Niewidzialny - Bogusz Dawidowicz - ebook + audiobook

Niewidzialny ebook i audiobook

Dawidowicz Bogusz

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wszyscy lubimy kibicować bohaterom poszkodowanym przez los. Niechcianym, wyszydzanym, naznaczonym przez defekty natury fizycznej. Lubimy obserwować ich wewnętrzne i zewnętrzne metamorfozy. Pragniemy, żeby przezwyciężyli piętrzące się przed nimi problemy i osiągnęli upragniony cel. Widzimy w nich cząstkę siebie, wycinek swojej własnej walki ze światem.

Ale wyobraźmy sobie, że przechodzący wielką przemianę bohater – którego mamy wspierać – jest jednostką głęboko zaburzoną. Nie jest sympatycznym poczciwcem pokroju Rocky’ego Balboa, czy też Daniela Larusso. Jest kimś, kto po trosze przywodzi na myśl F. Dolarhyde’a – jednego z protagonistów powieści „Czerwony smok” T. Harrisa, twórcy Hannibala Lectera. Albo nieco bardziej swojską wersję Patricka Batemana, antybohatera „American Psycho” B. E. Ellisa z domieszką Edwarda Kempera i Tony’ego Soprano. Kimś w pewnym stopniu podobnym do wcześniej wymienionych, ale też zupełnie innym, bo i wychowanym na innym kontynencie, innym kraju, innym świecie.

Kimś, kto wzorce zachowania zaczerpnął wprost z filmów z kaset VHS i wciąż żyje tym dziecięcym eskapizmem. Ktoś, komu nigdy nie dane było w pełni emocjonalnie dojrzeć. I nie można go za to do końca obwiniać.

Czy będziemy w stanie wybaczyć mu przemoc, kłamstwa, manipulacje i kradzież tożsamości tylko dlatego, że dzieciństwo doświadczyło go tak mocno? Czy szaleńcza miłość będzie jakimkolwiek usprawiedliwieniem najcięższej ze zbrodni? A z drugiej strony czy da się trzymać kciuki za organa ścigania w sytuacji, gdy ich przedstawiciele są niemal równie odpychający co ścigany?

A może równie zły – co nasz (anty)bohater – jest cały świat? Czy zwykły człowiek jest w stanie uciec przed wpływem wielkiej polityki? Ustrzec się przed spiralą nienawiści i nieporozumień nakręcanych przez polityków, media, różne grupy etniczne oraz religijne? A jeżeli nie da się przed tym uciec, to może da się to wykorzystać do własnych celów?

Niewidzialny” to thriller psychologiczny z elementami romansu, kryminału i powieści political fiction. W samej powieści znajdziesz jeszcze więcej trudnych pytań. Ale możemy obiecać, że dostarczy też sporo całkiem satysfakcjonujących odpowiedzi.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 40 min

Lektor: Tomasz Ignaczak

Oceny
3,9 (30 ocen)
10
9
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kobra444

Nie oderwiesz się od lektury

całkiem niezła natomiast błędy ortograficzne typu oni" karzą" zamiast każą są żałosne
00
L3IN4D

Nie oderwiesz się od lektury

świetny debiut!
00
lena2588

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, bardzo polecam!
00

Popularność




© Copyright by Bogusz Dawidowicz & e–bookowo

Zdjęcie na okładce: unsplash.com/@bermixstudio

Korekta: e-bookowo

ISBN: 978-83-8166-209-3

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2021

Konwersja

Prolog

Spoglądał na nią. Na jej piękne, martwe ciało. Wodził pełnym zachwytu wzrokiem po tym boskim dziele. Kreacji prawie idealnej. Prawie, bo już bez tej iskry, która by ją rozświetliła i stworzyła obraz godny perfekcji.

Jeszcze niedawno była taka pełna życia, pełna gniewu. Pełna wściekłości na niego. Całą tą swoją cudowną witalność skierowała przeciwko niemu. Z furią wyładowała na nim lata swoich frustracji i niepowodzeń. Lata błędnych decyzji oraz pochopnych wyborów.

Bo czymże on sam mógłby tu zawinić? Czym oprócz miłości? Czy na tym cholernym świecie ktoś docenia ludzkie starania?! Ogrom pracy, jaki trzeba włożyć w skomplikowane relacje międzyludzkie? W te wszystkie niuanse, te drobne gesty, na które zdobywamy się tylko po to, by zrobić przyjemność drugiej osobie? Jak widać nie. Zanim zgasła, jej delikatne lico wykrzywiał brzydki grymas gniewu. Teraz wydawała się taka spokojna. Jego śpiąca królewna. Delikatnie tulił ją w swoich ramionach. Pociągłymi, powolnymi ruchami głaskał jej puszyste włosy. Wiedział, że już się nie obudzi, ale nie dbał o to. Po prostu pragnął cieszyć się chwilą. Tą niezwykłą intymnością. Nikt mu nie odbierze tych wspomnień. Już na zawsze zapamięta ten widok, to uczucie, ten zapach. Była jego. Tu i teraz. Choć przez ten jeden, krótki moment.

Część I

„Ci, którzy nie są świadomi, że kroczą w ciemnościach, nigdy nie będą poszukiwać światła”.

Bruce Lee

Rozdział 1

Rok 2017

Na ekranie 34-calowego panoramicznego monitora Samsunga pyszniła się twarz przystojnego blondyna. Mocna szczęka, krótko przystrzyżone włosy i niebieskie oczy. Typ urody kojarzący się z Anglosasem lub Skandynawem. Ubrany był w dopasowane, błękitne polo od Ralpha Laurena. Ręce skrzyżował na piersiach tak, by jeszcze bardziej uwypuklić dorodne bicepsy opięte koszulką.

„Piękne mam to zdjęcie profilowe” – pomyślał mężczyzna siedzący przed komputerem na krześle biurowym wymodelowanym w specjalnie podpórki pod kręgosłup. Palcami lewej ręki nerwowo bębnił w podłokietnik siedziska, zaś drugą dłonią trzymał bezprzewodową myszkę. Nie przestając stukać palcami lewej dłoni, wprawił w ruch swoją prawicę – nieznacznie przesunął myszkę po ukosie w górę i nacisnął jej podstawowy przycisk. Otworzył tym samym galerię ze wszystkimi fotografiami, jakie zawierało jego konto na portalu randkowym. Wszędzie ten sam blondyn. To na nartach w kombinezonie oraz goglach w jakiejś austriackiej czy szwajcarskiej miejscowości, to w Londynie w jesienniej kurtce, opatulony szalikiem z Big Benem w tle, to w samych kąpielówkach, na jakiejś rajskiej plaży z drinkiem w dłoni. Scenerie różne, odzienie też, ale wszędzie ten sam ujmujący śnieżnobiały uśmiech z dwoma rzędami równych zębów. Blondyn mógłby uchodzić za dziecko Roberta Redforda i Sharon Stone, gdyby tylko tych dwoje się o takowe w przeszłości postarało. Ale nim nie był. Pod awatarem jego zdjęcia głównego widniało imię „Tomek”. Tym samym imieniem mógł się poszczycić mężczyzna, który nagle odchylił się na oparciu fotela. Złożywszy spocone ręce na udach, wpatrywał się w swoje wirtualne alter ego. Imiona się zgadzały, wygląd… już niekoniecznie.

Mężczyzna znajdujący się przed monitorem „pożyczył” zdjęcia od szwedzkiego trenera personalnego z należącego do niego konta na Facebooku. Znalazł je po mozolnym, wielogodzinnym przeglądaniu przypadkowych profili. Zewnętrzna powierzchowność Nordyka idealnie wpasowała się w jego potrzeby. Swoich fotografii nie mógł użyć, nie pomogłoby mu one zrealizować opracowanego planu. Na własnym, tym razem jawnym, koncie na portalu Marka Zuckerberga nie posiadał ani jednej. Tomek z reala nie prezentował się jak hollywoodzki gwiazdor. Przy ponad 195 centymetrach wzrostu ważył około 139 kilo. W jego sylwetce próżno było szukać zarysu mięśni. Obfity brzuch wyraźnie odznaczał się pod wyświechtanym sweterkiem, optycznie jeszcze pomniejszając, i tak już zapadniętą, klatkę piersiową. Czerwony, bulwiasty nos dominował na okrągłej, ospowatej twarzy, sprawiając, że małe, głęboko osadzone, brązowe oczka wizualnie zmniejszały się do rozmiarów główek od szpilki, a wąskie usta do pojedynczej kreski. Mimo zaledwie 37 lat intensywnie tracił włosy – łysina powoli dochodziła do czubka głowy. Żałosne resztki ciemnej czupryny, ostałe głównie na skroniach, kontrastowały z upiorną bladością czaszki, tworząc godną pożałowania całość.

Tomek stanowił swoisty ewenement – pomimo imponującej postury miał też na tyle nieatrakcyjną fizys, że dla większości populacji uchodził wręcz za niewidzialnego. Zwłaszcza dla płci przeciwnej. Jego miałkość piętnem naznaczył sam los już w momencie, gdy pojawił się na świecie. W akcie urodzenia w rubryce nazwisko widniało bowiem: „Kowalski”.

– Przynajmniej jestem od niego wyższy – powiedział do siebie na głos Tomek, a na jego twarzy zagościł tryumfalny uśmieszek. I to była prawda – na profilu randkowym pomniejszył się do 183 centymetrów. Wydało mu się to idealne, bo w lubianych przez niego powieściach Iana Fleminga właśnie tyle mierzył najsłynniejszy agent jej Królewskiej Mości, tj. James Bond. Tomek zwiększał też tym swój komfort psychiczny związany z całą tą mistyfikacją – zwyczajnie na jednym polu sobie odjął, żeby dodać na innych. W swoim mniemaniu stosował względnie uprawnioną kompensację. Wmawiał to sobie każdego dnia.

Z błogiego otępienia wyrwał go dźwięk nadchodzącej wiadomości – przy widocznej na ekranie ikonce z listem zaczęła migać cyfra jeden. Blondyn otrzymał kolejną w tym dniu korespondencję.

– No, nareszcie odpisała! – wydał z siebie przytłumiony okrzyk i wyszczerzył z radości swoje żółtawe, domagające się aparatu korekcyjnego, zęby. – Zaraz zabieramy się za lekturę – dodał i celem wprowadzenia się w odpowiedni nastrój, włączył bojowy w wymowie utwór „We fight for love”1 kapeli The Power Station. Z głośników komputera zaczęło wydobywać się głośne dudnienie lat 80.:

I will protect you

Nothing can hurt you2.

– Najpierw jednak małe co nieco – mruknął Kowalski. Z widocznym trudem podźwignął się z siedziska i skierował kroki ku znajdującej się w kuchni lodówce. Muzyka wciąż grała w najlepsze:

I am a mountain

Surrounded by your love

You are a mountain that dreams are made of3.

Rozdział 2

Pochmurne późnojesienne popołudnie nie nastrajało optymistycznie do życia. Wszechobecna szarzyzna, plucha i szkielety nagich drzew zachęcały raczej do tego, żeby zamknąć oczy i otworzyć je dopiero wtedy, gdy wszystko znów się zazieleni, a ciepły wiosenny wiatr przyjemnie owieje twarz.

„Tylko dziś i jutro. I koniec na ten tydzień” – pocieszał się w myślach Tomek. – „Przetrwam to jak zawsze. Jest końcówka listopada, przeżyłem już prawie pierwsze trzy miesiące, wakacje przyjdą, zanim się obejrzę”. – Westchnąwszy, poprawił ramiączko plecaka, który niósł na prawym ramieniu. Szedł piechotą, do szkoły miał zaledwie 10 minut drogi wolnym marszem. Mieszkał w spokojnej dzielnicy będącej jeszcze kilkadziesiąt lat temu osobnym miasteczkiem, zaś obecnie dzielnicą kilkusettysięcznej metropolii. Zawsze mijał to samo zapuszczone boisko do koszykówki, zielony skwer oraz lokalne centrum osiedla – ciąg budynków ze sklepami i zakładami usługowymi na dole oraz mieszkaniami na górze. Ostatnie ćwierćwiecze nie przyniosło wielkich zmian. Ot, lokalny kupiec sprzedający artykuły spożywczo-przemysłowe musiał ustąpić miejsca sieciówce; bar z hamburgerami został zagospodarowany przez Turka i jego kebab; salon gier wideo zmienił się w parabank oferujący szybkie pożyczki, a wypożyczalnia DVD w punkt z jednorękimi bandytami o dumnej nazwie Casino Jack. Nowe szyldy, lecz te same podniszczone budynki, krzywe chodniki i fetor psich odchodów unoszący się z trawników w ciepłe dni.

Najlepiej zdawał się prosperować wspominany Turek, choć ostatnie miesiące niewątpliwie nie były dla niego łatwe – ze dwa razy ciśnięto mu kamieniem w szyby, ktoś na drzwiach napisał „brudas”, a według pogłosek ponoć wrzucono mu nawet świński łeb do baru. Tak przynajmniej głosiły „miejskie legendy” szeptane z ucha do ucha, a także rozpowszechniane anonimowo na lokalnych forach internetowych. Z kolei marnej imitacji kasyna nikt nie atakował – ani klienci, ani chuligani. Po prostu trwało w czasie i przestrzeni, licząc na okazjonalnie pojawiających się w niej pijaczków lub podrzędnych hazardzistów.

Przed Casino Jackiem stał niekiedy nadzorca tego przybytku: żylasty, permanentnie niedogolony facet po pięćdziesiątce z wiecznym petem w kąciku ust. Wychodził przed lokal – uprzednio otwierając drzwi na oścież i blokując je w tejże pozycji – i palił kilka papierosów jeden po drugim. Patrzył się przy tym na przechodniów wzrokiem, który Tomkowi kojarzył się z mieszaniną pogardy oraz oskarżenia. Inna osoba odebrałaby to zapewne jak stępiałe spojrzenie zmęczonego życiem człowieka, ale nie Kowalski. Również tym razem dostrzegł w oddali mężczyznę. Nie chciał spotkać jego kpiących oczu, nie chciał poczuć dobywającego się z salonu gier nieprzyjemnego, trudnego do opisania zapachu. Włożył kaptur swojego wyświechtanego polaru na głowę, zapiął założoną na bluzę puchową kamizelkę. Zgarbił się jeszcze bardziej niż zwykle – tak, że widział przed sobą głównie workowate bojówki i vansy służące mu wiernie od niemal dekady. Po przybraniu takiej pozycji gotów był przejść na drugą stronę ulicy. W ten sposób unikał nie tylko mężczyzny z kasyna, ale też dawnych znajomych z podstawówki i liceum. Klasy, do których uczęszczał, uważał za zbieraniny przypadkowych osób zmuszonych przez zewnętrzne okoliczności do współżycia. Nieformalnie podzielone na podgrupy, w których były jednostki czerpiące przyjemność z dręczenia go. Po latach wielu z niegdysiejszych gnębicieli machało do niego z daleka, chcąc zagadać, jak gdyby nigdy nic. Przed interakcją z tymi ludźmi chronił go kaptur w zimne i czapka bejsbolowa – z napisem „Marvel” bądź „Star Wars” – w ciepłe dni; słuchawki w uszach i odpowiednia postawa ciała. Pomagało mu to ignorować niepożądane jednostki bez czynienia wyraźnego afrontu.

Po przejściu na przeciwległy chodnik Tomek spojrzał na zegarek i zaklął w duchu: – „Cholera, muszę się streszczać, bo znowu się spóźnię”. – Prędko minąwszy wybudowany kilka lat wstecz orlik, stanął przed wejściem do niepublicznego liceum imienia Bolesława Prusa. Czekało go spotkanie z leserami lub jednostkami o IQ poniżej średniej. Z dzieciarami, które los obdarzył przywilejem posiadania dobrze sytuowanych rodziców skłonnych płacić kilkaset złotych miesięcznie za to, by ich latorośle zdobyły średnie wykształcenie. By można je było potem przepchać przez jakieś marne studia na równie marnej, prywatnej uczelni.

Zamknął na moment oczy, jego ręce mimowolnie poczęły drżeć, więc zacisnął je z całej siły w pięści, aż jego kłykcie pobielały. Głęboko westchnąwszy, ruszył do środka budynku.

***

– I dlatego też arkusz kalkulacyjny… – Tomek urwał w połowie zdania i sięgnął po kubek z herbatą stojącą na biurku. Nie widział sensu w kontynuowaniu rozpoczętego wywodu. Miał przed sobą połowę klasy 2C. Największe tumany z tej i tak podrzędnej szkoły. Gówniarze nawet nie zauważyli, że przestał gadać. Nigdy nie zwracali na niego większej uwagi. W ogóle nie interesowali się włączonym na ekranach ich komputerów Excelem. W tej chwili przekrzykiwali się jeden przez drugiego albo pokazywali sobie jakieś bzdety na wyświetlaczach smartfonów. Dla nich był tylko facetem od informatyki, „grubasem” lub „tłuściochem”, jak go pokątnie nazywali. Uczniowie wespół z rodzicami poważali nauczany przez niego przedmiot na równi z muzyką czy plastyką. Również nauczyciele matematyki, fizyki czy polskiego potrafili patrzeć na niego z góry. Tomek uważał ich za ignorantów nierozumiejących dzisiejszych czasów. Miał ich wszystkich równie głęboko w dupie, jak i oni jego. Potrzebował części etatu, by mieć ubezpieczenie. Prawdziwą kasę zdobywał z różnych zleceń. Wcześniej pracował w korporacji i – gdyby nie drobny incydent – zapewne parałby się tym dalej. Ale było, minęło. Rodzice wraz z terapeutką uważali, że nauczanie w szkole może okazać się dla niego dobrą kuracją. Tomek z kolei uważał to za zwykłe pierdolenie, ale poddał się temu dla świętego spokoju. Tak, jak teraz poddawał się tyranii tej bezmózgiej hołoty, która dokazywała przed jego oczami. Nachylił się po swój – rzucony pod biurko – plecak, wyjął z niego nowy numer CD-Action i pogrążył się w czytaniu, oczekując na zbawienny dzwonek na przerwę.

Rozdział 3

– Pompa jest? Jest! – Mareczek obnażony od pasa w górę prężył się przed lustrem w łazience. Napinał każdy mięsień tułowia oraz rąk, podziwiając efekt tysięcy godzin spędzonych na siłowni i salach gimnastycznych. Wyrzeczeń, wspartych ciężką pracą z żelastwem. Zabiegów okupionych hektolitrami potu, które upodobniły go do greckich herosów. Albo do Jean-Claude Van Damme’a, będącego jego idolem od wczesnego dzieciństwa. Marek w wieku 10 lat pierwszy raz obejrzał jeden z sensacyjnych produktów sławnego Belga. Od tamtej pory katował na kasetach VHS takie tytuły jak „Krwawy sport” czy „Kickboxer”. Każdy z tych filmów obejrzał po kilkadziesiąt razy na ogromnym kineskopowym telewizorze swoich rodziców. Teraz, po 25 latach, wyglądał równie dobrze, jak Van Damme w szczycie formy i tak jak on mógł pochwalić się czarnym pasem w karate.

– Żyć nie umierać, panie Rafalski, wyglądasz naprawdę dobrze – mruczał z zadowoleniem Marek. Lubił patrzeć na swoje ciało, irytowała go tylko para osadzająca się na szybie, nie pozwalająca w pełni docenić doskonałości, jaką w swoim mniemaniu osiągnął. Kilka minut temu wziął prysznic, wytarł się, założył slipy i nie mógł się powstrzymać, musiał się napatrzeć. Czasem podczas tych seansów dostawał erekcji, choć w niepełnym wymiarze. Pokaz kulturystyczny przeciągnąłby się nawet do kwadransa, gdyby tylko jego jedyny uczestnik nie umówił się na odbiór notebooka. Marek lubił seks kamerki, filmy porno, a także wszystko inne, co było związane z erotyką. Ściągać z sieci lub oglądać online. Z kolei ktoś inny musiał potem czyścić mu komputer z nagromadzonych na nim wirusów czy też programów szpiegujących.

Mareczek opuściwszy swoje eleganckie sześćdziesięciometrowe mieszkanie usytuowane w czteropoziomowym budynku, wsiadł do zaparkowanego nieopodal audi A6. Odpalił silnik i powoli przejechał autem pod szlabanem odgradzającym jego strzeżone osiedle od reszty społeczeństwa. Po niespełna 12 minutach przebijania się przez korki w godzinach szczytu, wjechał do szarego PRL-owskiego osiedla z wielkiej płyty. Marek przejawiał silną awersję do blokowisk. Nie cierpiał tego całego brudu i zapachu. Zawsze śmierdziało mu tam gołąbkami albo innym kapuśniakiem. Zapuszczał się w takie rejony tylko wtedy, gdy należało coś załatwić lub gdy jakaś panienka zaciągnęła go tam na noc. Wychowany w przestronnej willi dopiero na 30 urodziny przeprowadził się do obecnego gniazdka, które zasponsorowali hojni rodzice.

