Niezapominajka. Czego nie widać w świetle - Kerstin Gier - ebook

Niezapominajka. Czego nie widać w świetle ebook

Kerstin Gier

4,3

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Po dwóch bestsellerowych trylogiach Czasu i Snów Kerstin Gier otwiera nam drzwi do nowej historii

Quinn jest inteligentny, popularny i bardzo cool. Matilda to szara myszka i córka znienawidzonych i zdewociałych sąsiadów z naprzeciwka. Uwielbia powieści fantasy i zdecydowanie nie jest w typie Quinna. Ale pewnego dnia chłopak musi uciekać przed stworzeniami jak z koszmaru i ulega ciężkiemu wypadkowi, po którym zaczyna dostrzegać rzeczy nie z tego świata. Komu można się zwierzyć, kiedy posągi nagle zaczynają mówić koszmarnymi rymami, a czaszki wykrzywiają się w poufałym uśmiechu? Najlepiej dziewczynie z sąsiedztwa, która jest człowiekowi całkowicie obojętna i myli mu się z jej kuzynką. Quinn ani przez chwilę nie planował, że oboje z Matildą zostaną wciągnięci w magiczną przygodę pełną niebezpieczeństw. A już na pewno nie planował zakochać się na zabój…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 493

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (32 oceny)
18
8
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewawaj75

Nie oderwiesz się od lektury

nareszcie świetna książka:). dobrze napisana, wciągająca, ciepła i nie zwalniającą tempa ani przez chwilę.
20
Tysiulec87

Nie oderwiesz się od lektury

Co prawda młodzieżówka, ale czytało się naprawdę świetnie. Już nie mogę się doczekać następnego ego tomu.
10
Solind

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajna książka, ciekawy inny świat, nie mogę doczekać się kontynuacji 😊
10
lili_zileono_mi

Dobrze spędzony czas

Quinn, popularny i lubiany chłopak z powodu przedziwnych wydarzeń ulega wypadkowi, po którym prześladują go stwory nie z tego świata. Matilda, jego o rok młodsza sąsiadka zgłasza się by mu pomóc, nie wie jednak jakie przygody ich czekają. Czy to co widzi chłopak jest prawdą, a może po wypadku widzi rzeczy których nie ma? Kto go prześladuje? Co wyniknie z współpracy tak różnych charakterów jakimi są Quinn i Matilda? Ta dwójka różni się od siebie pod prawie każdym względem, nie wydaje się by cokolwiek mogło ich połączyć, jednak gdy przychodzi do odkrycia prawdy i walki z nadprzyrodzonymi stworzeniami okazuje się że są dobrani idealnie. Historia ogólnie mi się podoba i z chęcią dowiem się co dalej, jednak nie rozumiem w ogóle związku tej dwójki. Matilda podobno od dawna podkochuje się w Quinnie, czego w sumie wcale nie widać, on nagle się w niej zakochuje za sprawą jednego pocałunku, lecz ja też tego nie widze, brakuje mi emocji, jakich kolejek uczuć między tą dwójką. Zaraz zabie...
00
miya2023

Z braku laku…

generalnie abstrakcyjna fantastyka nie jest dla mnie
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuVer­gis­sme­in­nicht – Was man bei Licht nicht se­hen kann
Ori­gi­nally pu­bli­shed asVol. 1: Ver­gis­sme­in­nicht – Was man bei Licht nicht se­hen kann Co­py­ri­ght © 2021 S. Fi­scher Ver­lag GmbH, Frank­furt am Main Co­ver il­lu­stra­tion by Eva Schöf­f­mann-Da­vi­dov © 2021 Fi­scher Ver­lag GmbH, Frank­furt am Main Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Ad­ap­ta­cja okładki, skład i ła­ma­nieAn­drzej Ko­men­dziń­ski
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-8265-809-5
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla wszyst­kich, któ­rym aku­rat przyda się tro­chę ma­gii

– JEDEN DŻIN Z TO­NI­KIEM, NIE, PRO­SZĘ DWA! – I to oba dla mnie. Nie za­mie­rza­łem się upić dziś wie­czo­rem, zwłasz­cza że obie­ca­łem Las­semu zo­stać do sa­mego końca i przy­pil­no­wać, żeby po za­żar­tej grze w piw­nego ping-ponga nikt nie zde­mo­lo­wał me­bli, nie po­rzy­gał się na dy­wan czy – jak pod­czas ostat­niej im­prezy – nie za­snął w łóżku jego ro­dzi­ców. Ale plany mają to do sie­bie, że się zmie­niają. Na przy­kład ja chcia­łem ze­rwać dziś ze swoją dziew­czyną Lilly, a tym­cza­sem mia­łem na nad­garstku bran­so­letkę z na­pi­sem „Cu­kie­re­czek” i pil­nie po­trze­bo­wa­łem al­ko­holu.

– Za­raz, za­raz, prze­pra­szam! By­łam pierw­sza w ko­lejce. – Po pro­stu nie za­uwa­ży­łem tej dziew­czyny, która z obu­rze­niem spoj­rzała na mnie z ukosa. Kiedy zmie­rzy­łem ją wzro­kiem, za­czer­wie­niła się po same uszy.

– O, to ty, Qu­inn – wy­mam­ro­tała.

Ja też ją zna­łem. To jedna z có­rek na­szych gor­li­wie ka­to­lic­kich są­sia­dów, okrop­nych Mar­ti­nów albo „plag egip­skich”, jak zwykł na­zy­wać ich mój oj­ciec. Całe żeń­skie po­tom­stwo Mar­ti­nów z za­dar­tymi no­sami i blond locz­kami wy­glą­dało bez wy­jątku iden­tycz­nie. W każ­dym ra­zie ja nie po­tra­fi­łem ich roz­róż­nić.

– Nie wie­rzę, Lu­ise! – rzu­ci­łem na chy­bił tra­fił. – Szcze­rze, ni­gdy bym nie po­my­ślał, że z cie­bie taka ostra im­pre­zo­wiczka. – Zwró­ciw­szy się do bar­mana, do­da­łem: – Może pan spo­koj­nie ro­bić mój dżin z to­ni­kiem. Ta pyza nie ma w ogóle za­pro­sze­nia.

Bar­man wy­szcze­rzył zęby, a po­liczki Lu­ise jesz­cze bar­dziej po­czer­wie­niały. Ofi­cjal­nie Lasse za­pro­sił na swoją osiem­nastkę pół setki go­ści, ale nie­ofi­cjal­nie było ich co naj­mniej dwa razy tyle i drin­ków wy­star­czyło naj­wy­żej do dzie­sią­tej. Na szczę­ście jego dziad­ko­wie wnie­śli swój wkład w przy­ję­cie w po­staci tego mo­bil­nego kok­tajl­baru, który wcze­snym wie­czo­rem zo­stał do­star­czony jako pre­zent nie­spo­dzianka. Włącz­nie z bar­ma­nem.

