prasy i to się faktycznie wtedy udało. On też skołował finansowanie na te pierwsze numery. Nie wiem, czy coś na tym zarobił, czy nie, ale się udało i potem już poszło z górki.

[ciąg dalszy w następnym numerze]

Publicystyka

Pigout & Przemek Corso

W CIENIU ELEKTRONICZNEGO MORDERCY

Tłumaczenia tytułów filmów to coś, co poziomem skomplikowania przerasta nawet instrukcje skręcania mebli z Ikei.

Raz jest tak, raz siak, a innym razem jeszcze inaczej i człowiek zachodzi w głowę, jakimi narkotykami nafaszerował się tłumacz, że z tytułu „Save the Last Dance”wyszło mu „W rytmie hip-hopu”? Ale czy reklamacje aby na pewno powinniśmy słać do tłumaczy i czy faktycznie jest o co się ciskać? Zaraz do tego dojdziemy, ale na początek test, żebyśmy lepiej weszli w materię. Przypisz oryginalny tytuł do polskiego tłumaczenia:

Wykiwać klawiszaThe Shawshank RedemptionThe Longest YardEscape PlanNajpierw strzelaj, potem zwiedzajIn BrugesTakenSnatchCo nas kręci, co nas podniecaAmerican PieVicky Cristina BarcelonaWhatever WorksWszystkie odloty Cheyenne’aThis Must Be the PlaceInto the WildThe Secret Life of Walter MittyKto tam?Knock KnockThe OthersThe VisitPrzerwana lekcja muzykiThe PianoGirl, InterruptedLa La LandMiłość i śmierć w WenecjiDeath in VeniceWings of the DoveVenice BoundOrbitowanie bez cukruReality BitesTrainspottingHigh FidelityCentralne Biuro UwodzeniaThe Other GuysMy Mom’s New BoyfriendThis Means WarCzekając na JoeTouching the Void127 HoursThe Way Back

Jeśli odgadliście wszystko bezbłędnie, znaczy, że jesteście obcykani filmowo oraz żyjecie na tyle długo, żeby przyzwyczaić się do faktu, że tłumaczenia tytułów nie zawsze są dosłowne. A czasami są – i to też źle. Mnie osobiście zapadła w pamięć inba sprzed kilku lat, kiedy Disney przejął markę Star Wars i miał odpalić teaser nowego filmu z gwiezdnego uniwersum. Konkretnie był to „Rogue One: A Star Wars Story”. Żeby nie przedłużać, przeskoczmy płynnie do dnia premiery zajawki. Wszyscy siedzą w napięciu, zastanawiając się, czym studio od Myszki Miki nas uraczy – i tu warto przypomnieć, że był to moment, kiedy jeszcze nie czuliśmy przesytu „Star Warsami”. Wręcz przeciwnie, byliśmy na maksa złaknieni tego uniwersum w wersji live action. Wybija dwunasta, teaser pojawia się w necie, ludzie klikają guziczek „odtwórz”, jakby jutra miało nie być… I co? I jajco! Na ekranie pojawia się tytuł: „Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie”. I to był koniec. Zajawka przestała być istotna, wyjebane, co Miki tam zapodał, ludzie dostali zapaści na widok spolszczenia i zaczęli biegać po necie jak kury po podwórku na widok dziadka z siekierą w niedzielny poranek, pisząc na fejsbukach i twitterach: Czy wy to widzieliście? „Łotr 1”? Co ta za gówno w ogóle? No jak tak można?!

Jak się nad tym dobrze zastanowić, nie ma tutaj błędu, ot, brzmi trochę topornie, ale każdy sąd odrzuci ewentualny pozew. Rogue – łobuz, łotrzyk, łotr, oszust, szuja, huncwot i mój faworyt – gałgan.Rogue to też nazwa myśliwca z uniwersum. Jest ich kilka – Rogue 1,2,3… A film skupia się na załodze „jedynki”, więc na legalu. Jednak nie wszyscy ogarniali tę genezę, a bez tej wiedzy tytuł w polskim tłumaczeniu wydawał się dziwny, zwłaszcza przy zwerbalizowanym pytaniu: „Ej, idziesz do kina na „Łotra Jeden”? Zrobiła się z tego mała gównoburza, którą obserwowaliśmy już kilka razy, bo dyskusja, czy powinno się tłumaczyć tytuły filmowe, wraca jak bumerang co kilka lat.

Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale taka prosta. Generalnie, jeśli jakiś tytuł jest ultraabstrakcyjny lub trudny do przetłumaczenia (gubi się kontekst lub brakuje odpowiedniego zwrotu w języku polskim), najlepszym rozwiązaniem byłoby pozostawienie go w oryginalnej formie. Niestety dystrybutor zazwyczaj myśli, że widz ma IQ ameby i taki zabieg go przerośnie. No właśnie – dystrybutor. Ludzie błędnie wychodzą z założenia, że tytuły to sprawka tłumaczy, i pukają się w głowę, jakim cudem z tytułu X po przepuszczeniu przez translator wychodzi tytuł Y? Otóż to nie tak. Tytuły są nie tyle tłumaczone, ile spolszczone, a o ich ostatecznej formie decyduje właśnie dystrybutor, którego motywacją oczywiście jest naruchanie jak największego hajsu! Wydaje mu się, że jeśli dobrze zakombinuje, więcej ludzi pójdzie do kina. Ogólnie nie ma w tym procesie żadnego klucza ani konsekwencji – raczej spontan i osobiste widzimisię. Czasami tytuły są tłumaczone dosłownie, czasami totalnie od czapy, a jeszcze innym razem dystrybutor ryzykuje z pozostawieniem oryginału, na przykład „Interstellar”, choć aż się prosiło, żeby zmienić na „Kolesia zza półki z książkami”. Nie wiemy, czy grzebanie w tytułach rzeczywiście przekłada się na wzrost sprzedaży biletów, ale zdarzają się przypadki, kiedy spolszczenie ostatecznie wypada całkiem spoko, jak na przykład „Między słowami” (oryg. „Lost in Translation”, czyli coś w stylu „Zagubione w przekładzie/tłumaczeniu”). Niestety na każde takie trafienie przypadają co najmniej trzy strzały w kolano.

Zróbmy krótki przegląd filmów, których polskie tytuły budzą największe kontrowersje.

Wirujący seks vs Dirty Dancing

Absolutny numer 1 w każdym rankingu na najgorsze tłumaczenie… z czym nie do końca się zgadzam. Fakty są takie, że polski tytuł, mimo iż nie jest dosłownym przekładem, jest całkiem udaną metaforą tańca. Osobiście go akceptuję, ale mamy 2025 rok, tymczasem film wyszedł w 1987 i wtedy faktycznie mógł robić ludziom budyń z mózgu. Ówcześni nastolatkowie nie mieli jeszcze OnlyFansa, RedPornaani żadnego innego -tuba, co bardzo wyczulało zmysły na wyłapywanie w otoczeniu rzeczy z potencjałem do fapnięcia. Stawiam dolary przeciwko kasztanom, że kiedy usłyszeli o filmie „Wirujący seks”, uznali, że w tym roku Gwiazdka przyszła wcześniej. Z miejsca porozbijali świnki skarbonki i na jednej nodze polecieli do najbliższej wypożyczalni wideo. Dla zmyły brali jeszcze „Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki” i „Predatora”, żeby wyglądało, że „Wirujący…” jest dla matki. Później w długą, azymut dom, chusteczki blisko siebie, klik play i lecimy z tematem. Mija pół godziny, godzina, a tu, kuźwa, ciągle nic, nawet sutek nie mignie, tylko ciągle Patrick Swayze podnoszący jakąś dziewuchę w jeziorze. I tak już do końca. To naprawdę mogło sfrustrować. Podkładanie takich świń powinno być karalne. Hejt na spolszczenie tytułu jak najbardziej zasłużony.

Szklana pułapka vs Die Hard

Przyznaję, że „Die Hard”