Sprężystym krokiem zbliżał do klatki schodowej Tomka. Ten jednak zamiast siedzieć jak zwykle przy swoim komputerze, stał przed blokiem w charakterystycznej dla niego postawie – lekko zgarbiony z pochyloną głową. Marek już z daleka spostrzegł jego świecącą się łysinę. Obok Kowalskiego energicznie gestykulował niewysoki cherlawy typ w zaawansowanym średnim wieku. Marek podszedłszy do nich, bez słowa łypnął okiem w stronę rozmówcy Tomka.

– No, to tak jak ustaliliśmy, panie Tomek. – Mężczyzna protekcjonalnie poklepał Kowalskiego po ramieniu. – A teraz to ja muszę lecieć po fajki. – Pośpiesznie oddalił się, nie zaszczyciwszy Rafalskiego ani jednym słowem.

– Do widzenia, panie Staszku. – Tomek wzdrygnął się, przeszył go nieprzyjemny dreszcz. Wciąż czuł dłoń mężczyzny na swoim ciele. Czuł ją jeszcze wiele sekund po tym, kiedy już została zabrana. Jakby wytworzyła jakąś tajemniczą energię. Jakieś nieprzyjemne ciepło rozlewające się po całym barku. Kowalski nie lubił, gdy dotykali go obcy. Właściwie to nie lubił, gdy ktokolwiek go dotykał. Na każdy fizyczny kontakt musiał się odpowiednio psychicznie nastawić. Nagłe, wyrażające poufałość gesty go paraliżowały.

– Dlaczego ten parch zawracał ci tyłek? – W tenże wyszukany sposób Marek zagaił Tomka.

– Kolejna sąsiedzka inicjatywa, szkoda gadać…

– Znowu chciał pożyczyć pięć dych? – spytał sucho Marek.

– Nie. – Kowalski groźnie zmarszczył brwi. – Już mu raz dobitnie zakomunikowałem, że nie będę mu pożyczał na używki. Zrozumiał.

– Powiedzmy, że ci wierzę. Czyli co? Chciał wznowić ten poroniony pomysł z osiedlowymi patrolami porządkowymi?

– Też nie – odpowiedział cierpliwie Tomek. – Nie ma co się nakręcać…

– No to pewnie inna bzdura. Przynajmniej nazwisko do niego pasuje. Grzybowski… Tak, to kwintesencja jego osobowości – zakpił Marek. – Dlaczego ty jesteś taki spolegliwy w stosunku do niego? Durnemu eks-klawiszowi chce się rządzić, a ty mu się dajesz?

– Dajmy już temu spokój. Nie mówmy o tym tutaj. – Tomek machnął z rezygnacją ręką. – Chodźmy lepiej do środka.

Mieszkanie Tomka składało się z dwóch pokojów – niewielkiej sypialni i pokoju gościnnego – łazienki, toalety oraz kuchni. W tym pierwszym znajdowało się łóżko, duża szafa na ubrania, szafka nocna, kredens na bieliznę, a także parę innych drobiazgów – wszystko to kupił za bezcen w internetowym outlecie meblowym. Nic do siebie nie pasowało, ale było tanie, bo pochodziło z końcówek serii bądź posiadało drobne felery fabryczne.

W sypialni – pomimo trudności ze snem – starał się przebywać jak najmniej. To w salonie toczyło się jego życie. Większość jego wyposażenia pamiętała jednak późnego Gierka. Z brązowym stołem i krzesłami z czerwonego obicia oraz ciężkimi komodami na czele. Na tym tle nowoczesnością wyróżniało się właściwie jedynie półokrągłe biurko, fotel, wielofunkcyjna drukarka laserowa oraz horrendalnie drogi komputer stacjonarny z szerokim głównym monitorem i ustawionymi po bokach dwoma kolejnymi już o zdecydowanie mniejszych gabarytach. Tomek nie posiadał nawet telewizora. Lata temu, tuż po śmierci babci, wprowadziwszy się tutaj, wyrzucił jej wysłużonego kineskopowego Sharpa z początku lat 90. Na jego miejsce nie kupił nic nowego. Nie lubił telewizji. Filmy i seriale oglądał na komputerze. Nie licząc telewizora, od razu pozbył się tylko jednej rzeczy – dużego lustra z przedpokoju. W całym mieszkaniu było tylko jedno małe lusterko w łazience, widoczne dopiero po otworzeniu drewnianej szafeczki na przybory toaletowe.

Gospodarz tego skansenu siedział na jednym z rozklekotanych salonowych krzeseł z ręką położoną na zamkniętym laptopie. Z przejęciem perorował, pouczając Marka odnośnie bezpiecznego korzystania z komputera. Mężczyzna siedział naprzeciwko wyraźnie znużony, z lekko przymkniętymi powiekami. Znał to wszystko na pamięć. W końcu przerwał tę tyradę:

– Przecież wiesz, że nie wytrzymam. Jak mnie przyciśnie, to wlezę na te seks pokazy, na które zabraniałeś wchodzić. Wbiję się na te strony, na które nie należy i ściągnę to, czego nie powinienem…

– No wiem, wiem. – Pokiwał głową z zadumą Tomek. – To zabieraj sprzęt i tyle – stwierdził lakonicznie i wstając od stołu, podał laptop Markowi. Ten również się podniósł i z wdzięczności wyszczerzył się zawadiacko. Tomek odpowiedział na to ostrożnym uśmiechem, dbając o to, by nieopatrznie nie pokazywać swoich zębów – zdawał sobie sprawę z ich stanu.

Pokusić się o określenie ich mianem dobrych kolegów nie byłoby nadużyciem, mimo iż na pierwszy rzut oka wydawali się bardzo niedobraną parą. Dysponując jednak większą ilością danych na temat tej relacji, doszłoby się do wniosku, że wzajemnie doskonale się uzupełniali. Mareczek był totalnym technologicznym ignorantem, z byle pierdołą – drobną usterką lub niemożnością skonfigurowania komputera, telefonu czy tabletu z GPS-em – leciał do Tomka. Kowalski mógłby nauczyć Rafalskiego robienia części z tych rzeczy we własnym zakresie – nawet on by to pojął – ale wolał uzależnić go od siebie. Chciał za wszelką cenę utrzymać tę symbiozę. Tomek lubił pokazywać się z Mareczkiem – który cieszył się w szkole dużą sympatią – ponieważ pozwalało mu to choć na chwilę pławić się w odbitym blasku jego osoby.

Mareczek wylewnie dziękował Tomkowi za naprawienie komputera, ten zaś, patrząc na niego, wyprostował się nagle jak struna. Napawał się tym, że ma przynajmniej jedną fizyczną przewagę nad Markiem. Dzięki swoim 195 centymetrom mógł patrzeć z góry na mierzącego w porywach 176 centymetrów kolegę. „Nigdy nie będę miał nawet połowy jego rzeźby, urody południowca, tych gęstych włosów, ale już zawsze będzie większy” – upajał się tym i czekał. Czekał, aż jego gość wypowie wszystkie swoje grzecznościowe formułki i wreszcie sobie pójdzie, bo musiał się czymś zająć. Bardzo tego potrzebował. Znów pragnął się wcielić w kogoś o wyglądzie skandynawskiego przystojniaka, by móc radować się tym, że ona go pożąda. Może znalazł opakowanie zastępcze, ale w środku tego nowego bytu zamieszkał on. Nikt inny. To był kompromis, na który się zgodził, żeby przeżyć te wszystkie cudowne chwile.

Rozdział 4

Tomek z trudem znosił coniedzielne obiadki u swoich rodziców. Mieszkali niespełna 2.5 kilometra od niego, a mimo to odwiedzał ich tylko w niedziele. I to w te, gdy nie udawało mu się wymyślić żadnej wiarygodnej wymówki, która pozwoliłaby mu nie spędzić w ich towarzystwie przykrej godziny lub dwóch. Obydwoje byli już na emeryturze i mieli na tym świecie tylko jego. A właściwie nie mieli – w gruncie rzeczy stracili go już wiele lat temu. Wtedy, kiedy matka pozwalała ojcu na znęcanie się nad nim. Wielce szanowany dyrektor szkoły, wiecznie otrzymujący wyróżnienia za wzorową pracę i znakomite wyniki osiągane przez uczniów na ogólnopolskich olimpiadach. Z dumą przez ćwierć wieku prowadzący najlepszy w województwie ogólniak, w domu już nie sprawował się tak wspaniale. Przynajmniej raz w miesiącu pił na umór, a wtedy się zaczynało. Na matkę nigdy nie podniósł ręki. Całą swoją złość skupiał na synu. „Ty pierdolona, tłusta świnio, dlaczego pokarało mnie taką pokraką?” – warczał przez zaciśnięte zęby, trzymając w ręce gruby, skórzany pas. Nie ograniczał się tylko do niego – w ruch szły też pięści i nogi. Starał się bić tak, żeby nie zostawiać śladów. Przy mocniejszych zadrapaniach oraz siniakach na ciele od biedy można było posiłkować się zwolnieniami z WF-u. Lżejsze obrażenia, ukryte pod ubraniami, na widok ciekawskich oczu narażały się właściwie dopiero w trakcie przebierania się w szkolnej szatni. Niekiedy zdarzało się, że seniora poniosło aż za bardzo, ale i na to znaleziono alibi. Złamany nos, pęknięte żebra, zszywany łuk brwiowy – za wszystkie te nieszczęścia obarczono wrodzoną nieporadność Tomusia. „Ach, doktorze, ten nasz synek to taka ciamajda!” – i jak doktor miał nie wierzyć panu dyrektorowi? Sam onegdaj chodził do jego szkoły. Dyrektorowi oraz jego małżonce polonistce? Przecież go uczyła i skrycie ją podziwiał. Taka dystyngowana, zawsze dobrze ubrana dama.

Tomek uśmiechniętego ojca – nie będącego pod wpływem alkoholu – widział może ze trzy razy w życiu. Jego twarz w dzieciństwie kojarzyła mu się z nieruchomą maską, na której ktoś wyrył okrucieństwo. Cała jego postawa emanowała chłodem, zasadniczością i przywiązaniem do ustalonych przez siebie reguł, od których odstępstw nie przewidywał w żadnych warunkach.