– Po pierw­sze, nie je­stem Lu­ise, tylko Ma­tilda, a po dru­gie, Ju­lie i ja zo­sta­ły­śmy jak naj­bar­dziej za­pro­szone. Przez Las­sego oso­bi­ście – oznaj­miła Lu­ise. A ra­czej Ma­tilda, jak się wła­śnie do­wie­dzia­łem. Tro­chę drżał jej głos, praw­do­po­dob­nie z wście­kło­ści. – Po­pro­szę ca­ipi­rinhę. – Pró­bo­wała się uśmiech­nąć do fa­ceta za ba­rem, ale wy­szło to do­syć po­nuro. Mnie na­to­miast tro­chę po­pra­wił się hu­mor. „Gra­nie na ner­wach okrop­nym Mar­ti­nom” to u mnie w ro­dzi­nie od lat swego ro­dzaju spor­towa kon­ku­ren­cja, w któ­rej cza­sami uczest­ni­czyła na­wet moja wręcz cho­ro­bli­wie kon­cy­lia­cyjna matka.

– Naj­pierw wbi­jasz nie­pro­szona na im­prezę, a te­raz jesz­cze al­ko­hol? – Po­krę­ci­łem z za­tro­ska­niem głową. – Mocno za­smu­casz dziś do­brego Pana Boga, droga Lu­ise.

– Je­stem Ma­tilda, ty kre­tyń­ski, aro­gancki... – Za­ci­snęła usta. Bar­man przy­stą­pił do mie­sza­nia drin­ków, od­no­si­łem jed­nak wra­że­nie, że wrzu­ca­jąc do szkla­nek pla­sterki li­monki i kostki lodu, przy­słu­chuje się nam z cie­ka­wo­ścią.

– Ojo­joj, i jesz­cze obe­lgi? – Ktoś na­sta­wił gło­śniej mu­zykę, mimo to wi­dzia­łem, że usły­szała, co po­wie­dzia­łem, po­nie­waż skrzy­dełka jej ty­powo mar­ti­now­skiego za­dar­tego nosa wy­dy­mały się ze zło­ści. – Kre­tyń­ski, aro­gancki – no, i co da­lej? Bo­isz się, że spo­tka cię wieczne po­tę­pie­nie, je­śli do­koń­czysz?

Po­pa­trzyła na mnie z wście­kło­ścią i po chwili prze­nio­sła spoj­rze­nie z mo­jej twa­rzy ni­żej, aż za­trzy­mała je na moim nad­garstku.

– Kre­tyń­ski, aro­gancki cu­kie­reczku – wy­ce­dziła z nie­kła­maną sa­tys­fak­cją w gło­sie.

Punkt dla niej. Bły­ska­wicz­nie przy­po­mnia­łem so­bie, po co tam przy­sze­dłem.

– Wła­ści­wie to je­stem plu­szacz­kiem – sko­ry­go­wa­łem. Tak przy­naj­mniej wid­niało na bran­so­letce, którą miała te­raz za­wią­zaną na nad­garstku Lilly. A po­nie­waż ona bez prze­rwy tak się do mnie zwra­cała, to mię­dzy in­nymi dla­tego chcia­łem z nią ze­rwać. Czego te­raz już nie mo­głem zro­bić, w każ­dym ra­zie nie na trzeźwo i nie czu­jąc się jak ostatni du­pek. Po­nie­waż – nie­spo­dzianka! – wła­śnie się oka­zało, że dzi­siaj mija sie­dem­dzie­siąt pięć dni od chwili, gdy cu­kie­re­czek i plu­sza­czek są ra­zem, co naj­wy­raź­niej skło­niło ją do po­da­ro­wa­nia mi bran­so­letki wła­snej pro­duk­cji i za­pew­nie­nia, że jesz­cze ni­gdy, prze­nigdy w ży­ciu nie była tak szczę­śliwa.

Bar­man pod­su­nął nam za­mó­wione drinki, ja zaś, po­sław­szy mu prze­pra­sza­jący uśmiech, wy­chy­li­łem od razu pierw­szy dżin z to­ni­kiem jak szklankę wody. Cu­kie­re­czek? Se­rio? Gdy­bym kie­dy­kol­wiek po­wie­dział coś ta­kiego, bez dwóch zdań za­słu­żył­bym za­równo na tę bran­so­letkę, jak i na ko­lejne sie­dem­dzie­siąt pięć dni z Lilly. Za karę. Dla­czego po­słu­cha­łem ro­dzi­ców i tuż przed im­prezą nie ze­rwa­łem z nią szybko i bez­bo­le­śnie przez ko­mórkę? Wtedy nie do­szłoby do wrę­cze­nia tej kre­tyń­skiej bran­so­letki.

To, że w ogóle by­łem na tyle głupi, żeby in­for­mo­wać ro­dzi­ców o swo­ich pla­nach, wy­ni­kało je­dy­nie z tego, iż Lilly w ciągu mi­nio­nych dwóch i pół mie­sięcy przy­pa­dła im do serca bar­dziej niż moje wcze­śniej­sze panny. Matka za­wsze uwa­żała, że to cu­dow­nie, kiedy w domu bywa dziew­czyna, i dla niej wła­ści­wie wszyst­kie moje sym­pa­tie były „cu­downe” i „za­chwy­ca­jące”, oj­ciec zaś, jak się oka­zało, ra­czej hoł­do­wał za­sa­dzie „przez żo­łą­dek do serca”. Ro­dzice Lilly byli bo­wiem wła­ści­cie­lami dwóch skle­pów de­li­ka­te­so­wych w mie­ście, z któ­rych ich córka, wpa­da­jąc do mnie, czę­sto coś przy­no­siła.

– Czyli ko­niec gra­ti­so­wego car­pac­cio ci­priani i ri­sotta z bo­ro­wi­kami z do­stawą do domu? – wy­krzyk­nął z prze­ra­że­niem mój oj­ciec, kiedy do­tarło do niego, co za­mie­rzam. – Ni­gdy wię­cej ma­ka­ro­ni­ków cy­na­mo­no­wych i pra­li­nek z sor­be­tem cy­try­no­wym? Qu­inn, tak prze­pysz­nej dziew­czyny już ni­gdy nie znaj­dziesz.

– Ależ oczy­wi­ście, że znaj­dzie, Al­ber­cie! – Mama zmie­rzyła go su­ro­wym spoj­rze­niem. – I może aku­rat jej ro­dzice będą mieli stu­dio fit­ness, w któ­rym mógł­byś zgu­bić swój brzuch dar­mo­zjada. – Pod­czas gdy oj­ciec z za­wsty­dze­niem zer­k­nął na ry­su­jący się wy­raź­nie pod ko­szulą bę­ben pie­cze­nia­rza, matka od­wró­ciła się do mnie i uśmiech­nęła się po­błaż­li­wie. – Słusz­nie ro­bisz, skar­bie. Idź za gło­sem serca. Ale mimo wszystko nie wy­pada zry­wać przez ko­mórkę. Ta­kie rze­czy na­leży za­ła­twiać oso­bi­ście.

– Ab­so­lut­nie! – po­twier­dził oj­ciec. – W prze­ciw­nym ra­zie dziew­czyny znie­na­wi­dzą cię na za­wsze! Trzeba być na tyle od­waż­nym, żeby spoj­rzeć im w oczy.

