Nitrogliceryna niepokoju - Leila Guerriero - ebook + książka

Nitrogliceryna niepokoju ebook

Guerriero Leila

4,3

Opis

Przełożyły Bogumiła LisockaJaegermann i Beata Szady 

„Guerriero niezbicie dowodzi, że dziennikarstwo może być również jedną ze sztuk pięknych i tworzyć dzieła o wysokiej wartości, nie rezygnując przy tym z podstawowego obowiązku, jakim jest informowanie” – napisał Mario Vargas Llosa.

Twórczość Leili Guerriero – najlepszej reporterki w Ameryce Łacińskiej – charakteryzuje się gracją stylu, dziennikarskim profesjonalizmem i pokorą.

Nitrogliceryna niepokoju to wybór jej tekstów przygotowany specjalnie dla polskiego czytelnika. Są tu portrety oddanych żon Borgesa i Onettiego, które po ich śmierci zarządzają narracją o słynnych pisarzach, a także najsłynniejszej tancerki tanga („Tango jest jak akt miłości. Podchodzisz, muskasz nogi mężczyzny, a potem agresywnie zahaczasz i blokujesz. I to jest orgazm”). Reportaże o przyjaźni niemożliwej, o antropologach identyfikujących szczątki ofiar dyktatury argentyńskiej, o cmentarzu na Malwinach (Falklandach), o którym przez lata Argentyńczycy nic nie wiedzieli. Eseje i felietony o perwersyjnym sposobie poznawania świata na city tours, o zawodowych pokusach dziennikarzy czy wreszcie o biznesie strachu, który polega na kontrolowaniu nitrogliceryny niepokoju tak, żeby nie wysadziła piszącego w powietrze.

Jak zauważa dziennikarka w jednym z esejów, warto dostrzec różnicę między pisaniem „poprawnym” a „obrzydliwie dobrym” – i urzeczywistniać to drugie.

Leila Guerriero pisze obrzydliwie dobrze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Rok wydania: 2023

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (12 ocen)
6
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ada0562

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle ciekawy zbiór
00



Wydanie pierwsze, Warszawa 2023

© Copyright by Leila Guerriero, 2023

© for the Polish translation by Bogumiła Lisocka-Jaegermann and Beata Szady, 2023

© for this edition by Fundacja Instytut Reportażu, 2023

REDAKCJA

Julianna Jonek-Springer

KOREKTA I POPRAWNOŚĆ JĘZYKOWA

Małgorzata Włodarczyk

PROJEKT GRAFICZNY I TYPOGRAFICZNY SERII

Magdalena Wdowicz-Wierzbowska

PROJEKT OKŁADKI

Tomasz Hryciuk

SKŁAD I ŁAMANIE

Michał Wysocki

GRAFIKA NA OKŁADCE

Stillfx – stock.adobe.com

ISBN: 978-83-66778-51-1 (EPUB); 978-83-66778-51-1 (MOBI)

Wydanie elektroniczne 2023

Imprint Fundacji Instytut Reportażu

Gałczyńskiego 7, 00-362 Warszawa

[email protected], [email protected]

www.dowody.com

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

WSTĘP

„Wspaniały jest ten tekst, po prostu wspaniały!” – napisała redaktorka naczelna Dowodów, gdy wysłałam jej reportaż Leili Guerriero o urugwajskiej poetce Idei Vilariño. Znalazł się w pierwszej na polskim rynku antologii tekstów non-fiction najlepszych autorów Ameryki Łacińskiej, a przetłumaczyłam go z Bogumiłą Lisocką-Jaegermann. Książka Dziobak literatury. Reportaże latynoamerykańskie ukazała się w 2021 roku i jako jej pomysłodawczyni wiedziałam, że wśród autorów musi znaleźć się Leila Guerriero – tak ceniona w hiszpańskojęzycznym świecie, szanowana i nagradzana dziennikarka argentyńska.

Słowa Julianny Jonek-Springer utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto dać polskiemu czytelnikowi więcej Guerriero.

Nie zdecydowałam się jednak na konkretną jej książkę (ma ich na koncie aż siedem), ponieważ uważam, że tematyka niektórych z nich dla polskiego czytelnika jest nieatrakcyjna (na przykład opowieść o zwycięzcy jedynych na świecie zawodów w malambo – ludowym tańcu argentyńskim), inne natomiast są zbyt nam odległe (na przykład dwadzieścia portretów osób ze świata kultury, o których my, w Polsce, mamy marne bądź żadne pojęcie). Zdecydowałam się więc na przygotowanie antologii twórczości Leili Guerriero.

W Nitroglicerynie niepokoju widać bogactwo gatunkowe, jakie cechuje twórczość dziennikarki. Najwięcej jest portretów (tak charakterystycznego gatunku dla dziennikarstwa z Ameryki Łacińskiej), lecz są także reportaże, eseje i dziennik.

Mario Vargas Llosa napisał: „Guerriero niezbicie dowodzi, że dziennikarstwo może być również jedną ze sztuk pięknych i tworzyć dzieła o wysokiej wartości, nie rezygnując przy tym z podstawowego obowiązku, jakim jest informowanie”.

Dziennikarstwo. Nie reportaż, nie literatura non-fiction. Sama Guerriero nie nazywa siebie ani reporterką, ani pisarką, tylko mówi, że jest właśnie dziennikarką. W tekście zawartym w Nitroglicerynie niepokoju pisze: „Dziennikarstwo narracyjne ma swoje zasady i ta najważniejsza brzmi: chodzi o dziennikarstwo”.

Tłumacząc, dlaczego opowiada historie prawdziwe, mówi krótko: „Bo lubię”. W jednym z wywiadów dodaje: „(...) rzeczywistość mnie wypełnia. (...) Myślę, że ma to związek z powołaniem – słowem dziś dość zdewaluowanym”. Gdzie indziej wyznaje: „Nie wierzę, że jest coś bardziej sexy, bardziej drapieżnego, radosnego, ponurego, wieloznacznego czy wspanialszego niż rzeczywistość ani że pisanie dziennikarskie musi być drogą do tworzenia literatury fiction. Ja mogłabym umrzeć – i prawdopodobnie tak uczynię – nie wychylając nosa poza granicę terytorium non-fiction. I nikt mnie nie przekona, że tracę czas”.

Dlatego prócz wszystkich innych zalet jej twórczości podkreślę tutaj jedną: Nitrogliceryna niepokoju to bardzo dobre dziennikarstwo. Profesjonalne i nieprzekombinowane.

Beata Szady

O DZIENNIKARSTWIEWŁASNYM GŁOSEM

Jestem dziennikarką i czasami inni dziennikarze dzwonią do mnie, żeby porozmawiać. I czasami pytają, czy mam jakieś rady dla młodszych kolegów, którzy zaczynają pisać. A mnie za każdym razem kusi, żeby zacytować fragment tekstu amerykańskiej pisarki Lorrie Moore zatytułowanego How to Become a Writer (Jak zostać pisarką) z książki Self-Help: „Po pierwsze, spróbuj być kimś, kimkolwiek, ale kimś innym. Gwiazdą kina/astronautką. Gwiazdą kina/misjonarką. Gwiazdą kina/mistrzynią ogrodnictwa. Prezydentką świata. Najlepiej ponieść klęskę jeszcze w młodości – na przykład w wieku czternastu lat”. Mimo wszystko nie cytuję tego fragmentu, bo prawdę powiedziawszy, nie zgadzam się z nim, ale również dlatego, że w gruncie rzeczy dawanie rad to zadanie dla przemądrzałych. Dlatego kiedy mnie pytają o rady, odpowiadam: „Nie, żadnych rad”.

Jest jednak kwiecień, a ja miałam dobry dzień. Przeprowadziłam wywiad z pewną kobietą, z którą zobaczę się znowu za dwa tygodnie, i wiele udanych rozmów telefonicznych. Kupiłam owoce, zdobyłam wyśmienite curry w proszku. W wazonach w kuchni stoją pachnące kwiaty. O zmierzchu pobiegałam. Czuję się lekko, trochę zuchwale, wiem, że mam prawo zabierać głos. Dlatego gdyby dzisiaj zapytano mnie o radę, powiedziałabym: biegajcie. Powiedziałabym: poczujcie swoje kości podczas biegu, jak później poczujecie cudze tragedie – bez oskarżeń. Wytrzymajcie to, powiedziałabym. Przejdźcie przez historie, nie szkodząc im (nie szkodząc sobie). Bądźcie delikatni jak piórko, ale niebezpieczni. I pozostawajcie pełni szacunku: pamiętajcie, że pracujecie z ludzkim życiem. Szanujcie je.