Teraz senior Kowalski już nie prezentował się tak groźnie. W wieku 75 lat, po przebytym dawno temu wylewie i dziesiątkach trapiących go schorzeń stanowił już marny cień dawnego sadysty, zdolnego jednym ruchem ręki sprawić, że stół, pod którym chował się mały Tomek, wylatywał niemal pod sufit.

Cztery lata temu zdiagnozowano u niego chorobę Alzheimera, która wywołała daleko już posuniętą demencję. Jego dolna warga często opadała w bezwładzie, wzrok zmętniał, tracąc dawną ostrość, skrywającą czystą bezwzględność. Starzec siedział zgarbiony przy stole, chlipiąc zupkę przygotowaną przez żonę. „Z łatwością bym cię teraz zgniótł jak robaka, ty stary skurwielu” – Tomek delektował się tymi marzeniami. Im starszy i słabszy stawał się ojciec, tym chętniej syn formułował swoje oskarżenia w stosunku do niego. Nie wypowiadał ich na głos, nie do matki, ale fantazjował o zemście. Jeszcze kilka lat temu nie miałby odwagi myśleć w tak radykalny sposób o starym – tak silne piętno wywarł na nim oprawca. Dużo samozaparcia kosztowało go zrzucenie z siebie tych mentalnych kajdan biernej, zahukanej ofiary.

Paradoksalnie podświadomie pragnął, by ojciec odzyskał na chwilę odrobinę dawnej mocy – tej swojej ogromnej siły – by na moment powróciła bystrość jego umysłu. Ale to nie mogłaby być krótka chwila. Najlepiej, gdyby mieli do dyspozycji kilka godzin. Kowalski junior wypomniałby wtedy seniorowi każdą krzywdę, jaką mu wyrządził. A w swoim umyśle dobrze je zakodował. Zmusiłby go do wysłuchania tego wszystkiego, a na koniec sprowokowałby ojca do ataku. Pod pretekstem obrony własnej mógłby go bezkarnie stłuc. Nie czuł się teraz mocarzem – wręcz przeciwnie – ale wiedział, że przez te wszystkie lata zgromadził w sobie tyle gniewu, tyle złości, tyle frustracji, że zmiótłby ojca nawet w szczytowym okresie jego sił witalnych. W im krwawszej batalii, tym lepiej. Chciał tego i bał się zarazem. Najbardziej wspomnienia tych wielkich błękitnych, zimnych jak stal oczu ojca, które przeszywały go na wylot, które nigdy nie miały dla niego litości.

Nienawidził mężczyzny nawet za to, że dał mu w genach pokaźną posturę oraz wydatny nos, lecz włosów już poskąpił. Z zazdrością patrzył na gęste jak na tak zaawansowany wiek, pokryte brylantyną, zaczesane do tyłu włosy starego, o barwie nobliwego srebra. Za młodu rodzice Kowalskiego, zwłaszcza matka, mogli uchodzić za osoby stosunkowo atrakcyjne pod względem urody. Cechował ich wygląd niepozostawiający złudzeń, że ma się do czynienia z inteligentami. A jak na ich tle wypadał Tomek? Czasem, gdy się przemógł, bojaźliwie zerkając w lustro, dostrzegał coś w rodzaju odpadu. Kmiota z jakiejś zabitej dechami dziury położonej na uboczu. Odciętej od reszty cywilizacji. Takiej, w której pula genów była przez setki lat ograniczona, przez co przychodziły na świat potworki jego pokroju. „Może urodziłem się w takiej wiosce, a potem podrzucili mnie do miasta. I oni mnie przygarnęli?” – regularnie zadawał sobie to pytanie, traktując je zupełnie serio. Powracało, boleśnie wwiercając mu się w głowę, zazwyczaj wtedy, kiedy przebywał u rodziców. Widział w nich coś obcego. Coś odmiennego od niego samego. Coś, z czym nie mógł się identyfikować.

***

Tomek zjadł pierwsze danie – pożywny rosół – i czekał aż matka, krzątająca się teraz w kuchni, poda ziemniaki ze schabowymi i kapustą. Matka, w przeciwieństwie do ojca, trzymała się nad wyraz dobrze. Młodsza od męża o ponad dekadę nadal bardzo dbała o swój wygląd i cechowała się tą samą ostrością umysłu co 30 lat temu. Nigdy jednak nie farbowała włosów – może dlatego wciąż były jak na jej wiek grube i zdrowo wyglądające. „Mamusia – kpił w duchu Tomasz – zawsze tak dbająca o pozory. Nigdy nie powstrzymała swojego męża przed katowaniem jej jedynego dziecka”. Gdy stary stał nad małym Tomkiem, skulonym, drżącym w kącie, grożąc mu nożem, ona z płaczem uciekała do łazienki i blokowała drzwi. Posuwała się nawet do tego, że usprawiedliwiała zachowanie męża tym, że nie mogła mu urodzić więcej niż jednego dziecka, które powiła zresztą dopiero po latach starań. „Zrozum, Tomeczku – mówiła – tatuś się denerwuje, bo chciałby, byś miał braciszka lub siostrzyczkę. A mamusi trudno o następnego dzidziusia, bo ma chory brzuszek”. Jedyne, co robiła, chcąc chronić syna przed niesłuszną karą, to szykowanie go na szybką ewakuację – widząc, że co się święci, gdy ojciec zaczynał się upijać, gadając przy tym do siebie, kazała synowi ubierać się i nocować u babci. Czasem udawało jej się zdążyć. Czasem nie. Babcia okazała się niewiele lepsza – będąc matką ojca Tomka, milcząco akceptowała zachowanie syna, zwykle kwitując je bezmyślnym stwierdzeniem: „Mężczyźni muszą trzymać krótką ręką swoje dzieci, zwłaszcza chłopców. Mój mąż też był surowy”.

Po głównym daniu nadszedł czas na deser. Cała trójka już w komplecie przy stole pałaszowała maminy jabłecznik. Postronny obserwator stwierdziłby: „idylla”, ale pod powierzchnią aż buzowało od emocji. Ojciec był już mocno otępiały, prawie się nie odzywał, zaś matka miała wyrzuty sumienia względem dziecka, które próbowała maskować uśmiechem oraz pozorną pogodą ducha. Tomek zwykle odczuwał wobec nich nienawiść, chowaną pod fasadą chłodnej uprzejmości. Uczucie nienawiści czasem topniało do niechęci, by znów przybrać na sile. Pragnął wykrzyczeć, co o nich myśli… ale jednocześnie wiedział, że nigdy się na to nie zdobędzie. Wściekał się też na to, jaki bezustannie mieli na niego wpływ. To oni zasugerowali – stary wtedy jeszcze czasem kontaktował, miewając przebłyski dawnej inteligencji – że praca w szkole może mu pomóc po jego przykrym epizodzie w korporacji. Po tym, co tam się stało. Pomysł poparła jego ówczesna terapeutka. Nie wiedzieć czemu, przyznał się im do swojego wybuchu w firmie, w której pracował. Zawsze ukrywał przed wszystkimi podobne incydenty dotykające go na różnych etapach egzystencji. Ten jedyny raz się złamał i musiał zmierzyć się z idącymi za tym konsekwencjami.

Za namową rodziców i terapeutki zapisał się na trwające trzy semestry studia podyplomowe na kierunku „przygotowanie pedagogiczne” nadające kwalifikacje do pracy pedagogicznej i jedynie przypadek sprawił, że tego całego zamysłu ze szkołą nie rozpatrywał w kategoriach totalnego nieporozumienia.

Siedział przy stole, patrząc gdzieś na boki. Uciekał wzrokiem, byleby nie musieć ich oglądać. Marzył tylko o tym, by ta gehenna się skończyła. Wtenczas mógłby wrócić do swojego mieszkania. Do swojego komputera. Wiedział, że jego internetowa „narzeczona” spędza ten dzień na spotkaniu z rodziną, a wieczór w gronie przyjaciółek, ale nie przejmował się tym. Chciał tylko zasiąść przed ekranem monitora z dwulitrową butelką coli oraz dwiema paczkami chipsów o smaku zielonej cebulki; założyć słuchawki na głowę i puścić ściągnięty dziś rano film – w jakości Blu-Ray – z Keanu Reeevesem o niezniszczalnym płatnym zabójcy noszącym eleganckie ciemne garnitury. Chciał uciec.

Rozdział 5

Późne niedzielne popołudnie. Znów online.

– Wreszcie w sieci! – wzdychał z podniecenia Kowalski junior. Czarna Perła napisała długą wiadomość. Wspominała o tym, że kupiła czarną koronkową bieliznę triumpha. Bardzo seksowną. Sprzedawczyni z ekskluzywnego butiku w centrum pół żartem, pół serio zapewniała ją, że: „można w niej uwieść każdego mężczyznę”. Perła nie chciała każdego, ale tylko tego jednego, jedynego – Tomka. Swoje pragnienia poświadczyła odpowiednimi zdjęciami. Nie przedstawiały one twarzy, a jedynie ciało okryte bielizną. Za to jakie ciało – pełny biust, krągłe pośladki oraz płaski wytrenowany na zajęciach fitness brzuch. Koronkowy stanik, takież majteczki i dopełniające kompletu pończochy skrywały wielce kuszącą zawartość. Tomek masturbował się na ten widok dwa razy w przeciągu kwadransa, zanim zreflektował się, że należy pochwalić nadawcę, wyrażając przy tym nadzieję, iż wkrótce będzie mógł ją zobaczyć w tym stroju na żywo. Korespondował z Czarną Perłą od przeszło pięciu miesięcy. Włożył wiele pracy w podbudowanie wiarygodności swojego profilu. Zweryfikował konto poprzez numer telefonu i Facebooka – oczywiście oba nie były tymi, których używał na co dzień. To wszystko jednak nie wystarczało. Perła musiała wierzyć, że Szwed z jego zdjęć jest Polakiem, że nie jest to żadne macherstwo. Tomek wmówił jej, iż postać z jej ekranu jest inżynierem, który podróżuje po najdalszych zakątkach świata, zajmując się wyszukiwaniem ropy. Twierdzenie to uwierzytelnił stworzoną specjalnie w tym celu polsko-angielską stroną internetową. Poświęcona była rzekomej działalności wymyślonego przezeń inżyniera. Potrzebne informacje znalazł w sieci i zwyczajnie powklejał do swojej strony z drobnymi tylko korektami. Uznał, że skoro kobieta jest jeszcze większym laikiem w tej materii, to kupi to bez większych zastrzeżeń. W swoim życiu stworzył wiele stron. Dostawał bardzo dużo szemranych zleceń, zarówno z kraju, jak i z zagranicy. Począwszy od internetowych kasyn przez takie, które oferowały cudowne sposoby na błyskawiczne zrzucenie wagi (bez najmniejszych wyrzeczeń), wyleczenie łysiny, na opcjach binarnych oraz porno kończąc. Robił prawie każdy syf. Strona z jednoosobową firmą inżyniera od ropy nie stanowiła dla niego wyzwania. Umiał oszukiwać, a co najważniejsze – robił to dobrze. Witryna zawierała, oczywiście, e-mail – regularnie sprawdzany przez Tomka oraz numer telefonu. Telefon wymagał od niego trochę więcej zachodu. Na Amazonie kupił brytyjskiego prepaida, a następnie kartę SIM umieścił w swoim starym telefonie komórkowym. Poprosił kolegę od gier planszowych – władającego nienaganną angielszczyzną i obdarzonego zaskakująco głębokim głosem jak na długowłosego cherubinka – żeby niby w ramach żartu zamiast niego nagrał powitanie na poczcie głosowej. Również w dwóch językach. Treść brzmiała: „Witam, tu Tomasz Nowak, nie mogę w tej chwili odebrać, proszę zostawić wiadomość”. Nazwisko wybrał nawet bardziej pospolite niż jego – w razie gdyby szukała go w sieci, utonęłaby w gąszczu wyników. Komórkę trzymał w szufladzie biurka, tuż obok komputera. Codziennie wieczorem sprawdzał, czy ktoś dzwonił i nie nagrał się na pocztę. Przez ten okres, a były to niemal cztery miesiące, miał jedno nieodebrane połączenie z numerem mającym polski prefiks. Nagranie na poczcie trwało 3 sekundy. Usłyszał jakiś szmer, głęboki wdech i na tym się zakończyło. Domniemywał, że to mogła być ona. Nagranie odsłuchał kilka tygodni temu, od tamtej pory drżąc na samą myśl, że znów zadzwoni, ale tym razem nagra swój głos, żądając rozmowy. Spędzało mu to sen z powiek. Nawet miks złożony z melatoniny, relanium, lorafenu i zolpidemu czasem nie wystarczał. Tomek niekiedy leżał godzinami, patrząc się sufit, myśląc, jak z tego wszystkiego wybrnąć.

Rozdział 6

Kowalski ocknął się ze snu oblany zimnym potem. Dojmujący szum w głowie przekładający się na poczucie całkowitego rozbicia skutecznie zniechęcał do podjęcia jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Radiobudzik na szafce nocnej wskazywał 14:13.

– Ja pierdolę – zaklął i postanowił, że dziś ograniczy się tylko do xanaxu po posiłku oraz melatoniny przed snem. Na brak medykamentów nie mógł narzekać. Przeciwnie – przekleństwo obfitości dawało o sobie znać. Uczęszczał do trzech różnych psychiatrów i jednego internisty. Przepisywali mu prawie wszystko, co chciał. A brał zdecydowanie za dużo prochów, aniżeliby pragnął. Kiedy zaczął uczyć w szkole, łudził się, że zmniejszy ich ilość względem tego, co przyjmował, robiąc dla korporacji. Pomylił się srogo. Tomek leżał w łóżku, nie mając sił, by wstać. Oblizał jedynie wysuszone wargi, po czym zaczął rozmyślać o poprzedniej pracy. Odpowiadał tam za utrzymanie sieci i sprzętu komputerowego w jednym z pomniejszych oddziałów międzynarodowego koncernu z branży spożywczej. Drażniła go ta panująca w nim toporność, to odgórne, centralne sterowanie nawet w drobnych sprawach – zupełnie jak w związku sowieckim. Te ciągłe zebrania organizowane przez dział PR, te cholerne próby socjalizacji i wmuszanie w pracowników japońskiej idei procesu ciągłego ulepszania tzw. „kaizen” – od tego wszystkiego chciało mu się tam rzygać. Ale były też fajne aspekty – w IT miał kolegów, z którymi mógł gadać o grach planszowych oraz sieciowych RPG. Pensja też była dobra. Na gotowane posiłki w firmowej kafeterii i pakiet dodatkowych usług medycznych również nie mógł narzekać. Właściwie to było tam sporo dobrego, a on to wszystko zaprzepaścił. Wystarczyło, że pomylił dwóch Andrzejów w skrzynce kontaktowej firmowej poczty. W e-mailu nabijał się z dyrektora zarządzającego, pisząc, że: „Czarnecki jest tępakiem, który ciągle blokuje swoje konto, bo nieustannie zapomina hasła i loginu. To niepojęte, jak można być takim tłukiem na tak wysokim stanowisku”. Oprócz tego dodał jeszcze kilka innych mało wyrafinowanych epitetów. Ów Andrzej nie należał do największych wielbicieli Tomka. Wydruk z treścią e-maila trafił do dyrektora, jeszcze zanim Kowalski zorientował się w swojej pomyłce. Czarnecki nie krzyczał na Tomka, zachował nienaganną powściągliwość – rzeczowo, w bardzo skrótowy sposób tłumacząc, że będą musieli rozwiązać umowę o pracę. Tomek nie oponował. Po rozmowie udał się do firmowej toalety. Podszedł do zlewu, oparł na nim dłonie i spojrzał w lustro. Jego twarz wykrzywił grymas gniewu, po purpurowych policzkach popłynęły łzy. Uformowawszy z prawej dłoni pięść, uderzył nią w lustro. Szkło rozprysnęło się na wszystkie strony, a jego ręka momentalnie pokryła się czerwienią. Przestraszony zerwał kilka kawałków papierowego ręcznika i przyłożył do rany. W okamgnieniu wypadł na korytarz. Sekretarka siedząca na recepcji z niesmakiem spojrzała na trzymany przez niego papier przesiąknięty szkarłatem. Tomek podbiegł do swojego stanowiska i klęcząc nad plecakiem, wygrzebał z niego zapasową koszulkę, którą obwiązał wokół dłoni. Cieszył się, że jest już późne popołudnie, a na piętrze znajduje się niewielu pracowników, przez co nie zrobi z siebie widowiska. Złapał torbę i ruszył w stronę wyjścia. Przeszedł przez przeszklone drzwi, wkroczył już na schody, lecz znów zalała go fala złości. Odwróciwszy się na pięcie, pognał z powrotem do gabinetu dyrektora. Ten siedział za biurkiem, wpatrując się w jakieś wydruki rozłożone na blacie. Tomek bez słowa podszedł do niego, ściągnął prowizoryczny opatrunek i krwawą pięścią przejechał po kartach na biurku dyrektora. Czarnecki zaniemówił. Rozdziawił usta, otworzył szeroko oczy i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w kilkusekundowy pokaz Kowalskiego. Tomek, widząc utworzone przez siebie smugi krwi, czerwone krople na eleganckim brązowym drewnie i białym zadrukowanym papierze, pojął po chwili kuriozalność swojego wyczynu. Wzdrygnął się jak rażony niewielkim ładunkiem elektrycznym. Opamiętawszy się, opuścił ze wstydu głowę i wybiegł z gabinetu.

Miał dwutygodniowy okres wypowiedzenia, ale już nigdy nie pojawił się w tej firmie, przesyłając zwolnienie lekarskie i załatwiając resztę spraw pocztą tradycyjną. Referencji nie oczekiwał. Wybuch jego furii spowodowała nie utrata pracy, ale złość na własną głupotę. Nie mógł ścierpieć tego, że wykazał się tak dziecinną nieuwagą, dając pretekst takiemu tępakowi jak Czarnecki. Bo tamten istotnie był tępakiem w jego mniemaniu.

Kowalski często wracał pamięcią do tego krwawego incydentu. Nigdy nie mógł się zdecydować, jakie emocje wzbudza on u niego. Wstyd? A może jednak dumę?

Rozdział 7

Włodzimierz Walecki dzielił nauczycieli na cztery grupy: takich z misją; tych szukających respektu; tych, którzy mają wszystko gdzieś oraz zrównoważonych – łączących wymienione typy w jedną harmonijną całość – do których zaliczał, oczywiście, siebie. Od przeszło 40 lat pracy zawodowej jego strój sprowadzał się głównie do kompletu składającego się z ciemnych spodni prasowanych w kant, koszuli – zazwyczaj w różnych odcieniach niebieskiego – i ze sweterka w serek, okazjonalnie zamienianego na taki, który rozpinało się za pomocą guzików.

Walecki siedział sztywno w przy stole w pokoju nauczycielskim, popijając mocną czarną kawę bez cukru. W tej szkole spędził dwie dekady, wbijając do nieletnich i tych już letnich głów historię i wiedzę o społeczeństwie. Nie starał się utrzymywać kontaktów z większością kolegów po fachu w tej placówce, bo zwyczajnie miał ich w głębokim poważaniu. „Tu jest jeszcze bardziej cudaczny zwierzyniec niż wśród uczniów” – pomstował w duchu pan Włodzimierz. – „Weźmy tego Rafalskiego od WF-u, stoi obok tej blond siksy od muzyki. Szepcą do siebie w kącie pokoju. On się napina, a ona chichocze jak podlotek. Rafalski chce ją zaliczyć, a ona udaje, że się opiera. Ale to i tak lepsze niż ten buc od fizyki, tkwiący naprzeciwko mnie. Łeb zadarty i mniemanie o sobie jakby był drugim Einsteinem”.

Drzwi od pokoju nauczycielskiego otworzyły się i weszła atrakcyjna, filigranowa brunetka. – „O, jest nasza gwiazdeczka od angielskiego” – z przekąsem pomyślał Walecki. – „Nawet nasz fircyk Mareczek na moment oderwał się od blondynki i uśmiechnął od ucha do ucha”.

Podobnie postąpił fizyk, który odwrócił się na dźwięk skrzypiących drzwi. Tak zazwyczaj działała na płeć brzydką Alicja Malińska – gdy tylko pojawiała się w jakimś pomieszczeniu, to oblicza mężczyzn się rozpromieniały.

„Chyba żaden z facetów w tym gmachu – ciągnął swoje przemyślenia Walecki – oprócz mnie rzecz jasna, nie zauważa, jaka to lafirynda. Mamusia na sporo jej zawsze pozwalała. Będąc dyrektorką i współwłaścicielką tej wylęgarni ignorantów, niby miała do tego prawo, ale czy było to pedagogiczne? Jak wpływało na morale reszty pracowników i uczniów? Te wszystkie bezmózgie karki i gogusie z włosami tonącymi w brylantynie, które przez lata ją odbierały po zajęciach… niedobrze się robiło na sam ich widok. A już ten cyrk z ubiegłego roku…”

Walecki wspomniał awanturę z absztyfikantem, który podjechał na motorze tuż pod mury szkoły i zeskoczywszy z jednośladu, począł drzeć się w niebogłosy: „Ala, kocham cię, tak cię kocham, że chuj! Proszę, wybacz mi! Bez ciebie się zabiję! Kurwa, błagam cię!”. Mężczyzna przejawiał wszelkie oznaki osoby pod wpływem środków odurzających. Uczniowie i nauczyciele jak jeden mąż przykleili się do szyb, żeby obserwować przedstawienie. Wpatrywali się w krzyczącego delikwenta oraz Alicję Malińską, która zaraz wyleciała na zewnątrz, cała czerwona na twarzy, złapała adoratora za fraki, każąc mu się natychmiast wynosić.

„Wstyd! Wstyd jak cholera” – wzdychał w duchu Włodzimierz. – „Ale czym ja się w sumie przejmuję? Właściwie, dlaczego ty tak jej nie lubisz, co, Włodek? Bądź ze sobą szczery. Tylko za to, że jest twoją rodziną? Czy za to, że uważasz ją za rozbestwioną dziewuchę? Ale to tylko twoja siostrzenica, a nie córka. To odpowiedzialność jej rodziców, odium niesławy właściwie na ciebie nie spływa, więc to nie to… A może to z zazdrości? Wszak fizycznie bardzo przypomina twoją Basię sprzed ponad trzech dekad. Ten sam dziewczęcy powab, ale brak tej klasy i szacunku do siebie… tak… nic mnie tak nie rozsierdza, jak zmarnowany potencjał. Mogła być wzorem, gdyby tylko chciała a ona… ooo”. – Walecki powrócił z dalekiej myślowej podróży i znów rejestrował to, co dzieje się w pokoju nauczycielskim. Klamka od drzwi opadła, a tuż za Alą pojawił się znajomy mu kolos. – „Czyżby on delikatnie się nad nią pochylił?”

Walecki uważnie obserwował obydwoje. Alicja, najwyraźniej czując, że ktoś jest za nią, obróciła się. Jej długie czarne włosy przez moment owiały twarz będącego z tyłu mężczyzny. Włodzimierz gotów był przysięgnąć, że Tomek przymknął na moment oczy, a jego nozdrza rozszerzyły się, nabierając powietrza, gdy muskała go grzywa anglistki. Alicja spojrzała na Tomka jak na sympatycznego stworka w disneyowskich bajek i posłała mu uśmiech. Tomek odpowiedział tym samym, dbając, by jego uzębienie nie wydostało się na światło dziennie. „Zaraz, zaraz, co on robi?” – gorączkował się w środku Walecki. – „No nie, nawet on, a uważałem go za rozsądnego faceta”. – Włodzimierz zasępił się, gdy zauważył, że Tomek, wchodząc do pokoju i trzymając dziennik prawą ręką przy piersi, musiał go opuścić na wysokość krocza, chcąc ukryć erekcję na widok Alicji.

– Jesteśmy jednak jeszcze głupsi niż te baby – przyznał niemal bezgłośnie Walecki. Podparłszy dłonią brodę, skupił wzrok na stojącym przed nim porcelanowym kubku z kawą.

Rozdział 8

– Kolejny beznadziejny dzionek. – Tomek parł przed siebie, złorzecząc pod nosem. Zastanawiał się, po co męczyć się w tej szkole. Próbował przedstawić tym młodym tłukom podstawy języka HTML, ale to jak rzucać perły przed wieprze. Poza szkołą też nie lepiej. Po pracy wybrał się na zakupy i zaszedł do dyskontu spożywczego. Przez dobre pięć minut szukał wózka – wypinając kilka z nich – w którym nie ma ulotek, woreczków foliowych, papierków czy jednorazowych rękawiczek ze stoiska z pieczywem. „Ludzie to takie niechluje!” – gorzko podsumował swoją dezaprobatę wobec niedbania o porządek i estetykę w miejscach publicznych. Znalazłszy kosz pozbawiony pozostałości po zakupach, zderzył się z kolejną zmorą – ciepłą plastikową rączką wózka. Wygrzaną dłońmi jakiegoś klienta. Emanującą nieprzyjemnym ciepłem nieznanego Kowalskiemu organizmu, przypominając mu, że dotykała ją niezliczona rzesza klientów, zostawiając swój brud, swoje zarazki. Przełknął to. Z trudem, ale jednak. Wizytę w sklepie chciał mieć jak najszybciej za sobą. Z dwiema pełnymi zakupów reklamówkami i torbą na plecach podążał do domu. Od kilkudziesięciu metrów po jego prawicy szedł z nim na równi jakiś młody facet. Bark w bark. Kowalski słyszał jego rozmowę telefoniczną z dziewczyną. Zdawało mu się, że mężczyzna raz po raz zerka na niego. Dodatkowo uśmiechał się podejrzanie. Tomek nie mógł tego wytrzymać, więc przyśpieszył tak bardzo, że niemalże zaczął truchtać. Kiedy już myślał, że się uwolnił, przed klatką schodową czekała go kolejna „niespodzianka”.

– Witam, panie Tomku. – Pomachał do niego Stanisław.

– Witam sąsiada z dołu – odpowiedział ozięble Kowalski i skierował się w stronę drzwi wejściowych do budynku. Grzybowski zastąpił mu drogę i położył dłoń na jego torsie. Paliła Kowalskiego żywym ogniem. Jej plugawa energia przeniknęła materiał, atakując członki. Umysł Tomka wytworzył na ten zuchwały zamach na jego strefę intymności reakcję obronną. Imaginował, jak łamie kończynę sąsiada w stawie łokciowym niczym Steven Seagal w filmach. Albo wyrywa rękę Grzybowskiego z tułowia, uderza nią w ten jego obrzydliwy pysk i rzuca krwawy ochłap gdzieś na bok. Albo jeszcze lepiej: łapie go za rękę, odgryza dłoń i wypluwa mu ją prosto w twarz. Sąsiad przewraca się i drze się jak opętany. Z rany tryska fontanna krwi.

– Panie Tomeczku, to ja później mogę podrzucić te pisemka. – Oddech Grzybowskiego wydzielał silny zapach taniego piwa przemieszanego z papierosami ekskluzywnej marki Viceroy.

– Jakie pisma?! – Tomek zniecierpliwiony podniósł głos i cofnął się tak, by ręka sąsiada nie miała już z nim żadnej styczności. Kowalski cieszył się ze swojej stanowczości. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz rozmawiał z Grzybowskim z tak bojowym nastawieniem. Sąsiad wydawał się mocno zbity z tropu. Jego chytre oczka świdrowały Kowalskiego. Stanisław postanowił grać grzecznie:

– Ostatnio o tym panu opowiadałem. Miałem sklecić pisma do spółdzielni i urzędu miasta, coby nam ogrodzili placyk zabaw. – Grzybowski wskazał palcem za plecy Tomka. – No i żywopłot od strony balkonów. Wie pan, przed pijakami i zwierzętami. Miał pan je przepisać na komputer…

– Aaa, tak, zapomniałem – odparł z roztargnieniem Tomek. – Ale tak teraz myślę, że o ile grodzenie placyku zabaw odrobinę do mnie trafia, choć to w sumie tylko zjeżdżalnia, obrotowa huśtawka i koń na sprężynie... – Kowalski skrzywił się. Postawiwszy jedną z reklamówek na chodniku, nerwowo pocierał czoło prawą dłonią. – Ale grodzenie żywopłotu? On chyba sam w sobie zabezpiecza przed deptaniem zieleni?

– Panie, ale on ma przerwy! – zapiszczał Grzybowski. – Nie jest na całej długości bloku! A poza tym, jak nie postawimy płotu, to ta dzicz go zdewastuje i sforsuje.

– Dobra! – Kowalski żałował, że próbował się zgłębiać w logikę sąsiada. – To zapraszam na górę tak za godzinkę, jak się ogarnę – rzucił i pognał na pierwsze piętro.

Już w mieszkaniu Tomek wepchnął wiktuały do lodówki oraz szafek, po czym z ulgą opadł na fotel w salonie. To brak snu wprowadził go w stan takiego napięcia nerwowego. Zgodnie ze złożoną sobie obietnicą przed spaniem łyknął jedynie melatoninę. Męczył się cztery godziny, zanim udało mu się usnąć. Coraz trudniej było mu funkcjonować bez garści tabletek dziennie.

***

Do psychiatry zaczął chodzić już po szkole średniej. Łudził się, że podstawówka i liceum będą najgorsze, bo tam inni chłopcy dokuczali mu z powodu jego tuszy i blizn po trądziku na twarzy. Na studiach już nie doświadczał szykan. Ojciec też przestał go bić, bo Tomek był zbyt duży, a senior powoli słabł. Mimo to jego samopoczucie się nie polepszyło. Odwrotnie – otchłań melancholii, przygnębienia oraz chandry wciągała go na coraz głębsze wody.

Terapeutom bardzo zdawkowo zdawał relacje o piekle, jakie zgotował mu ojciec. Wtedy jeszcze trochę to bagatelizował. Skupiał się bardziej na obniżonym poczuciu wartości z powodu swojego wyglądu, a także na traumie związanej z prześladowaniami w szkole przez rówieśników. Utyskiwał na niechęć do życia prowadzącą do myśli samobójczych. Przepisywali mu różne rzeczy. Większość nie działała zbyt dobrze. Po wenlafaksynie cierpiał na częste nudności, miał przyspieszone bicie serca, budził się kilka razy w trakcie jednej nocy. Zoloft wzbudzał u niego jeszcze większy niepokój. Wpadał w paranoję – doświadczał omamów słuchowych, wydawało mu się, że wszyscy go obserwują. Przy edronaxie pojawiło się nadmierne pocenie, zaburzenia w oddawaniu moczu i ból jąder. Od kilku lat pozostawał wierny xanaxowi. Dokładał do tego relanium lub lorafen. Bardzo sobie chwalił leki z rodziny benzodiazepinów. Przyjmował coraz większe dawki. Terapeuci przypisywali mu różne schorzenia: od zaburzeń kompulsywno-obsesyjnych przez zespół lęku uogólnionego, dysmorfofobię, hafefobię, zespół Aspergera po starą dobrą depresję. Obecnie korzystał tylko z usług lekarzy, z którymi mógł ubić szybki deal bez zbędnego gadania – służyli mu wyłącznie do wypisywania recept. A jeżeli nawet naciskali niekiedy na jakieś zwierzenia – by nie czuć się sprowadzonymi do roli żywych pieczątek – i musiał zamienić z nimi kilka słów, to wyrzucał z siebie pro forma kilka neutralnych, wyuczonych formułek dotyczących jego życia. Takich, które zadowalały obie strony, czyli nie jest gorzej, ale lepiej specjalnie też nie. Należy utrzymać status quo, kontynuując obraną drogę farmakologii do uzyskania pełnego zwycięstwa. Kiedyś tam.

Jego nieufność do psychiatrów i psychologów pogłębiała się z każdym kolejnym rokiem terapii. Kowalski nabrał przeświadczenia, że ów specjaliści traktują go wybitnie instrumentalnie. Nie mógł się nadziwić ich licznym nadinterpretacjom; wyciąganiem przez nich pochopnych wniosków z każdego jego zachowania i analizowania najbłahszych gestów. Raz, gdy spóźnił się na wizytę do terapeuty niecały kwadrans, ten od razu zagadał o powód zwłoki. Kowalski odpowiedział, że był już przed głównym wejściem, ale w dłoni ciążyła mu pusta puszka po coli – którą właśnie opróżnił – i odczuwał wewnętrzną potrzebę pozbycia się jej. Terapeuta ze zdziwienia uniósł brwi, więc Kowalski wyjaśnił, iż nie chciał wchodzić do gabinetu z pustą puszką. Wypadało coś z nią zrobić. Postanowił wyrzucić ją do kosza, ale przed budynkiem, w którym znajdował się gabinet, żadnego nie zauważył, co zmusiło go do tego, żeby się od niego oddalić celem odnalezienia jakiegoś. Kilkaset metrów od budynku stały obok siebie nawet dwa pojemniki, lecz były one wypełnione i trudno byłoby w nie coś dodatkowo upchać. Wtedy to uznał, że w gruncie rzeczy należałoby znaleźć pojemniki, w których jest segregacja odpadów. Po kilku minutach – ku jego wielkiej uciesze – dokonawszy tej sztuki, z pustymi rękoma, ale za to z czystym sumieniem, udał się do gabinetu. Terapeuta skwitował całą tę opowiastkę jednym słowem: „rozumiem” i zabazgrał pół strony w swoim notatniku.

Po latach Kowalski cieszył się ze swojej przebiegłości. Z tego, że nigdy – pomijając scysję w korporacji – nie dał się podejść tym wszystkim specjalistom od grzebania w głowie. Gdyby szczerze opowiadał im o swoich co drastyczniejszych fantazjach oraz marzeniach, to z pewnością przylepiliby mu łatkę socjopaty, psychotyka albo innego czubka, po czym skierowali do zakładu zamkniętego. Ale Kowalski nie był taki głupi, by otworzyć się do końca. Jego instynkt samozachowawczy okazał się zbyt silnie rozwinięty.

Tomek był pewien, że incydent z puszką można zaliczyć do tych przypadków, gdy konował wykazał się daleko idącą indolencją, przypisując mu jedno z tych wyimaginowanych schorzeń. Owszem, Kowalski zdawał sobie sprawę, że ma swoje problemy, ale któż ich nie miał? Cechował się wrażliwością i nerwowością, zdarzało mu się robić nieprzyjemne rzeczy, ale to przecież zrozumiałe zważywszy na jego trudne dzieciństwo. I tak uważał, że pomimo różnych traum poradził sobie w życiu nad wyraz dobrze. Poza tym, gdy przyglądał się czasem tym swoim terapeutom, lekarzom (czasem dwa w jednym), widział zmęczonych ludzi, przygniecionych ciężarem problemów swoich pacjentów. Kowalski miałby uwierzyć, że ich życie prywatne jest takie harmonijne? Akurat. Jeden z psychologów – do którego uczęszczał przed laty – posyłał dzieciaka do liceum im. Bolesława Prusa. Swego czasu cały pokój nauczycielski plotkował o tym, że małżeństwo psychologów się rozwodzi i bezpardonowo walczy o podział majątku, zaś ich córka jest tak zestresowana, że w trakcie lekcji wybiega do toalety, by zwymiotować. O drugim przypadku – tym razem swojego psychiatry z okresu studiów – przeczytał na lokalnym portalu internetowym. Doktor Ryszard R. wymieniany był w nim jako jedna z ofiar hochsztaplera namawiającego ludzi na zaciąganie kredytów pod „inwestycję, na której nie można stracić”. Łatwowierny R. stracił oszczędności swojego życia. Od samego artykułu ciekawsza była jednak sekcja komentarzy – jeden z forumowiczów sugerował, że lekarz zakochał się w pacjentce. Ponoć połączył go intymny związek ze sporo młodszą kobietą uzależnioną od leków i miękkich narkotyków.

Skoro ci ludzie nie radzili sobie w relacjach z najbliższymi, to mieli prawo go pouczać? Kowalski niezachwianie wierzył w jedno – w swój intelekt. On też wiedział w teorii, jak powinno być w jego życiu, a nie jest. Tylko co z tego? Skoro nikt tak naprawdę nie dawał rady przekuć tej teorii w praktykę. A przynajmniej nikt z ograniczonego kręgu znajomych Kowalskiego.

Psychoterapię na dobre zarzucił w ubiegłym roku, gdy jego szósty z kolei terapeuta namówił go na przygarnięcie zwierzaka. Tomek nigdy nie posiadał żadnego pupila. Pomysł uznał za dobry i wziął rudawego rocznego kota z ogłoszenia. Od razu kupił kuwetę, piasek, karmę oraz nawet jakiś zestaw zabawek. Pierwsze kilka dni można określić mianem całkiem uroczych. Kotek łasił się do Tomka, przychodził do niego, gdy ten pracował przy komputerze, kładąc się na jego kolana. Leżał tak skulony w kłębuszek, pomrukując od czasu do czasu. Błogostan nie trwał wiecznie. W końcu się zaczęło – grasowanie po nocy, drapanie po ścianach, miauczenie bez powodu i zwalanie wszystkiego ze stołu i parapetów. Kowalski wytrzymał, gdy zwierzak zrzucił jego smartfona, nie krzyczał, gdy rozbiła się doniczka z jego jedyną rośliną – kaktusem, ale wybuchł, widząc, jak rozpada się w drobny mak jego ulubiony kubek z motywem „Star Wars”. Rzucił się na kota z pianą na ustach. Futrzak nie uciekał – nastroszył się i syczał. Kowalski złapał go za szyję oraz tułów. Zwierzę się wyrywało. Mężczyzna zaciskał dłonie coraz bardziej, nie przejmował się skowytem kota. Pohamował się dopiero, kiedy zorientował się, że jego przedramiona i dłonie dosłownie broczą krwią na skutek działań pazurów drapieżnika. Spojrzawszy po raz ostatni na przepełnione furią ślepia, rzucił kota z odrazą na podłogę. Ten zdołał obrócić się w locie i spadł na cztery łapy. Sądząc po huku przy zderzeniu z podłożem, odczuł upadek boleśnie, ale nie tracił czasu – z szybkością błyskawicy przecisnął się przez lekko uchylone okno, stamtąd dostał się na balkon, a następnie wyskoczył z pierwszego piętra na trawnik i pognał w siną dal. Tomek już nigdy go nie zobaczył. Nie zmartwiła go ta zguba. Opatrzył rany i od razu wyrzucił wszystkie kocie manele do śmieci.

Regularnie wracał pamięcią do tego wydarzenia. Przypominał sobie, co czuł, gdy zaduszał kota. Czuł władzę, wreszcie miał kontrolę. W końcu dokonał na kimś zemsty. Delektował się tym.

Rozdział 9

Kowalski uwielbiał te weekendy, które Czarna Perła spędzała w domu, nie szlajając się koleżankami po nocnych klubach. Pisali do siebie wtedy godzinami. Dyskutowali o Harrym Potterze, o prozie Tolkiena. Pasjonowali się nowymi odcinkami „Gry o tron” i „The Walking Dead”. Z umiarkowanym zainteresowaniem podchodziła do „Gwiezdnych Wojen”, a nawet obejrzała „Bliskie spotkania trzeciego stopnia” Spielberga! Flirtował z kobietą podzielającą tak wiele z jego zainteresowań. Tomek zauważył, że jest bardzo wrażliwa na krzywdę dzieci i zwierząt. Często pytała go o zdrowie, o samopoczucie. Raz napisała mu, że: „dla niej najpiękniejszym porankiem są ciepłe promienie słońca rozświetlające jej mieszkanie, ptaszki ćwierkające za oknem, filiżanka gorącej kawy z mlekiem i długa wiadomość od niego”. Perła twierdziła, że Tomek jak nikt inny potrafi ją zawsze rozśmieszyć czy poprawić jej humor, podsyłając link z wideoklipem jakiejś nastrojowej, nieznanej jej ballady z lat 80. czy 90.

Mężczyzna uważał, że ma szczęście, bo stworzył coś na kształt związku z istotą nie tylko o pięknej duszy, ale dorównującej jej w atrakcyjności fizycznej powierzchowności. Podziwiał każdy ze 162 centymetrów jej ciała. Każdy z jej 49 kilogramów miał swoje uzasadnienie, zapewniając krągłości w odpowiednich miejscach. „I ta jej słodka buźka... mmm, jak u laleczki” – rozpływał się nad fizjonomią Perły, która upodobniała ją do Ariany Grande – młodej amerykańskiej piosenkarki włoskiego pochodzenia, idolki nastolatek. Kowalski śledził też oficjalne Facebookowe konto Czarnej Perły. Ona sama nie była świadoma tego, że zna jej personalia. Nie zamierzał tego ujawniać. Nie przeglądał jej konta na Facebooku zbyt często, ponieważ zamieściła na nim bardzo małą liczbę fotografii, a poza tym jej zdjęcie w tle bardzo go niepokoiło – był to napis czarnym fontem na białym tle o treści: „Życie trzeba przeżyć tak, żeby wstyd było opowiadać, a miło wspominać”. Lektura tegoż każdorazowo wprowadzała go w stan rozedrgania. Wymuszało to na nim wypowiedzenie w myślach formułki: „Przy mnie się ustatkuje, już ja o to zadbam”. Z kolei na jej koncie na portalu randkowym wszystko wzbudzało jego aprobatę i buszował po nim z autentyczną przyjemnością.

Kowalski przełączył na cały ekran jedno ze zdjęć Perły, które lubił chyba najbardziej. Jego ukochana była na łące, pośród żółtych polnych kwiatów sięgających jej do pasa. Ubrana w zwiewną białą sukienkę miała rozłożone ręce, dłońmi muskając płatki kwiecia. Miała przymknięte oczy oraz uśmiechniętą twarz – wyraźnie ciesząc się promieniami słońca oświetlającymi jej lico. Mógł wpatrywać się w tę fotografię godzinami, podziwiając każdy, najdrobniejszy detal. Dla pogłębienia wrażeń, zaangażowania nie tylko zmysłu wzroku; dla zanurzenia się w odmęty kontemplacji i melancholii, puścił cichutko piosenkę: „I belong to you”4 Lenny’ego Kravitza.

– Tak bardzo cię kocham, księżniczko – wyszeptał, a jego oczy zaszkliły się łzami. – Jesteś dla mnie wszystkim. Nie liczy się nikt i nic więcej. – Zamknąwszy oczy, pozwolił łzom bezwstydnie ściekać po policzkach. Teraz już słyszał jej śmiech, czuł jej zapach, smakował jej usta. Leżeli razem na tej łące. Nadzy, spleceni w miłosnym uścisku.

Perła była pierwszą przedstawicielką płci żeńskiej, która wzbudziła w nim autentyczny zachwyt. Kowalski poczuł do niej pociąg, który wykraczał daleko poza zwykłą chuć – a tylko z nią dotychczas kojarzyły mu się kobiety i myślał, że jedynie dla seksu warto nawiązywać z nimi bliższy kontakt. Ale to było, zanim poznał Czarną Perłę.

Tomek przez kilka miesięcy chodził na politechnice z dziewczyną o imieniu Marta. Studiowała na tej samej uczelni, na pokrewnym kierunku, ale nie mogła się równać z jego Perłą. Marta była po prostu otyła, a jej twarz – podobnie jak jego – pokrywały jakieś dziwne krosty i bruzdy. Uprawiając z nią seks, musiał zaciskać oczy, wyobrażając sobie, że kocha się z Larą Croft lub Daną Scully, byleby zachować erekcję i doprowadzić akt do końca.

Croft była fikcyjną postacią z serii gier i filmów pt. „Tomb Raider”. Heroiną obdarzoną nieproporcjonalnie dużym biustem, będącą marzeniem większości wyrostków grających w gry komputerowe w późnych latach 90. Scully była trochę bardziej realna, ale tylko trochę, bo nie składała się z poligonów5, tylko miała prawdziwą fizjonomię aktorki Gillian Anderson. Scully wraz z niejakim Foxem Mulderem tworzyła słynny duet w kultowym „Z Archiwum X” – Tomka właśnie na studiach opętała prawdziwa mania na tę produkcję.

Na samą myśl o Marcie, przeszywał go nieprzyjemny dreszcz. Na szczęście należała już do mroków przeszłości. Po rozstaniu z nią przez lata nie uprawiał seksu z inną kobietą. Posiłkował się porno na przemian z internetowymi pokazami na kamerkach. Wydawał spore sumy na prywatne pokazy dziewczyn, które umizgiwały się do niego przed obiektywem. Masturbował się ręką, patrząc, jak one używają do tego celu wymyślnych seks zabawek. Skończył z tym niecały rok temu za namową Marka. To on obsztorcował go, mówiąc: „Po co wydajesz na te internetowe szmaty? No ja też oglądam, jasne, ale ogólnodostępne pokazy. Ja nigdy bym nie zabulił za priva. Idź lepiej do zwykłej dziwki. Nie będzie drożej. I nic się nie martw, zdaj się na mnie”. I tak też się stało. Rafalski zaprowadził go do mieszkanka w centrum. Do efektownie wyglądającej platynowej blondynki o imieniu (a raczej pseudonimie artystycznym) „Paula”. Kowalski odwiedzał ją regularnie raz z miesiącu, zaspokajając swoje potrzeby. Choć też nie do końca. Niekiedy zwracały się do jego wirtualnego „ja” dziewczyny na portalach randkowych, oferując swoje zdjęcia w negliżu lub erotycznie filmiki, na których są głównymi gwiazdami. W ramach gratyfikacji domagały się doładowania telefonu bądź przelewu na niewielką kwotę. Tomkowi zdarzało się ulec ich propozycjom, bo część z tych dziewczyn wydawała mu się niezwykle powabna.

Traktował to wszystko jednak jak rozwiązanie tymczasowe. Prowizoryczne. A nawet odrobinę krępujące. Co ciekawe, dla jego specyficznie pojmowanej moralności bardziej naganne było płacenie za fotografie i filmy niż korzystanie z usług prostytutki.

Jego priorytetowym celem niezmiennie pozostawało zdobycie Perły. W realu, bo w świecie wirtualnym już mu jadła z ręki. Praktycznie całe ostatnie pół roku życia przeżył tak, by jak najbardziej się do niej zbliżyć, by ją jak najlepiej poznać i to wykorzystać, gdy już się zdobędzie na decydujący krok. Koledzy od gier RPG i planszówek poszli w zupełną odstawkę. Nie byli już dla niego przydatni. Charakteryzowali się niemal równie wielką brzydotą oraz introwertycznością, jak on, ergo nie przydaliby się w zagadnieniach związanych ze zdobyciem tak pięknej kobiety. Za to jeszcze bardziej zbliżył się do Rafalskiego. Marek znał się na płci przeciwnej. Podrywał dziewczyny na pęczki. Znał też kilka jego sekretów. Właściwie to obaj znali niektóre tajemnice tego drugiego. Wstydliwe tajemnice.

Rozdział 10

„Wreszcie. Wreszcie okazałeś się mężczyzną” – pękał z dumy Kowalski. Tomek zdecydował się stawić czoła przeznaczeniu. Świadomość nieuchronności tego, iż Czarna Perła zacznie coraz mocniej naciskać na spotkanie z nim, nie dawała mu spokoju. Wiedział, że im dłużej będzie to odwlekał, tym trudniejsze okaże się postawienie tego kroku. Bał się. Panicznie bał się jej reakcji, gdy w umówionym miejscu zamiast amanta znanego jej ze zdjęć zobaczy jego odpychającą gębę. Ale stało się. Już się tego nie cofnie, a ona będzie musiała wysłuchać jego racji. Przecież przyciągnęło ich do siebie podobne poczucie humoru – obydwoje uwielbiali komedie Adama Sandlera i sitcom „Teoria wielkiego podrywu”; ciekawiły ich podobne rzeczy – Kowalski, by ją do siebie przekonać, udawał nawet, że tematyka zdrowego odżywiana się i joggingu jest jednym z determinantów jego codziennej egzystencji. Pozwolił sobie na to niewinne kłamstewko dla „dobra” sprawy. Ale generalnie starał się jej nie oszukiwać odnośnie tego, co go kręciło. Na tym polu posiadali naprawdę wiele punktów stycznych. To powinno być ważniejsze od wyglądu dla wykształconej, a przede wszystkim wrażliwej osoby, takiej jak ona. Tomek naprawdę w to wierzył. Albo przynajmniej pragnął w to wierzyć.

Kowalski siedział przy stoliku w kawiarni Uśmiech. Lokal był cichy, elegancki, położony w pewnym oddaleniu od ścisłego centrum i miał typowy bardziej dla pubu długi bar z błyszczącego drewna. Jedyny mankament stanowiło słońce – nieco zbyt natarczywie atakujące przez szybę swoimi promieniami. Jednakże taka drobna niedogodność nie wpływała znacząco na ocenę całości. Tomek nalegał, że przyniesie ze sobą jakiś znak rozpoznawczy. Perła uważała, że to niepotrzebne, bo: „przecież wszędzie dojrzy to przenikliwe spojrzenie jego błękitnych oczu”. On – z oczywistych względów – nie dawał za wygraną. Przekonał ją wreszcie, że zawsze marzył o spotkaniu z takim romantycznym akcentem: „jak w czarno-białym amerykańskim filmie” – argumentował. Kobieta w końcu przyjęła ten punkt widzenia, chwaląc kreatywność i sentymentalność Tomka, który ustalił, że na stoliku położy ich ulubiony tom o przygodach młodego czarodzieja, tj. „Harry Potter i Komnata Tajemnic” oraz czerwoną różę.

Kowalski wiercił się na krześle, a jego dłonie pociły się niemiłosiernie. Musiał je co chwilę wycierać o kupione specjalnie na tę okazję jeansy Wranglera. Oczekując na towarzyszkę wieczoru – i próbując zwalczyć suchość gardła – wypił już trzy wody mineralne z cytryną. Skutkowało to pełnym pęcherzem, lecz nie wypadało mu opuścić swojego stanowiska – kobieta powinna nadejść w każdej chwili. Godzinę temu łyknął dwie 10-miligramowe tabletki xanaxu, dwie 5-miligramowe relanium i jedną 2,5-miligramową lorafenu – nie uświadczywszy oczekiwanego poczucia odprężenia. Co więcej, znowu dopadło go drżenie prawej powieki i to pomimo tego, że łykał dwie tabletki porządnego (leku, a nie jakiegoś suplementu diety) magnezu z witaminą B6 dziennie. Tomek próbował rozmasować powiekę – bez efektu ulgi. Gapił się na przemian na wejście i na zegarek casio na nadgarstku. Wreszcie – 7 minut po czasie w drzwiach pojawiła się Czarna Perła. Na jej widok kelner, akurat sprzątający przy wejściu po klientach, bezwiednie się uśmiechnął. Podobnie uczynił siedzący w pobliżu Tomka brunet, wywołując tym samym zniesmaczenie swojej towarzyszki – dość atrakcyjnej blondynki. Obu mężczyzn usprawiedliwiało to, że Perła postanowiła nie zostawiać zbyt wiele wyobraźni – przyodziała obcisłą czarną kieckę z ogromnym dekoltem. Tak krótką, że prawie pokazującą światu to, co powinno być zarezerwowane dla jej kochanka. Mocny makijaż, czarne wiązane szpilki i włosy splecione w długi, sięgający połowy pleców warkocz, dopełniały obraz kobiety wampa. Na zdjęciach z reguły prezentowała łagodniejsze oblicze, ale Kowalskiemu to nie przeszkadzało, czuł jedynie jeszcze większe podniecenie, a co za tym idzie większy strach.