I te­raz mu­sia­łem wła­śnie to zro­bić, choćby dla­tego, żeby nie za­wieść wła­snych ro­dzi­ców. Od­sta­wi­łem pu­stą szklankę. Może by­łoby roz­sąd­nie, gdyby oprócz mnie także Lilly wy­chy­liła nieco pro­cen­tów przy mo­jej dru­giej pró­bie. Się­gną­łem więc jedną ręką po drugi dżin z to­ni­kiem, a wolną cap­ną­łem ca­ipi­rinhę, któ­rej Mar­ti­nówna prak­tycz­nie jesz­cze nie tknęła, po­nie­waż była zbyt za­jęta wy­ba­łu­sza­niem sze­roko otwar­tych oczu na mnie.

– Wiesz co, Lu­ise, chyba le­piej ja to we­zmę – po­wie­dzia­łem, pod­czas gdy ją nie­mal za­tkało z obu­rze­nia. – No wiesz, żad­nych moc­nych drin­ków dla nie­let­nich.

Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, za­czą­łem prze­py­chać się przez tłum z po­wro­tem do sa­lonu, jak naj­ostroż­niej uno­sząc szklanki nad głową.

– Mam na imię Ma­tilda, ty na­dęty... plu­szaczku! – krzyk­nęła za mną. – Sam nie masz jesz­cze osiem­nastki!

– Więc módl się za mnie, że­bym nie tra­fił do pie­kła! – od­krzyk­ną­łem ze śmie­chem przez ra­mię.

– O ile nie jest już za późno – za­uwa­żył ktoś iro­nicz­nie, na co za­trzy­ma­łem się za­sko­czony. Więk­szość go­ści zna­łem ze szkoły albo z par­ko­uru, ale dziew­czyny, która sta­nęła wprost przede mną, ni­gdy wcze­śniej nie spo­tka­łem. Bo gdy­bym ją kie­dy­kol­wiek wi­dział, na pewno bym ją za­pa­mię­tał. Miała krótko ob­cięte włosy ufar­bo­wane na ja­sno­nie­bie­ski ko­lor, w no­sie tkwił je­den mały srebrny kol­czyk, a drugi w brwi, była ubrana w su­per­ob­ci­słe czarne dżinsy i czarną bluzkę z głę­bo­kim de­kol­tem. Strój uzu­peł­niały cięż­kie sznu­ro­wane glany. Oczy to­nęły w czar­nym tu­szu. Bra­ko­wało tylko wi­siora na szyi w kształ­cie od­wró­co­nego krzyża lub wy­ta­tu­owa­nej gdzieś liczby 666 i ste­reo­typ byłby ide­al­nie do­peł­niony. Mimo to, a może wła­śnie dla­tego, była do­syć atrak­cyjna. Wy­dała mi się o kilka lat star­sza ode mnie, mo­gła już prze­kro­czyć dwu­dziestkę, ale to wra­że­nie wy­ni­kało być może z moc­nego ma­ki­jażu lub jej ude­rza­ją­cej pew­no­ści sie­bie. Gdy jej usta roz­chy­liły się w prze­lot­nym uśmie­chu, na wę­dzi­dełku wargi uka­zał się trzeci kol­czyk – ten był ozdo­biony lśnią­cym nie­bie­skim ka­mie­niem. Ale jej twarz za­raz po­now­nie spo­waż­niała, a głos przy­brał nie­mal pod­nio­sły ton: – Do­brze, że cię zna­la­złam, Qu­in­nie Jo­na­tha­nie Yuri Ale­xan­drze von Arens­burg.

– Okej – po­wie­dzia­łem prze­cią­gle. Skąd ona zna moje na­zwi­sko i wszyst­kie imiona? Na­wet ja nie opa­no­wa­łem ich bie­gle. Za­wsze lekko za­wsty­dzał mnie fakt, że matka tro­chę prze­sa­dziła z ich liczbą, dla­tego nie przy­wią­zy­wa­łem do nich naj­mniej­szej wagi. Se­kwen­cja „Qu­inn Jo­na­than Yuri Ale­xan­der von Arens­burg” – wy­po­wie­dziana po­woli i z na­masz­cze­niem, tak jak zro­biła to ona – za­brzmiała nie­mal groź­nie, ni­czym po­czą­tek ja­kiejś ma­gicz­nej for­muły.

– Mu­simy po­ga­dać.

– Tylko tak się głu­pio składa, że nie mam czasu – oznaj­mi­łem. „Mu­szę za­nieść te drinki mo­jej przy­szłej eks­dziew­czy­nie, a ty wy­da­jesz się odro­binę szajb­nięta”. Z dru­giej strony, by­łem cie­kawy. – Czy my się znamy?

– Je­stem Kim. – Znowu się uśmiech­nęła i znowu szybko spo­waż­niała. – To, co ci za­raz po­wiem o to­bie, w pierw­szej chwili może się wy­dać tro­chę nie­do­rzeczne. Do­piero nie­dawno się do­wie­dzie­li­śmy, że ist­nie­jesz.

– Aha. – Nie odro­binę, ale to­tal­nie po­rą­bana, po­pra­wi­łem się w du­chu, mimo to nie po­tra­fi­łem się zdo­być na to, żeby tak po pro­stu odejść. Ona była na­prawdę bar­dzo ładna.

Lu­stro­wała mnie prze­ni­kli­wie swo­imi piw­nymi oczami.

– To ważne. Bo skoro my cię zna­leź­li­śmy, to oni też mogą.

To już za­czy­nało być kom­plet­nie idio­tyczne.

– A oni są płat­nymi za­bój­cami mię­dzy­na­ro­do­wej szajki prze­stęp­czej i chcą zdo­być tajne plany, które w ze­szłym ty­go­dniu na ulicy ja­kiś agent wsu­nął mi nie­po­strze­że­nie do ple­caka? Ewen­tu­al­nie wy­słan­ni­kami z pla­nety Me­tis, z któ­rej, choć tego nie wiem, po­cho­dzę i którą tylko ja je­stem w sta­nie oca­lić, bo...

– Spo­tkajmy się za dzie­sięć mi­nut przed do­mem – we­szła mi bez­na­mięt­nie w słowo nie­bie­sko­włosa. – A Me­tis to nie jest żadna pla­neta, tylko je­den z księ­ży­ców Jo­wi­sza. – Po czym ob­ró­ciła się na pię­cie i ode­szła. Zba­ra­niały pa­trzy­łem, jak mija bar i znika w ko­ry­ta­rzu.

– Go­rąca la­ska! – po­wie­dział mój przy­ja­ciel Lasse, który na­gle wy­rósł tuż obok i z ta­kim roz­ma­chem oto­czył mnie ra­mie­niem, że roz­la­łem tro­chę ca­ipi­rinhy. – Stary, kto to był?

– Ty mi po­wiedz, czło­wieku! W końcu to twoja im­preza. Mia­łem na­dzieję, że to jedna z two­ich cu­dacz­nych ku­zy­nek albo ktoś taki. Ma na imię Kim.

