Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Ich oszczędności wyparowały po kryzysie w 2008 roku lub z powodu różnych życiowych wypadków. Zamiast przejść na zasłużoną emeryturę, żegnają się z wygodnym życiem przedstawicieli klasy średniej, które wiedli dotąd. Sprzedają domy, bo nie mogą ich już utrzymać, przesiadają się do kamperów, przyczep, vanów czy pikapów i ruszają w drogę. Jeżdżą od stanu do stanu w poszukiwaniu dorywczej pracy – na kempingach, przy zbiorach owoców i warzyw, w centrach logistycznych Amazona.
Dla wielu firm to pracownicy doskonali. Są wytrwali, odpowiedzialni, doświadczeni, bardzo zdeterminowani. Przywożą ze sobą cały swój dobytek, zmieniając postoje przyczep w efemeryczne miasteczka robotnicze, które pustoszeją, kiedy kończy się praca. Nigdzie nie zostają wystarczająco długo, żeby stworzyć związek zawodowy.
Niektórzy uważają ich za bezdomnych, ale koczownicy nowej ery nie lubią tej łatki. Mówią o sobie: bezmiejscowi. Twierdzą, że wyrwali się z niewoli czynszów, świadomie wypisali z zepsutego, demoralizującego systemu. Wielu nauczyło się cieszyć nową wolnością. Nawiązują przyjaźnie, dzielą się doświadczeniami, pomagają sobie nawzajem.
Czas zapiąć pasy! Dzięki Jessice Bruder możemy dołączyć do nomadów i wyruszyć na włóczęgę po innej Ameryce.
„Workamperzy, wędrowni robotnicy, rozproszone plemię. Krzywdzeni i poniżani, wyrzuceni poza nawias społeczeństwa, a mimo to dumni i pełni nadziei, że kiedyś przestaną być obywatelami „Ameryki, o której wszyscy zapomnieli”. Reportaż Bruder to nie tylko opowieść o współczesnych nomadach, ale też o niewolniczej pracy, Amazonie, końcu ery emerytur, nierównościach i nowej walce klas. Przejmująca i niezbędna.” Grzegorz Wysocki, „Gazeta Wyborcza”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 366
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Nomadland.
Surviving America in the Twenty-first Century
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © 2020 20th Century Studios
Fotografie wewnątrz tomu © by Jessica Bruder
Fotografia na stronie 45 dzięki uprzejmości Lindy May
Copyright © 2017 by Jessica Bruder
By arrangement with the author. All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2020
Copyright © for the Polish translation by Martyna Tomczak, 2020
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Ewa Charitonow
Korekta Anna Mirkowska, Gabriela Niemiec
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-245-7
Dla Dale’a
There’s a crack in everything. That is how the light gets in
[Wszędzie się znajdzie szczelina, przez którą wpada światło]
Leonard Cohen
Kapitaliści nie chcą, żeby ktokolwiek żył poza ich sztancą
Anonimowy komentujący na azdailysun.com
W chwili gdy to piszę, są rozrzuceni po całym kraju.
W Drayton w Dakocie Północnej były taksówkarz z San Francisco, lat sześćdziesiąt siedem, pracuje przy corocznych zbiorach buraka cukrowego. Od świtu do nocy, czasem w minusowych temperaturach, pomaga zrzucać tony buraków z ciężarówek, które zjeżdżają z pola. Śpi i mieszka w busie, odkąd Uber wygryzł go z rynku i zarobienie na czynsz stało się niemożliwością.
W Campbellsville w Kentucky sześćdziesięciosześcioletnia była właścicielka firmy budowlanej układa towar na nocnej zmianie w magazynie Amazona, tocząc wózek przez kilometry betonowych alejek. To żmudne i ogłupiające zajęcie, ale ona pilnuje, żeby prawidłowo zeskanować każdy produkt, z nadzieją, że nie wyrzucą jej z pracy. Rano wraca do ciasnej przyczepy zaparkowanej na jednym z kilku postojów, na których Amazon kwateruje wędrownych pracowników, takich jak ona.
W New Bern w Karolinie Północnej kobieta mieszkająca w przyczepce w kształcie łzy – tak małej, że można ją ciągnąć motocyklem – zatrzymała się u znajomej i szuka pracy. Nawet z dyplomem magistra pochodząca z Nebraski trzydziestoośmiolatka nie jest w stanie nic znaleźć, choć tylko przez ostatni miesiąc wypełniła setki formularzy aplikacyjnych. Wie, że mogłaby się zatrudnić przy zbiorach buraka cukrowego, ale nie stać jej na podróż przez pół kraju. Kilka lat temu straciła pracę w organizacji non profit i to dlatego zamieszkała w przyczepie. Kiedy przestano dofinansowywać jej stanowisko, nie mogła już pozwolić sobie na to, żeby opłacać czynsz jednocześnie ze spłatą pożyczki studenckiej.
W San Marcos w Kalifornii para po trzydziestce, mieszkająca w kamperze GMC rocznik 1975, prowadzi stragan z dyniami połączony z kilkoma atrakcjami dla dzieci i minizoo, które stworzyli od zera w pięć dni na pustym nieasfaltowanym placu przy drodze. Za kilka tygodni przerzucą się na handel choinkami.
W Colorado Springs w stanie Kolorado mieszkający w busie siedemdziesięciodwulatek, który nadłamał trzy żebra, pracując jako konserwator na polu kempingowym, dochodzi do siebie w trakcie wizyty u rodziny.
Istnieli zawsze: wagabundzi, włóczykije, wędrowni pracownicy, niespokojne duchy. Jednak teraz, w trzecim milenium, pojawiło się nowe koczownicze plemię. Ludzie, którzy nigdy nie przypuszczali, że zostaną nomadami, wyruszają w drogę. Rezygnują z tradycyjnych domów i mieszkań i przeprowadzają się do tego, co nazywa się czasem „nieruchomościami na kółkach” – do busów, kamperów z odzysku, szkolnych autobusów, pikapów z zabudowaną paką, przyczep kempingowych i najzwyklejszych sedanów. Zostawiają za sobą dylematy nie do rozwikłania, przed którymi staje dziś dawna klasa średnia. Wolisz mieć na jedzenie czy pójść do dentysty? Spłacić ratę kredytu czy rachunek za prąd? Uregulować ratę za samochód czy kupić leki? Wydać na czynsz czy na spłatę pożyczki studenckiej? Szarpnąć się na zimowe ubranie czy na paliwo, żeby móc dojechać do pracy?
Z początku wielu osobom rozwiązanie wydawało się radykalne.
Nie możesz dać sobie podwyżki, ale gdyby tak zredukować największy koszt? Zamienić cztery ściany na cztery koła?
Niektórzy mówią o nich: bezdomni. Ale koczownicy nowej ery odrzucają tę łatkę. Mają przecież dach nad głową i środek transportu, przyjęli więc inne określenie: bezmiejscowi.
Z daleka wielu z nich można by wziąć za beztroskich emerytów na wakacjach. Gdy od czasu do czasu pozwalają sobie na wypad do kina albo restauracji, wtapiają się w tłum. Sposobem myślenia i wyglądem wpisują się w ramy klasy średniej. Używają pralni samoobsługowych i wykupują karnety na siłownię, żeby móc korzystać z łazienki. Wielu wyruszyło w drogę po tym, jak recesja pochłonęła oszczędności ich życia. Aby napełnić baki samochodów i żołądki, od rana do wieczora ciężko pracują fizycznie. W czasach zamrożonych płac i rosnących kosztów mieszkaniowych wyrwanie się z niewoli czynszów i kredytów to ich sposób na życie. Starają się przetrwać w Ameryce.
Ale tak jak każdemu, im również samo przetrwanie nie wystarcza. Zatem akt desperacji przerodził się w dążenie do wyższych celów. Być człowiekiem to pragnąć czegoś więcej niż po prostu utrzymania się przy życiu. Równie mocno jak pożywienia i dachu nad głową potrzebujemy nadziei.
A w drodze jest nadzieja. To produkt uboczny pędu przed siebie. Poczucie, że możliwości rozciągają się tak szeroko jak sam kraj. Głęboko zakorzenione przekonanie, że czeka nas coś lepszego. Już zaraz, w kolejnym miasteczku, kolejnej robocie, przy kolejnym przypadkowym spotkaniu z nieznajomym.
Tak się składa, że ci nieznajomi też bywają nomadami. Gdy się poznają – w internecie, w pracy albo na dzikim kempingu – zaczynają tworzyć plemiona. Jest między nimi porozumienie, rodzaj pokrewieństwa. Gdy komuś psuje się bus, robią szybką zrzutkę. Łączy ich zaraźliwe przeczucie, że wokół dzieje się historia. Kraj się gwałtownie zmienia, kruszeją stare mury, a oni znaleźli się w epicentrum czegoś nowego. Kiedy siedzą razem przy ognisku w środku nocy, przez głowy przemykają im utopijne wizje.
Piszę te słowa jesienią. Wkrótce nadejdzie zima. Praca sezonowa się skończy. Nomadowie zwiną manatki i wrócą tam, gdzie ich dom, czyli w drogę, popłyną jak krwinki w żyłach kraju. Ruszą na poszukiwanie nowych przyjaciół, rodziny albo po prostu miejsca, gdzie jest ciepło. Niektórzy przemierzą cały kontynent. Wszyscy będą liczyć kilometry drogi, przewijające się niczym slajdy z Ameryki. Bary szybkiej obsługi i centra handlowe. Pola uśpione pod warstwą szronu. Komisy samochodowe, megakościoły i całodobowe jadłodajnie. Monotonne równiny. Pastwiska i martwe fabryki, osiedla i hipermarkety. Śnieżne szczyty. Przydrożne krajobrazy przemykają obok, wreszcie pochłania je ciemność, a wraz z nią nadchodzi zmęczenie. Znużeni wędrowcy znajdują miejsce na odpoczynek. Na parkingu przed Walmartem. Na spokojnej podmiejskiej ulicy. Na postoju dla ciężarówek, gdzie do snu kołysze ich cichy warkot silników. A potem, wcześnie rano – zanim ktoś ich zauważy – wyjeżdżają z powrotem na autostradę. Jadąc przed siebie, jednego są pewni.
Ostatnim miejscem wolności w Ameryce jest miejsce parkingowe.
Na Foothill Freeway, mniej więcej godzinę jazdy w głąb lądu od Los Angeles, niespodziewaną granicę przedmieść wyznacza łańcuch górski, który majaczy nad ciągnącymi na północ sznurami samochodów. Ta dzika kraina to południowa ściana gór San Bernardino, „ciągu wysokich, stromych zboczy” – zgodnie z opisem agencji United States Geological Survey1. Stanowi część formacji, która zaczęła się wypiętrzać jedenaście milionów lat temu wzdłuż uskoku San Andreas i wypiętrza do dziś, po kilka milimetrów rocznie, w wyniku ścierania się płyty pacyficznej z północnoamerykańską2. Góry zdają się jednak rosnąć znacznie szybciej, kiedy jedziesz w ich kierunku. Na ten widok lekko prostujesz plecy i czujesz, że coś w tobie wzbiera, jakby klatkę piersiową wypełniał ci hel, i kto wie, czy zaraz nie ulecisz w powietrze.
Linda May ściska kierownicę i spogląda na zbliżające się góry przez dwuogniskowe okulary w różowych oprawkach. Siwe włosy, spięte przy twarzy plastikową wsuwką, opadają jej poniżej ramion. Zjeżdża z Foothill Freeway na drogę stanową numer 330, zwaną także City Creek Road. Przez kilkanaście kilometrów droga jest szeroka i płaska. Później zwęża się w jednopasmową serpentynę i pnie w stronę San Bernardino National Forest.
Sześćdziesięcioczteroletnia Linda prowadzi jeepa grand cherokee laredo. Odkupiła go z parkingu depozytowego, gdzie trafił po poważnej stłuczce. Kontrolka silnika płata czasem figle – mruga, chociaż nic złego się nie dzieje – a przy bliższych oględzinach widać, że maska, odmalowana w miejscu, gdzie odpadł lakier, delikatnie różni się odcieniem bieli od reszty karoserii. Ale grunt, że po miesiącach napraw pojazd wreszcie jest zdatny do użytku. Mechanik zainstalował w nim nowy wałek rozrządu i popychacze. Linda domowymi metodami odnowiła, co się dało; wypucowała na przykład zmatowiałe reflektory koszulką spryskaną płynem na owady. Teraz po raz pierwszy jeep ciągnie dom Lindy: bladożółtą przyczepkę, którą właścicielka nazywa Dziuplą (jeśli goście nie załapią od razu, skąd ta nazwa, gospodyni woła: „Ciasno tu jak w dziupli, ale się zmieścimy!”, i śmieje się, ukazując głębokie zmarszczki mimiczne). Wykonana z włókna szklanego przyczepa to zabytkowy model hunter compact II z 1974 roku, reklamowany wówczas jako „triumf technologii w dziedzinie turystyki”, który „po otwartej drodze śmiga za tobą jak kocię, w trudnych warunkach trzyma trop jak tygrys”3. Czterdzieści lat później Dziupla przywodzi na myśl uroczo staroświecką kapsułę ratunkową – zaokrąglone krawędzie i pochyłe boki kształtem przypominają styropianowy pojemnik z baru z hamburgerami. Wewnątrz ma trzy metry długości, czyli mniej więcej tyle, ile kryty wóz, którym ponad sto lat temu przemierzała kraj prapraprababcia Lindy. W oczy rzucają się elementy wystroju typowe dla lat siedemdziesiątych: kremowe obicia ścian i sufitu z pikowanego skaju i wzorzyste musztardowo-zielone linoleum. Dach jest na tyle wysoko, żeby Linda mogła się wyprostować. Kiedy kupiła przyczepę na licytacji za tysiąc czterysta dolarów, napisała na Facebooku: „Przyczepka ma metr sześćdziesiąt wysokości. Ja – metr pięćdziesiąt siedem. Pasuje idealnie”.
Linda holuje Dziuplę w stronę Hanna Flat, dużego kempingu w sosnowym lesie na północny zachód od jeziora Big Bear. Jest maj, a ona zamierza zostać tam do września. Ale w przeciwieństwie do tysięcy urlopowiczów, którzy co roku ciągną do San Bernardino National Forest – dzikiego obszaru o powierzchni większej niż cały stan Rhode Island – Linda jedzie tam do pracy. Już po raz trzeci zatrudniła się na lato do obsługi kempingu, co znaczy, że jest równocześnie dozorczynią, kasjerką, konserwatorką terenu, stróżem i komitetem powitalnym. Cieszy się na to zajęcie i na coroczną podwyżkę dla powracających pracowników, dzięki której jej stawka godzinowa, wynosząca dziewięć dolarów i trzydzieści pięć centów, podskoczy o dwadzieścia centów (minimalna stawka w Kalifornii w tamtym momencie to dziewięć dolarów). I choć wszyscy członkowie personelu pracują według umowy bez gwarancji zatrudnienia, co oznacza, że można ich zwolnić „w dowolnym momencie bez podania przyczyny”, to Lindzie obiecano pracę tydzień w tydzień, w pełnym, czterdziestogodzinnym wymiarze.
Część nowych pracowników spodziewa się płatnych wakacji w raju. Trudno ich winić. W anonsach pełno jest zdjęć błyszczących potoków i tonących w kwiatach dzikich łąk. W broszurce California Land Management, prywatnego pośrednika, który zatrudnia Lindę, siwowłose kobiety uśmiechają się radośnie nad słonecznym brzegiem jeziora, pozując pod ręce niczym para przyjaciółek na koloniach. „Ciesz się pięknem przyrody i zarabiaj!” – kusi baner American Land & Leisure, innej firmy zatrudniającej obsługę kempingów. Pod spodem widnieją opinie personelu: „Emerytura nigdy wcześniej nie sprawiała mi tyle frajdy”, „Znaleźliśmy tu przyjaciół na całe życie”, „Czujemy się najlepiej od lat”4.
Nowicjusze często stają okoniem – a czasem nawet rezygnują – w obliczu mniej sielankowych aspektów tej pracy: gdy przychodzi im niańczyć pijanych, hałaśliwych letników, wygarniać łopatą z palenisk góry popiołu i odłamków szła (rozochoceni obozowicze lubią wrzucać butelki do ognia, żeby eksplodowały) albo trzy razy dziennie czyścić wychodki. Choć mycie toalet to najbardziej uprzykrzone zajęcie większości pracowników, Linda nie ma z nim problemu, a wręcz szczyci się swoją dokładnością. „Chcę, żeby były czyste, bo używają ich moi letnicy – mówi. – Nie boję się zarazków. Zakładam gumowe rękawice i do roboty”.
W miarę jak Linda zbliża się do łańcucha San Bernardino, zachwycający krajobraz nabiera lekko niepokojącego charakteru. Ścieżka wzdłuż szosy jest tak wąska, że trudno nawet nazwać ją poboczem. Zdarzają się odcinki, na których za przytuloną do zbocza wstążką asfaltu jest już tylko pusta przestrzeń. Pojawiają się tablice ostrzegawcze: „Zagrożenie osuwiskowe” i „Groźba przegrzania silnika – przez następne 20 km nie włączaj klimatyzacji”. Linda jednak pozostaje niewzruszona. Prawie dwadzieścia lat temu przez pewien czas prowadziła tiry i dziś żadna trasa jej niestraszna.
Jadę kamperem kawałek przed nią. Od półtora roku widuję się z Lindą w ramach mojej pracy dziennikarskiej. Pomiędzy wizytami rozmawiamy przez telefon – tak często, że ilekroć dzwonię, jeszcze zanim odbierze, w uszach dźwięczy mi jej znajome powitanie. Melodyjne „halooo”, wymawiane tonem, jakim odzywamy się do dziecka, bawiąc się z nim w „A kuku”.
Linda May i jej suczka Coco
Poznałyśmy się, kiedy przygotowywałam artykuł o coraz liczniejszej subkulturze amerykańskich nomadów, ludzi będących w ciągłej podróży[1]. Wielu spośród tych wędrowców, podobnie jak Linda, ucieka przed paradoksem ekonomicznym polegającym na wzroście cen przy wciąż tak samo niskich płacach, na zderzeniu niepowstrzymanej siły z nienaruszalną przeszkodą. Ludzie mają wrażenie, że tkwią w jakimś imadle, poświęcając cały swój czas na wyczerpującą, żmudną pracę, która z trudem pozwala im pokryć koszt czynszu lub kredytu, bez jakichkolwiek widoków na lepszą przyszłość ani szans na emeryturę.
To poczucie wyrasta z surowej rzeczywistości. Wysokość zarobków i koszty mieszkaniowe rozeszły się tak dalece, że dla coraz większej grupy Amerykanów marzenie o spokojnym, w miarę dostatnim życiu jest już nie tyle trudne do zrealizowania, ile całkowicie nieosiągalne. W chwili gdy piszę te słowa, tylko w kilkunastu hrabstwach i jednym obszarze metropolitalnym pełnoetatowy pracownik otrzymujący minimalną pensję może sobie pozwolić na wynajem mieszkania z jedną sypialnią. Trzeba zarabiać co najmniej szesnaście dolarów i trzydzieści pięć centów na godzinę – czyli ponad dwukrotność najniższej stawki krajowej – żeby móc wydawać na mieszkanie mniej niż trzydzieści procent wypłaty5. Konsekwencje bywają tragiczne, zwłaszcza dla co szóstego gospodarstwa domowego, w którym koszty te pożerają przeszło połowę zarobków6. Dla wielu uboższych rodzin oznacza to brak pieniędzy na jedzenie, leki i inne niezbędne rzeczy.
Wielu moich rozmówców zbyt długo brało udział w tej nierównej grze. Aż w końcu znaleźli sposób, aby oszukać system. Zrezygnowali z idei tradycyjnych czterech ścian, wyrywając się z pęt czynszów i kredytów. Zamieszkali w busach, kamperach i przyczepach i podróżują z miejsca na miejsce, zawsze tam, gdzie jest dobra pogoda, chwytając się dorywczych prac, żeby zarobić na paliwo. Linda także należy do tego plemienia. Od pewnego czasu towarzyszę jej w wędrówce po zachodnich stanach.
Gdy zaczyna się stroma droga w górę zbocza, mój zachwyt nad widokiem odległych szczytów blednie. Nagle zaczynam się bać. Wizja manewrowania topornym kamperem na wąskich serpentynach odrobinę mnie przeraża. Widok rozklekotanego jeepa ciągnącego za sobą Dziuplę przeraża mnie bardzo. Kiedy ruszałyśmy, Linda puściła mnie przodem. Dlaczego? Czyżby uznała, że mocowanie przyczepy może nie wytrzymać i Dziupla stoczy się po zboczu? Nigdy się tego nie dowiedziałam.
Tuż po wjeździe do San Bernardino National Forest za Dziuplą wyrasta lśniąca cysterna z olejem. Kierowca wygląda na zniecierpliwionego i podjeżdża trochę zbyt blisko akurat w chwili, kiedy seria ostrych zakrętów sprawia, że Linda znika mi z oczu. Usilnie wypatruję jej w lusterku wstecznym. Wreszcie wyjeżdżam na prostą, ale jeep się nie pojawia. Cysterna mija mnie i dalej pnie się w górę zbocza, tymczasem Lindy wciąż nie widać.
Zjeżdżam na pobocze, wybieram jej numer i czekam na znajome „halooo”. Rozbrzmiewa sygnał, a po chwili włącza się poczta głosowa. Gaszę silnik, wyskakuję i zaczynam drobić nerwowo tam i z powrotem obok drzwi kierowcy. Próbuję zadzwonić jeszcze raz. Bez skutku. Kilka innych samochodów zdążyło już wyjechać zza zakrętu i minąć moje pobocze. Staram się powstrzymać zawroty głowy, czując, jak z każdą minutą strumień adrenaliny przeradza się w falę paniki. Dziupla zniknęła.
Lindę od miesięcy korciło, żeby ruszyć w drogę i zacząć pracę na kempingu. Ugrzęzła w Mission Viejo, miasteczku osiemdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Los Angeles, w wynajętym domu, z córką Audrą, zięciem Collinem i trójką ich nastoletnich dzieci. Mieli za mało pokoi, więc wnuk Lindy Julian spał w otwartym kąciku jadalnym obok kuchni (i tak było im wygodniej niż w poprzednim mieszkaniu, gdzie mała garderoba służyła także za pokój jednej z dziewczynek).
Lindzie przypadło ostatnie wolne miejsce: kanapa obok frontowych drzwi. To była samotna wyspa. Mimo że Linda uwielbiała swoją rodzinę, czuła się tam jak wyrzucona na mieliznę, zwłaszcza odkąd jeep utknął w warsztacie. Ilekroć pozostali wychodzili gdzieś bez niej, musieli minąć jej kanapę. Zaczęło się robić niezręcznie. „Może mają wyrzuty sumienia, że spędzają czas beze mnie?” – martwiła się Linda. Poza tym tęskniła za niezależnością.
– Wolę być królową w swoim domu, niż żyć pod czyimiś rządami, nawet własnej córki – powiedziała mi.
Do tego dochodziły kłopoty zdrowotne członków rodziny, które mocno dawały im w kość – emocjonalnie i finansowo – przez co Lindzie było jeszcze trudniej korzystać ze wsparcia bliskich. Przez jakieś tajemnicze zaburzenia układu nerwowego jej wnuczka Gabbi od ponad trzech lat to była osłabiona, to leżała w łóżku. Dopiero po dłuższym czasie zdiagnozowano u niej chorobę autoimmunologiczną pod nazwą zespół Sjögrena. Julian zmagał się z cukrzycą typu pierwszego. Audra cierpiała na artretyzm. Jakby tego było mało, nawracające migreny i zawroty głowy zmusiły Collina, głównego żywiciela rodziny, do rezygnacji z posady w biurze.
W pewnym momencie Linda rozważała zgłoszenie się do magazynu Amazona przez program CamperForce, w ramach którego koncern zatrudnia wędrownych pracowników. Tyle że rok wcześniej nabawiła się tam urazu od używania ręcznego czytnika kodów kreskowych. Został jej po tym widoczny ślad, guzek wielkości winogrona na prawym nadgarstku. Jeszcze gorsze było to, co niewidoczne: ból, który promieniował od kciuka przez nadgarstek, łokieć i bark aż do szyi. Wystarczyło, że sięgnęła po kubek z kawą albo garnek, żeby ramię przeszyła piekąca iskra. Linda była pewna, że cierpi na ostre zapalenie ścięgien, ale ta świadomość nie pomagała jej pozbyć się schorzenia. A póki go nie wyleczy, nie będzie mogła wrócić do pracy w magazynie.
Spłukana i uwięziona na kanapowej wysepce, starała się skoncentrować na swojej przyszłości – właścicielki i jedynej lokatorki Dziupli. Przed zatrzymaniem się u rodziny jeździła od zlecenia do zlecenia ośmioipółmetrowym kamperem marki El Dorado z 1994 roku, który żarł paliwo jak szalony i powoli zaczynał się rozpadać. W związku z tym przenosiny do małej przyczepki wydawały się dobrym rozwiązaniem, nawet jeśli Dziupla wymagała remontu. Poprzedni właściciele trzymali ją na słonym powietrzu oregońskiego wybrzeża i niektóre metalowe części zardzewiały – przez kadłub z włókna szklanego ciągnęły się pomarańczowe smugi. Linda zaczęła poświęcać wolny czas na drobne naprawy w swoim nowym mobilnym domu. Pierwsze zadanie polegało na sporządzeniu środka do usuwania plam rdzy; tajnym składnikiem były zblendowane skorupki jajek. Następnie urządziła sobie przytulne legowisko. Pod tylną ścianą przyczepy był mały kącik jadalny z dwiema ławkami i stolikiem. Linda wymontowała stolik i wycięła z kartonu szablon pasujący do zewnętrznych krawędzi ławek. Ze śmietnika sąsiadów wyłowiła duży i miękki materac, na oko całkiem nowy. Rozcięła go i wyciągnęła sprężyny niczym rybak filetujący pokaźną zdobycz. Wyjęła piankowe wypełnienie, obrysowała je pisakiem według szablonu i przycięła nożykiem do dywanów. Dopasowała pokrowiec, po czym całość zszyła, wypełniła pianką i elegancko wykończyła. Powstał idealny materacyk o wymiarach sto osiemdziesiąt na dziewięćdziesiąt centymetrów.
– Uznałam, że na węższym nie będzie mi wygodnie z tą tu koleżanką – wyjaśniła, wskazując na Coco, suczkę rasy cavalier king charles spaniel. – Wymierzyłam dziewięćdziesiąt centymetrów, żebyśmy się obie zmieściły.
Dzień przed tym, jak Linda wyruszyła do Hanna Flat, zapytałam ją, czy się cieszy. Spojrzała na mnie, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
– No jasne! – odparła. – Wcześniej byłam bez samochodu. Bez pieniędzy. Tkwiłam na kanapie.
Zamierzała przeżyć do pierwszej wypłaty dzięki emeryturze z federalnego funduszu ubezpieczeń społecznych Social Security wynoszącej pięćset dwadzieścia cztery dolary miesięcznie[2]. Chciała poczuć, że świat znów staje przed nią otworem, po tym jak skurczył się do rozmiarów kanapy. Zbyt długo brakowało jej wolności, nadziei na przyszłość i pędu ku nowej przygodzie. Przyszedł czas, żeby ruszyć w drogę.
Ranek 6 maja był ciepły i pochmurny. Linda uściskała bliskich.
– Zadzwonię, jak dojadę – obiecała.
Wsadziła Coco do jeepa i ruszyła do warsztatu, gdzie dopompowała opony – były popękane, łysiejące i każda z innej parafii. Zapasowej nie miała. Później zatrzymała się na stacji Shella. Napełniła bak i weszła do środka, zapłacić i kupić kilka paczek czerwonych marlboro setek. Młody ekspedient potakiwał, kiedy opowiadała mu, że jako nastolatka za litr benzyny płaciła sześć centów, czyli nic w porównaniu z obecną ceną wynoszącą około dolara.
– Za dolara to można było jeździć cały dzień – dodała, kręcąc głową z uśmiechem.
Nic nie było w stanie zepsuć jej humoru, nawet to, że kiedy wróciłyśmy na parking, jeep był zamknięty, a kluczyki leżały w środku. Coco merdała ogonem, stojąc na tylnych łapach, oparta o drzwi po stronie kierowcy. „Pewnie nastąpiła na blokadę” – domyśliła się Linda. Na szczęście szyba nie była do końca zasunięta. Wcisnęłam rękę w szparę i odblokowałam zamek znalezioną w kamperze długą zapalarką do grilla.
Dziupla czekała w przechowalni na obrzeżach miasta Perris, po drugiej stronie gór Santa Ana, jednego z pasm oddzielających wybrzeże Kalifornii od jej surowszej, pustynnej części. Aby się tam dostać, musiałyśmy pojechać Ortega Highway. To jedna z najniebezpieczniejszych tras w całym stanie, na której, jak pisał dziennikarz „Los Angeles Timesa”, „czołowo zderzają się ze sobą trzy problemy: rozrastające się miasta, złe nawyki kierowców i przestarzałe metody budowania dróg”7. Kręta jezdnia często jest zapchana autami kursującymi między Orange County a Inland Empire, jednak w południe ruch na szczęście był niewielki. Linda dość szybko przejechała na drugą stronę i zaczęła mijać postoje przyczep, uczepione zachodniego brzegu jeziora Elsinore niczym kolonie pąkli. Trzy lata temu mieszkała tu, na Shore Acres, popękanym pasie asfaltu między szosą a nabrzeżem, gdzie parkowanie przyczepy kosztowało sześćset dolarów miesięcznie.
W Targecie Linda zaopatrzyła się w zapasy, które miały jej wystarczyć na tydzień, do kolejnego czeku z Social Security. Kupiła duże pudło płatków owsianych, półtora tuzina jajek, mieloną wołowinę, mortadelę, bułki do hamburgerów, serowe krakersy w kształcie rybek, ciasteczka z masłem orzechowym, pomidory, musztardę i dwa litry mleka. Choć pracę zaczynała dopiero za kilka dni, zadzwoniła z parkingu do przyszłego szefa. Chciała pokazać, że jest odpowiedzialna i traktuje sprawę poważnie. Poinformowała go, że jest już w drodze i powinna dotrzeć do Hanna Flat przed zmrokiem.
Dziupla czekała po północnej stronie drogi stanowej numer 74, na parkingu ogrodzonym siatką z drutem kolczastym i wyblakłymi od słońca amerykańskimi flagami. Lindę powitał mechanik Rudy, chudzielec z siwą bródką. Dowcipkowali sobie, kiedy Linda szykowała przyczepę do drogi, starając się pamiętać o wszystkim, co ma do zrobienia.
– Ja to mam umysł jak twierdza: nic nie wchodzi do środka i nic się nie wydostaje – żartował Rudy.
Wciąż gawędzili, kiedy Linda zbyt energicznie wyszła z przyczepy. Pojazd zachybotał się na pojedynczej osi, przechylił do tyłu i z hukiem uderzył o ziemię.
– Było nie jeść rano tej drożdżówki, co nie? – zaśmiał się mechanik.
Linda złapała równowagę.
– Ale się zlękłam! – zawołała.
Na szczęście nie połamała się ani ona, ani nic w Dziupli. Poprawiła mocowanie dziewięciokilogramowych butli z gazem do zasilania lodówki, kuchenki i małego piecyka. Na koniec z pomocą Rudy’ego przymocowała Dziuplę do jeepa. Uruchomiła silnik i niepewnie ruszyła przed siebie. Machając mechanikowi na pożegnanie, minęła bramę. Tak jak zapewniała ulotka reklamowa, przyczepa „śmigała jak kocię”.
Linda wciąż nie wyłaniała się zza pierwszej serii zakrętów w górach San Bernardino, tymczasem w mojej głowie przewijały się czarne scenariusze. Może zgasł jej silnik. Może złapała kapcia albo, co gorsza, wybuchła jej opona – fatalna sprawa dla kogoś, kto jeździ bez koła zapasowego. Miałam coraz mroczniejsze myśli. A jeśli Dziupla odczepiła się i potoczyła w dół? Albo jeep nie wyrobił się na zakręcie i runął do kanionu niczym w remake’u kulminacyjnej sceny Thelmy i Louise?
Właśnie uruchamiałam silnik, żeby zawrócić, kiedy zadzwonił telefon.
– Zaraz będę – odezwał się głos Lindy.
Na jej widok poczułam ulgę, niestety krótkotrwałą. Linda zatrzymała się na poboczu i pokazała mi coś dziwnego: uchwyty z przodu przyczepy były puste. Obie butle z gazem wypadły z zacisków. Jedna ciągnęła się za Dziuplą na gumowym wężu, podskakując na asfalcie, przez co w powłoce z włókna szklanego powstała dziesięciocentymetrowa szczerba. Druga odczepiła się i poturlała po szosie niczym łatwopalny biegacz pustynny. Kierowca cysterny skręcił gwałtownie, żeby ominąć przeszkodę, po czym przyśpieszył – na szczęście Linda w porę dostrzegła kawałek pobocza. Uciekająca butla zatrzymała się po przeciwnej stronie drogi. Linda oceniła sytuację – przycupnięta na zewnętrznej krawędzi ślepego zakrętu była niewidoczna dla nadjeżdżających samochodów – i oparła się chęci przebiegnięcia przez jezdnię, żeby odzyskać zgubę. „Butla kosztuje dwadzieścia dolarów, a ja jestem bezcenna!” – pomyślała. Odkręciła wąż od tej, która została, i załadowała ją do przyczepy.
Nieszczęście zostało zażegnane i Linda ruszyła dalej pod górę. Przejechała przez Arrowbear Lake i Running Springs, gdzie zimą strome stoki przyciągają narciarzy i snowboardzistów, teraz zaś rowerzystów górskich i piechurów. Minęła stuletnią tamę na jeziorze Big Bear, sztucznym zbiorniku zasilanym wodą z topniejącego śniegu, i jechała dalej, wzdłuż północnego brzegu, przez rezerwat bielika. Wkrótce znalazła się nad zatoką Grout, w maleńkim miasteczku Fawnskin, nazwanym tak na początku XX wieku przez budowniczych, którzy uznali, że miejsce o nazwie Grout (czyli „cement”) nie przyciągnie turystów8. W tamtejszym sklepie wielobranżowym sprzedawano wszystko, co może być potrzebne amatorowi wypraw na łono natury: sprzęt wędkarski, schładzacze do puszek, tobogany, łańcuchy na koła, śpiwory, parasole przeciwsłoneczne oraz pamiątkowe alkohole w butelkach w kształcie strzelb („Tequila na lufki” – żartował sprzedawca). W pobliskim parku figury z włókna szklanego przedstawiały mężczyzn w charakterystycznych strojach, między innymi baseballisty, wodza indiańskiego, kowboja, strażaka, pilota myśliwców, pirata i policjanta drogówki. Postacie wyglądały, jakby zaraz miały zaśpiewać Y.M.C.A.
– Spójrz na nich! Czemu tu w ogóle nie ma kobiet? – zawołała Linda podczas jednej z późniejszych wizyt w Fawnskin. Po chwili zauważyła inną rzeźbę, parę wołów zaprzęgniętych do krytego wozu. Stwierdziła, że to pewnie samice, ponieważ nie miały widocznych genitaliów i jako jedyne wykonywały jakąś pracę. Od tamtego czasu, ilekroć mijała park, krzyczała do nich: „Heeej, dziewczyny!”.
Na Rim of the World Drive Linda minęła prywatną posiadłość z niepasującym do otoczenia zadbanym trawnikiem, ledwie widocznym zza ciężkiej bramy i znaków zakazu wstępu. Zwolniła i skręciła w Coxey Truck Trail. Asfalt ustąpił lekko pofałdowanej nieutwardzonej drodze. Po obu stronach spomiędzy kamieni wyrastały żółte wiechcie pszonaków i krzaczki mącznicy pokryte różowymi kwiatami o kieliszkowatym kształcie. Widać było też skutki pożaru Butler II z 2007 roku: zwęglone pnie drzew sterczały z zarośli niczym wielkie kolce jeżozwierza. Płomienie pochłonęły prawie pięć tysięcy sześćset hektarów lasu, włącznie z Hanna Flat, który zamknięto na dwa lata z powodu remontu9. Bliżej kempingu Linda znów zwolniła, starannie omijając koleiny w twardej ziemi. Dziupla z łoskotem podskakiwała na wybojach.
Biały jeep wjechał na kemping o szóstej po południu. Wciąż jeszcze było jasno. Hanna Flat leżał dwa tysiące sto metrów nad poziomem morza, czyli mniej więcej dwa tysiące metrów wyżej niż Mission Viejo, z którego wyruszyła tego ranka. Powietrze było tu rzadsze i bardziej rześkie. Linda dostrzegła tablicę z ogłoszeniami i wysiadła z jeepa. Komunikaty upominały gości, żeby uważali na węże, dogaszali ogniska („DOOSTATNIEJISKRY”) i nie znosili na kemping drewna z pasażerami na gapę: owadami, takimi jak opiętek złotoplamkowy, lub agresywnymi mikroorganizmami powodującymi raka sosny czy nagłe obumieranie dębów. Duża mapa wskazywała drogę wijącą się przez osiemdziesiąt osiem ponumerowanych parceli, gdzie rozbicie obozowiska kosztowało dwadzieścia sześć dolarów za noc. Druga ścieżka, bez numerów, znajdowała się tak blisko wjazdu, że Linda widziała ją z punktu, w którym stała. Było tam kilka udogodnień: brukowany parking, podłączenia do wody i prądu, a także plac piknikowy z paleniskiem pośrodku. Z przodu, nieopodal próchniejącego pniaka skolonizowanego przez mrówki ogniste, widniała tablica z napisem „PERSONELKEMPINGU”.
Miejsce to miało stać się domem Lindy na najbliższe cztery miesiące.
Oprócz perspektywy rozpoczęcia pracy było jeszcze coś, co sprawiało, że Linda odliczała dni: spotkanie z przyjaciółką. Sześćdziesięcioletnia Silvianne Delmars nigdy wcześniej nie pracowała na kempingu, ale cieszyła się, że będzie miała okazję spróbować.
– Z Lindą May mogę stawić czoła całej armii – oznajmiła kilka miesięcy wcześniej.
Silvianne mieszkała w fordzie e350 econoline super club wagon rocznik 1990, którym przewożono kiedyś seniorów, a potem transportowano więźniów do pracy. Gdy kupiła go na portalu Craigslist, miał uszkodzoną uszczelkę pod głowicą i zepsute hamulce, popękane przewody hydrauliczne i zużyte opony, a z rozrusznika dochodziło złowieszcze zgrzytanie. Czasem promienie słońca padające ukośnie na drzwi po stronie pasażera wydobywały zamalowany dawno temu napis „Stowarzyszenie Seniorów w Holbrook”.
Dwie koleżanki podrzuciły jej pomysły na imię: Królowa Maria i Esmeralda. Silvianne nie potrafiła się zdecydować, więc ostatecznie nazwała pojazd Królowa Maria Esmeralda. Wewnątrz rozwiesiła bajecznie kolorowe apaszki i lampki choinkowe, ułożyła haftowane poduszki i postawiła ołtarzyk ze świecą ozdobioną wizerunkiem Matki Bożej z Guadalupe i figurką egipskiej bogini Sechmet z głową lwicy. Przed wyjazdem Silvianne spotkała cała seria niepowodzeń: ukradziono jej samochód, złamała nadgarstek (nie miała ubezpieczenia zdrowotnego), a do tego nie mogła sprzedać domu w Nowym Meksyku.
– Kiedy pierwszy raz śpisz w samochodzie w środku miasta, czujesz się jak straszna nieudacznica albo jak bezdomna – powiedziała. – Ale to właśnie jest wspaniałe w ludziach, że do wszystkiego umieją się przystosować.
Silvianne poznała Lindę półtora roku temu, na nocnej zmianie w magazynie Amazona, tam gdzie Linda uszkodziła sobie nadgarstek. Silvianne – która wcześniej pracowała w prywatnej przychodni, cateringu, a także jako kelnerka, sprzedawczyni i akupunkturzystka – była tarocistką i z czasem uznała ciąg zdarzeń, który spowodował jej przeprowadzkę do busa, za rezultat wpływu bogini, która skierowała ją na wędrowniczą ścieżkę. (Na swoim blogu Silvianne przedstawiała się tak: „Prawie emerytka z pokolenia baby boomers. Porzuciła dawną górniczą chatę, a wraz z nią trzy niepełne etaty i przywiązanie do iluzji bezpieczeństwa, jaką strzępy amerykańskiego snu dawały jej umęczonej duszy. Cel: ruszyć w nieznane, ku pełnemu przygód nomadycznemu przeznaczeniu tarocistki, szamanki, astrolożki i rzeczniczki kosmicznej zmiany”10).
Silvianne w Królowej Marii Esmeraldzie
Silvianne napisała piosenkę, którą nazwała hymnem nomadów. Pierwszy raz zaśpiewała mi ją, kiedy siedziałyśmy w zaparkowanej przed Burger Kingiem Królowej Marii Esmeraldzie, obierając z panierki nuggetsy z kurczaka i karmiąc nimi zielonooką kotkę Laylę, która inaczej by ich nie tknęła. Ułożona na melodię przeboju country King of the Road piosenka była kilkukrotnie poprawiana, odkąd Silvianne zaczęła ją pisać, podróżując samotnie drogą międzystanową numer 95 przez Arizonę. A ostatnia wersja brzmi tak:
Stary obity grat,
Z puszki konserw oglądam świat.
Bez mężczyzn, reguł, czynszu spłat,
Wolna jak ptak.
Latem mam chłodny las,
Zimą pustyni brzask.
Przed sobą marzeń głos,
Królowa szos!
Znajomi śmieją się,
Ale ich szare życie nudzi mnie.
Choć czasem śpiewam bluesa
Za nic nie oddam mojego busa.
Święta jest ziemia wokół nas,
Rozejrzyj się i sprawdź,
Kiedyś znajdę nowy dom.
Królowa szos!
W zachodnich stanach znam już każdy kąt.
Błękitne niebo i powietrza prąd.
Każdą mieścinę tutaj znam.
I co z tego, że żółwie tempo ma
Moja żarłoczna wierna buda.
Strach przychodzi czasem, ale nigdy nuda.
Bo wreszcie uwolniłam się
Wybrałam „być”, oni wybrali „mieć”.
Moja kotka Layla, kiedy jest mi źle,
Przy zmysłach trzyma mnie.
Może to nie lwica, ale nie głaszcz jej pod włos.
Królowe szos!11
Kiedy Linda dojechała do Hanna Flat, Silvianne była wciąż dwie godziny drogi na południe, w Escondido. Parkowała przed apartamentowcem, w którym mieszkał jej znajomy, dzięki czemu miała dostęp do pralni i wanny z gorącą wodą (w slangu nomadów nazywa się to surfowaniem po podjazdach). Na koncie zostało jej czterdzieści dolarów i czekała, aż przyjdzie do niej pocztą karta kredytowa, której nie miała od dziesięciu lat.
Pierwsze dni Lindy na kempingu przebiegały spokojnie. W okolicy widywano kojoty, pojawiły się też plotki o pumie. Spadło kilka centymetrów śniegu, Linda włączyła więc sobie w Dziupli grzejnik. Kupiła nową butlę z gazem. Do drzwi lodówki przyczepiła magnes z napisem: „Żyj tak, jakby patrzyła na ciebie ciotka Bee”, opatrzonym fotografią gosposi z The Andy Griffith Show, a obok przykleiła odę do życia nomady zatytułowaną A Full Set of Stuff [Mam tyle, ile trzeba] autorstwa Randy’ego Vininga, znanego jako Mobile Kodger. Wiersz zaczynał się słowami: „Moje życie stało się wieczną podróżą. / Mam tyle, ile trzeba, nie za mało, nie za dużo”12. Poza tym czytała. Znajoma nomadka poleciła jej Woodswoman. Living Alone in the Adirondack Wilderness [Kobieta z lasu. Samotne życie w głuszy Adirondack], a Linda pochłonęła rzecz na jednym wdechu, zachwycona niezależnością i ascetyzmem autorki, ekolożki Anne LaBastille, która zainspirowana Waldenem Thoreau, wybudowała sobie chatkę z bali za sześćset dolarów13. W poradniku Realizacja genialnych pomysłów. Jak sprawić, by nie skończyło się na gadaniu Linda szukała wskazówek, jak zbudować sobie udaną przyszłość14. Poza tym obejmowała Coco, która wtulała się w swoją panią na wspólnym materacu i od czasu do czasu podrywała łebek, żeby z zapałem wylizać jej twarz.
– Całuski, całuski! – przemawiała Linda do psa. – Bo sobie język zetrzesz. Trzeba go będzie reperować, a kto za to zapłaci?
Przed przyjazdem Silvianne, w niedzielę wybrała się do najbliższych pryszniców w chłodnych boksach z pustaków na kempingu Serrano, osiem kilometrów dalej, nad brzegiem jeziora Big Bear. W ramach oszczędności woda leciała tylko przez kilka chwil, więc żeby się wykąpać, trzeba było ciągle wciskać chromowany guzik. Wróciwszy na parking, Linda rozczesała w słońcu swoje długie włosy i zarzuciła nimi jak w reklamie szamponu.
– Błyszczą już? – spytała.
Silvianne zjawiła się po południu, ubrana w musztardowożółtą koszulkę z Fridą Kahlo, powiewną patchworkową spódnicę, różowe legginsy i zamszowe mokasyny. Uściskała Lindę, po czym zajrzała do Dziupli.
– Na zdjęciach wyglądała na większą! – orzekła.
Wysoka i smukła Silvianne nosiła grzywkę, a resztę siwiejących brązowych włosów niedbale spięła klamrą. Żeby wejść do przyczepy, musiała się schylić. Linda opowiedziała jej, jak bardzo lubi mieszkać w Dziupli. Jedyne wygody, za którymi tęskniła po wyprowadzce z kampera, to prysznic i toaleta. Tę ostatnią zastąpiła wiadrem i na razie nie narzekała.
Pokryta śniegiem Dziupla na kempingu Hanna Flat
Dwudniowe szkolenie personelu kempingu zaczęło się w poniedziałek o ósmej trzydzieści w Big Bear Discovery Center, ośrodku edukacyjnym prowadzonym przez Służbę Leśną Stanów Zjednoczonych. W nagrodę za udział przełożeni z California Land Management rzucili każdemu z kursantów po ciasteczku w folii. Ludzie cieszyli się głównie na darmowy lunch: pierwszego dnia podano hot dogi, drugiego kurczaka z El Pollo Loco. Oprócz posiłku każdy dostał bordową teczkę z trzystupięćdziesięciostronicowym regulaminem, po czym prowadzący wygłosili szczegółową pogadankę o obowiązkach pracowników kempingu. Zachęcano ich do przeczesywania terenu w poszukiwaniu mikrośmieci – kawałków celofanowych owijek, skrawków folii, niedopałków i innej drobnicy – oraz do usuwania z parceli „przedmiotów grożących potknięciem się”, takich jak szyszki wielkości grejpfruta, które spadały z górujących nad lasem sosen Jeffreya. Przytaczano też opowieści ku przestrodze. Raz jakiś pechowiec zapomniał sprawdzić, czy w palenisku, z którego wygarniał popiół, nic się już nie żarzy, i niechcący podpalił meleks. „Nie bierzcie z niego przykładu” – pouczono kursantów. Innym razem jedna z pracownic złamała żebro, kiedy wspinała się na śmietnik, żeby naprawić zerwany łańcuch chroniący przed niedźwiedziami.
– To byłam ja! – zawołała Linda, ku irytacji przełożonych, którzy opowiedzieli tę historię bez świadomości, że ofiara jest w sali. (Wypadek zdarzył się zeszłego lata, kiedy Linda pracowała w Mammoth Lakes. Przez jakiś czas wszystko sprawiało jej ból: oddychanie, zamiatanie, jazda meleksem po wybojach, schylanie się, a nawet śmiech, gdy żartowała z letnikami. Znajomi i rodzina zmusili ją do wizyty u lekarza. Ten potwierdził złamanie żebra i nalegał, by w trakcie zrastania nie dźwigała niczego, co waży więcej niż cztery i pół kilo).
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Część materiałów zawartych w tej książce ukazała się po raz pierwszy w moim artykule The End of Retirement. When You Can’t Afford to Stop Working w „Harper’s Magazine” z sierpnia 2014 roku.
Wiek cytowanych osób odpowiada chronologii ich historii, a nie dacie publikacji. Wszystkie wymienione są z prawdziwego imienia i nazwiska, z wyjątkiem Dona Wheelera oraz osób, które poznałam w trakcie pracy przy zbiorach buraka cukrowego i w CamperForce.
1 Dziupla
Duża część materiału w tym rozdziale pochodzi z maja 2015 roku, kiedy to towarzyszyłam Lindzie May na kempingu Hanna Flat w San Bernardino National Forest.
1 Zob. Geology of the San Bernardino Mountains, 26.05.2006, web.archive.org, bit.ly/3gTOCl6, dostęp: 14.07.2020.
2 Zob. Paul W. Bierman-Lytle, Case Study. San Bernardino and Urban Communities Interface. Historical, Contemporary and Future [w:] Climate Change Impacts on High-Altitude Ecosystems, ed. Münir Öztürk i in., Cham: Springer, 2015, s. 292–293.
3http://www.fiberglassrv.com/forums/downloads//ec_tmp/CompactIIBrochure.pdf [strona niedostępna].
4 Zaobserwowane podczas wizyty na dorocznych targach Quartzsite Sports, Vacation & RV Show w Quartzsite w stanie Arizona w latach 2014–2016.
5 Zob. Diane Yentel i in., Out of Reach 2016. No Refuge for Low Income Renters, Washington: The National Low Income Housing Coalition, 2016, nlihc.org, bit.ly/2ZmgPLq, dostęp: 13.07.2020.
6 Zob. The State of the Nation’s Housing 2016, ed. Marcia Fernald, Cambridge: Joint Center for Housing Studies of Harvard University, 2016, s. 31, jchs.harvard.edu, bit.ly/2C5sHsr, dostęp: 13.07.2020.
7 Dan Weikel, Driving a Deadly Dinosaur, „The Los Angeles Times”, 11.08.2001, s. A1 (jeśli nie zaznaczono inaczej, cytowany tekst tłumaczyła Martyna Tomczak).
8 Zob. John McKinney, Grout Bay Trail Leads to History, „The Los Angeles Times”, 25.07.1999, s. 8.
9 Z listy wypadków podczas pożarów kalifornijskich lasów na stronie CalFire, 21.09.2007.
10The Adventures of a Cosmic Change Agent, silviannewanders.wordpress.com, bit.ly/2OiH1QG, dostęp: 13.07.2020.
11 Tekst Królowa szos autorstwa Silvianne K. Delmars, wykorzystany za jej pozwoleniem.
12 Randy Vining, A Full Set of Stuff [w:] Forty Years a Nomad. Poems From the Road, Kindle ed., self-published, 2015.
13 Zob. Anne LaBastille, Woodswoman. Living Alone in the Adirondack Wilderness, New York, NY: Penguin Books, 1991.
14 Zob. Scott Belsky, Realizacja genialnych pomysłów. Jak sprawić, by nie skończyło się na gadaniu, tłum. Katarzyna Schmidt, Gliwice: Helion, 2011.
[1] Gdy po raz pierwszy natknęłam się na ten temat, nie miałam jeszcze pojęcia, że wyjdzie z tego większy projekt: trzy lata pracy reporterskiej i setki wywiadów (jeśli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od autorki).
[2] Za kilka tygodni kończyła sześćdziesiąt pięć lat, co oznaczało, że ta już i tak skromna kwota zmaleje po odjęciu składek na ubezpieczenie zdrowotne Medicare do czterystu dwudziestu czterech dolarów.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2021
Wydanie II