Słuchajcie Pearl Jamu, Bacha, Calexico. Śpiewajcie na całe gardło piosenki, których nigdy nie zaśpiewalibyście publicznie: Shakiry, Juliety Venegas, Raphaela. Chodźcie do kościołów, w których inni się pobierają, zanurzcie się w zdrowaśkach, które was nie interesują, wystawiajcie się na strumienie emocji innych.

Bądźcie niewidzialni: słuchajcie, co ludzie mają do powiedzenia. I nie przerywajcie im. Nad filiżanką kawy czy szklanką wody poczujcie zdławiony dyskomfort ciszy. I szanujcie tę ciszę.

Bądźcie ciekawi: patrzcie, gdzie nikt nie patrzy, szperajcie tam, gdzie nikt nie zagląda. Nie pozwólcie, żeby nędza tego świata wypełniła wam serce głupotą i litością.

Nauczcie się prać własne brudy, wykopać dół w ziemi, pracować rękoma, budować. Bądźcie prostolinijni, ale nie udawajcie naiwnych. Dbajcie o miejsce, które możecie nazwać domem.

Bądźcie cierpliwi, bo wszystko już tam jest, czeka: musicie mieć tylko czas za wspólnika. Nauczcie się trwać bez zmęczenia, nie tracić wiary, wytrzymywać brzemię długich dni, kiedy nic się nie dzieje.

Zabijcie coś żywego: bądźcie odpowiedzialni za śmierć. Podróżujcie. Oglądajcie filmy Wernera Herzoga. Chciejcie być Wernerem Herzogiem. Miejcie świadomość, że nigdy nim nie będziecie.

Straćcie coś, co jest dla was ważne. Ćwiczcie się w sztuce utraty. Dowiedzcie się, kim jest Elizabeth Bishop.

Pozwólcie sobie na popełnianie błędów. Bądźcie uparci. Uważajcie się za geniuszy. Później naprawdę się nauczycie.

Chorujcie. Wracajcie do zdrowia. Przeżyjcie. Zostawajcie aż do końca czuwania przy zmarłym. Zróbcie zdjęcie zmarłemu. Dbajcie o pamięć, zachowujcie przedmioty. Odrzucajcie pokusę zapomnienia.

Kiedy będziecie pytać, przeprowadzać wywiady, pisać – dawajcie całych siebie. Później znikajcie.

Mierzcie się z zadaniami według was nie do wykonania i wykonujcie je dobrze. Piszcie o tym, co was interesuje, o czym nic nie wiecie, o czym wolelibyście nigdy nie pisać. I nigdy się nie skarżcie.

Kontemplujcie muzykę gwiazd i neonów.

Poznajcie słowa Urugwajki Marosy di Giorgio: „Jaśminy były wielkie i błyszczące jakby zrobione z jaj i łez”.

Żyjcie w ogromnym mieście.

Nie róbcie sobie krzywdy.

Miejcie coś do powiedzenia.

Miejcie coś do powiedzenia.

Miejcie coś do powiedzenia.

(Opublikowano w magazynie „El Sábado”, dodatku do chilijskiego dziennika „El Mercurio”, w 2011 roku)

REPORTAŻINNA WOJNA NA MALWINACH

W 1982 roku Argentyną rządziła junta wojskowa pod wodzą podpułkownika Leopolda Fortunata Galtieriego. Trzydziestego marca ruch robotniczy zwołał marsz na Plaza de Mayo w Buenos Aires. Od 1976 roku reżim porwał i zamordował tysiące obywateli, zniósł prawo do strajków i zakazał działalności związkowej. Mimo to w manifestacji zorganizowanej pod hasłem „Pokój, chleb i praca” wzięło udział pięćdziesiąt tysięcy osób wznoszących okrzyki: „Galtieri, ty sukinsynu!”. Doszło do brutalnych starć, zatrzymano ponad trzy tysiące uczestników.

Zaledwie dwa dni później, drugiego kwietnia, na tym samym placu sto tysięcy pełnych euforii obywateli niosło flagi narodowe i transparenty z napisem: „Niech żyje nasza marynarka wojenna”. Pochód parł niczym dziób monstrualnego statku, wołano żarliwie: „Galtieri! Galtieri!”. Telewizja pokazywała podpułkownika przedzierającego się przez tłum rozochoconych ludzi walczących o uścisk jego ręki. Głos spikerki relacjonował z entuzjazmem: „Jego Ekscelencja Pan Prezydent Narodu wyszedł, żeby pozdrowić swój lud. Wszyscy wiwatują na jego cześć. Pan prezydent zbliżył się do tłumu, który oklaskiwał zarówno jego, jak i siły zbrojne w podziękowaniu za historyczną postawę w ostatnich godzinach. Dziękujemy! Chwała marynarce wojennej!”. Spikerka, lud, podpułkownik celebrowali to, że kilka godzin wcześniej wojska narodowe wylądowały na Malwinach, archipelagu położonym na południowym Atlantyku, który od stu czterdziestu dziewięciu lat pozostawał pod panowaniem brytyjskim – jako Falklandy – i którego suwerenności domagano się w Argentynie od zawsze.

Rozpoczęła się wojna, która trwała siedemdziesiąt cztery dni. Konflikt ten nie zatrzymał biegu spraw w kraju. Reprezentacja piłki nożnej pojechała do Hiszpanii na mistrzostwa świata i trzynastego czerwca rozpoczęła rozgrywki przegranym meczem z Belgią. Następnego dnia wojna się skończyła. Podpułkownik Galtieri ogłosił kapitulację w ten oto sposób: „Nasi żołnierze z całych sił walczyli o godność narodu. Ci, którzy polegli, pozostaną żywi na zawsze w naszych sercach i w wielkiej historii Argentyńczyków. (...) Mamy swoich bohaterów. Współczesnych mężczyzn z krwi i kości. Ich nazwiska zostaną wyryte w pamięci naszej i przyszłych pokoleń”. W walce zginęło sześciuset czterdziestu dziewięciu argentyńskich żołnierzy i oficerów. Minęło trzydzieści pięć lat, zanim nazwiska ponad stu z nich zostały rzeczywiście wyryte. Nie na kartach wielkiej historii, ale na płycie nagrobnej.

***

W tej koszulce chodził tańczyć.

To są listy, które nam przysłał z wysp.

To łańcuszek, który podarowała mu dziewczyna, obrączka ślubna, zegarek, książeczka wojskowa, to zdjęcia uzębienia, trumny i grobu, które znajdują się w raporcie przekazanym nam przez lekarzy sądowych.

***

Po zakończeniu wojny tysiące żołnierzy wróciło do swoich domów, ale oprócz niewielu wyjątków państwo nie powiadomiło oficjalnie o śmierci tych, którzy nie powrócili. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu setki rodzin odwiedzały koszary w poszukiwaniu żywych, którzy byli już martwi. Zaledwie kilka tygodni wcześniej żegnały ich przecież przy drzwiach autobusów. Teraz rodziny stały po drugiej stronie murów i krzyczały: „Czy ktoś wie, gdzie jest Andrés Folch?”, „Araujo, żołnierz Araujo!”.

Tymczasem wojsko brytyjskie, które straciło w wojnie dwustu pięćdziesięciu pięciu ludzi, wysłało na wyspy trzydziestodwuletniego oficera Geoffreya Cardozę, aby pomógł uporządkować sytuację po konflikcie. Cardozo nie spodziewał się tego, co zastał: ciała Argentyńczyków nadal leżały porozrzucane na polu walki. Zgłosił to swoim przełożonym i w listopadzie 1982 roku rząd brytyjski skierował notę do argentyńskiej junty z zapytaniem, co robić. Jak pisze historyk Federico Lorenz w tekście El cementerio de guerra argentino en Malvinas (Argentyński cmentarz wojenny na Malwinach), „rząd wojskowy odpowiedział, że (...) zezwala na pochówek swoich poległych żołnierzy, zastrzegając sobie prawo do decydowania, w stosownym momencie, o przeniesieniu szczątków z tej części jego terytorium na kontynent”. Dokumenty krążyły tam i z powrotem, ponieważ w oficjalnych konsultacjach brytyjskich użyto słowa „repatriacja”, co było nie do przyjęcia dla strony argentyńskiej uważającej wyspy za swoje ziemie. W ten oto sposób los setek zwłok został sprowadzony do zagadnienia semantycznego.