– Nie, moja cu­daczna ku­zynka to ta przy oknie, która już od do­brej pół go­dziny wy­dłu­buje so­bie gumę do żu­cia z wło­sów. A Kim wi­dzia­łem pierw­szy raz w ży­ciu, słowo – za­pew­nił Lasse. – Praw­do­po­dob­nie przy­pro­wa­dził ją któ­ryś z par­ko­urow­ców.

– Chciała, że­bym za dzie­sięć mi­nut wy­szedł do niej przed dom, gdzie pew­nie za­par­ko­wała swój sta­tek ko­smiczny.

– Su­per! – Lasse po­trzą­snął mną z za­chwy­tem, po­wo­du­jąc, że jesz­cze wię­cej al­ko­holu wy­lało się na pod­łogę. – Stary, ty to masz bra­nie u dziew­czyn! To zna­czy, cał­ko­wi­cie to ro­zu­miem. Na ich miej­scu też bym na cie­bie le­ciał, po­waga. – Się­gnął po je­den z mo­ich drin­ków i po­cią­gnął so­lidny łyk. – No bo tylko spójrz na sie­bie. Cho­dzi o te kon­tra­sty. Atle­tyczne, wy­spor­to­wane ciało i słodka azja­tycka buźka dziecka, czarne jak smoła włosy i obłęd­nie nie­bie­skie oczy... – Urwał. – O rany, ga­dam jak za­bu­jana la­ska. Ale se­rio, bra­chu, ko­cham cię!

– Lasse, ileś ty już wy­pił? – Spoj­rza­łem na niego, marsz­cząc czoło. Na trzeźwo ni­gdy nie był taki wy­lewny. Ale okej, w końcu tylko raz koń­czy się osiem­na­ście lat. Rów­nież ja za­czy­na­łem po­woli czuć dzia­ła­nie dżinu z to­ni­kiem wy­pi­tego za moją eks. – Ja też cię ko­cham, ty­pie. A ta błę­kit­no­włosa wcale mnie nie pod­ry­wała, ona po pro­stu jest... to­tal­nie po­rą­bana.

– Mnie to by było kom­plet­nie wszystko jedno. – Po­cią­gnął jesz­cze je­den łyk ca­ipi­rinhy.

– Lasse, czy ty wła­ści­wie znasz moje pełne na­zwi­sko? – spy­ta­łem. – Ze wszyst­kimi imio­nami?

– Ja­sne. Qu­inn Jo­hann Mega Gen­gar Graf Koks von Arens­burg – ro­ze­śmiał się. – Albo coś w tym stylu. – Po­tem od­krył bran­so­letkę. – Cu­kie... O w mordę, co to jest? Od Lilly? Mu­sisz się tego po­zbyć przed spo­tka­niem z nie­bie­sko­włosą, bo to nie jest ani tro­chę sexy.

– To jest nie­zdej­mo­walne – stwier­dzi­łem po­nuro. – Lilly w peł­nej eu­fo­rii za­wią­zała mi ten rze­myk na po­trójny wę­zeł, który wy­trzyma nie tylko ko­lejne sie­dem­dzie­siąt pięć dni, ale co naj­mniej sie­dem­dzie­siąt pięć lat.

– Przy­da­łyby się no­życzki.

Moż­liwe. Ale je­śli prze­tnę bran­so­letkę, Lilly po­czuje się śmier­tel­nie zra­niona. Choć z dru­giej strony – jak z nią ze­rwę, to i tak śmier­tel­nie się ob­razi, a ja przy­naj­mniej od­zy­skam god­ność. A może Lilly, wi­dząc mnie bez bran­so­letki, bę­dzie do tego stop­nia do­tknięta, że zmieni front i to ona ze mną ze­rwie. Wtedy upiekł­bym, by tak rzec, dwie pie­cze­nie na jed­nym ogniu.

– W ła­zience na pię­trze w szu­fla­dzie pod umy­walką. – Lasse od­gadł moje my­śli. – Daj mi tę szklankę! Po­cze­kam tu na cie­bie. – Wziął mi z ręki dżin z to­ni­kiem i od razu tro­chę upił. – O rany, to chyba naj­lep­sza im­preza, jaka zda­rzyła mi się w ży­ciu. Trzeba tylko uwa­żać, żeby tym ra­zem nikt ni­czego nie wrzu­cił do akwa­rium taty.

No wła­śnie. Po szes­na­stych uro­dzi­nach Las­sego wy­da­li­śmy ma­ją­tek na kupno świe­żych ry­bek przed po­wro­tem jego ro­dzi­ców z urlopu. Żeby zna­leźć gru­bo­warga sy­jam­skiego, zbroj­nika lan­ce­to­wa­tego i tur­ku­sowo-zło­ci­stą pie­lę­gniczkę, mu­sie­li­śmy za­li­czyć wszyst­kie sklepy zoo­lo­giczne w mie­ście. Nie było to coś, co chciał­bym po­wtó­rzyć.

– Za­raz wrócę – za­pew­ni­łem, ani przez uła­mek se­kundy nie prze­czu­wa­jąc, że były to ostat­nie słowa, ja­kie na długi czas wy­po­wie­dzia­łem do mo­jego przy­ja­ciela.

Na pię­trze pa­no­wał spo­kój, na wszelki wy­pa­dek zaj­rza­łem do sy­pialni ro­dzi­ców, ale ich łóżko było nie­tknięte, na ra­zie im­preza od­by­wała się grzecz­nie na par­te­rze. Jak za­wsze w ostat­nich la­tach sta­rzy Las­sego po­je­chali na urlop i zo­sta­wili mu dom do dys­po­zy­cji pod wa­run­kiem, że gdy wrócą, za­staną go w ta­kim sta­nie, w ja­kim go opusz­czali. Przy czym po­dob­nie jak moi sta­rusz­ko­wie za mniej­sze nie­szczę­ście uzna­wali rysy na par­kie­cie niż smród pa­pie­ro­so­wego dymu wżarty w fi­ranki i dy­wany. Dla­tego pa­la­cze, dy­go­cząc z zimna, stali na ta­ra­sie, ale jak do­tąd nikt nie na­rze­kał.

No­życzki do pa­znokci, które zna­la­złem w ła­zience, nie były nie­stety prze­zna­czone dla osoby le­wo­ręcz­nej, a po­nie­waż Lilly za­wią­zała mi bran­so­letkę na pra­wym nad­garstku, tro­chę mi to za­jęło, za­nim w końcu prze­rżną­łem rze­myk. Nie­wiele bra­ko­wało, a wy­rzu­cił­bym go do ko­sza, w ostat­niej chwili jed­nak po­sta­no­wi­łem wci­snąć go do kie­szeni spodni, na wy­pa­dek gdyby Lilly chciała od­zy­skać bran­so­letkę dla swo­jego na­stęp­nego plu­szaczka. Oczy­wi­ście nie spie­szyło mi się spe­cjal­nie, żeby się tego do­wie­dzieć. Okno ła­zienki wy­cho­dziło na ulicę i na­gle ogar­nęła mnie cie­ka­wość, czy ta nie­bie­sko­włosa Kim rze­czy­wi­ście czeka przed do­mem. Nie by­łem jesz­cze zde­cy­do­wany, czy po­wi­nie­nem speł­nić jej prośbę, cho­ciaż z dru­giej strony chęt­nie bym się do­wie­dział, skąd ona – w prze­ci­wień­stwie do mego naj­lep­szego przy­ja­ciela – zna wszyst­kie moje liczne imiona i czego tak na­prawdę ode mnie chce. „Do­piero od nie­dawna wiemy, że ist­nie­jesz” – co to niby miało zna­czyć?

