39,99 zł
Ojciec, który chce być obecny w życiu swojego dziecka, musi mieć siłę, determinację i grubą skórę – niczym nosorożec.
Dla wielu mężczyzn ojcostwo po rozwodzie staje się batalią, w której muszą udowadniać swoją wartość. Zamiast wspólnych chwil – walka o kontakt z dziećmi. Zamiast codzienności – ograniczone godziny spotkań. Ten reportaż demaskuje systemowe niesprawiedliwości i społeczne uprzedzenia wobec ojców walczących o relacje z dziećmi. Prawdziwe historie ojców uzupełniają rozmowy z ekspertami: psychologami, prawnikami, mediatorami i socjologami analizującymi, co w polskim systemie prawnym i społecznym nie działa.
„Nosorożec” to poruszający i ważny głos w debacie o ojcostwie, systemowej nierówności oraz emocjonalnych kosztach, jakie ponoszą dzieci uwikłane w konflikty rodziców. To książka, która nie tylko otwiera oczy, ale przede wszystkim prowokuje do zmiany myślenia o roli ojca w życiu dziecka.
Czy miłość ojca do dziecka można zamknąć w ramach wyznaczonych przez system?
„Ta książka to głos tych, którzy zbyt długo nie byli słyszani. Wstrząsająca, potrzebna, otwierająca oczy. Zmieniająca sposób, w jaki patrzymy na ojcostwo, rodzinę i system w naszym kraju.”
Aldona Słysz, psycholożka, @dajsiezwariowac
„Najgorzej, gdy rozstanie zmienia się w wojnę – kończy się dbanie o dobro dziecka, a zaczyna złośliwość. Sąd? Niemal zawsze staje po stronie matki. Ojców skazuje na samotność, redukuje do roli bankomatu. Orzeka, że ich miłość jest warta mniej. Dzięki tej pasjonującej książce mamy szansę ich wysłuchać. Warto.”
Paweł Reszka, dziennikarz, autor reportaży
„Nosorożec uderza w rodzicielskie serce tam, gdzie jest najbardziej wrażliwe. Bo o ojcostwie po rozejściu się pary można opowiadać statystykami, paragrafami, ekspertyzami – danymi, które opisują ogólne realia, ale zza których nie widać ludzi. A w tej książce ludzie mają konkretne twarze, indywidualne historie i prawdziwe emocje. Chłodna kalkulacja narzucana przez bezduszny system zderza się z doświadczeniami mężczyzn, którzy – nie będąc już mężami czy partnerami – starają się pozostać tatusiami. I mają, niestety, pod górkę. Ostatecznie zaś w tym procesie nie ma wyraźnych wygranych, za to niemal zawsze jest ktoś przegrany – dziecko. I naprawdę nie wiadomo, co zrobić, żeby było lepiej. Trudne to wszystko…”
Marcin Perfuński, @supertata.tv
Marta Kawalec
Dziennikarka radiowa i prasowa, nauczycielka akademicka i psycholog społeczny. Autorka biografii prezentera radiowego i lektora Ksawerego Jasieńskiego Ten głos oraz słuchowisk dla dzieci i dorosłych. Publikuje reportaże i felietony, nagrywa podcasty. Prywatnie dużo mówi. Zawodowo dużo milczy. Przede wszystkim słucha.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 307
Data ważności licencji: 5/21/2030
Copyright © by Marta Kawalec
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025
Opieka wydawnicza: Ewelina Tondys
Redakcja tekstu: Klaudia Kościelska
Audyt prawny publikacji: Izabela Kosińska
Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak
Adaptacja makiety na potrzeby wydania: Pracownia 12A
Adiustacja i korekta: Pracownia 12A
Promocja i marketing: Zuzanna Molińska
Projekt okładki: Ula Pągowska
Fotografia na okładce: 3drenderings / iStock by Getty Images
Fotografia autorki: Cezary Piwowarski
ISBN 978-83-8135-560-5
Imiona i inne dane umożliwiające identyfikację bohaterów zostały w książce zmienione, a wszelkie podobieństwo jest zupełnie przypadkowe.
www.otwarte.eu
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Mieszka sam w przestronnym apartamencie na strzeżonym osiedlu niedaleko centrum Olsztyna. Jest niedzielny wieczór, kiedy zatrzymuje samochód na prywatnym parkingu i podbiega pod klatkę, gdzie na niego czekam. Spóźnia się na rozmowę, bo chciał w pełni wykorzystać swój czterogodzinny „przydział” na widzenie z synem. Potem musiał go jeszcze odwieźć ponad sto kilometrów do mamy. Jego pewność siebie maleje wraz z odległością od mieszkania. Tu wszystko przypomina mu o tym, że następnym razem spotka się z synem dopiero w czwartek po południu. A mama będzie pilnie strzegła czasu. Wszystko jak w szwajcarskim zegarku: wyjście z synem o szesnastej. Powrót o dwudziestej. Nie ma mowy o opóźnieniu.
Kiedy przekręca klucz w drzwiach, jest już zdenerwowany. Trzyma się, dopóki nie zobaczy na stole niebieskiego niekapka z resztką herbatki owocowej. Wylewa zawartość do zlewu i wkłada kubek do szafki. Pozostałych rzeczy nie uda mu się tak łatwo schować.
Całe mieszkanie wypełniają dziecięce akcesoria. Pod oknem wielki namiot, obok basen z kulkami. Z drugiej strony kanapy duży plastikowy fotelik do karmienia i drewniana kuchenka z maleńkimi filiżankami i garnkami. Kiedyś gotowali wspólnie. On nastawiał gulasz na płycie indukcyjnej, a chłopiec kroił pluszowe warzywa na swoim stanowisku. Teraz robią to już rzadko, bo w ciągu ostatnich miesięcy syn bardzo spoważniał, mniej się śmieje, a zamiast wspólnej zabawy woli oglądać bajki.
Mężczyzna odpływa dokądś myślami. Czy chłopiec też tęskni za tym, co minęło? Czy możliwe, że pamięta i chce wrócić do swojego domu? Nie ma czasu na marzenia. „Pora wracać do mamy, synu”. Te słowa są jak nóż wbijany w serce, a po chwili znów jest sam.
Najbardziej boli codzienność. Kiedy o siódmej dźwięk budzika przecina rzeczywistość, wciąż zrywa się z łóżka, bo na pewno spóźni się do pracy, skoro wcześniej musi jeszcze odwieźć syna do żłobka… Ale dziecka nie ma. Łóżeczko obok jest puste i nawet już nim nie pachnie. Resztką sił wstaje i idzie do łazienki. Potem wychodzi. A kiedy wraca, najbardziej niepokoi go ta cisza. Już w windzie uświadamia sobie, że nie usłyszy plaskania małych stópek, które biegną do drzwi na dźwięk zamka. Nie będzie już wieczornych rytuałów, kiedy szedł do łazienki, nalewał do wanny wodę i robił pianę. Początkowo nieraz zdarzyło mu się powtórzyć to mechanicznie, a potem wychodził i przypominał sobie, że w domu przecież nikogo nie ma.
Dawno sprzedałby to mieszkanie, bo przypomina mu o zbyt wielu złych sprawach. Ale nie może, bo kiedy przywozi tu syna, ten czuje się wreszcie jak u siebie. Biega po wszystkich pokojach, sprawdza, co się zmieniło, a na koniec z uczuciem ulgi ląduje w basenie z kulkami i z radością zagrzebuje się na samo dno. Teraz syn ma inny pokój, zabawki i nowego tatę. Podobno nawet jest szczęśliwy.
Jak to się stało? To długa historia.
– Nie będzie ci przeszkadzało, jak zapalę? – pyta i wraz z kolejnymi chmurkami dymu odpręża się i zaczyna swoją opowieść.
Na początku, jak to zwykle bywa, była miłość. Od pierwszego wejrzenia. Zaczęła się już w gimnazjum. Latające książki i sceny zazdrości na szkolnym korytarzu. Bukiety kwiatów i tysiące esemesów. Co chwilę rozstawali się, żeby zaraz do siebie wrócić. Nie mieli daleko, bo dzielił ich od siebie jeden przystanek tramwajowy i kilka minut spaceru po elbląskim parku. Po szkole każdą wolną chwilę spędzali razem. Półmetki, studniówki i domówki. W towarzystwie znajomych od lat uchodzili za parę.
Dziś, po tych wszystkich dramatach, trudno przywołać chwile, które sprawiły, że człowiek się zakochał i był szczęśliwy. Powoli jednak wracają wspomnienia. Mateusz przypomina sobie ten błysk w oku, dźwięk jej śmiechu i czuły szept…
– Agnieszka mi się spodobała. Może trochę impulsywna, ale poza tym ładna i wygadana. Nie była królową cheerleaderek ani gwiazdą szkoły, ale miała swoje zdanie – wspomina.
Chciał udowodnić, że jest jej wart. Po maturze w 2010 roku, jeszcze zanim dostał wyniki, wyprowadził się z domu i przeniósł do Olsztyna, gdzie z dnia na dzień dostał pracę jako przedstawiciel handlowy dużego producenta napojów alkoholowych. Nie chciał studiować, wolał być niezależny, mieć swoje pieniądze i kontrolę nad własnym życiem. Najpierw zamieszkał u znajomego, potem wynajął pokój, w końcu kawalerkę.
Wkrótce ustalił się pewien rytm. Od poniedziałku do piątku „zasuwał”, a w weekendy jechał do niej, aby wynagrodzić swoją nieobecność i pomóc. Chodził na spacery z wózkiem, w którym spała jej siostra, układał klocki z bratem, pomagał jej ojcu wiercić dziury pod karnisze i naprawiał krany.
Zaniedbywał swoich rodziców, rodzinę i znajomych, no bo wiadomo: dziewczyna.
Kiedy rok później zdała maturę, przeniosła się do niego. Wynajęli dwupokojowe mieszkanie i od tej pory byli razem. Ona zaczęła studiować dziennie pedagogikę, on zdążył awansować i dostawać całkiem niezłą pensję, która z premiami przekraczała nawet cztery tysiące.
– W 2011 roku to było naprawdę dużo. Wynajem nie był drogi, a poza tym byliśmy sami. Rodzice wspomagali nas wałówką i zastrzykami gotówki. Mieliśmy kasę na zabawę.
Jako ledwie dwudziestodwuletni kierownik niewielkiego zespołu Mateusz mógł przy tym imponować służbowym samochodem i telefonem z rozmowami bez limitów. Miało to jednak swoje wady. Kiedy potrzebne były większe zakupy lub mama Agnieszki musiała pilnie jechać do lekarza, wiadomo było, po kogo zadzwonić. Brał wolne i jechał. Nieraz szybciej niż pogotowie.
Mama Agnieszki od zawsze miała słabe zdrowie. Przynajmniej dwa razy w roku znajdowała się w „stanie agonalnym”, więc alarmy zdarzały się i w dzień, i w nocy. Zwykle dzwoniła ona sama. Nie do męża ani córki, ale do niego. Wtedy jednak nie czuł się wykorzystywany. Kochał i chciał być potrzebny. Jednocześnie widział, że jej rodzice go szanują i doceniają jego starania. Często pytali go o zdanie i byli mu wdzięczni. Przymykali oko na ich młodzieńcze wybryki, spotkania zakrapiane alkoholem czy wspólne noce w jej pokoju. Szybko przeszli na ty i stali się rodziną. Mateusz coraz częściej układał sobie w głowie swoją przyszłość – z Agnieszką. Wspólne mieszkanie z obszerną sofą, wakacje w zagranicznych kurortach, a z czasem gromadka dzieci skacząca na trampolinie w niewielkim ogródku.
Na początku wystarczył im jednak neonowy blichtr Zakopanego, wysłużona kanapa z OLX-a i całkiem spora grupka znajomych, dla których regularnie organizowali u siebie domówki. On uczył ją gotować, ona opowiadała o przygodach na uczelni. W przerwie były spacery i randki.
– To była prawdziwa miłość. Wiem to nawet teraz, kiedy od rozstania minęło sporo czasu, a między nami dzieją się przepotworne rzeczy. I to nieustanne poczucie straty kogoś bliskiego. – Mateusz na chwilę przerywa, żeby zebrać myśli i zapalić kolejnego papierosa, po czym zagłębia się w przeszłość.
Po trzech latach, odkąd zamieszkali razem, pojawiły się bardziej ambitne marzenia i cele: własne mieszkanie, a w przyszłości może nawet dzieci. Zaczął więc oszczędzać premie i brać dodatkowe fuchy, aby uzbierać na wkład własny. Szukał ciekawych lokalizacji, przeglądał oferty biur nieruchomości i banków. Wtedy nastał kryzys. Mieszkaniowy. Z miesiąca na miesiąc ceny nieruchomości zaczęły gwałtownie rosnąć. Pomyślał, że albo zrobi coś teraz, albo wkład własny zamieni się w równowartość kilku miesięcy czynszu.
Szybka decyzja, wybór miejsca, umowa wstępna, a po chwili wniosek kredytowy i odbiór kluczy. Wszystko zrobił sam – bez doradców, sponsorów w osobach rodziców, a nawet bez Agnieszki, bo będąc studentką, nie miała jeszcze zdolności kredytowej.
– W wieku dwudziestu czterech lat byłem właścicielem wymarzonego mieszkania. Nie jakiejś kawalerki czy studia, tylko pięknego sześćdziesięciometrowego mieszkania w nowym budownictwie, z własnym miejscem postojowym i komórką lokatorską, na strzeżonym osiedlu na granicy Olsztyna. To było szalone ryzyko, ale też spełnienie mojego pierwszego marzenia w dorosłym życiu. W końcu pokazałem swoją zaradność i niezależność. – Mateusz uśmiecha się na to wspomnienie.
Dopiero z czasem dowiedział się, że zdaniem Agnieszki to nie wystarcza, bo za prestiżem muszą iść pieniądze. Inaczej wychodzisz na parweniusza. „Mieć mieszkanie to jedno, ale musi być widać, że cię na nie stać” – mówiła.
Wtedy nie miał jeszcze świadomości, ile czeka go pracy. Środki finansowe skończyły się wraz z uruchomieniem kredytu, a nie mógł przecież płacić jednocześnie rat i czynszu za wynajmowane mieszkanie. Trzeba było szybko zrobić remont i się wprowadzić.
Wprawę zaczął zdobywać z dniem, w którym odebrał klucze i stanął na betonowej posadzce, w otoczeniu gołych ścian z wystającymi rurami i kablami. Meble kuchenne wykonał kumpel, który rzucił handel i poszedł w stolarkę. Panele kładł kuzyn Agnieszki, elektrykę i kominek zrobił zaś przyszły teść. Sam zajął się resztą: na początku szpachlowaniem i malowaniem, potem zakładaniem rolet, regulacją okien, skręcaniem mebli i nadzorem prac.
W międzyczasie awansował i objął duży rejon w sąsiednim województwie. Na wykończeniówkę pozostawały tylko weekendy. To, co mógł zrozumieć z instrukcji obsługi lub tutoriali w internecie, robił sam. Metodą prób i błędów. I chociaż tych pierwszych było co niemiara, to i tak dochodziło do tych drugich.
– Jak otwierałem puszkę farby w pokoju, to bałem się o podłogę. Wiem, że powinno się najpierw pomalować ściany, a potem kłaść panele, ale fachowiec miał okienko, więc wpadł i ułożył. Odhaczone na liście i lecimy dalej – wspomina Mateusz. – Zanim zabrałem się do malowania, oczywiście wszystko pozabezpieczałem taśmami i foliami. Debilem nie jestem! Ale zdarzyło się, że choć zielona miała być ściana, to ja wyglądałem jak Shrek…
To był trudny czas i coraz większa presja, aby mieszkanie jak najszybciej wykończyć, wprowadzić się i zacząć normalnie żyć. Wszyscy sąsiedzi byli już urządzeni, ci spod czwórki mieli już zamontowany sześćdziesięciocalowy telewizor, a kobieta obok urządziła spa w łazience. Zaczął się wyścig. Co mógł, Mateusz wziął na raty, resztę kupował z bieżących wypłat, także za dodatkowe zlecenia. Spłacił część długów i wykończył mieszkanie tak, aby nie odstawało od mieszkań sąsiadów. Nagle się okazało, że przodują w całym tym towarzystwie, bo w kuchni pojawił się ekspres do kawy i grill, a w salonie sprzęt nagłośnieniowy – i to od najlepszych producentów. I w końcu na ścianie zawisł największy telewizor na osiedlu.
Agnieszka zajęła się wystrojem. Kwiaty, poduszki, dywany. Zrobiło się przytulnie i luksusowo. Lśniło czystością, bo zawsze była pedantką. Niezależnie od pory dnia czy zmęczenia wszystko było wysprzątane i poukładane.
Zaczął się najlepszy okres w ich wspólnym życiu. Agnieszka realizowała się w pierwszej pracy w pobliskim przedszkolu. Dostała nawet etat, miała więc własne wynagrodzenie, mimo że skromne, pojawiały się też premie. Mateusz piął się po drabinie korporacyjnej kariery.
– W końcu doszedłem do takiego poziomu, że nikt w pracy mnie już nie kontrolował. Nikogo nie obchodziło, kiedy wstałem i czy punktualnie odznaczyłem się na liście obecności. Szef nie dzwonił, wyniki się zgadzały. Towar dostarczony bez opóźnień. Nawet klienci nie wymagali moich wizyt, bo wszystko było już ustalone.
Darzyli go zaufaniem, a on potrafił się odwdzięczyć. I tak się kręciło. Miał dzięki temu więcej czasu dla siebie, bo potrafił wykonać całą pracę w sześć zamiast ośmiu godzin. W trakcie pracy mógł zrobić jeszcze większe zakupy w supermarkecie, podrzucić jakieś dokumenty do banku albo kupić dla Agi kwiatek. Idylla trwała kilka miesięcy. A potem znów zaczęli odstawać od osiedlowej reszty.
Tym razem jednak już nie materialnie, ale pod względem wielkości rodziny. Początkowo nieśmiało, potem coraz głośniej ze strony Agnieszki padały aluzje: „A wiesz, że Ola jest w ciąży” albo „Kowalska się zaręczyła”. Byli ze sobą od gimnazjum, czyli prawie dziesięć lat, więc musiało mieć to znaczenie. Po okrągłej rocznicy presja zwiększyła się proporcjonalnie do stażu.
Kiedy Mateusz skończył dwadzieścia pięć lat, i on zapragnął syna. Ale czuł, że Agnieszka ma pewne oczekiwania. Nie wyrażała ich wprost, jednak wyraźnie zależało jej na oświadczynach i ślubie.
– Pomyślałem, że trzeba działać! I to już!
Zaręczyny odbyły się w Zakopanem, na Kasprowym. Spontanicznie, ale na górę wdrapał się z pierścionkiem i szampanem ukrytymi w plecaku.
– To było dla niej bardzo ważne, dla mnie nie. Tak jak małżeństwo – dziś jest, jutro go nie ma. Nie sprawi, że będę kogoś bardziej kochał.
Tymczasem Agnieszka szybko przeszła do czynów i zaraz po powrocie do Olsztyna w mieszkaniu pojawiły się katalogi, wizytówki i ulotki organizatorów ślubów. Mateusz z kolei myślał o dziecku. Po krótkiej rozmowie odstawili antykoncepcję i czekali na rozwój wypadków. Po wyznaczeniu daty ślubu przestało mieć znaczenie, co będzie pierwsze: małżeństwo czy dziecko.
Dla pewności, że wszystko jest w porządku, Agnieszka wybrała się jeszcze na badania. I wtedy pojawił się nieoczekiwany problem. Diagnoza: bezpłodna, bez szans na potomstwo.
– Dla mnie też nie było to łatwe, ale zwykle podchodzę do życia zadaniowo. A może po prostu nie przyjąłem tego do wiadomości? Przecież kochamy się, jesteśmy młodzi. A w ostateczności: mało to dzieci nie ma rodziców? Jasne, że chciałem mieć swojego syna, ale ojcem nie jest ten, który spłodzi, tylko ten, który wychowuje, uczy i pokazuje świat.
Tymczasem Agnieszka pogrążyła się w rozpaczy. Zdecydowała, że zerwie zaręczyny i odejdzie. Użalała się nad swoim losem, a jednocześnie chodziła do lekarzy. Mateusz nie pytał i nie naciskał. Rozmawiali o wszystkim, uznał więc, że jeśli będzie chciała się zwierzyć, to będzie na to gotowy w każdej chwili. Po kilku dniach przekonywania, że chce z nią być bez względu na to, czy będą mieli dzieci, czy nie, Agnieszka nieco się uspokoiła i wróciła myślami do zbliżającego się ślubu. Wkrótce zamówili salę, DJ-a, menu i przedyskutowali listę gości. Zapłacili zaliczki, wzięli kredyt, żeby w ten szczególny dzień nie martwić się, czy z prezentów uda się opłacić wszystkie wydatki.
Zbliżały się walentynki. Zamiast spędzać je we dwoje, postanowili zaprosić znajomych i zorganizować u siebie imprezę.
– A ona od samego rana: nutella, parówki, bita śmietana i ogórki… „Przecież nie doczekasz ich wizyty i spędzisz pół dnia w toalecie”, powiedziałem, a po chwili: „Ty! A może…”. „Niemożliwe”, usłyszałem w odpowiedzi. „Niemożliwe to jest to, co dzieje się na tym talerzu”. I zamiast po wymarzone przez Agnieszkę śledzie poszedłem po test ciążowy. Piętnaście minut później krzyk z łazienki. Obydwa testy pozytywne. „No to już wiemy, za co będziemy dziś pić. My. Ty nie!”
Wkrótce temat dziecka zdominował ich wszystkie rozmowy i plany. U Agnieszki pojawiły się też wątpliwości: „Jak będę wyglądać w białej sukience z brzuchem? Co zrobimy, jeśli będzie mnie mdlić albo nie będę miała siły tańczyć? Na własnym weselu!?”. Usłyszawszy kilka takich zdań, Mateusz odpuścił. Zamiast wpłacić kolejną ratę za salę, wykupił Agnieszce rozszerzony pakiet medyczny na cały rok. Wesele odwołane. Zaliczki przeszły na wieczne nigdy. Ale nic nie równało się świadomości, że wkrótce na świecie pojawi się ich syn. Foldery ślubne trafiły na dno szafy, a ich miejsce zajęły ulotki z wózkami, ubrankami i całą dziecięcą wyprawką. Tym razem znosił je do domu Mateusz, którego świat zmienił się w jednej chwili. Analizował wszystkie kolejne badania, zbierał informacje o najlepszych szpitalach położniczych i czytał o najnowszych modelach najbezpieczniejszych fotelików samochodowych.
– To było niesamowite uczucie: moment, w którym zobaczyłem dwie kreski na teście ciążowym. Oszalałem. Nic się wtedy nie liczyło. Tylko to, że będę mieć syna! Albo córkę, ale raczej syna! Czułem, że to będzie chłopak. – Mateusz śmieje się na to wspomnienie. – Nawet zwracałem się do niego przez brzuch w formie męskiej. Rozmawiałem z nim godzinami przed pójściem spać. Bo to była rozmowa. Ja mówiłem, a on kopał mnie w usta. Zawsze. Nikomu tak nie odpowiadał jak mnie. Wystarczyło jedno moje słowo, dotyk ręki i buch! Brzuch ożywał. To była nasza męska komitywa.
Wkrótce to Aga zmuszała go do kupienia nowych T-shirtów czy skarpet, gdyż nie liczyło się już nic poza tym, że wkrótce w ich domu zamieszka nowy człowiek. Pewnego dnia odebrał ją z przychodni po badaniach i dostał prezent: maleńką niebieską czapeczkę. Chłopak!
Cieszył się jak głupi. Jeszcze tego samego dnia chciał jechać po wózek, skoro wiadomo dla kogo, ale sklepy były już pozamykane. Następnego dnia stali pod drzwiami jednego z nich, zanim został otwarty. Ekspedientka już w progu usłyszała od Mateusza, że chce kupić najlepszy i najbezpieczniejszy sprzęt. Do Agi należał wybór koloru.
Co prawda odrzucili propozycje za trzydzieści tysięcy, ale wybrany zestaw z nosidełkiem i spacerówką i tak nie był tani. Zanim dojechali do domu, wszyscy znajomi Mateusza mogli już zobaczyć jego selfie z fotelikiem zamocowanym na tylnym siedzeniu. Kolejny post wrzucił ze zdjęciem z USG, na którym junior miał jakoby taką samą minę, jaką zwykle miewa tatuś. Za chwilę dom, samochód i komórka lokatorska pełne były akcesoriów dziecięcych. Tych dla kobiet w ciąży oraz tych do spania czy bujania dziecka, w których mały nigdy nawet nie zasnął, bo lubił być noszony na rękach.
Mateusz chciał być jak najwięcej w domu, ale dostał propozycję nowej pracy. Jako doświadczony team leader był ceniony w swojej branży, ale nowe stanowisko wymagało też dużego zaangażowania, a nawet częstszych wyjazdów służbowych. Wspierali się jednak nawzajem. Mogli też liczyć na pomoc rodziców, zarówno ze strony Agi, jak i Mateusza – miał to być ich pierwszy wnuk. W ostatnim trymestrze wszyscy byli w pełnej gotowości, a przyszły tata poruszał się już tylko po okolicy, ewentualnie pracował zdalnie i bez telefonu nie wychodził nawet do toalety.
Ich syn przyszedł na świat 12 października. Plamienie, słabe tętno, ostry dyżur i najbliższa porodówka. Wszystko toczyło się tak szybko, jakby wymknęło się spod kontroli przygotowanego na każdą ewentualność Mateusza. Godzinę później zamknięto oddział i kobiety kierowano już do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów szpitala powiatowego. Agnieszka miała urodzić dopiero następnego dnia, więc się pożegnali, a Mateusz wrócił do pustego mieszkania. Właśnie otworzył piwo, by ukoić nerwy, ale zanim zamknął lodówkę, zadzwonił telefon: „Przyjeżdżaj natychmiast!”.
I był. Pobił rekord odcinka, za który zapłacił później mandat z fotoradaru. Tak samo szybko sprawa potoczyła się na miejscu. O 23.36 po raz pierwszy zobaczyli syna.
Dziesięć na dziesięć. Idealny. Taki, jaki miał być. Ich Antoś.
– Kiedy wziąłem go na ręce… – wspomina Mateusz, ale emocje i napływające łzy dławią słowa. Po chwili odchrząkuje, zbiera się w sobie i zaciąga papierosem.
Chłopiec wyglądał tak jak jego tata tuż po przyjściu na świat, jedynie brązowe oczy miał po mamie.
Było już po północy, kiedy – nie mogąc wejść na oddział noworodkowy – pożegnał się i szybko opuścił szpital. Wrócił do domu, wypił otwarte poprzedniego dnia piwo i poinformował szefa, że jutro będzie nieobecny. Rano obudził się na kanapie w salonie. Szybka wymiana esemesów z Agnieszką i już był u niej. Najgłośniej, jak mógł, przedstawił się jako „tata” i został w szpitalu dopóty, dopóki go nie wyprosili. Agnieszka była jeszcze bardzo zmęczona, więc nosił syna po całym oddziale, a kiedy sam poczuł znużenie, usiadł ze śpiącym Antosiem na metalowym krześle. Po chwili oparł nogi o łóżko, a głowę o szafkę nocną. Musiał zasnąć, bo z odrętwienia wyrwał go dźwięk migawki. Aga chciała uwiecznić tę chwilę. To zdjęcie do dziś towarzyszy mu jako amulet ze szczęściem zamkniętym w ramionach.
Z powodu nieprawidłowego poziomu bilirubiny u Antka pobyt w szpitalu się przedłużył. Przez kolejne dni trasę z domu do szpitala Mateusz pokonywał więc codziennie. Pracował od szóstej rano, a o piętnastej, kiedy zaczynały się odwiedziny, meldował się już na oddziale i zostawał do późnego wieczora. W końcu nadszedł upragniony dzień, kiedy mogli wrócić do domu. Razem. Mateusz wziął tacierzyński, ale z opcją kilkugodzinnej pracy, żeby nie „wypaść z obiegu”. Czas jednak szybko zweryfikował wymarzony obraz wspólnych chwil z rodziną, bo Agnieszka nie mogła się odnaleźć w nowej roli. Mimo wcześniejszego uczestnictwa w szkole rodzenia rzeczywistość przerosła jej możliwości. Zmęczenie powodowało stres i trudne do kontrolowania emocje. Aga wciąż była przestraszona i poirytowana. Nie było już położnej podczas karmienia, przewijania czy kąpieli. Ale wtedy pojawiał się Mateusz. Denerwowała się, gdy długo nie mogła uspokoić Antka, a kiedy Mateusz podchodził i coś do niego mówił, ten od razu przestawał płakać i słuchał z zainteresowaniem. „Za kogo ty się masz! Godzinami go uspokajam, a ty tylko podchodzisz i pyk… Śpi. Może ty się nim zajmuj, skoro mnie nie potrzebuje”.
Młody tata nie zwracał na to uwagi, zaślepiony nowym uczuciem i świadomy, że między nim a synem jest więź, której nikt i nic nie przerwie. Nawet humory Agnieszki. „Daj, ja to zrobię” – mówił. Wstawał od komputera i kąpał Antka, przewijał czy usypiał. Nie bał się żadnych zabiegów pielęgnacyjnych. Umiał fachowo brać go na ręce i odkładać, wszystko zgodnie z tutorialami najlepszych fizjoterapeutów. Znał wszystkie kosmetyki, wiedział, gdzie są sweterki. Ba! Odróżniał nawet pajace od śpiochów!
– To było moje największe marzenie. Mój mały synek. Gdyby nie praca, nie odstępowałbym go na krok. Bycie rodzicem było dla mnie najważniejszą rolą życiową. Nigdy nie byłem z siebie bardziej zadowolony.
Agnieszka tymczasem odsuwała się na bok i dystansowała. Wracała, gdy nadchodził czas karmienia. Mateuszowi zaś nieraz zdarzało się uczestniczyć w wideokonferencji z dzieckiem na ręku czy odmawiać uczestnictwa w imprezach firmowych. Pomijał też wyjazdy integracyjne. Na szczęście szefostwo i koledzy z pracy byli wyrozumiali. „Ja się alkoholu jeszcze napiję, ja się z tymi ludźmi jeszcze pobawię, a jak nie, to też świat się nie zawali. Mam syna. Mam ważniejsze sprawy” – powtarzał.
W firmie opowiadał o Antku, pokazywał zdjęcia i filmiki. W każdym dziale mieli go już dosyć, bo kiedy się pojawiał z wnioskiem urlopowym, fakturą czy nowym zleceniem, przy okazji każdy musiał dowiedzieć się o nowej umiejętności juniora czy zobaczyć, jak się bawi grzechotką. Zanim nadeszły święta, kilkuset znajomych z Facebooka, których nie widział od dziecka, włącznie z polonistką z podstawówki, otrzymało życzenia z fotografiami z sesji zdjęciowej nowo narodzonego Antka. To był obłęd, którego Mateusz nawet nie myślał przerywać.
Pewnego dnia koledzy, wiedząc, że nie tylko handluje dobrymi alkoholami, lecz także lubi je i zna się na nich, podarowali mu whisky ze spersonalizowaną etykietą nawiązującą do oryginału: The famous dad. Tego nie ma nikt na świecie, chyba że tak jak oni dogada się z grafikami producenta – zapewniali. Butelka wciąż z nim jest i pewnie zostanie, bo zawsze będzie mu przypominała czasy, kiedy unosił się kilka centymetrów nad ziemią.
Tymczasem Agnieszka powoli wracała do siebie. Mijały jej najgorsze obawy, częściej się uśmiechała i zaczęła przejmować obowiązki nad Antkiem. Mateusz, widząc to, postanowił chwilę odpocząć i wyrwał się na wydarzenie, o którym marzył od dawna. Festiwal whisky. Ale gdy dotarł na miejsce, od razu chciał wracać. Wtedy Agnieszka zaoponowała. Kazała mu zostać i dobrze się bawić, jeśli ma ku temu okazję. Wówczas myślał, że go wspiera. Nie wiedział, że w przyszłości zostanie to wykorzystane przeciwko niemu.
Kilka tygodni potem odwdzięczył się, zawożąc Agnieszkę na wieczór panieński przyjaciółki. Miała obawy, bo impreza odbywała się trzydzieści kilometrów od domu. „Nie ma sprawy. Zawieziemy cię z Antkiem, a kiedy będzie głodny, przyjadę z nim na karmienie”. Tej nocy zrobił trzy takie kursy, ale zabawa była udana, a Mateusz, choć potwornie zmęczony, czuł zadowolenie, że sprostał wymaganiom.
Pół roku po urodzinach Antka babcie zaczęły pytać o chrzest. Mateusz, niewiele myśląc, zaproponował, że skoro i tak muszą iść do kościoła i zorganizować uroczystość, to może warto połączyć ją ze ślubem. Pomysł spotkał się z aprobatą Agnieszki i reszty rodziny. Znów pojawiły się tematy: sukni, sali, menu i DJ-a. Uruchomili Excela i po doliczeniu kilku procent w stosunku do poprzedniego roku zamknęli się w rozsądnym budżecie. O termin nie było trudno, bo piątki nigdy nie były oblegane. Skoro zaś mieli się pobrać w dwunastą rocznicę związku, nikt nie kwestionował daty 24 czerwca.
Była to najlepsza impreza, na jakiej kiedykolwiek się bawili. Tylko rodzina i najbliżsi przyjaciele. Dla Antka przygotowano oddzielny pokój, który pomieścił też nadmiar bagażu i okryć wierzchnich. Okazał się też najbardziej obleganym pomieszczeniem, bo każdy chciał choć przez chwilę popatrzeć na aniołka, który większość imprezy po prostu przespał. Zaraz po ślubie spłacili z prezentów całe zadłużenie i udało im się wyjechać w krótką podróż poślubną. Oczywiście do Zakopanego.
Pierwszy rok życia Antka zakończyli bez większych kłótni. Zdarzały się nieporozumienia, ale wynikały przede wszystkim z intensywnych przeżyć, nagromadzonego stresu i zmęczenia. Jego, ale przede wszystkim jej, bo Antek sporo chorował, więc czasem Agnieszka nie wychodziła nawet przez kilka dni z domu. Tym razem już nie pomagał tak aktywnie. I tak przez ostatnie miesiące nadwyrężył zaufanie szefa, teraz musiał się postarać i zapewnić rodzinie jak najlepsze warunki finansowe.
Na szczęście Antoś w końcu poszedł do żłobka, a Aga wróciła do pracy w przedszkolu. Miało być lżej. Tymczasem zaczęły się tarcia. Jakby nagle skończyły się cele. Był ślub, dziecko jest, więc co dalej? Coraz bardziej zaczęli się różnić, jeśli chodzi o wydatki. Mateusz uważał, że potrzebują poduszki finansowej w razie utraty pracy. Agnieszka zaś nie zawsze potrafiła utrzymać gotówkę przy sobie. Pokrywała połowę opłat, zakupy robiła okazjonalnie, nie interesowało jej, że raty za mieszkanie z tysiąca trzystu złotych wzrosły do trzech tysięcy. Nie dogadywali się także w kwestii obowiązków. Kiedy Agnieszka wracała z pracy, ciągle była zmęczona, narzekała, że Mateusz w niczym jej nie pomaga. A on nie wiedział, co więcej może jeszcze zrobić.
Był to czas, kiedy w pracy zasypano go nowymi obowiązkami i jeszcze większą odpowiedzialnością. Pojawiło się więcej stresu. W domu coraz częściej padały więc mocniejsze słowa, zdarzało się trzaskanie drzwiami, aż pewno dnia niczym bomba wybuchło zdanie: „Chcę rozwodu”.
„Jak to? Przecież trzy miesiące temu się pobraliśmy…”
Mateuszowi nie mieściło się w głowie, że można chcieć tak nagle zniszczyć to, na co pracowało się latami. Postanowił jednak nie wszczynać awantury. Powiedział tylko: „Oboje jesteśmy zmęczeni. Porozmawiamy o tym jutro”. Nie słysząc żadnej odpowiedzi, położył się spać.
Następnego dnia nie wracali do tematu. Wymknął się z domu wczesnym rankiem, aby nikogo nie obudzić, i dopiero po południu napisał: „Zaraz kończę konferencję i wracam do domu”. W odpowiedzi przeczytał: „Oby. Bo ja mu zaraz tak wpierdolę, że będzie siny”. To był pierwszy tak agresywny tekst. Zrobiło mu się gorąco. Przeczytał tę wiadomość jeszcze raz, ale nie odczarowało to rzeczywistości. Przerwał konferencję, próbował dzwonić. Nie usłyszał jednak nic więcej poza regularnym sygnałem oznaczającym, że numer jest zajęty. Zdążył tylko napisać: „Zostaw go w spokoju”. „To niech on się, kurwa, uspokoi”, odczytał wiadomość i skołowany pobiegł do samochodu, aby jak najszybciej wrócić do domu. Ale tam wszystko było w najlepszym porządku.
Odetchnął, ale bał się zapytać, co się stało. Pewnie powinien, jednak tego nie zrobił. Wiedział, że Aga nie wyrządziłaby synowi krzywdy. Przecież była nauczycielką, po studiach pedagogicznych, na co dzień zajmowała się dziećmi, zaliczyła psychologię na piątkę. Zresztą nic się nie stało. Mimo to czujnie obserwował przebieg kolejnych zdarzeń. Dwa tygodnie później znów napisała, że mały „tak ją wkurwia, że coś mu zaraz zrobi”.
– Przecież on miał wtedy nieco ponad roczek. Nie mógł przekazać jej, że coś go boli, jest głodny albo zmęczony – mówi Mateusz.
Tym razem również zostawił Agnieszkę samą. Coraz rzadziej z nią rozmawiał i coraz więcej spraw go denerwowało. Miesiąc później ponownie doszło do sprzeczki. Antoś spał w pokoju obok. Być może powiedzieli za dużo. Któreś z nich przesadziło od nadmiaru emocji. Nagle Agnieszka nie wytrzymała, ze łzami w oczach poinformowała Mateusza, że to koniec, i poszła do drugiego pokoju pisać pozew rozwodowy. Kilka minut stał w kuchni osłupiały. W końcu się poddał i poszedł spać.
Kłótnie zaczynały się zwykle niewinnie, że za dużo pracuje, za późno wraca i oczywiście nie pomaga. Kiedy wracał z pracy, mijał się z nią w drzwiach. A na wszystkie pytania była jedna odpowiedź: „Nie twoja sprawa”. Pewnego dnia Agnieszka poinformowała go, że wyjeżdża na ostatnie trzy dni roku. „Ale przecież pracuję w alkoholach, nie mogę wziąć wolnego, bo to, co zarobię teraz, będziemy wydawać do marca! A poza tym mały jest jeszcze na piersi. Nie można go tak po prostu zostawić!” Ostatecznie została, ale kiedy kilka dni później wrócił późno z pracy, zastał ją z kilkoma znajomymi, pijącą alkohol. „Przecież ty jeszcze karmisz!” „Już nie”. „A czy Antek o tym wie? Chcesz go tak nagle odstawić? Przecież on się w nocy obudzi i będzie płakał”. „To się nim zajmij!” – wysyczała i wróciła do gości.
Sytuacji z alkoholem było później jeszcze więcej, w tym kilka takich, kiedy Agnieszka wróciła z imprezy zupełnie pijana i w ubraniu zasnęła na kanapie.
Kiedy Antek budził się głodny w środku nocy, Mateusz włączał latarkę w telefonie, sadzał go półprzytomnego w foteliku i karmił kaszką, a następnie ponownie usypiał. Pewnego dnia Antoś obudził się wcześniej niż zwykle. Chciał się bawić, ale Agnieszka postanowiła zmusić go do ponownego zaśnięcia. Po kilku próbach zdenerwowana rzuciła w niego kołdrą i pobiegła z płaczem do łazienki. Mateusz długo nie mógł go uspokoić. W końcu ubrał chłopca, zrobili razem śniadanie, poszli na spacer, a potem pomachał mu w drzwiach żłobka i pojechał do pracy. W kolejnych dniach zajmował się nim cały czas poza godzinami, które syn spędzał w żłobku.
Dziś, kiedy przeglądam kalendarz, który Mateusz stworzył na potrzeby rozprawy sądowej, widzę, że 90 procent obowiązków związanych z Antkiem należało w tym czasie do niego: poranna toaleta, śniadanie, odprowadzenie do żłobka i przyprowadzenie do domu, obiad, zabawa, spacery, kolacja, kąpanie, usypianie. Z dania na dzień Mateusza ogarniało coraz większe zmęczenie. Żeby Antek nie spędzał dziewięciu godzin w żłobku, jego ojciec kończył pracę wcześniej i zabierał go do domu, a kiedy wszyscy już spali, odpalał laptopa i kończył swoje obowiązki. Tymczasem Agnieszka stawała się coraz bardziej nieobecna, także fizycznie. Czasem pojawiała się na obiedzie, a innym razem wracała późnym wieczorem, kąpała się i szła spać.
Nie wiedział, co się z nią dzieje. Wiele razy wspominała o rozwodzie i kiedy pytał, dokąd idzie lub skąd wraca, podkreślała, że nie musi się już z niczego tłumaczyć. Wciąż powtarzała tylko, że ma go dosyć. „Jestem ze wszystkim sama, w niczym mi nie pomagasz”. „Ale jak to ci nie pomagam? Przecież nie jestem w stanie więcej wcisnąć w swój grafik!”
Nie przeszkadzało jej to spać z Mateuszem w jednym łóżku.
– Czułem się oszukany i zgnojony. Robiłem, co mogłem. Zapieprzałem od rana do wieczora, żeby było nas na wszystko stać. Na siebie nie wydawałem nic. Nie pomogło.
Wydawało się, że Agnieszka odczuwała podobną frustrację, nikt nie pomyślał jednak o terapii czy przynajmniej wspólnej rozmowie. Każdego dnia oddalali się od siebie coraz bardziej. Niestety poirytowanie Agnieszki zaczynało powoli przejawiać się również w postaci przemocy, szczególnie wobec Antka. Kiedy niechcący stłukł talerz, zwyzywała go. Innym razem szarpała i popychała, kiedy był nieposłuszny. W końcu Mateusz coraz bardziej obawiał się zostawiać syna z mamą. Poszedł do psychologa, a potem do prawnika. Czytał dużo na temat opieki równoważnej. Wreszcie znaleźli czas na rozmowę. Początkowo stanowiska były zgodne. „Antek jest naszym synem, zajmujemy się nim wspólnie”. Aga zgodziła się też, że wydatki z nim związane oboje będą pokrywać po równo. Problem pojawił się w kwestii alimentów. „Słuchaj, będziemy zajmować się Antkiem po połowie, w takiej sytuacji nie ma alimentów”. „Nie ma mowy. Na dziecko się płaci” – usłyszał na koniec rozmowy Mateusz. Zanim trzasnęły drzwi, żona wysyczała: „Zobaczymy w sądzie, jak będziesz cienko śpiewał”.
W tym czasie oboje już wiedzieli, że tego małżeństwa nie da się uratować.
Nadeszła sobota, Dzień Matki. Mateusz kupił wcześniej czekoladki, aby Antek mógł dać je mamie w prezencie. Potem Agnieszka poprosiła, żeby zawiózł ją z synem do rodziców, bo i ona chciała złożyć życzenia. Pojechali i umówili się, że w południe Mateusz będzie mógł odebrać chłopca i zająć się nim do końca weekendu. Kilka godzin później zamiast syna dostał wiadomość. Ponieważ nie chce przestać jej nękać, prześladować, śledzić i czytać jej wiadomości, ona wyjeżdża na dwa tygodnie z Antkiem i nie życzy sobie żadnego kontaktu.
Agnieszka nagle zaczęła używać typowo prawniczego słownictwa. Mateusz wywnioskował, że musiała zostać już „uświadomiona” w kwestii swoich praw. Skoro mąż stosował wobec niej przemoc, to miała prawo wyjechać z dzieckiem. Jednocześnie spełniała swój obowiązek przekazania podstawowych informacji esemesami. Nie odbierała telefonów, ale na pytania Mateusza odpowiadała wiadomościami o treści: „zjadł”, „śpi”, „jest wesoły”. Kiedy pytał, gdzie jest ich syn i dlaczego nie może się z nim zobaczyć, nie odpisywała.
Z perspektywy ojca to było jak porwanie. Mateusz niewiele pamięta z tego czasu oprócz ciągłego poczucia niepokoju. „Gdzie jest mój syn?” „Co się z nim dzieje?” „Dlaczego nie mogę się z nim zobaczyć?” Kładł się do łóżka grubo po północy, znieczulony kilkoma głębszymi, około trzeciej nad ranem był wystarczająco zregenerowany, aby odczuwać stres, i budził się już bez szans na drzemkę. Wstawał i wlókł się do pracy.
– To była wybuchowa mieszanka tęsknoty i strachu, bo kiedy byłem przy nim, a ona się denerwowała, mogłem chociaż zareagować, zabrać Antka na spacer. Teraz nie mogłem zrobić nic i ta bezradność mnie dobijała.
Chociaż „porwanie” zostało zgłoszone na policji i w prokuraturze, to, jak się później dowiedział Mateusz, kto ma dziecko, ten ma władzę. „Jeśli dziecko jest z mamą, która ma pełne prawa rodzicielskie, to jest bezpieczne i nie ma co panikować. Znajdzie się” – informowano go na posterunku policji.
Po dwóch tygodniach Mateusz wciąż nie miał żadnych informacji. Dzwonił, pytał, ale nawet teściowie nie odezwali się ani słowem. Podobnie jak reszta rodziny i znajomych Agi. Dwa tygodnie zamieniły się w dwa i pół miesiąca, aż nadszedł moment wyznaczonej wcześniej rozprawy sądowej. Przez ten czas Agnieszka „ukrywała” się pod Koninem.
– Mimo że jeździłem i szukałem jej w tylu miejscach, nie przyszłoby mi do głowy zajrzeć do rodzonej siostry naszej sąsiadki, która sądziła, że chroni maltretowaną matkę i jej dziecko.
Dopiero później okazało się, że Aga prowadziła wśród sąsiadów i znajomych akcję informującą o tym, „co działo się naprawdę”, jak Mateusz się nad nią znęcał i jak źle ją traktował. Część osób nie wierzyła, ale znaleźli się i tacy, którzy później powtarzali to w sądzie, choć ani razu nie byli u Mateusza i Agi w domu. Reszta na wszelki wypadek w ogóle wolała nie utrzymywać już z nim kontaktu.
– Kolega, któremu załatwiłem pracę, koleżanka, której pomogłem napisać pracę licencjacką, jej mąż i wielu innych znajomych. Nikt nie odbierał telefonów, ale pozwalali sobie na komentarze w internecie. Do dyskusji nie usiadł nikt.
Podczas dwuipółmiesięcznego okresu izolacji Mateusz mógł zobaczyć syna tylko dwa razy, na podstawie umowy między prawnikami – Agnieszki i jego. Za każdym razem spotkanie trwało godzinę, a żeby do niego doszło, Mateusz musiał napisać oświadczenie, że nie porwie dziecka, a potem pozwolić się zamknąć na klucz w mieszkaniu teściów z żoną i synem przy trzech kamerach i dwóch dyktafonach.
– W ten sposób to ze mnie zrobiono zbrodniarza, a matka, chociaż porwała moje dziecko, jest bezkarna. Bo jest matką… To jest dla mnie bardzo trudne wspomnienie, gdyż ostatniego dnia spaliśmy w jednym łóżku, poprosiła, żebym zawiózł ją do mamy, po drodze rozmawialiśmy jak dawniej. A potem wszystkim opowiadała, że się mnie boi, i na swoje potrzeby stworzyła tę całą historię.
Zbliżała się rozprawa rozwodowa. Agnieszka wydawała się pewna siebie. Mateusz zaś dopiero po wyjściu z sądu zorientował się, że przygotowywała się do tego dnia od dawna. Miała swoje oczekiwania finansowe, wizję podziału opieki nad Antkiem i dalszą strategię postępowania wobec męża. Mateusz nie wiedział, czego się spodziewać. Założył jedynie swojej żonie niebieską kartę. Mając w telefonie jej wiadomości, a także różne nagrania świadczące o stosowanej przez nią przemocy, bał się o bezpieczeństwo dziecka. Poza tym uznał, że „porwanie” syna to również forma przemocy.
Podczas rozprawy sąd nie roztrząsał zarzutów podnoszonych przez ojca, wskazujących, że Antoś może być bity, istnienia niebieskiej karty ani stenogramów z nagrań, kiedy Agnieszka krzyczy na syna. Pominięta została okoliczność toczącej się sprawy o znęcanie się nad dzieckiem założonej przez Mateusza w prokuraturze. Sędzia zapytała jedynie Agnieszkę, dlaczego izolowała dziecko od ojca i co groziło mu z jego strony. „Bo chciał je zabierać na noc, kiedy jeszcze karmiłam piersią” – padła lakoniczna odpowiedź.
Podczas rozprawy to Mateusz musiał się wykazać przede wszystkim obszerną wiedzą na temat swojego dziecka, co miało udowodnić, że je kocha i się nim interesuje. Padały pytania typu: „Jakie syn ma panie w żłobku?”, „Co lubi jeść?” i „Jakimi zabawkami najbardziej lubi się bawić?”. W rozprawie brały udział wyłącznie kobiety – zarówno sędzia, jak i ławnicy – a niektóre były w wieku babci Antka.
W dokumentach rozwodowych Agnieszka żądała kwoty czterech tysięcy złotych jako potrzebnej do utrzymania półtorarocznego dziecka, a w kosztach umieściła między innymi abonament za platformę Netflix. W trakcie rozprawy wyraźnie się jednak przestraszyła i uznała, że wystarczy siedemset złotych. Mateusz sam podniósł ją do tysiąca. Sędzia się zgodziła i zakończyła rozprawę. Wcześniej Mateusz musiał jeszcze przedstawić zaświadczenia o zarobkach z pieczątką firmy. Mimo to przedstawiciele sądu i tak potwierdzali te informacje telefonicznie u pracodawcy, a przy okazji zweryfikowali wymiar czasu pracy, PIT-y i umowy.
Na rozprawie Agnieszka zeznała, że Mateusz ją śledził, podsłuchiwał oraz czytał jej korespondencję. Nie miała na to żadnego dowodu, ale słowa padły i zostały zapisane w protokole. Z niewiadomych przyczyn nie trafiło do niego wiele wypowiedzi Mateusza na temat agresji matki wobec Antka, choć poparł je dowodami w postaci zrzutów ekranu z korespondencji elektronicznej i nagrań, które zgromadził w tym czasie.
– Jak można w tym momencie zaryzykować bezpieczeństwo dziecka? Można. Zdaniem sądu dziecko powinno zostać z mamą, ponieważ to ona stworzyła mu już nowe „centrum życiowe”. A co ze starym?
Sąd jedynie ograniczył Agnieszce prawa rodzicielskie i przydzielił kuratora. Ponadto pouczył ją, że nie może być agresywna wobec dziecka. W stosunku do Mateusza sąd nie miał żadnych zastrzeżeń. Nie została mu ograniczona władza rodzicielska, nie dostał kuratora. Ale dziecka też nie. Oboje małżonków skierowano za to na terapię rodzinną. Ewentualnie mieli zapisać się na zajęcia podnoszące ich kompetencje rodzicielskie oraz na takie, na których nauczą się wzajemnej komunikacji. Antek został z Agnieszką. Przeprowadzili się do niewielkiego mieszkania wynajętego w jednym z elbląskich bloków, w sąsiedztwie jej rodziców.
– Ja dostałem „widzenia”, co brzmi tak, jakby Antek był więźniem, a ja przychodziłbym go odwiedzić dwa razy w tygodniu przez łącznie osiem godzin. A może to ja miałem być więźniem? – Mateusz przez chwilę się zastanawia. – A przecież to nie ja odszedłem i nie ja chciałem rozwodu. Ja chciałem się zajmować dzieckiem, a mogę tylko na nie płacić! – woła i przerywa na kolejnego papierosa. – Wtedy walczyłem o opiekę równoważną, bo sądziłem, że dziecko ma prawo do obojga rodziców. Myliłem się. Dziecko ma prawo do bezpieczeństwa, spokoju i szacunku. Ale nawet tego nie zagwarantowano mojemu synowi.
Mateusz nalegał na mediacje, ale bez skutku. Odkąd została założona niebieska karta, a sprawa o przemoc wobec dziecka trafiła do prokuratury, Agnieszka przestała współpracować i informować Mateusza o tym, co się dzieje u Antosia. Na wszelkie sposoby jeszcze bardziej utrudniała kontakty syna z tatą, a po całym dniu pytań, co u dziecka, wysyłała tylko odpowiedź: „W porządku”.
– Gdzie kończy się dobro dziecka, a zaczyna złośliwość? – Mężczyzna rozkłada ręce.
Dziś Mateusz nie może kontrolować stanu zdrowia Antka, ale zrobił wszystko, żeby mógł to robić ktoś inny: policjant dzielnicowy, MOPS i dwóch kuratorów. Czy to wystarczy, aby uchronić go przed gniewem mamy?
Pewnego razu pod koniec wizyty u taty Antek miał już wkładać buty, kiedy nagle zaczął płakać i schował się pod stół. Zapytany, dlaczego nie chce wracać do mamy, odpowiedział: „Mama bam”. Początkowo Mateusz myślał, że chodzi o coś innego, ale gdy następnym razem wziął syna na spacer, ten miał siny łuk brwiowy i zaczerwieniony policzek. Kolejnym razem brodę rozciętą na całej długości, bo rzekomo uderzył się zabawką.
– Kiedy ktoś się uderzy, zostaje mu ślad punktowy, a nie rozciągnięty, ale wciąż nie chciałem wysuwać oskarżeń, bo mogły to być przypadki, a ja byłem przewrażliwiony. Nadal jednak miałem przeczucie, że coś jest nie tak.
Podczas następnego spotkania Antek znów miał siną rękę i zabliźnione ślady uderzeń, więc Mateusz zapytał żonę, skąd to się wzięło. W odpowiedzi usłyszał: „Jak go odbierałeś, to tego nie było”. Potem regularnie zauważał na twarzy, rękach i innych częściach ciała synka ślady, które zaczął dokumentować i przedstawiać w sądzie i na policji. Niedawno dowiedział się, że pęknięta warga, uszkodzony nos i rozcięcie między nimi są wynikiem uderzenia w kanapę. Kto się zajmował dzieckiem, skoro od przeprowadzki do Elbląga nie chodziło do żłobka, a Agnieszka znalazła etat w pobliskim przedszkolu? Prawdopodobnie babcia, ale takich „niefortunnych upadków” było zbyt wiele.
Policja niespecjalnie chciała reagować nawet na udokumentowane zgłoszenia, bo „przecież to jest mama”. Dopiero kiedy Mateusz przypomniał sprawę Kamilka z Częstochowy, który został zamordowany przez matkę i jej konkubenta, funkcjonariusze zaczęli przytomniej patrzeć na stojącego przed nimi bezradnego ojca. Potem wiele razy zdarzało się, że w czasie widzeń z tatą Antek zasypiał ze zmęczenia. Mateusz odkładał go do łóżeczka, które wciąż na niego czeka, i czuwał przy nim. Po pewnym czasie chłopiec wołał cicho przez sen: „Tatu…”.
– Zastanawiałem się wtedy, ile było w jego życiu takich chwil, kiedy nie było mnie obok, aby go przytulić i uspokoić… Ale nie mogło mnie być, bo jestem odizolowany. Myślę też o tym, co słyszy na mój temat od swojej mamy i jej bliskich. Wiem, że to zmyślone historie, ale wiem, że są, i boję się, że w końcu w nie uwierzy. Czy będzie chciał się wtedy ze mną spotykać?
Ostatnio Mateusz zaangażował do napisania opinii panią psycholog. Najpierw odbyły się dwie sesje po trzy godziny, potem była ośmiogodzinna obserwacja zachowania Antosia podczas zabawy, snu i karmienia. Chociaż w sądzie opinia nie będzie stanowić dowodu, to Mateusz i tak chce ją uzyskać. To nie jest standardowa procedura, ale panią psycholog zainteresował przypadek i chce go poznać, aby wyrobić sobie własne zdanie.
Od niedawna Antek coraz częściej informuje, że „mama bam”, a kiedy kończy się czas wizyty u taty, chowa się i nie chce wyjść. Mateusz nie może go nie oddać, bo jeśli tego nie zrobi, zmusi go do tego policja. A w sądzie zostanie przedstawiony jako ten, który nie stosuje się do postanowień i chce porwać dziecko. Wówczas wobec niego zostaną już wyciągnięte konsekwencje.
– Z perspektywy czasu żałuję, że to nie ja porwałem Antka, bo gdybym to zrobił i zaszył się gdzieś na trzy miesiące, to może byłby ze mną, bezpieczny…
Odkąd Antosia nie ma już w domu, gdzie mieszkał od urodzenia, Mateusz zmaga się z bezsennością, nieustannym niepokojem i strachem o syna. Jedyne noce, które przesypia, to te, kiedy chłopiec jest przy nim – przytula się, a Mateusz może obserwować jego spokojny sen. Wtedy wie, że syn jest bezpieczny i nic mu nie grozi, że nie obudzi go nagle wiadomość ze szpitala o tym, że ktoś stracił panowanie nad sobą i tym razem chłopiec został poważnie pobity.
– Kiedy jadę po niego w ustalone dni, cały się trzęsę, zastanawiając się, czy tym razem nic się nie wydarzy i czy uda mi się go zobaczyć. Bo może znów jego drzemka potrwa od piętnastej do dziewiętnastej albo okaże się, że ma gorączkę. A przecież kiedy mieszkaliśmy razem, byłem z nim i w takich sytuacjach.
Plany życiowe Mateusza sprowadzają się do jednego celu: odzyskać dziecko i zabrać z miejsca, gdzie doświadcza przemocy. Na razie sprawa czeka na rozpatrzenie w sądzie apelacyjnym. Jedna rozprawa raczej nie wystarczy. Jego adwokaci przewidują, że przy pomyślnym przebiegu wydarzeń odbędą się jeszcze dwa, trzy posiedzenia, a wszystko może zakończyć się dopiero za mniej więcej dwa lata. Sądy rodzinne są przepełnione, a na wyznaczenie terminu rozprawy można czekać nawet osiem miesięcy.
– Najgorsze jest to, że sędziowie decydują o ważnych sprawach życiowych innych ludzi i jakąkolwiek decyzję wydadzą, mają prawo ją wydać. Bez ponoszenia konsekwencji. A ja pragnę mieć wpływ na wychowanie syna, a nie być weekendowym ojcem, od prezentów i wypraw do sali zabaw.
Dziś Mateusz nie chce denerwować sądu apelacyjnego i wstrzymuje się z podejmowaniem ostatecznych kroków. Jeśli jednak sytuacja nie ulegnie zmianie lub przemoc wobec syna będzie się nasilać, skorzysta z zaproszenia do mediów. Nagłośni sprawę i wyjdzie z cienia.
Wie, że na tym etapie to już nie jest walka tylko z matką dziecka, ale z systemem. Mimo to będzie walczył do końca, bo nie wyobraża sobie, iż ktoś mógłby mu wypomnieć, że odpuścił. Jest gotów z dnia na dzień wyprowadzić się ze swojego mieszkania i przenieść do miasta, gdzie mieszka Antoś. Teraz, kiedy jest sam, wystarczy mu nawet kawalerka.
– Nie brakuje mi tych zasłon czy stolika kawowego robionego na wymiar. Denerwuje mnie ten wielki telewizor, od którego w kwadrans od włączenia bolą oczy. Denerwuje mnie, kiedy ludzie dziwią się: „Jak ty będziesz się zajmować dzieckiem, skoro pracujesz?”. Przecież to i tak ja robiłem… Kurwa, to jest mój syn, jak mam nie znaleźć czasu!?
Kiedy się żegnamy, zwracam uwagę na kilka niewielkich tatuaży na jego lewym przedramieniu. Wyglądają dość infantylnie, ale przecież o gustach się nie dyskutuje. Może lubi misie. Okazują się zmywalne, ale ich historia nie jest już tak zabawna.
– Antoś kochał te tatuaże, zrobiliśmy sobie po kilka. Jednak przy kolejnej wizycie cofnął rączkę, kiedy chciałem sprawdzić, czy u niego trzymają się też tak długo jak u mnie. Był przerażony, a na skórze ani śladu misiów…
Na koniec Mateusz zagląda jeszcze do pustego pokoju Antka. Wygląda jak niewielka sala zabaw, a szczególne miejsce zajmuje jego ulubiony samochód elektryczny. Miękka skórzana tapicerka, radio, USB – jest wyposażony lepiej niż niejeden prawdziwy. Antek długo bał się do niego wsiąść i nacisnąć gaz, ale teraz jest już zawodowym kierowcą i kursuje po całym osiedlu. Szkoda tylko, że tak rzadko ma taką możliwość. Obok stoi jeszcze tablica suchościeralna z napisem: „Pierwszy raz wziął mazak chwytem szczypczykowym”, oraz datą.
– Muszę to wpisać do zeszytu, ale na razie mam to tutaj, żeby nie zapomnieć – mówi.
– Jakiego zeszytu?
– Mam taki specjalny, do którego wpisuję wszystkie osiągnięcia Antka. No wiesz, jakieś zabawne sformułowania, powiedzonka albo momenty, kiedy nauczył się czegoś nowego…
Kątem oka dostrzegam jeszcze ich rodzinne zdjęcie, które wisi w pokoju obok, nad łóżkiem. Mateusz, nieco zażenowany, przyznaje, że wiele razy zabierał się do tego, żeby je zdjąć. Kumple dziwią się, dlaczego wciąż tego nie zrobił. On sam też nie wie.
Dalsza część w wersji pełnej