Geoffrey Cardozo otrzymał rozkaz budowy cmentarza. Znalazł miejsce na Przesmyku Darwina. Zebrał niepogrzebane zwłoki, ekshumował te pochowane, przejrzał mundury w poszukiwaniu dokumentów, legitymacji, tabliczek identyfikacyjnych – śladów nieuchwytnej tożsamości. Udało mu się znaleźć dwieście trzydzieści takich śladów, ale sto dwadzieścia dwa ciała – nieme szczątki, bez tabliczek i dokumentów – pozostały nierozpoznane. Przeniósł je wszystkie na cmentarz. Niezidentyfikowane wkładał kolejno do trzech worków i na ostatnim, zewnętrznym, nieusuwalnym tuszem pisał nazwę miejsca, w którym znaleziono zwłoki. Na krzyżach tych, którzy nie mieli imienia, wyryto: „Żołnierz argentyński znany tylko Bogu”. Cardozo sporządził szczegółowy raport i przekazał go swojemu rządowi, który przekazał go Czerwonemu Krzyżowi, a ten – rządowi argentyńskiemu. Cmentarz został otwarty 19 lutego 1983 roku. Później Cardozo wrócił do Wielkiej Brytanii. Nie odwiedził już wysp, ale nigdy nie przestał o nich myśleć.

***

Dwadzieścia pięć lat po wojnie wiem wreszcie, jak zginął mój brat.

Myślałem, że ten cmentarz jest pusty.

Powiedziano mi, że leżeli w zbiorowym grobie.

Dlaczego nikt nam nic nie wspomniał o pracy Cardozy?

***

W 1982 roku wojskowy Héctor Cisneros – którego brat Mario „El Perro” Cisneros, także wojskowy, zginął na wojnie, a jego szczątki nie zostały zidentyfikowane – założył Komitet Rodzin Poległych na Malwinach. Komitet dokonał jasnej wykładni: wszyscy – żołnierze i oficerowie – są bohaterami, wszyscy tworzyli ostatni bastion argentyński na wyspach i powinni tam pozostać.

W 1983 roku skończyła się dyktatura i przywrócono demokrację. Wojna pozostała w pamięci jako próba zjednoczenia ludu wokół wielkiej sprawy, która jedynie opóźniła agonię reżimu wojskowego. Jednak ani kolejne rządy demokratyczne, ani siły zbrojne nie kontaktowały się z krewnymi zabitych żołnierzy, nawet nie sporządziły listy tych krewnych. Nigdy oficjalnie nie zawiadomiły o śmierci żołnierzy ani nie ujawniły, w jaki sposób do niej doszło.

W 1999 roku na mocy porozumienia międzypaństwowego powierzono utrzymywanie cmentarza Komitetowi Rodzin, a w 2004 Eduardo Eurnekian, jeden z najbogatszych przedsiębiorców w kraju, sfinansował jego przebudowę: zastąpiono sosnowe krzyże solidnymi, białymi ze szlachetnego drewna, umieszczono na grobach płyty z czarnego porfiru, wzniesiono symboliczny grobowiec – cenotaf – z nazwiskami poległych. I tak w kolejne rocznice wybuchu wojny media argentyńskie zaczęły publikować obrazy tego sterylnego miejsca o perfekcyjnej geometrii, umęczonego przez wiatr, które dla wielu stanowiło jedynie pusty symbol.

Przez cały ten czas angielski oficer Geoffrey Cardozo przechowywał kopię swojego raportu przekonany, że państwo argentyńskie przekazało go rodzinom poległych. Jednak w 2008 roku dowiedział się, że tak się nie stało i że rodziny nawet nie wiedziały o istnieniu raportu.

***

W poniedziałek 20 sierpnia 2018 roku o ósmej rano pewien mężczyzna zmierza w portowej dzielnicy Buenos Aires Recoleta w kierunku baru La Biela, który o tej porze jest jeszcze zamknięty. Są dwa stopnie poniżej zera. Mężczyzna idzie wyprostowany, paląc fajkę. Kiedy dociera do rogu ulicy, mówi swoją hiszpańszczyzną obciążoną brytyjskim akcentem: „Och, nie. Zamknięty. Chodźmy do mojego hotelu”. Brytyjski pułkownik Geoffrey Cardozo zatrzymał się niedaleko tego baru, a przyjechał na zaproszenie argentyńskiego rządu: Izba Senatorów wręczyła mu honorowe odznaczenie przyznane za udział w identyfikacji poległych na cmentarzu na Przesmyku Darwina. Ledwie siada, a już zaczyna swoją opowieść w sposób, który bardziej niż automatyczną reakcję na polecenie przypomina daleko posunięty pragmatyzm.

– Kiedy przyjechałem na wyspy, mój szef powiedział: „Geoffrey, musisz pochować tych żołnierzy, to działanie humanitarne”. Dlatego przygotowałem szczegółowy rejestr, bo coś mi podpowiadało, że być może w przyszłości Argentyna będzie chciała ekshumować poległych, żeby ustalić ich tożsamość. Gdy wyjeżdżałem, czułem się źle z tym, że nie zidentyfikowałem wszystkich.

Dwadzieścia sześć lat po wojnie, w 2008 roku, kombatant Julio Aro przyleciał do Londynu na warsztaty poświęcone stresowi pourazowemu. Przydzielono mu tłumacza: Geoffreya Cardozę. Przez trzy dni Cardozo z niedowierzaniem słuchał relacji Julia Aro, który mówił, że dopiero niedawno po raz pierwszy udał się na cmentarz na Przesmyku Darwina, że szukał nazwisk kolegów, których sam pochował, i nie rozumiał, dlaczego ich tam nie ma i jak to możliwe, że pozostało tyle niezidentyfikowanych ciał.

– I wtedy się wściekłem – mówi Cardozo. – Dostarczyłem ten raport mojemu rządowi, żeby wysłał go do Czerwonego Krzyża i rządu argentyńskiego. Wszystko w 1983 roku. I lata później się okazuje, że bliscy poległych nie poznali prawdy o tym, co się stało. Pewnego wieczoru poszliśmy z Juliem Aro do pubu i po wypiciu jednego piwa dałem mu swój raport. Powiedziałem: „Będziesz wiedział, co z tym zrobić”.

Julio Aro nic z niego jednak nie zrozumiał, bo ni w ząb nie znał angielskiego.

***

11 czerwca 2019 roku o godzinie osiemnastej trzydzieści Julio Aro, kombatant i założyciel Fundacji „Nie zapomnij o mnie”, która udziela wsparcia osobom z objawami stresu pourazowego, przyszedł do baru w Buenos Aires. Po dwóch godzinach wrócił do Mar del Plata, miasta, w którym mieszka, oddalonego czterysta kilometrów od stolicy. Aro miał dziewiętnaście lat, kiedy wyruszył na wojnę, krótko po skończeniu obowiązkowej wówczas służby wojskowej. Gdy konflikt dobiegł końca, wracał do swojego miasteczka Mercedes w prowincji Buenos Aires autobusem sunącym w długim sznurze innych autobusów, które potrzebowały dwóch godzin na pokonanie ostatnich kilometrów, ponieważ tysiące mieszkańców wyszło na ulice, by ich powitać.

– Ale później nic już nie mówiono. Rodzina nie pytała. Przyjaciół to nie obchodziło.

Studiował wychowanie fizyczne, przeprowadził się do Mar del Plata. Wojna była wspomnieniem, z którego czasami wydobywał się nieprzyjemny jęk. Aż do 2008, kiedy Aro pojechał na Malwiny i szukał na cmentarzu nazwisk kolegów. Nie znalazł ich.

– W tym samym roku poleciałem do Londynu z dwoma weteranami wojny na warsztaty poświęcone stresowi pourazowemu. I tam powiedzieliśmy, że nie rozumiemy tej tabliczki z żołnierzem argentyńskim znanym tylko Bogu, bo my przecież pochowaliśmy naszych kolegów. Dali mi tłumacza, pułkownika Geoffreya Cardozę. Ostatniego dnia poszliśmy do pubu i kiedy wychodziliśmy, Geoffrey wyciągnął kopertę i powiedział: „Będziesz wiedział, co z tym zrobić”. Potem odszedł. Wszystko było po angielsku. Kiedy wróciłem do Argentyny, kazałem to przetłumaczyć. I gdy wreszcie przeczytałem raport, miałem ochotę ich wszystkich zatłuc. Bo określał, gdzie znaleziono ciała, gdzie każde z nich zostało pochowane. Był też dowodem na to, że poproszono rząd argentyński o przysłanie ekipy do ustalenia tożsamości tych, których Geoffrey nie mógł zidentyfikować. A rząd nie zrobił nic.

W raporcie znajdował się numer – 16.100.924 – który Cardozo znalazł na rewersie nieśmiertelnika. Aro zrozumiał, że chodziło o numer dokumentu tożsamości. Wygooglował go i okazało się, że należał do Gabina Ruíza Díaza, dziewiętnastolatka poległego na wojnie. Wtedy Aro poszedł do biura ANSES, instytucji wypłacającej emerytury i renty, i poprosił przyjaciela o nielegalną przysługę.

– Powiedziałem, że potrzebna mi jest informacja, kto otrzymuje rentę po tym żołnierzu. Kolega poszukał i znalazł, że ta kobieta nazywa się Elma Pelozzo i mieszka w San Roque w prowincji Corrientes. To musiała być mama Gabina. Wsiadłem do furgonetki i pojechałem do San Roque, tysiąc kilometrów, z dwoma kolegami. I znaleźliśmy ją.

Matka Gabina chorowała na cukrzycę; ojciec cierpiał na alzheimera, używał wózka inwalidzkiego nadwyrężonego przez bezwzględność czasu.

– Zapytaliśmy: „Elma, chciałabyś wiedzieć, w którym miejscu cmentarza leży twój syn?”. Odpowiedziała: „Jak mogłabym nie chcieć?”. Wtedy powiedzieliśmy sobie: „Ta matka chce. Gdzie są inne matki?”.

Nikt – ani państwo, ani wojsko – nie wiedział, gdzie są. Dlatego Aro musiał ich poszukać.

– Jednak wcześniej poszedłem zobaczyć się z Luisem Fondebriderem.

***

Biuro Luisa Fondebridera, przewodniczącego Argentyńskiego Zespołu Antropologii Sądowej (Equipo Argentino de Antropologia Forense, EAAF), wygląda tak, jakby ktoś stopniowo wynosił z niego kolejne rzeczy. Przestrzeń jest aseptyczna w porównaniu z tą zajmowaną wcześniej w starym budynku w dzielnicy Once, gdzie zespół działał do 2017 roku, kiedy to przeniósł się w miejsce przesycone gęstą symboliką. Podobnie jak Sekretariat Praw Człowieka Argentyny, EAAF znajduje się na terenie dawnej Szkoły Mechaniki Marynarki Wojennej, gdzie w czasach dyktatury wojskowej działały tajne więzienia. Dla tego zespołu istniejącego od 1984 roku, którego celem jest zastosowanie antropologii sądowej w badaniu przypadków przemocy państwa i zbrodni przeciwko ludzkości, przeprowadzka tutaj była paradoksalnym i dziwnym zrządzeniem losu.

– Zawsze mówiliśmy, że z technicznego punktu widzenia identyfikacja pochowanych na cmentarzu jest możliwa – mówi Fondebrider. – Kiedy Julio Aro przyszedł z nami porozmawiać, potwierdziliśmy, że tak, jest to do zrobienia. To były uporządkowane groby na ogrodzonym terenie, potencjalnie było tam wiele próbek DNA. Jednak żaden polityk nie chciał o tym słyszeć.

Trzeba było pokonać liczne przeszkody – znaleźć rodziny, ekshumować ciała na terytorium brytyjskim – ale wydawało się to szlachetnym zadaniem. Zidentyfikować poległych. Odprawić rytuały śmierci przed właściwym krzyżem. Kto mógłby być przeciwko?

***

Dziennikarka Gabriela Cociffi była w 2008 roku redaktorką czasopisma „Gente”. W wieku dwudziestu trzech lat relacjonowała wojnę na Malwinach i od tamtego czasu nigdy nie porzuciła tego tematu. Skontaktował się z nią Julio Aro, opowiedział o raporcie Cardozy, o wizycie u matki Gabina, o zamiarze poszukiwania innych matek. Cociffi powiedziała krótko: „Zróbmy to”. Na własną rękę zaczęli przemierzać miasta i wioski. Metoda była prymitywna, nieodpowiednia – przyjeżdżali i pytali: „Czy jest tutaj jakaś rodzina poległego żołnierza?”. Znajdowali kolejnych starych rodziców, którzy odtwarzali śmierć swoich dzieci jak ktoś, kto niezdarnie zszywa skrawki dawnych pogłosek, albo którzy zachowali nadzieję, że ich synowie utracili pamięć i gdzieś żyją. Prawie wszyscy mówili, że chcieliby wiedzieć, co zaszło na Malwinach. Jednak była grupa, która kategorycznie sprzeciwiała się przeprowadzeniu identyfikacji: matki i ojcowie z Komitetu Rodzin Poległych na Malwinach.

***

Mówili, że to brytyjski plan opróżnienia cmentarza i usunięcia argentyńskiej obecności z wysp.

Mówili, że będzie to praca na pokaz, swoisty karnawał kości.

Dla nas wszyscy są bohaterami i nie musimy wiedzieć, gdzie leży każdy z nich.

***

Mijały lata. Aro i Cociffi jeździli w poszukiwaniu rodzin. Komitet od czasu do czasu wydawał komunikaty, w których stwierdzał, że „badania genetyczne zostały odrzucone przez rodziny, ponieważ (...) zagrażają pozostaniu szczątków Bohaterów w miejscu, w którym powinny spoczywać na zawsze”. W 2010 roku odtajniono dokumenty ujawniające, że Héctor Cisneros, przewodniczący Komitetu Rodzin, w czasie dyktatury był agentem wywiadu wojskowego batalionu 601. Cisneros ustąpił ze stanowiska, a jego miejsce zajęła Delmira Cao, matka poległego, niezidentyfikowanego żołnierza Julia Cao. Ona, podobnie jak Cisneros, była przeciwna identyfikacjom. Aro i Cociffi próbowali dotrzeć do prezydentki kraju Cristiny Fernández de Kirchner, ale państwo nie było zainteresowane poruszaniem tematu, w którym splatało się tyle wątków: wojna wypowiedziana przez dyktaturę, polegli, wśród których byli zwykli żołnierze i oficerowie, i komitet założony przez wojskowego, który należał do służb wywiadowczych.

Sprawy ruszyły dzięki jednemu mailowi. W grudniu 2011 roku Gabriela Cociffi napisała do brytyjskiego muzyka Rogera Watersa, który właśnie przygotowywał tournée po Argentynie: „Prosimy o pomoc dla tych matek żołnierzy z Malwinów, które od trzydziestu lat nie mają gdzie się pomodlić czy złożyć kwiatów”. Wysłała tę wiadomość bez świadomości, że muzyk również nie wie, gdzie pochowano jego ojca poległego w drugiej wojnie światowej. Dwa dni później Waters odpowiedział: „Mam spotkanie z panią prezydent. Powiedz mi, o co mam ją prosić”. 6 marca 2012 roku były muzyk zespołu Pink Floyd spotkał się z Cristiną Kirchner i wstawił za niezidentyfikowanymi argentyńskimi żołnierzami. Drugiego kwietnia prezydentka ogłosiła, że skierowała „list do szefa Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z prośbą o podjęcie stosownych kroków i mediacje w Wielkiej Brytanii, żeby móc ustalić tożsamość Argentyńczyków, a być może także Anglików, którzy nie zostali dotychczas zidentyfikowani, ponieważ każdy zasługuje na to, aby jego nazwisko widniało na nagrobku”. Wkrótce potem Czerwony Krzyż powołał grupę roboczą stworzoną przez Argentyński Zespół Antropologii Sądowej, Ministerstwo Sprawiedliwości i Ministerstwo Rozwoju Społecznego Argentyny, która zaczęła jeździć po kraju, żeby odnaleźć bliskich żołnierzy i porozmawiać z nimi – pytano między innymi o cechy fizyczne poległych, które pomogłyby w ich identyfikacji – oraz żeby pobrać próbki DNA.

I wtedy dopiero zaczęły się prawdziwe problemy.

***

Virginia Urquizu jest członkinią Argentyńskiego Zespołu Antropologii Sądowej i przeprowadziła wiele wywiadów z rodzinami poległych.

– Pierwszy był straszny. Rozmawialiśmy z matką żołnierza, który był jej jedynym dzieckiem. Nacisnęliśmy dzwonek domofonu. Usłyszeliśmy męski głos: „Jestem synem, już schodzę”. Stwierdziliśmy, że dzieje się coś dziwnego. Poległy nie miał rodzeństwa. W środku zastaliśmy matkę z mężczyznami przedstawiającymi się jako jej synowie. Byli kombatantami, którzy przekonywali ją, żeby nie oddawała próbki DNA. Powiedzieli nam, że nie wyrażają zgody, że profanujemy groby, że to jedynie podstęp, aby przywieźć szczątki na kontynent. Kobieta powtarzała tylko: „Zrobię to, co powiedzą moi synowie”. I nie pozwoliła pobrać próbki.

– Były rodziny, które nie dały próbek, bo komitet dotarł do nich wcześniej i przekonał je słowami: „Nie róbcie tego, to jest wykorzystywane politycznie przez kirchneryzm, zamierzają przenieść ciała i zamknąć cmentarz” – mówi Luis Fondebrider. – Niektóre organizacje praw człowieka, jak Matki z Plaza de Mayo, pojechały na wyspy i mówiły o poległych jako NN. Komitet nie zgodził się, żeby mówić o nich w ten sposób. Słowo desaparecido[1] (zaginiony) w Argentynie odnosi się do ofiar dyktatury, a wielu spośród bohaterów walk na Malwinach stało wówczas po stronie katów. Trudno to zrozumieć: to bohaterowie, którzy wcześniej torturowali i zabijali.

Héctor Cisneros, wojskowy i były przewodniczący Komitetu Rodzin Poległych na Malwinach, przyjął członków grupy roboczej i powiedział im: „Nie dam próbek, nie zgadzam się z pracą, którą będziecie wykonywać, i zrobię, co w mojej mocy, żeby nie została zrealizowana”.

I tylko zmarli, który spoczywali na opuszczonym niemal zawsze cmentarzu już znacznie dłużej, niż trwało ich krótkie życie, domagali się pamięci.

***

Jest słoneczny dzień i w biurze Prokuratora Generalnego, gdzie pracuje Carlos Somigliana, wszystko wydaje się stłoczone: dwa biurka, trzy krzesła, góry papierów. Przez okna wpada jednak światło, które nadaje pomieszczeniu wiejski klimat. Somigliana jest prawnikiem i od 1984 roku członkiem Argentyńskiego Zespołu Antropologii Sądowej. Wspomina trzy lata, kiedy to przemierzał kraj, żeby rozmawiać z rodzinami poległych z entuzjazmem godnym kogoś, kto wyruszył w podróż do fantastycznej krainy.

– Byli tacy, którzy mówili: „Sprawa Malwinów to kwestia narodowa”. A my utykaliśmy w połowie drogi bez hajsu na paliwo. Było jednak pięknie. Ludzie przyjmowali nas ze wzruszeniem. Nie mogliśmy pozwolić, by oczekiwali zbyt wiele – to nie było dla nas łatwe. Mówiliśmy, że rząd argentyński prawdopodobnie uzgodni ekshumację z rządem brytyjskim, ale może to nastąpić za rok, dziesięć lat albo nie nastąpi nigdy. W tym czasie Komitet Rodzin stanowczo i agresywnie się temu sprzeciwiał, głosząc, że to karnawał kości.

W 2016 roku, trzy lata po tym, gdy grupa robocza zaczęła pracę, za czasów rządów prezydenta Mauricia Macriego, podpisano porozumienie między Argentyną, Wielką Brytanią i Międzynarodowym Komitetem Czerwonego Krzyża (CICR). Ustalono, że w czynnościach na cmentarzu wezmą udział eksperci argentyńscy, brytyjscy i hiszpańscy, że zostaną otwarte tylko niezidentyfikowane groby, że ciała będą ekshumowane i pochowane tego samego dnia (z powodu obaw rodzin, że mogą zostać usunięte z cmentarza), że prace będą prowadzone zimą 2017 roku. Umowa została nazwana Planem Projektu Humanitarnego. W październiku tamtego roku Delmira Cao zrezygnowała z funkcji przewodniczącej Komitetu Rodzin Poległych na Malwinach. Objęła ją María Fernanda Araujo, której brat Eduardo Araujo był jednym z niezidentyfikowanych poległych. Ona, podobnie jak poprzednicy, sprzeciwiała się ekshumacjom. Plan Projektu Humanitarnego ruszył w czerwcu 2017 roku. W atmosferze pozornego spokoju Czerwony Krzyż otworzył w sąsiedztwie cmentarza laboratorium składające się z czterech kontenerów: biura, kostnicy, łazienki i kuchni wraz z magazynem.

– Kiedy zobaczyliśmy, że Cardozo wkładał szczątki do dwóch lub trzech worków i pisał na nich nazwy miejsc, w których je znalazł, zrozumieliśmy, że to będzie bardzo proste – mówi Luis Fondebrider. – W wewnętrznych warstwach odzieży znajdowaliśmy dokumenty, których Cardozo nie dostrzegł, bo pracował w bardzo trudnych warunkach. Pewnego dnia oglądałem zwłoki i wyciągnąłem z ubrania dokumenty. Okazało się, że to był brat Maríi Fernandy Araujo, przewodniczącej komitetu, która nie chciała oddać próbki DNA.

Trochę później przy innym ciele Luis znalazł dokumenty Maria Cisnerosa – brata Héctora Cisnerosa, byłego przewodniczącego komitetu, który także nie dał próbki. Nie mogliśmy mieć pewności, że to byli oni, ale trzeba było przekazać dokumenty rodzinom i jeszcze raz zapytać, czy pozwolą na pobranie materiału do badań DNA.

Przebadano szczątki stu dwudziestu dwóch argentyńskich żołnierzy ekshumowanych ze stu dwudziestu jeden grobów (w jednym były dwa ciała) i wysłano próbki do trzech laboratoriów. Pierwsze wyniki przyszły w grudniu i w ciągu trzech miesięcy dokonano dziewięćdziesięciu pozytywnych identyfikacji.

Elma Pelozzo, pierwsza z matek, z którymi Julio Aro przeprowadzał wywiady, wyniki badań otrzymała w szkole w swoim miasteczku; szkole imienia jej syna. Siedząc na wózku inwalidzkim z amputowanymi z powodu cukrzycy nogami, usłyszała: „cechy fizyczne (...) są zgodne (...), co pozwala wnioskować, że zwłoki pochowane we wskazanym miejscu odpowiadają osobie, która za życia była Gabinem Ruízem Díazem”. Do kobiety, która w towarzystwie kombatantów odmówiła przekazania próbki DNA i zrobiła to dopiero lata później, dokument dotarł w domu opieki dla chorych na alzheimera. Wynik okazał się pozytywny, ale ci, którzy go jej przeczytali, nie byli w stanie stwierdzić, czy zrozumiała jego treść. Rodzina Cisneros przyjęła Carlosa Somiglianę, który przyjechał aż do prowincji Catamarca, żeby przekazać bliskim dokument Maria Cisnerosa. Siostry poległego zgodziły się oddać próbki i wkrótce zostały powiadomione o dokładnej lokalizacji grobu brata.

26 marca 2018 roku na koszt przedsiębiorcy Eduarda Eurnekiana zorganizowano wyjazd na wyspy dla pierwszych członków rodzin, którzy przekazali próbki DNA. Przybyli do bazy wojskowej w Darwin i zawieziono ich na cmentarz. Tam wysiedli z autobusu i w milczeniu skierowali się w stronę nagrobków – niczym ostrożna rzeka, która wraca do wyschniętego koryta. Trzy godziny później byli znów na kontynencie. Wielu zabrało kamienie z grobów, ale podczas kontroli bezpieczeństwa celnicy kazali im je zostawić.

Komitet Rodzin Poległych na Malwinach nadal był przeciwny identyfikacjom.

***

9 maja 2019 roku aleja, którą od domu Raquel Folch w José León Suárez, na przedmieściu Buenos Aires, dzieli jedna przecznica, jest zalana. Raquel Folch czeka w drzwiach wychodzących na ulicę, której nadano imię jej nieżyjącego brata: Żołnierza Andrésa Anibala Folcha.

– Ciężko tu, kiedy pada.

Wewnątrz jest błękitne światło. Carmen i Ana, siostry Raquel, siedzą przy małym stoliku. Ana ściska plastikową teczkę, z której będzie wyjmować w czasie tych upływających godzin zdjęcia ich poległego brata, dokumenty potwierdzające identyfikację ciała poległego brata, listy, które wysyłał z Malwinów ich poległy brat – dowody na to, że żył. Raquel i Carmen pracują, sprzątając domy, i same wychowały swoje dzieci – czworo Carmen i dwoje Raquel. Ana przestała pracować, kiedy wyszła za mąż za inżyniera.

– Ona jako jedyna miała szczęście – mówi Raquel. – Żadnej z nas się nie powiodło.

Ana ma ostry głos, który załamuje się, gdy szlocha, a jej szloch podobny jest do płaczu nowo narodzonego dziecka i kontrastuje z buńczuczną paplaniną. Była pierwszą z rodziny, która w wieku trzynastu lat wyemigrowała z prowincji Tucumán do Buenos Aires, bo miała dość tego, że w cukrowni, gdzie pracowała, płacono za robotę bonami.

– Później przyjechali mama Silveria, tato Francisco, no i mój braciszek.

– W Tucumán rodzice zabierali nas na zbiory ziemniaków i batatów – mówi Raquel takim tonem, jakby prosiła o wybaczenie lub pozwolenie na zabranie głosu. – Mama miała poletko, na którym uprawiała warzywa, i ze sto kur. Kiedy wychodziła karmić je kukurydzą, sfruwały z drzew jak samoloty.

To wszystko – rzeka, zbiory, kury – skończyło się, kiedy przyjechali do Buenos Aires. Potem kupili teren, który okazał się bardzo błotnisty. Ale mieli dom, pracę, byli razem.

– Aż do czasu, gdy w 1981 Andrés musiał iść do wojska – opowiada Raquel. – Nienawidził tego. Nienawidził wojskowych.

W marcu 1982 roku, piętnaście dni przed Wielkanocą, Andrés Folch dostał przepustkę.

– Powiedział wtedy: „Święta spędzimy razem” – kontynuuje Raquel. – Myślał, że go wypuszczą. Czekaliśmy, ale nie przyjechał. Wówczas Ana i jej mąż pojechali sprawdzić, co się dzieje. A jego już zabrali na Malwiny.

– Nawet nie mogliśmy się pożegnać – mówi Ana. – Nigdy nie powiedziałam tego rodzinie, ale czasami myślę, że gdybyśmy zostali w Tucumán, nie musiałby jechać na Malwiny. Winna byłam ja, że ich tutaj ściągnęłam.

Carmen i Raquel te słowa nie dziwią, jakby wiadomość o tym, że siostra obwinia się o śmierć ich brata, była kolejnym nieszczęściem, jakich wydarzyło się wiele. Ana wydaje jęk, który odzwierciedla coś pomiędzy bólem a brakiem powietrza. Wyciąga z teczki listy, które brat przysłał z wysp: „Kochani rodzice, chcę wam trochę opowiedzieć, przez co tutaj przechodzę, z tym zimnem poniżej zera i brakiem jedzenia, ale ratujemy się kurami, kurczakami i innymi dobrami, które daje nam ziemia”. Rodzina Folchów dowiedziała się o zakończeniu wojny z telewizji, a o powrocie żołnierzy, kiedy ludzie zaczęli o tym mówić.

– Powiedzieli, że wrócił jego pułk, i pojechaliśmy do koszar z mężem, dziećmi, tatą, mamą – oznajmia Ana. – Planowaliśmy asado, radosne powitanie z jedzeniem i piciem. Rozpytywaliśmy o mojego brata, wołaliśmy: „Folch! Folch!”, lecz nikt nam nie odpowiadał. Aż podszedł do nas pewien major i powiedział: „Nie szukajcie go. Zginął na Malwinach”.

W którymś momencie sąsiedzi poczynili starania, żeby nazwać ulicę jego imieniem, i siostrom się to spodobało. Żołnierz, który szukał ich przez kilka dekad, znalazł je wreszcie w 2003 roku i dzięki niemu dowiedziały się, że Andrés zginął czternastego czerwca w bombardowaniu. W 2013 roku Raquel odebrała telefon.

– To byli ci od praw człowieka, żeby zapytać, czy chcę oddać próbkę DNA. Byłam zadowolona, powiedziałam, że tak, natychmiast. Jednak nie zapytałam sióstr, co o tym sądzą.

– Nie jesteśmy w komitecie, ale powiedziałyśmy, że nie zgadzamy się na ekshumację – opowiada Ana. – Bo mówiło się, że przywiozą ciała na kontynent.

– Kilka lat później w telewizji tłumaczyli, w jaki sposób przeprowadzali te prace, i powiedziałam siostrom: „To coś poważnego, musimy oddać próbki” – dodaje Carmen. – Więc pojechałyśmy.

– Kiedy nas poinformowano, że nasz brat tam jest, nie mogłam przestać płakać – opowiada Raquel. – Carmen i ja wybrałyśmy się z tą zorganizowaną grupą na Malwiny w marcu 2018 roku. To, co Andrés wycierpiał, co musiał wycierpieć... Nie ma tam zwierząt, nie ma drzew. Wzięłam kilka kamyków z cmentarza, ale Brytyjczycy zabrali mi je przy wyjeździe. Jego dzieciństwo nie było łatwe, a potem musiał tyle czasu cierpieć na wojnie i jeszcze tam zostać. Bezużyteczna wojna.

– Masz coś po nim?

– Prawie nic – mówi Raquel.

Wstaje, wchodzi do pokoju skąpanego w gasnącym świetle i szuka czegoś na wieszakach. Wraca z dżinsową kamizelką marki Lois, która była modna w latach osiemdziesiątych.

– To wszystko, co mi po nim zostało – wyznaje, trzymając w ręku opuszczoną kamizelkę.

***

Deszcz wziął w posiadanie Buenos Aires. W sali spotkań Amerykańskiej Korporacji Lotniczej w dzielnicy Palermo siedzi Roberto Curilovic. Reprezentuje ten poziom rzetelności, który wydaje się obejmować nawyki, zwyczaje, zachowania. Rzetelność jako postawa. Jest pilotem marynarki wojennej, kombatantem, bohaterem z Malwinów i kiedy mówi o Eduardzie Eurnekianie, nazywa go „panem Eurnekianem”.

– Dzień dobry – mówi Eduardo Eurnekian, wchodząc do sali.

Ma osiemdziesiąt sześć lat, a jego korporacja obsługuje między innymi pięćdziesiąt lotnisk. Legenda głosi, że Eurnekian i Curilovic są przyjaciółmi i wszystko, co Eurnekian zrobił na cmentarzu w Malwinach, zrobił dla Curilovica. Jednak Curilovic dołączył do firmy dopiero w 2001 roku, żeby przeorganizować przestrzeń powietrzną, a w 2005 Eurnekian powierzył mu kontakty z Komitetem Rodzin Poległych na Malwinach. To nie była zła kalkulacja: Curilovic jest bohaterem wojny – podczas jednego ze swoich lotów 25 maja 1982 roku zatopił brytyjski okręt Atlantic Conveyor – i rodziny poległych darzą go szacunkiem. W 2004 roku Eurnekian przebudował cmentarz, postawił trzymetrowy biały krzyż i symboliczny grobowiec, który trzeba było zbudować w Argentynie, przewieźć do Urugwaju, a następnie dostarczyć na wyspy norweskim statkiem (nic pod argentyńską flagą nie ma wstępu na wyspy). Jako że loty na Malwiny są rzadkie i drogie (równowartość ceny biletu Buenos Aires – Madryt), Eurnekian załatwił od 2006 roku sześć wyjazdów dla rodzin, czarterując samoloty. Mówi, że odpowiedź na pytanie o to, dlaczego to robi, jest prosta.

– W 1982 roku wszyscy wspieraliśmy wysiłki zmierzające do odzyskania wysp. Nie sądzę, że przemoc była dobrym rozwiązaniem, ale do niej doszło. Panowała wtedy nadzwyczajna euforia patriotyczna. A w 2003 roku zadzwonił do mnie ambasador Wielkiej Brytanii w Argentynie i opowiedział, że rodziny próbują tam jeździć i chciałyby mieć symboliczny grobowiec, lecz nikogo to nie obchodzi. Poprosiłem o spotkanie z Komitetem Rodzin Poległych na Malwinach i powiedziałem na nim: „Grobowiec zrobimy my”. Wierzyłem, że rządy uznają nie tyle wysiłek mój, ile bliskich żołnierzy. Nic takiego jednak się nie wydarzyło.

– Finansowanie tych podróży jest powinnością państwa, a nie przedsiębiorcy.

– Nie, ja myślę inaczej. Nie podoba mi się bierność państwa, ale mamy rząd, jaki mamy, więc nie jestem tym zdziwiony. Dziwi mnie natomiast, że wcześniej nie znalazł się nikt, kto wsparłby tę inicjatywę, nawet prywatnie. Wszyscy bardzo emocjonalnie angażowali się w wojnę, a potem o niej zapomnieli.

***

15 kwietnia 2019 roku o godzinie trzynastej czterdzieści cztery przychodzi wiadomość od Maríi Fernandy Araujo, przewodniczącej Komitetu Rodzin Poległych na Malwinach: „Witam, nie będę mogła przyjść jutro, musimy to przełożyć na przyszły tydzień. Bardzo przepraszam”. Dwudziestego dziewiątego maja o dwunastej dwadzieścia dwie druga wiadomość: „Dzisiaj nie będziemy mogły się spotkać. Zoperowali mi stopę”. Dwunastego czerwca trzynaście minut po północy kolejna wiadomość: „Wybacz godzinę, ale chciałam cię poinformować, że jutro mnie nie będzie. Kolejne spotkanie ustalimy później. Całuski i przeprosiny”. Następnego dnia odbiera telefon i tłumaczy, że odwołała spotkania, bo musi wziąć udział w uroczystości.

– Upamiętnienie bitwy pod Monte Longdon. Odbywa się w 7. pułku w La Plata. Stawiają krzyże poległym i o siedemnastej czterdzieści pięć, kiedy zachodzi słońce, jak co roku będą wybuchy i wystrzały. A jeden żołnierz powie zza krzyża mojego brata: „Żołnierz Araujo obecny!”. Nawet nie wiesz, jakie to piękne.

María Fernanda Araujo, siostra żołnierza Eduarda Araujo, każdego roku przemierza sześćdziesiąt kilometrów z Buenos Aires do 7. pułku w La Plata, gdzie wraz z innymi członkami rodzin z komitetu nocuje w koszarach wojskowych, a następnego dnia ogląda zachód słońca wśród huku bomb naśladujących te, które zabiły jej brata.

– Nienawidziłam wojskowych, ale brat kochał mundur. Dlaczego więc ja mam go nienawidzić? Przez dwóch czy trzech idiotów, którzy mordowali ludzi? Mój brat odbył służbę wojskową w 1981 roku i przyrzekł bronić ojczyzny. Tata nauczył nas, że dotrzymuje się słowa. Jednak kiedy powołali brata, tato zdecydował, że przeniesiemy się do Paysandú w Urugwaju, żeby jego syn nie musiał iść na wojnę. A Eduardo powiedział: „Nie, zawsze uczyłeś nas, że słowa się dotrzymuje”. I tato musiał to przełknąć.

María Fernanda miała dziewięć lat, kiedy wojna się skończyła i pojechała z ojcem do pułku szukać brata. Tata kazał jej wspiąć się na swoje ramiona i krzyczeć: „Araujo!”. Szukali go żywego.

– I krzyczałam: „Araujo! Araujo!”. Jeden żołnierz zwrócił się do mojego ojca: „Araujo nie przyjdzie”. I zaczął płakać. Tato wrócił do domu, spojrzał na mamę i nic jej nie powiedział. Mama nadal wszędzie szukała syna, myśląc, że zaginął. Na stole zawsze był pusty talerz z fotografią Eduarda. Musieliśmy wznosić toasty także z tym portretem. Kiedy szliśmy do restauracji, tata zabierał ramkę ze zdjęciem, stawiał ją na stole i stukaliśmy w nią kieliszkiem. Mój stary umarł w 2012 roku. Obcięli mu nogi. Pił i palił trzy paczki papierosów dziennie.

María Fernanda wyszła za mąż, urodziła dzieci, rozwiodła się. 30 listopada 2007 roku zmieszała psychotrop Rivotril, wiśniówkę i K-othrine, czyli truciznę na karaluchy. Mieszanka jej nie zabiła, ale wysłała ją do szpitala psychiatrycznego. Później pracowała w salonie fryzjerskim, sklepie z zabawkami i ostatecznie jako sekretarka w Komitecie Rodzin, kiedy Cisneros był jego przewodniczącym.

– W komitecie byliśmy w stu procentach przeciwni identyfikacjom. To smutna historia. Delmira Cao była przewodniczącą, ale instytucją rządził weteran wojenny César Trejo. Chodziło o to, że CECIM (Centro Ex Combatientes Islas Malvinas – Centrum Byłych Kombatantów z Malwinów) z La Plata, który chciał identyfikacji, zaczął mówić o poległych jako o NN, zaginionych. A ja podkreślałam: „Mój brat nie jest zaginionym podczas dyktatury, zginął na wojnie”. Wtedy César Trejo wykorzystał sytuację i zaczął zmyślać. Mówił: „Jeśli ich nie znajdą, będą uchodzić za zaginionych; a jeśli się znajdą, będą chcieli przywieźć szczątki na kontynent”. Pewnego dnia zapytałam mamę, czy chciałaby identyfikacji. Powiedziała mi: „Nie potrzebuję, żeby tykali groby, ale jeżeli są matki, które tego potrzebują, i jeśli mi obiecają, że zostawią ich tam, gdzie znaleźli, niech działają”. Wówczas zadzwoniłam do Claudia Avruja, w tamtym czasie Sekretarza Praw Człowieka Argentyny, i powiedziałam: „Zorganizuj spotkanie z tymi, którzy będą przeprowadzać te prace, żebyśmy mogli ich o wszystko wypytać”. Zrobił to. Byli wszyscy. Kancelaria, zespół antropologii sądowej. Zadaliśmy wiele pytań i dostaliśmy odpowiedzi. Był tam też César Trejo. Kiedy wyszliśmy, zapytał: „Stawiamy na środek zaskarżenia, tak?”. Bo wcześniej przedstawiliśmy już jeden, aby uniemożliwić identyfikacje. A ja mu odpowiedziałam: „Niczego nie zrozumiałeś. Nigdy nie zrozumiesz, bo ty wróciłeś, a mój brat nie. Więc dość, Trejo, robimy identyfikację. Ciao!”.

Po spotkaniu zorganizowanym przez Sekretariat Praw Człowieka Argentyny María Fernanda Araujo, jej matka i inni członkowie komitetu zdecydowali się oddać próbki krwi. Odbyło się to w siedzibie komitetu 11 kwietnia 2018 roku. Niedługo później ona i jej matka otrzymały pozytywny wynik identyfikacji.

– Gdybym wiedziała, że to koniec, otworzyłabym butelkę szampana.

– Argumenty sprzeciwu wypływały tylko od Trejo?

– Myślę, że komitet nie był dobrze widziany przez rząd Cristiny Kirchner. Postrzegano nas jako popleczników wojska. Nie rozumiano tego, że mogę się dobrze dogadywać z wojskowymi.

13 marca 2019 roku María Fernanda Araujo wzięła udział w wyprawie rodzin na cmentarz sfinansowanej przez Eurnekiana. Piętnastego marca komitet opublikował komunikat, że wyjazd jest po to, „żeby oddać cześć dwudziestu dwóm poległym, którzy od teraz mają groby ze swoim imieniem i nazwiskiem, trzydzieści siedem lat po bohaterskiej walce na Malwinach”. Podziękował wszystkim, którzy to umożliwili, od Sekretariatu Praw Człowieka Argentyny, przez Julia Aro, po zespół antropologii sądowej i Czerwony Krzyż. Wszystkim, którzy przez lata byli dla komitetu ogromnym wsparciem. We wrześniu 2020 roku rządy Wielkiej Brytanii i Argentyny podpisały porozumienie w sprawie realizacji nowego etapu projektu: identyfikacji ciał pochowanych w zbiorowym grobie. Do października 2020 zidentyfikowano stu piętnastu poległych. Siedmiu pozostaje niezidentyfikowanych.

***

W tym pokoju Cristian Panigadi w wieku dwudziestu lat usłyszał w telewizji wiadomość, że jego ojciec Tulio Panigadi, marynarz handlowy i kapitan statku zaopatrzeniowego Isla de los Estados, nie żyje.

– Oglądałem telewizję i jakiś mundurowy powiedział, że zatopili statek mojego starego.

Panigadi jest lekarzem, mówi bez żalu, chociaż o tym, co się zdarzyło na południu, nie wie nic.

– Kiedy zaczęła się wojna, statek mojego starego Isla de los Estados, który kursował na trasie Buenos Aires – Patagonia, opuścił flagę i służył do transportu broni między wyspami. Dziesiątego maja został zaatakowany i zatopiony. Uratowała się jedna tratwa z czterema osobami. Mój ojciec, kapitan wojskowy, pomocnik kuchenny i pierwszy oficer. Oficer zmarł, gdy dotarli na plażę. Kapitan i pomocnik przeżyli. Przez lata myślałem, że uratował się tylko pomocnik kuchenny. Nie miałem pojęcia, że kapitan również.

Wersji, jak zmarł jego ojciec, jest kilka: rzucił się do oceanu, wierząc, że jest w stanie dotrzeć do brzegu, i porwał go prąd; doszło do kłótni, ktoś do niego strzelił i wpadł do wody, żywy lub martwy.

– Co tam się stało? Nie wiem. W 2000 roku zobaczyłem w gazecie wywiad z tym kapitanem i pomyślałem: „Hej, a ten skąd się wziął?”. Zadzwoniłem do niego. Jednak nie pytałem go o nic. To ktoś, kto przeżył straszliwy dramat. Tło polityczne wojny było podłe. Nacjonaliści wykorzystali Malwiny do swoich celów. Odbył się mundial[2], ludzie chodzili na plac oklaskiwać Galtieriego. Gazety wiwatowały na jego cześć. Nigdy nie było mi po drodze z komitetami bohaterów czy rodzin. Nie kupuję dyskursów nacjonalistycznych i mesjanistycznych. Czułem się tak, jakby mój stary był w podróży. Aż w pewnym momencie to się skończyło. Nie wiem, kiedy nastąpił ten moment. Ale gdy zadzwonili do mnie z pytaniem, czy jestem gotów oddać próbkę DNA, natychmiast odpowiedziałem, że tak. Chociaż nie miałem nadziei, to jednak nie miałem też pewności.

Tak jak oczekiwał, wynik był negatywny. Mimo to 13 marca 2019 roku dołączył do wyprawy rodzin na wyspy. Krewni niezidentyfikowanych poległych nie mogli zabierać ze sobą nikogo, więc Panigadi pojechał sam. Podszedł do symbolicznego grobowca i poszukał nazwiska swojego ojca.

– Czułem przede wszystkim wściekłość. Widziałem kobiety siedzące na ziemi i odziewające krzyże w ubrania poległych. Pomyślałem, że nawet nazizm czegoś takiego nie zrobił: miałem być wdzięczny za to, że czterdzieści lat po zakończeniu konfliktu mogłem pójść na cmentarz.

***

Mercedes Salado jest Hiszpanką, należy do Argentyńskiego Zespołu Antropologii Sądowej i razem z Luisem Fondebriderem byli ekspertami desygnowanymi przez Czerwony Krzyż do pracy na wyspach. Komitet Rodzin Poległych na Malwinach wyraził zastrzeżenia wobec wyboru Salado. „Mowa o Hiszpance, podczas gdy Argentyna ma wielu cieszących się prestiżem ekspertów w dziedzinie medycyny sądowej, co świadczy o pogardzie dla naszych specjalistów” – powiedział César Trejo, kiedy był jeszcze członkiem komitetu i domagał się, aby w przypadku kontynuowania prac wyznaczono jako eksperta Héctora Enrique Brunnera, kombatanta wojny na Malwinach i lekarza sądowego, który utrzymywał, że „nie byłoby niczym dziwnym, gdyby próbowano pozbyć się cmentarza, co jest ostatecznym celem tego wszystkiego”.

– W całym temacie Malwinów doszło do wielu manipulacji skonfliktowanych politycznie grup, które trzymały w szachu krewnych narażonych na naciski ze wszystkich stron – mówi Salado. – Upowszechniło się myślenie, że celem tego projektu jest usunięcie z wysp argentyńskiej obecności. Trzeba było wielu wysiłków, żeby zrozumiano, że identyfikacja i przeniesienie ciał to nie synonimy.

– Jak oceniacie pracę Cardozy po ekshumacjach?

– Jeżeli sprawy idą źle, od początku zaczynasz znajdować sprzeczności pomiędzy spisanymi raportami a tym, co wychodzi w terenie. A my kierowaliśmy się danymi z raportu i odnajdywaliśmy na miejscu dokładanie to, co Cardozo opisał na workach. Zaskoczyło mnie, jak skrupulatnie wykonał swoją pracę.

***

Delmira Cao ma osiemdziesiąt lat i wspina się wytrwale po schodach aż na najwyższe piętro dwupiętrowego domu zbudowanego przez jej męża dla całej rodziny – ojca, matki, czworga dzieci – w którym teraz mieszka ona wraz z córkami: Gracielą i Vivianą. Przez okno widać wysoką sosnę; ledwie wystawała z ziemi, kiedy ponad trzydzieści pięć lat temu dom opuścił jej syn Julio. Delmira żyje, chociaż tak wielu z jej rodziny odeszło. Najpierw na wojnie zginął syn. Później umarł ojciec syna. Później umarł syn, który jej pozostał. Mieszkanie to część fabryki wyrobów stalowych założonej przez jej męża Julia.

– Ale po jego śmierci wszystko się rozpadło. Sprzedałam maszyny i nawet nie wiem, co zrobiłam z czekami.

Julio, jeden z jej synów, był nauczycielem. 30 marca 1982 roku pomaszerował na Plaza de Mayo, żeby podczas manifestacji poprzeć żądania związków. Wrócił późno, głos zdarł od okrzyków przeciwko Galtieriemu. Miał dwadzieścia jeden lat i żonę Klarę, która wówczas była w piątym miesiącu ciąży.

– Dwa dni później przyszedł i powiedział: „Mamo, powołują na Malwiny, idę”. Odpowiedziałam: „Nie możesz, będziesz miał córkę!”. A on: „Nie mógłbym mówić uczniom o naszych bohaterach, Belgrano i San Martínie, gdybym pozostawił obronę ojczyzny moim towarzyszom”.

Czy dwudziestojednoletni nauczyciel może żegnać się tak podniosłymi słowami? Delmira mówi, że tak. Wbrew woli rodziny, zostawiwszy żonę w ciąży, Julio Cao poszedł na wojnę. Jego matka spędziła te tygodnie, spalając się w modlitwie. Aż konflikt dobiegł końca.

– Powiedziano, że żołnierze wracają do koszar, tak więc jego żona w ósmym miesiącu ciąży i mój brat poszli go szukać.

Ale go nie znaleźli. Niektórzy żołnierze gapili się na ciężarną, która nie wiedziała, że jest wdową.

– Nikt nic nie mówił. Był tam pułkownik. Poprosił o numer telefonu mojego brata i powiedział, żeby wrócił do domu i czekał na telefon. Pułkownik zadzwonił tego samego dnia i oznajmił, że Julio zginął. Dwa dni później przyszedł do mnie Walter Neira, kombatant, który był na wojnie z Juliem. Opowiedział, że bomba obróciła Julia w pył.