Prze­zor­nie zga­si­łem świa­tło i naj­ci­szej, jak po­tra­fi­łem, otwo­rzy­łem okno i wy­chy­li­łem się, żeby zaj­rzeć pod da­szek nad wej­ściem.

O tak, te dłu­gie nogi w cięż­kich czar­nych bu­tach zde­cy­do­wa­nie na­le­żały do niej. Naj­wy­raź­niej stała oparta ple­cami o ścianę obok drzwi. Była sama, stru­mień bez ustanku na­pły­wa­ją­cych go­ści już ustał. Ze swo­jego miej­sca nie mo­głem zo­ba­czyć jej miny, ale wi­dzia­łem, że nie­cier­pli­wie bębni pal­cami w okła­dzinę muru. Chyba rze­czy­wi­ście na mnie cze­kała.

No do­bra, w ta­kim ra­zie po­ga­dam z nią. Lilly mogę za­jąć się póź­niej.

W mo­men­cie gdy za­mie­rza­łem za­mknąć okno, żeby po­tem zejść na dół, z cie­nia rzu­ca­nego przez ro­śliny przed do­mem wy­ło­niła się ja­kaś po­stać i wy­ło­żoną ka­mie­niami ścieżką ru­szyła po­woli w kie­runku drzwi wej­ścio­wych. Za­cie­ka­wiony znów po­chy­li­łem się do przodu. Był to nie­wiel­kiego wzro­stu męż­czy­zna w płasz­czu i ka­pe­lu­szu, w ską­pym świe­tle nie po­tra­fi­łem osza­co­wać jego wieku. Po­nie­waż jed­nak tego ro­dzaju ka­pe­lusz wi­dy­wa­łem je­dy­nie u dziad­ków spa­ce­ru­ją­cych z jam­ni­kami szorst­ko­wło­symi, za­ło­ży­łem więc, że jest ra­czej star­szy. Naj­wy­raź­niej nie na­le­żał do uro­dzi­no­wych go­ści, tylko zna­lazł się tu­taj ze względu na tę Kim, która na­gle ode­rwała się od ściany.

– Co pan tu robi! – krzyk­nęła prze­ra­żona.

Męż­czy­zna się za­trzy­mał.

– Na­prawdę my­śla­łaś, że cię nie za­uwa­żymy? Na na­szym te­re­nie?! Trzeba przy­znać, że nie bra­kuje ci tu­petu! – Miał dziw­nie chra­pliwy głos i wcale nie mu­sia­łem sły­szeć re­ak­cji nie­bie­sko­wło­sej, żeby stwier­dzić, że nie jest to by­naj­mniej nie­szko­dliwy wła­ści­ciel jam­nika.

Zro­biła kilka kro­ków w bok, dzięki czemu te­raz wi­dzia­łem całą jej po­stać. Wy­glą­dała na wy­jąt­kowo spiętą.

Męż­czy­znę chyba ucie­szyła jej re­ak­cja.

– Tro­chę za późno, dzie­cinko – po­wie­dział, śmie­jąc się ci­cho. – Nam nikt tak ła­two nie umknie.

Kim ro­zej­rzała się do­okoła, jakby szu­kała drogi ucieczki. Albo ko­goś, kto by jej po­mógł.

Nar­ko­tyki. To pierw­sze, co przy­szło mi do głowy. Dziew­czyna jest di­lerką i sprze­da­wała to­war na te­re­nie kon­ku­ren­cji.

Nie­zna­jomy znowu ru­szył wol­nym kro­kiem.

– Za­raz wy­śpie­wasz mi wszystko, co mu­szę wie­dzieć. Kto jesz­cze jest w to za­mie­szany, jak do tego do­pro­wa­dzi­łaś i kto za tym stoi...

– Wo­la­ła­bym już umrzeć – od­parła ci­cho Kim.

Tym ra­zem męż­czy­zna ro­ze­śmiał się gło­śno, za­brzmiało to rów­nie chra­pli­wie i zło­wrogo, jak jego mowa.

– Taką prośbę za­wsze chęt­nie speł­niamy. I to za prze­wi­nie­nia mniej­sze od two­jego. Ale przed­tem jesz­cze tylko tro­chę po­roz­ma­wiamy. Przy czym nie wi­dzę prze­szkód, że­byś już za­częła umie­rać.

Dziew­czyna rap­tem zro­biła wy­krok w bok, jakby chciała prze­te­sto­wać pręd­kość jego re­ak­cji. Pstryk­nął pal­cami. Roz­le­gło się war­cze­nie, nie po­tra­fi­łem go do­kład­nie zlo­ka­li­zo­wać, ale gdy je usły­sza­łem, włosy sta­nęły mi na gło­wie. Czy to ten dzia­dek tak wark­nął? W każ­dym ra­zie ów upiorny od­głos spra­wił, że Kim znie­ru­cho­miała jak ra­żona prą­dem.

– Nic mi pan nie może zro­bić – wy­krztu­siła. – To wy­wo­ła­łoby za dużo ha­łasu. Poza tym... mam no­tatki, które w ra­zie mo­jej śmierci zo­staną upu­blicz­nione. Na­gra­nia wi­deo...

Na dziadku nie zro­biło to wra­że­nia.

– Czyżby? Co ty po­wiesz? – rzu­cił i się­gnął do kie­szeni płasz­cza.

Nie­wiele my­śląc, wspią­łem się na pa­ra­pet, ze­sko­czy­łem na da­szek nad wej­ściem i wy­ko­nu­jąc per­fek­cyjne czte­ro­punk­towe lą­do­wa­nie, se­kundę póź­niej zna­la­złem się na ścieżce mię­dzy nie­bie­sko­włosą a męż­czy­zną, tak jak setki razy ćwi­czy­łem wcze­śniej na par­ko­uro­wych tre­nin­gach. Do­piero kiedy się wy­pro­sto­wa­łem, do­tarło do mnie, co zro­bi­łem. Można po­wie­dzieć, że by­łem nie mniej oszo­ło­miony niż ta dwójka, ga­piąca się na mnie z nie­do­wie­rza­niem. Ale na za­sta­na­wia­nie się nie było już czasu.

– Spa­dajmy stąd! – Chwy­ci­łem dziew­czynę za rękę i po­cią­gną­łem za sobą. Po­nie­waż drzwi do domu były za­mknięte, a doj­ście do ulicy blo­ko­wał nie­zna­jomy, je­dyna droga ucieczki, jaka nam po­zo­sta­wała, to skok przez gę­sty ży­wo­płot od­dzie­la­jący fron­towy ogró­dek od reszty działki. Przy­jaź­ni­łem się z Las­sem od ma­łego, dla­tego zna­łem tu nie­mal każdy metr rów­nie do­brze jak u sie­bie w domu i wie­dzia­łem, w któ­rym miej­scu można prze­ci­snąć się mię­dzy zwar­tymi krze­wami. Naj­pierw prze­pchną­łem przez cia­sny prze­świt Kim, a po­tem przedar­łem się tuż za nią, nie oglą­da­jąc się do tyłu na męż­czy­znę i li­cząc na to, że jesz­cze nie do­szedł do sie­bie po moim nie­ocze­ki­wa­nym po­ja­wie­niu się. Je­śli uda nam się okrą­żyć dom od tyłu, mo­gli­by­śmy do­stać się na ta­ras, a z niego do środka, gdzie by­li­by­śmy bez­pieczni.

– Co to za typ? – wy­dy­sza­łem, pę­dząc przez ciem­ność ku smu­dze świa­tła pa­da­ją­cej na traw­nik z ogrodu zi­mo­wego.

– Jak można być ta­kim kre­ty­nem? – rzu­ciła nie­mal jed­no­cze­śnie.

Przy­znaję, to nie był spe­cjal­nie mą­dry po­mysł, żeby tak spon­ta­nicz­nie i bez ja­kie­go­kol­wiek planu wy­ska­ki­wać z okna. Te­raz zda­łem so­bie z tego sprawę. Pew­nie le­piej by było ci­snąć z góry w fa­ceta w ka­pe­lu­szu czymś cięż­kim, na przy­kład wagą ła­zien­kową. Albo krzyk­nąć jak naj­niż­szym gło­sem: Po­li­cja! Pro­szę po­woli pod­nieść ręce i od­wró­cić się twa­rzą do ściany. Ale tak czy owak to był miły gest z mo­jej strony. I do­syć bra­wu­rowy. Nie­wdzięczna dziu­nia.

– Nie ma za co – po­wie­dzia­łem.

– Ty nic nie ogar­niasz. Oni w żad­nym wy­padku nie mogą cię do­rwać.

– Mnie? – zdzi­wi­łem się. Ona na­prawdę wy­da­wała się co­raz bar­dziej za­bawna. O ile mi wia­domo, jak na ra­zie nikt nie gro­ził, że mnie za­bije. – Co tu się wła­ści­wie dzieje? To ja­kieś od­je­chane co­splay, tak?

Nie od­po­wie­działa, być może dla­tego, że ja­kieś dzie­sięć do pięt­na­stu me­trów od nas zza wę­gła domu wy­ło­niły się trzy po­sta­cie. Nie była to nie­stety żadna ob­ści­sku­jąca się para z uro­dzi­no­wej im­prezy, która ze­szła z ta­rasu, tylko fa­cet i ko­bieta, a mię­dzy nimi coś przy­po­mi­na­ją­cego gi­gan­tycz­nego psa.

– Ja pier­ni­czę! – szep­nęła Kim.

Ow­szem, w mordę jeża.

Ko­bieta wy­glą­dała ra­czej nie­szko­dli­wie, na­to­miast już sam cień jej part­nera zdra­dzał ko­goś znacz­nie młod­szego i bar­dziej mu­sku­lar­nego od dziadka w ka­pe­lu­szu; praw­dziwy pro­blem sta­no­wił jed­nak pies – się­gał męż­czyź­nie pra­wie do bio­der. Dało się sły­szeć gło­śne zia­ja­nie, mon­strum wy­ry­wało się w na­szą stronę, naj­wy­raź­niej po­wstrzy­my­wane je­dy­nie przez smycz.

Gdzieś za nami przez ży­wo­płot prze­dzie­rał się ka­pe­lusz­nik, co bar­dziej sły­sze­li­śmy, niż wi­dzie­li­śmy. Zna­leź­li­śmy się w pu­łapce.

Ogród z boku domu li­czył za­le­d­wie kilka me­trów sze­ro­ko­ści, a za nim wy­ra­stał dwu­me­trowy mur są­sia­dów, hoj­nych dziad­ków Las­sego. Oprócz kilku krza­ków po­rze­czek, kom­po­stow­ni­ków i sterty drewna na opał znaj­do­wał się na nim także skła­dzik na na­rzę­dzia. Mu­zyka i gwar im­prezy były le­dwo sły­szalne. Wo­ła­nie o po­moc nie miało sensu.

Ist­niało tylko jedno wyj­ście.

– Tędy – syk­ną­łem, po czym chwy­ci­łem nie­bie­sko­włosą za rękę, prze­ci­sną­łem się ra­zem z nią przez krzaki i ru­szy­łem pę­dem ku skła­dzi­kowi. – Dasz radę prze­sko­czyć przez ten mur?

Praw­do­po­do­bień­stwo, że ona też tre­nuje par­kour i bez pro­blemu po­kona dwa me­try, nie było zbyt duże, ale tro­chę uła­twi­łoby nam sy­tu­ację.

– Nie, nie dam! Mu­sisz ucie­kać beze mnie, sły­szysz? Oni nie mogą cię zła­pać.

Co ona, do cho­lery, do mnie ma? Nie­ważne, roz­gryzę to póź­niej. Wy­glą­dało na to, że nasi prze­śla­dowcy na ra­zie jesz­cze się przy­go­to­wy­wali, w każ­dym ra­zie nie było sły­chać ich kro­ków, tylko sam głos ka­pe­lusz­nika wy­da­ją­cego gdzieś zza krza­ków po­le­ce­nia.

– Z nią jest jesz­cze ja­kiś smar­kacz. Weź­cie ich oboje – wy­char­czał. – Ale dziew­czynę mu­szę mieć żywą. Spu­ście Si­rin!

A niech to szlag! Si­rin to pew­nie ten gi­gan­tyczny pies. A skoro za­leży im wy­łącz­nie na ży­wej dziew­czy­nie, to zna­czy, że smar­ka­cza, czyli mnie, mo­gła roz­szar­pać be­stia.

Mu­sie­li­śmy się po­spie­szyć. Kiedy Lasse był jesz­cze mały, jego dziad­ko­wie za­in­sta­lo­wali w mu­rze obok skła­dziku coś w ro­dzaju klapy dla kota, aby wnuk w każ­dej chwili mógł przejść do ich ogródka. W dzie­ciń­stwie bar­dzo czę­sto prze­ła­zi­łem ra­zem z nim przez tę dziurę i mia­łem na­dzieję, że przej­ście na­dal ist­nieje. Pod­czas gdy Kim fuk­nęła, że­bym nie zwra­cał na nią uwagi, tylko ucie­kał sam, przy­klęk­ną­łem, wy­ma­ca­łem uchwyt i unio­słem klapę.

– Ty pierw­sza!

Otwór był nie­duży, ale na szczę­ście nie­bie­sko­włosa była szczu­pła i zwinna. Ode­tchną­łem z ulgą, że nie tra­ciła czasu na dal­sze dys­ku­sje ze mną co do ko­lej­no­ści, tylko bły­ska­wicz­nie prze­ci­snęła się na brzu­chu. Cho­ciaż mimo wszystko nie omiesz­kała z prze­ję­ciem wy­szep­tać:

– Mu­simy się roz­dzie­lić, Qu­inn! Bie­gnij i za­trzy­maj się do­piero wtedy, gdy bę­dziesz bez­pieczny. Bez względu na to, co się wy­da­rzy, i bez względu na to, co usły­szysz, nie za­wra­caj, żeby mnie ra­to­wać. Obie­caj mi to!

– No do­bra, do­bra. – Nie dało się nie za­uwa­żyć, że to dla niej na­prawdę ważne, aby nie zo­stała ura­to­wana przeze mnie.

– Ve­na­to­res, ca­pite! – krzyk­nął chra­pliwy głos, gdy klapa wła­śnie za­mknęła się za nią. Ze­rwa­łem się na równe nogi. Czy po­ja­wili się ko­lejni ści­ga­jący o imio­nach Ve­na­to­res i Ca­pite? Roz­le­gło się krót­kie skam­le­nie, a ja ze stra­chu, że ta wielka be­stia za­raz wbije kły w moje stopy, gdy aku­rat będę się prze­ci­skał przez otwór, wzią­łem krótki roz­bieg, wcią­gną­łem się na mur i ze­sko­czy­łem do ogrodu dziad­ków. W samą porę. Bo kiedy wy­lą­do­wa­łem na ziemi, usły­sza­łem, jak pies z uja­da­niem przedarł się przez krzaki po­rze­czek i wpadł pro­sto na mu­ro­waną prze­szkodę. Cho­ciaż wy­glą­dał na ogrom­nego, taka ba­ry­kada była dla niego naj­wy­raź­niej nie do po­ko­na­nia. Je­śli zaś o mnie cho­dzi, wie­lo­mie­sięczne tre­ningi z Las­sem jed­nak się opła­ciły. Je­żeli tamci nie od­kryją za­raz klapy, mur tro­chę opóźni po­ścig.

Po dziew­czy­nie prze­padł wszelki ślad. Czy po­pę­dziła ku ulicy czy może w stronę są­sied­nich ogro­dów? Nie mia­łem po­ję­cia. I choć roz­dzie­le­nie się i zwa­bie­nie na­szych prze­śla­dow­ców w dwa różne kie­runki teo­re­tycz­nie mo­gło wy­da­wać się sprytne, chęt­nie jed­nak bym się do­wie­dział, o co, u dia­bła, w tym wszyst­kim cho­dzi.

Na chy­bił tra­fił skrę­ci­łem w lewo i obok ogro­do­wego oczka wod­nego prze­mkną­łem do ni­skiego ogro­dze­nia od­dzie­la­ją­cego działkę od po­sia­dło­ści są­siada z tyłu. Dom dziad­ków był w pełni oświe­tlony, ale oni sami spę­dzali wie­czór w ope­rze, o czym po­in­for­mo­wali, do­star­cza­jąc nie­spo­dziankę w po­staci baru. Świa­tło pa­liło się je­dy­nie dla od­stra­sze­nia ewen­tu­al­nych wła­my­wa­czy, mnie zaś po­ma­gało orien­to­wać się w ciem­no­ści. Po nie­bie­sko­wło­sej na­dal ani śladu. Mia­łem na­dzieję, że ja­koś so­bie po­ra­dziła. I że ma przy so­bie ko­mórkę, żeby we­zwać po­moc. Moja znaj­do­wała się jak zwy­kle w kie­szeni kurtki, a kurtka le­żała na łóżku w po­koju Las­sego. W kie­szeni spodni zna­la­złem je­dy­nie po­kwi­to­wa­nie otrzy­ma­nia mo­bil­nego kok­tajl­baru od dziad­ków, który ode­bra­łem za ich wnuka. Wy­jąt­kowo przy­datne.

Kiedy tuż przy so­śnie prze­ska­ki­wa­łem przez płot do na­stęp­nego ogrodu, usły­sza­łem szum brzmiący jak trze­pot skrzy­deł ptaka, gi­gan­tycz­nego ptaka, mó­wiąc pre­cy­zyj­nie. Sku­li­łem się od­ru­chowo, bo mia­łem po­czu­cie gra­ni­czące z pew­no­ścią, że lada se­kunda ude­rzy mnie ol­brzy­mie skrzy­dło. Ale gdy spoj­rza­łem w górę, nic nie zo­ba­czy­łem.

Praw­do­po­dob­nie na któ­rymś z po­bli­skich drzew sie­działa tylko spło­szona sowa. Mimo to nie mia­łem czasu, by się od­prę­żyć, po­nie­waż w tym sa­mym mo­men­cie usły­sza­łem za sobą gło­śne uja­da­nie, ni­jak nie­pa­su­jące do idyl­licz­nej at­mos­fery dom­ków jed­no­ro­dzin­nych, a ko­ja­rzące się ra­czej z kiep­skim hor­ro­rem. Ta psia be­stia ja­koś jed­nak po­ko­nała mur i dep­tała mi po pię­tach!

I na­gle za­da­łem so­bie py­ta­nie, czy to się dzieje na­prawdę? Czy na se­rio ści­gają mnie dziew­czyna o nie­bie­skich wło­sach, dzia­dek w ka­pe­lu­szu, gi­gan­tyczny pies i nie­wi­dzialny ptak? Co było w tam­tym dżi­nie z to­ni­kiem? Praw­do­po­dob­nie to wszystko za­raz się skoń­czy, gdy tylko włożę głowę pod zimną wodę.

Ale po­tem uja­da­nie prze­szło w wy­cie, które brzmiało tak prze­raź­li­wie, że nie po­zo­stało mi nic in­nego, jak pu­ścić się bie­giem da­lej. Póź­niej za­wsze będę mógł się śmiać z sa­mego sie­bie.

Da­łem dyla przez ja­sno oświe­tlony i na­szpi­ko­wany czuj­ni­kami ru­chu traw­nik i prze­sko­czy­łem przez płot my­śliw­ski do na­stęp­nego ogrodu. Tam od razu od­bi­łem w bok, wsze­dłem po drew­nia­nej kra­tow­nicy na dach ga­rażu, aby przez pod­jazd wy­biec na rów­no­le­głą ulicę, którą prze­cią­łem, po czym przez ko­lejny pod­jazd i ży­wo­płot do­sta­łem się do któ­re­goś z ko­lei ogrodu. „Za­trzy­maj się do­piero, kiedy bę­dziesz bez­pieczny” – po­wie­działa Kim. Świetna rada. Tylko gdzie to do­kład­nie mia­łoby być? Na­około same domy miesz­kalne, o tej po­rze ni­g­dzie nie działo się ab­so­lut­nie nic, można co naj­wy­żej na­tknąć się na do­stawcę pizzy albo sa­mot­nego jog­gera. Dzwo­nie­nie do któ­rych­kol­wiek drzwi nie miało naj­mniej­szego sensu, bo albo nikt mi nie otwo­rzy, albo za­trza­śnie mi je przed no­sem, a wtedy to po­tężne by­dlę wbije mi zęby w kark. Le­piej biec da­lej i za­cho­wać od­po­wiedni dy­stans od be­stii. Zwłasz­cza że czu­łem, jaki je­stem su­per­szybki, co w miarę prze­dzie­ra­nia się przez ko­lejne ogrody do­da­wało mi co­raz wię­cej pew­no­ści sie­bie. Par­kour po ciemku w nie­zna­nym te­re­nie to mało roz­sądny i ra­czej nie­bez­pieczny po­mysł, ale moje stopy jakby same znaj­do­wały wła­ściwe po­zy­cje do wy­skoku, a ciało było ide­al­nie sku­pione i na­pięte, gdy fru­ną­łem z jed­nego da­chu ga­rażu na drugi. Im dłu­żej bie­głem, tym wię­cej znaj­do­wa­łem w so­bie sił. Nie­moż­liwe, by kto­kol­wiek był w sta­nie za mną na­dą­żyć, a już na pewno ża­den dzia­dek w ka­pe­lu­szu. I ża­den pies na świe­cie nie po­trafi prze­sko­czyć przez ga­raż.

W kilku su­sach wspią­łem się na dąb czy też ja­kieś inne drzewo, któ­rego ko­rona wy­sta­wała po­nad na­stęp­nym wy­so­kim ogro­dze­niem. Przez mo­ment na­słu­chi­wa­łem w ciem­no­ści, czu­jąc, jak wzbiera we mnie fala dzi­kiego triumfu. Żad­nych kro­ków, żad­nych agre­syw­nych roz­ka­zów, żad­nego zwie­rzę­cego wy­cia. Zgu­bi­łem ich!

Pora wziąć głę­boki od­dech. Co­kol­wiek to miało być, było to­tal­nie sza­lone i nie­re­alne, jak scena z ja­kie­goś snu lub filmu. Je­dy­nie w fil­mie pa­dają zda­nia typu: „Mu­szę mieć ją żywą!” i „W żad­nym wy­padku nie mo­żesz do­stać się w ich ręce!”. I tylko w fil­mie da­wało się usły­szeć ta­kie od­głosy jak ten szum skrzy­deł, który rap­tem znów po­ja­wił się nade mną wraz z to­wa­rzy­szą­cym mu prze­ni­kli­wym, wy­so­kim krzy­kiem, który nie po­cho­dził chyba ani od czło­wieka, ani od zwie­rzę­cia i brzmiał jak zle­pek pi­sków i sy­ków. To tyle, je­śli cho­dzi o po­zby­cie się po­ścigu.

Rzu­ci­łem się w bok i za­czą­łem zsu­wać się po ga­łę­ziach w dół, aż w końcu mo­głem ze­sko­czyć na traw­nik. Po raz ko­lejny wy­lą­do­wa­łem w czy­imś ogro­dzie, tyle że te­raz stra­ci­łem już orien­ta­cję, przy ja­kiej je­stem ulicy, ale po­nie­waż ruch tu­taj był wy­raź­nie więk­szy, mu­sia­łem być bli­sko Ringu, gdzie znaj­do­wały się otwarte jesz­cze re­stau­ra­cje, te­atry, jeź­dziły tram­waje. Cho­dzili lu­dzie.

Tu­taj na­to­miast wszy­scy wy­da­wali się od dawna spać. Na­wet gdy roz­bły­sło kilka re­flek­to­rów uru­cho­mio­nych przez czuj­niki ru­chu, w domu i tak nikt się nie po­ru­szył. Po­now­nie roz­legł się ten dziwny od­głos, po­py­cha­jąc mnie w kie­runku ga­rażu, gdzie spo­dzie­wa­łem się na­tra­fić na otwarte drzwi od tyłu. Nie­stety, nie było mi dane to spraw­dzić. Bo za­nim do nich do­tar­łem, od­kry­łem na­gle w krza­kach wle­pione we mnie żółte śle­pia.

Nie! To nie­moż­liwe! A jed­nak – kiedy to coś zna­la­zło się w stożku świa­tła, zo­ba­czy­łem, że owo gi­gan­tyczne by­dlę to ża­den pies, tylko wilk, czarny, skoł­tu­niony i z groź­nie unie­sio­nymi fa­flami. Cze­kał na mnie.

Jego wy­szcze­rzone zęby były mon­stru­alne, po se­kundę trwa­ją­cym odrę­twie­niu moje ciało za­re­ago­wało au­to­ma­tycz­nie. Wsko­czy­łem na chy­bo­tliwy stos drewna obok ga­rażu, a z niego da­łem de­spe­rac­kiego susa na dach. Kiedy się ode­pchną­łem, parę po­lan po­tur­lało się na zie­mię. W domu na­dal nikt się nie ru­szał, a gdyby ktoś w tym mo­men­cie wyj­rzał przez okno, na pewno zo­ba­czyłby gi­gan­tycz­nego wilka ga­lo­pu­ją­cego przez traw­nik i pró­bu­ją­cego z dzi­kim war­cze­niem wsko­czyć na ścianę ga­rażu. Ale jak na złość nikt nie pa­trzył. Nikt nie spie­szył mi z po­mocą. Da­łem szczu­paka na dach ga­rażu są­sia­dów, z niego na wy­dłu­żony okap, po­tem tro­chę ni­żej na ko­mórkę na śmieci i znowu na ko­lejny ga­raż. W od­dali wi­dzia­łem ró­żowy neon sa­lonu fry­zjer­skiego miesz­czą­cego się u wy­lotu Ring­strasse. Jak w amoku pu­ści­łem się pę­dem w stronę „Czte­rech pór wło­sów”, za­mie­rza­jąc schro­nić się w ke­ba­bowni Gün­görs tuż obok sa­lonu i stam­tąd za­dzwo­nić na po­li­cję. Albo do zoo. Albo do ro­dzi­ców. „Tato, czy mógł­byś szybko po mnie przy­je­chać? Wilk i ptak ol­brzym chcą mnie po­żreć!”.

Zgiełk prze­jeż­dża­ją­cych sa­mo­cho­dów spra­wił, że ło­pot skrzy­deł usły­sza­łem do­piero, gdy zna­la­zły się tuż nade mną. Ogar­nięty pa­niką nie ze­sko­czy­łem pra­wi­dłowo i za­miast wy­lą­do­wać na ko­lej­nym da­chu, za­koń­czy­łem swój skok gdzieś w po­wie­trzu przed nim. Rynna, któ­rej się ucze­pi­łem, na­tych­miast wy­rwała się z za­ko­twi­czeń i z hu­kiem ru­nęła ra­zem ze mną na bruk. Jedną stopę prze­szył na­gły ból, ale nie zwra­ca­jąc na niego uwagi, bie­głem naj­szyb­ciej jak po­tra­fi­łem w kie­runku skrzy­żo­wa­nia. Ośle­piony świa­tłami ja­dą­cego z prze­ciwka auta, za­uwa­ży­łem wilka do­piero w chwili, gdy rzu­cił się na mnie z boku i ze­pchnął na jezd­nię. Ostat­nią rze­czą, jaką usły­sza­łem przed rąb­nię­ciem o as­falt, był pisk ha­mul­ców idący w za­wody z od­gło­sami wy­da­wa­nymi przez skrzy­dla­tego stwora. A moja ostat­nia myśl była taka, że może te­raz w końcu ostatni nie­śpiący miesz­kańcy tej ulicy zro­zu­mieją, że ten ha­łas nie po­cho­dzi z ich te­le­wi­zora. Ale dla mnie było już za późno.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki