25,60 zł
Nazywają ją guru polskich jazzmanów. Żona i muza Krzysztofa Komedy. To dla niej skomponował utwór „Crazy Girl”. Chętnie potwierdzała: – Tak, byłam szaloną dziewczyną! Za jej namową Komeda porzucił medycynę na rzecz muzyki. Była jego menedżerką, konferansjerem, sekretarką, fryzjerką i krawcową… „Kochany Szefie!” – pisał do niej z przekorą w listach z Hollywood.
Zofia Komedowa zmarła w 2009 r. na atak serca, 40 lat po swoim mężu. „Nietakty” to zbiór pasjonujących wspomnień Zosi, które opracował jej syn, Tomasz Lach. Poza Komedami bohaterami tej opowieści są m.in. Roman Polański, Wiesław Dymny, Piotr Skrzynecki, Jerzy Skolimowski i Marek Hłasko.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 414
ZOFIA JANINA TITTENBRUN
Urodzona 13 listopada 1929 roku. Miejsce urodzenia: Dryszczów, obecnie gmina Żmudź, województwo lubelskie. Matka: Barbara Olkowska, lekarz stomatolog, służyła w legionach Piłsudskiego, oficer, do 1940 roku współprowadząca majątek ziemski, 1940-1964 stomatolog.
Ojciec: Stefan Tittenbrun, ziemianin, hodowca, artysta plastyk, myśliwy...
...albo: „Zośka” i „Harcerka”, łączniczka AK w ugrupowaniu „Jodła”...
...albo: Zofia Lach, 18-letnia żona Ludwika Lacha – krakowskiego dżolera, przemytnika, kombinatora. Moja matka...
...albo: Zofia Komedowa Trzcińska, żona Krzysztofa Komedy, jego menedżerka, guru środowiska jazzowego w Polsce...
...albo: właścicielka pensjonatu w Bieszczadach, współzałożycielka „Solidarności” Rolników Indywidualnych, inicjatorka pierwszego strajku chłopskiego...
...albo...
– Pierdolę, to nie dla mnie! – tak potrafiła skwitować kolejny rozdział swego życia. I zaczynała nowy. Bo Zofia Tittenbrun, Lach i Trzcińska, a do tego Komedowa, nie przegrywała nawet z samą sobą!
Niech więc i sama opowiada.
DRYSZCZÓW
Moja ballada
Nad Bugiem, w dawnych Grodach Czerwieńskich, leżał nasz rodzinny majątek – Dryszczów. Tam przyszłam na świat. Ale to tylko oficjalna wersja. Bo naprawdę urodziłam się w klinice Omega w Warszawie, a mój starszy brat, Stefan, w Lublinie. W metrykach i wszystkich przekazach rodzinnych musi jednak widnieć Dryszczów – tam były nasze rodowe korzenie, tam od pokoleń przychodzili na świat członkowie rodziny mojego ojca Stefana Tittenbruna.
Dziad Ignacy (w listach do mnie podpisywał się Twój dziad Ignacy), ojciec mojej matki, też urodził się w rozłożystym, szlacheckim drewnianym dworku z ganeczkiem, tyle że na Mazowszu. Wyjechał stamtąd do Warszawy na studia i w poszukiwaniu pracy. Musiał, bo miał starszego brata, a ziemi do podziału było za mało – ledwie trzydzieści kilka hektarów z przewagą pastwisk i otoczone laskiem niewielkie jezioro. Dobra już od dwóch pokoleń dzielone były pomiędzy kolejne dorastające dzieci. Ten, który pozostał na roli, spłacił Ignacego na ile mógł i wysłał go w daleki świat.
Ojciec mój, Stefan Tittenbrun, przyszedł na świat oczywiście w pałacu dryszczowskim. Także w pałacu, tyle że w oddalonym o setki kilometrów od Dryszczowa, urodziła się babcia Helena, matka mojej mamy. I był to dla obu rodzin zmierzch wspaniałych ziemiańskich tradycji. Dwie dekady potem wybuchła pierwsza wojna światowa. Pałac w Dryszczowie spłonął, ostrzelany „pomyłkowo” kilkoma salwami armatnimi podczas okrutnych, toczących się na tych terenach w 1914 roku walk pomiędzy wojskami rosyjskimi a cofającymi się niemieckimi. Kto strzelał? Świadkowie twierdzili, że Moskale, i że niezupełnie niechcący trafiali. Przez kilka następnych lat poświęconych stawianiu na nogi zniszczonego majątku ziemskiego rodzina ojca mieszkała w starej, stojącej nieopodal hrubieszowskiego ryneczku trochę murowanej, a trochę drewnianej kamieniczce. Pałac nigdy już nie został odbudowany.
Natomiast matkę mojej mamy, babcię Helenę, wygnali z majątku, wraz z jej matką i siostrami, carscy urzędnicy. Pradziadek-powstaniec został wywieziony na Sybir, gdzie przepadł bez wieści. Włości rodzinne skonfiskowano, zamieszkał w nich wraz ze świtą moskiewski generał, gubernator ziemi piotrkowskiej. To spowodowało parę lat potem kolejne bombardowanie, tyle że polskie. Nic nie pozostało, nawet miejsce na mapie. Teraz wiedzie tamtędy wyasfaltowana droga.
Moja matka, Barbara z domu Olkowska, pochodziła ze znakomitej, bitnej i zasłużonej w bojach o Inflanty, lecz zubożałej mazowieckiej szlachty. Pradziad był powstańcem rewolucjonistą. Takim prawdziwym, do ostatniej kuli... Wiecznie gdzieś tam polował na jakiegoś Moskala, a potem się ukrywał. Z tego też powodu babcia prawie go nie znała. Miał pseudonim „Gwiazda”. Rosjanie ciągle go poszukiwali, wpadali znienacka z rewizjami do dworu. Pewnego razu, a było to na Wielkanoc, dziadek nie miał już czasu na ucieczkę. Skrył się więc pod pękatą, wykrochmaloną i usztywnioną fiszbinami krynoliną babci, a ta stała sztywno i wyniośle, jakby skamieniała, ze splecionymi na brzuchu dłońmi. Ocalał, ale niestety, nie na długo. Ujęli go, kiedy zakradał się do dworu z następną wizytą.
Ojciec mój poznał moją matkę w Chełmie. W 1919 roku, na balu zorganizowanym przez ziemiaństwo dla legionistów. Była w mundurze, gdyż służyła w legionach jako stomatolog – prowadziła polowy gabinet. Była piękna. No i ojciec zakochał się na zabój. A kiedy wiosną 1920 roku wyruszyła z 3. Armią gen. Edwarda Rydza-Śmigłego na wschód, poszedł za nią...
Kiedyś zapytałam matkę: – Mamo, a skąd ty się wzięłaś na tej wojnie? – Jak to skąd? Przecież wszędzie były odezwy Piłsudskiego: „Studenci! Wstępujcie do legionów!”. Czyż nie byłam studentką? W przerwie pomiędzy kampaniami ukończyła studia i utworzyła legionowy szpital polowy. A ojciec tak za nią wędrował, wędrował, aż doszli do Kijowa. A potem wracali, tyle że już razem, kupioną przez Stefana bryczką zaprzężoną w dwa ukraińskie deresze. Po wojnie pobrali się w Warszawie, w kościele św. Anny, a huczne legionowe wesele, podobno uświetnione obecnością samego marszałka Piłsudskiego, nie mówiąc już o jej najbliższym frontowym kompanie i późniejszym wieloletnim przyjacielu rodziny Rydzu-Śmigłym i bliskim kuzynie Janie Stanisławie Jankowskim, odbyło się w Resursie Obywatelskiej.
Zamieszkali w ograbionym Dryszczowie. Nie było kapitału ani możliwości uzyskania kredytów, więc ojciec rozparcelował przyległy niewielki mająteczek – Kalinówkę, sto kilkadziesiąt hektarów. Pieniędzy miało starczyć na odbudowę. Tyle że wszyscy nowi właściciele ziemię przyjęli z radością, ale nikt nie zapłacił nawet pierwszej raty.
Ojciec założył więc plantację chmielu. Gdy już ruszyła uprawa, okazało się, że wszyscy sąsiedzi wpadli na ten sam pomysł. Powstała nadprodukcja, nie było nabywców i chmiel niszczał, zalegając w stodołach. W dodatku rodzice mieli ciągłe kłopoty z moim starszym bratem Stefanem juniorem, który za żadne skarby nie chciał się uczyć i mieszkać w internatach. Wiecznie z nich uciekał. W końcu matka nie wytrzymała i postanowiła wynająć mieszkanie w Hrubieszowie, gdzie stacjonował pułk strzelców konnych. Wtedy chyba po raz pierwszy wykorzystała legionowe koneksje. Załatwiła sobie pracę jako lekarz wojskowy. Po roku zamieszkała w tej samej kamieniczce, w której zatrzymali się dziadkowie tuż po tragedii 1914 roku, i otworzyła na parterze niewielki gabinet stomatologiczny. Stefan nie mógł już uciekać ze szkoły, ponieważ szkoła była na miejscu. W tym czasie ojciec gospodarzył w Dryszczowie, ledwie trzydzieści kilometrów dalej. Zajeżdżał do nas od czasu do czasu swą wspaniałą i szybką czterocylindrową Tatrą. Wypalone pałacowe mury przykrył dachem, poreperował ściany, zamurował okna i urządził tam oborę. Sąsiedzi dowcipkowali, że Tittenbrunowie tacy bogaci, że krowy w pałacu trzymają...
A dla nas szykował nowy dworek, tuż przy drodze. Za czasów pałacowych był on pocztą i karczmą, własnością dziadków. Karczmę dziadek – a może jeszcze jego rodzice? – oddał w arendę rodzinie ukraińskiej. Ich córka Nastka służyła jako młoda dziewczyna u mojej prababci, a potem u moich rodziców. Pamiętam, jak się nam, dzieciom, przechwalała, że będąc dziewczynką, sypiała ze swoimi rodzicami w obecnej sypialni mojego ojca...
Dworek był rozłożysty, typowy polski. Pobielony i kryty gontem, obrośnięty dzikim winem. Na środku miał ganek wsparty na czterech murowanych kolumnach, a po bokach szereg okien – każde podzielone na sześć szybek. U szczytowej ściany, od wschodniej strony, była dobudowana z drewna duża, oszklona weranda. Cała w pnących różyczkach. W środku stały dwie ogromne agawy, a po obu stronach schodów – wysokie na przeszło dwa metry juki.
Przed ganek zajeżdżało się z jesionowej alei. Brama była biała, murowana, z dwuspadowymi daszkami z czerwonej dachówki. Jesionowej alei nie lubiłam, ponieważ odkąd pamiętałam, co roku jesienią, na przedwiośniu i latem moja mama odjeżdżała bryczką – czy też naszą Tatrą – wraz z moim bratem na stację kolejową do Chełma, a stamtąd pociągiem dalej... Jeżeli była jesień, to do Warszawy, wczesną wiosną do Zakopanego, a latem do Sopotu. Natomiast ja, ponieważ byłam jeszcze na takie wyprawy za mała, zostawałam na rękach ojca, wpatrzona w znikającą w ciemnej alei bryczkę. A stojąca obok nas na ganku moja niańka, Nina, głaszcząc mnie po głowie, mówiła: – Ne płacz, detyna ty moja...
Z ganku wchodziło się do szerokiego, ciemnego korytarza dzielącego dom w poprzek, na dwie połowy. Po prawej stronie, obok wieszaków na ubrania, wisiało lustro w grubej, dębowej, rzeźbionej ramie, pod nim stał stolik na dwóch nóżkach, a na nim srebrna taca, na którą wyjeżdżający kładli datki dla służby: kucharki, pokojówek, kuchennych i lokaja, który po wyjeździe gości zamieniał się w szofera i mechanika od taterki – jak się mówiło na samochód ojca.
Cały korytarz, który kończył się drzwiami do pokoju stołowego, czyli jadalni, pokryty był skórami niedźwiedzi i dzików. Na ścianie po prawej stronie wisiała angielska broń myśliwska ojca, a vis-à-vis trofea myśliwskie. Na czaszce jednego z wielkich rogów jelenich napisane było „Diwoczki” – nazwa majątku na Podolu, stanowiącego własność jednej z sióstr mego ojca, cioci Maryli. Tam właśnie ojciec tego jelenia upolował, kiedy przyjechał w odwiedziny jako student z Wiednia. Było to jeszcze przed rewolucją bolszewicką. Po pierwszej wojnie Diwoczki znalazły się po sowieckiej stronie. W podziemiach kaplicy pałacowej pozostały trumny, między innymi ze zwłokami zamordowanego przez bolszewików męża cioci Maryli i niewiele wcześniej zmarłej babci Zosi, matki mego ojca.
Na początku korytarza, po prawej stronie, był pokój gościnny, a za nim sypialnia rodziców i pokój garderobiany. Naprzeciwko pokoju gościnnego było wejście do gabinetu ojca. Po prawej stronie drzwi stało ciężkie, brązowe, angielskie biurko, a przed nim głęboki fotel dla interesantów. Na ścianie obok biurka wisiał telefon, a na nim, oprócz maszyny do pisania, wielkich liczydeł i lampy majolikowej, stały cięte róże w wazonie. Ojciec sprowadzał wiele gatunków róż, również z Anglii, nawet amarantowe bez kolców, będące wtedy rzadkością. Za biurkiem i fotelem ojca była ściana zabudowana od podłogi po sufit półkami z książkami, niektórymi z nich bardzo starymi, z siedemnastego i osiemnastego wieku, oprawionymi w skóry lub grube płótna. Były również stare księgi medyczne o hodowli bydła i roślin oraz współczesne powieści Prusa, Kraszewskiego, Dickensa i Dumasa. Była także Colette, a na końcu wszystkie dzieła Józefa Piłsudskiego. Czy był pacjentem matki? – nie wiem. Natomiast o Rydzu-Śmigłym opowiadała ze śmiechem, że mdlał ze strachu na fotelu. Środkowa półka przeznaczona była na pisma rolnicze i myśliwskie ojca. Po przeciwnej stronie biurka i ściany z książkami znajdowało się okno wychodzące na podjazd i rozkwiecony gazon. Przy oknie stał fotel wolterowski, a obok owalny stolik przykryty spływającą aż do ziemi skórą z łosia – bardzo starą pamiątką rodzinną. Podobno rodziła się na niej prababcia i całe jej rodzeństwo. Za plecami fotela wisiał na ścianie barometr w rzeźbionej, drewnianej oprawie. Tatuś codziennie wieczorem podchodził do niego i stukał w szybkę wskazującym palcem, ponieważ to od pogody zależało, jaką pracę zaplanuje na dzień następny.
Z gabinetu wchodziło się pod wielkim, podpartym po bokach dwoma kolumnami łukiem do salonu. Były tam trzy okna rzędem, a po przeciwnej stronie szeroki, bielony kominek. Leżała przed nim skóra niedźwiedzia z wyprawioną głową, otwartym pyskiem i wielkimi kłami. Nad czarnym, skórzanym nosem w świetle tańczących w kominku płomieni pobłyskiwały jak żywe szklane oczy. Były tam także złote kruche mebelki obite granatową – a może ciemnozieloną – skórą oraz stoliki składane jeden w drugi, z zielonym suknem na blatach, przeznaczone do gry w brydża. W ich szufladkach schowana była kreda do zapisu wyników gry i włosienne, oprawione w srebro szczoteczki do ścierania kredy.
Na środku salonu zwisał z sufitu kryształowy żyrandol, a wokoło stały na meblach wazony z bukietami róż oraz piękne lampy naftowe. W Dryszczowie nie było prądu, ale były dwa radia – na baterie. Słuchało się ich, przykładając do ucha ebonitowe słuchawki. Jedno stało w pokoju rodziców, a drugie w salonie. Tam też, po prawej stronie kominka, na jednym ze stolików spoczywała wielka, drewniana skrzynka z korbką, a obok niej w pojemniku wyłożonym suknem leżały metalowe płyty z karbowaniami. To była stara wiedeńska pozytywka, a każda metalowa płyta mieściła jedną melodię.
Pomiędzy oknami stało czarne pianino, a przed nim okrągły, kręcący się taborecik. Jak wszystkie panienki w naszej rodzinie, od piątego roku życia uczyłam się grać pod okiem przyjeżdżającej raz w tygodniu z Hrubieszowa pani profesor od muzyki i języka francuskiego.
Do salonu przylegał pokój stołowy. Nie lubiłam go, wydawał mi się ciemny i ponury. Meble były gdańskie, stare i ciężkie, ręcznie rzeźbione. Dwanaście krzeseł i dwa fotele ozdobione przerażającymi mnie, szczerzącymi kły lwimi głowami. Ciężki, długi i szeroki, rozsuwany w razie potrzeby na dwadzieścia cztery osoby, stół przykryty był wielką brązową skórą, a pod ścianą stał ogromny, wypełniony zastawą stołową kredens. Jedyne radosne rzeczy w tym pokoju to był stojący zawsze na stole srebrny dzwonek na służbę, który mam do dzisiaj, oraz rozłożysty, kryształowy żyrandol nad stołem, mieniący się tysiącem migotliwych iskierek, kiedy zapalało się o zmierzchu umieszczoną w nim dużą, naftową lampę. Ze stołowego wchodziło się poprzez korytarz do pozostałych pokoi – mojego brata i mojej sypialni, oraz do dwóch gościnnych, a także do ulokowanych na końcu korytarza łazienki, garderoby na wierzchnie ubrania i buty i do dwóch wucetów.
Z przeciwnej strony jadalni wchodziło się do dużej sieni z wyjściem kuchennym na podwórze. Nazywano ją kredensową, jako że stało w niej kilka kredensów i szaf ze szkłem i porcelaną. Gdzieś trzeba było umieścić to wszystko, co prababcia ocaliła z pożogi wojennej... Porcelany, używanej w święta i uroczystości, było na sześćdziesiąt osób – od najmniejszych, cieniutkich jak bibułka filiżanek do czarnej kawy aż do ogromnych waz na zupy i półmisków na ryby i mięsiwa. Każdą sztukę zastawy zdobił wieńczony złotą koroną monogram pradziadka. W sieni stał także ogromny piec do pieczenia chleba razowego, białych, maleńkich, drożdżowych bułeczek, ciast i sękaczy, na które mówiło się z niemiecka bankucheny. Jakież w nim piekło się podpłomyki! Za sienią była olbrzymia kuchnia z kilkumetrowym stołem, a za kuchnią tak zwana izba czeladna i służbowy wucet z umywalnią. Z sieni wiodło również strome wejście na poddasze, gdzie były pokoje dla służby, oraz na duży strych będący jednocześnie suszarnią. Do tej pory pamiętam zapach tej sieni, świeżego chleba wymieszanego z zapachem wilgotnych, wyszorowanych do białości desek podłogi, tak jak w mojej sypialni. W pokojach dorosłych i w salonie deski podłóg były lakierowane na czerwono.
Powietrze w Dryszczowie inaczej pachniało rano, kiedy rosa leżała jeszcze na trawie, a inaczej, gdy o zachodzie słońca ciepłe już opadało ku ziemi. Miało też swoje kolory – czasem oranże, czasem zniebieściałe róże. W stajniach unosiła się podszyta wiatrem, polami i lasem woń koni i psów, a w oborze – ciepłego obornika zmieszanego z zapachem krów i mleka... Jak pięknie pachnie kwitnący wiosną, a potem w lecie kolorowy od dojrzewających jabłek sad. A chmiel? Jeszcze rosnący, pełen szorstkich szypułek? A martwe już, suszące się w spichlerzu szeleszczące szyszeczki? Cóż za bogactwo zapachów!
W ogrodzie z parkiem była huśtawka i obrośnięta kwitnącymi różyczkami letnia altana. Mnie jednak bardziej interesował teren na tyłach domu. Za kuchnią i podwórzem gospodarczym, za kurnikiem, tam gdzie rosły tajemnicze chaszcze. Pokrzywy, bodiaki i łopiany z ogromnymi jak parasole liśćmi. Idealne kryjówki, moje prywatne królestwo. Tam chowałam się przed Czubą i Maryną, moimi rówieśnicami z sąsiedztwa, z dworu Poletyłłów w Wólce Leszczańskiej, gdy znudziło mnie ich układne towarzystwo. Wolałam kontakty z rówieśnikami z Dryszczowa i Klesztowa, z którymi w lecie, w pogodne dni, jeszcze przed śniadaniem, spotykałam się w naszych tajnych miejscach zabaw i radosnych igraszek. Siedzieliśmy wysoko wśród rozkwitłych konarów jabłoni, albo w zbudowanych z patyków, przykrytych kawałkami starego płótna i zamaskowanych gałęziami obozach, czyli namiotach ukrytych na zapleczach budynków folwarcznych, graliśmy w berka pomiędzy wysokimi rzędami chmielu i nad sadzawkami...
Za ogrodem i sadem rosły trzy wysokie topole – dwie dorosłe osoby z trudem obejmowały ich pnie – a za nimi ciągnęły się w stronę Klesztowa łąki i torfowiska oraz nasz – dzieciarni – raj. Trzy stawy. Dwa z rybami, a trzeci to była spora, ale płytka sadzawka do kąpieli z drewnianym pomostem, podłogą z desek i zadaszonymi kabinami do przebierania się. W czworakach, na folwarku nazywano je łazienkami. Biegało się tam już o szóstej rano, na bosaka po trawie pokrytej zimną, srebrzystą rosą. Można było poskakać z małej trampoliny na pięty do wody, a nawet pływać niewielkim, przycumowanym przez całe lato do pomostu kajakiem. Nikt z dorosłych nie przeszkadzał, kiedy łowiło się raki, wsadzając rękę w mulistą norę pod wodą, i wyciągając ją potem z przyczepionymi do niej rakami. I nie można się było nawet skrzywić, żeby potem nie rozpowiadano po całym Dryszczowie i Klesztowie, że Zośka ze dworu to baba, siksa i beksa. Czułam się przecież jak prawdziwe, dzielne chłopaczysko i tak starałam się zachowywać! Przecież mówili mi to wszyscy dorośli, dodając z zastanowieniem: – Oj, Zośka... co z ciebie wyrośnie?
Dochodzący od strony dworku głos trąbki myśliwskiej ojca przypominał, że trzeba wracać na śniadanie. Ale ja nie byłam głodna, ponieważ już w izbie czeladnej przed wyruszeniem nad sadzawkę zjadłam wraz ze wszystkimi całą miskę zabielanego krupniku, który dała nam nasza kucharka. – Tatusiu – pytałam – co to za piosenka, którą mi grasz na twojej trąbce? Tatuś się zaśmiewał, ponieważ był to tradycyjny sygnał myśliwski. Innego poranka miałam kolejne bardzo ważne pytanie: – A co to za ptaki tak rano śpiewają? Więc ojciec mi tłumaczył: – Te trele to skowronki, one najlepiej czują się tam, gdzie rośnie zboże i gdzie już w maju zakwitają czerwone maki, a także błękitne chabry i liliowe kąkole, które tak kocha mamusia. A ten drugi ptaszek, którego teraz słyszysz, który ma głos grubszy od słowika, a i od skowronka, to twój wielki przyjaciel, wilga. Posłuchaj uważnie, przecież ona ciebie woła! Zofija, Zofija, Zofija... To twój ptaszek, pamiętaj o tym i kochaj go.
Ojca w związku z jego niskim wzrostem i tuszą nasi fornale nazywali „Serdel” . Lubili go i niewiele się bali. Dryszczowski dziedzic był bowiem łagodny, chyba że go już naprawdę cholera ścisnęła, kiedy coś było źle zrobione. Wtedy klął po niemiecku; zawsze to lepiej, nikt nie rozumiał. Gorzej było z dziedziczką, moją mamą, czyli „Piękną”, która była ostra i wymagająca. U niej wszystko musiało być w szeregu i na czas. Nic dziwnego – była porucznikiem w legionach. Kiedy przerywało się buraki cukrowe, nie wolno było iść sobie na miedzę, aby poleżeć i odpocząć, bo jak zobaczyła, to wołała: – Od tego są przerwy i godzina w południe na obiad! I groziła, że każe gumiennemu Borkowskiemu odliczyć z wypłaty dniówki.
Do mnie zwracano się „jaśnie panienko”. Byłam wychowana w dwóch kulturach: polskiej i ukraińskiej – wszak to Grody Czerwieńskie. Miałam niańki Ukrainki, wolno mi było bawić się z dziećmi ukraińskimi, mówiłam po polsku i ukraińsku: po prostu, w domu mówiło się „językiem domowym”, a na dworze, w lesie i nad sadzawkami troszkę inaczej. Nawet na łąkach, gdzie pasą się konie, do nich też się mówiło językiem tutejszym. Chodziłam na wszystkie odpusty do cerkwi, zresztą w byłej cerkwi zostałam ochrzczona. Dawniej była to cerkiew greckokatolicka, ale w czasach zaboru rosyjskiego batogiem, zsyłkami i katorgą zmuszano unitów do przejścia na prawosławie. Została ich jedynie garstka, i to nie w naszej okolicy. Prababcia i dziadkowie przekształcili tę cerkiew w kościół rzymskokatolicki. Ojciec mój ozdobił malunkami ołtarz, a stryj namalował drogę krzyżową. I chodziliśmy do tego naszego kościółka w niedzielę całą bliższą i dalszą rodziną, starsi powozami i bryczkami, a my, młodzież, rozgadani i roześmiani piechotą, drogą od majątku do Klesztowa. Lecz kiedy tylko mogłam, wykradałam się do cerkwi, podglądać ich uroczyste, barwne nabożeństwa, słuchać śpiewów.
Za ogrodem i zabudowaniami gospodarczymi szerokim pasem ciągnęły się w stronę Klesztowa i widniejącej w oddali wieżyczki kościoła nasze pola. Piękna, tłusta, czarna ziemia. Wśród domowników mówiło się z dumą: „To najlepsza ziemia w Polsce”. Lessowa, pszenno-buraczana, borowina i czarnoziem! Rosła na niej złota, wysoka pszenica z ogromnymi kłosami – to tam zrywałam z ojcem kąkole dla mamy. Dalej była ogromna plantacja chmielu.
Kiedy zaczynały się jego zbiory, pomiędzy wysokimi, zielonymi słupami obrośniętymi gęsto chmielowymi szyszkami siedziały rzędem na niskich stołeczkach baby odziane w długie spódnice, przed nimi stały wielkie, plecione z wikliny kosze, a pomiędzy tym wszystkim chodzili chłopcy i wysokimi drągami o zakrzywionych końcach ściągali chmiel z drutów. Z szelestem opadał pod nogi kobiet i rosły całe wielkie góry zielonych liści z o ton jaśniejszymi od nich szyszeczkami. Trzeba je było ręcznie odrywać z gałązek i wrzucać do kosza; ostrożnie, ponieważ chmiel był szorstki i liście kaleczyły dłonie. Kobiety pięknie śpiewały na kilka głosów, a kiedy przerywały, to opowiadały sobie ciekawe rzeczy. O Wacku Moskaluku, ale nie o tym ze dworu, tylko o tym ze wsi, co jest opętany przez diabła, a może durnowaty, i dlatego pokazuje dziewczynom brzydkie rzeczy schowane w spodniach. O duchu białej damy w długiej czarnej szacie... Białej, ponieważ jej twarz była tak strasznie przejrzysta. Co noc schodziła z górki, gdzie dawniej była altanka, a od kilkunastu lat stała wymurowana specjalnie dla niej niewielka kapliczka. Więc schodziła z tej górki za ulami i ogrodem z kawonami, naprzeciwko wozowni ze stojącymi w niej bryczkami, Tatrą i maszynami rolniczymi. Kiedy kogoś spotykała, przechylała głowę na bok, patrzyła przerażającymi, martwymi oczami w białej twarzy i mówiła: Aha?... – z takim akcentem, jakby zalotnie o coś pytała. Widział ją sam dziedzic i kowal Pawełek, który mieszka w Dryszczowie od dzieciństwa. Nic dziwnego, przecież ta górka to był kurhan, stara zbiorowa mogiła. Tylko „Pięknej”, czyli mojej mamie, biała dama się nigdy nie pokazywała, choć dziedziczka często przebiegała tamtędy ze dworu do obory wczesnym rankiem, jeszcze zupełnie po ciemku, szczególnie na jesieni i zimą, żeby sprawdzić, czy przy dojeniu nie wynoszą lub nie odlewają mleka. Taka to już była ostra, że nawet duchy się jej bały.
Zosia z babcią Heleną Olkowską, bratem Stefanem i mamą, Barbarą z domu Olkowską. Dryszczów, 1935 rok.FOT. ARCHIWUM ZOFII KOMEDOWEJ TRZCIŃSKIEJ
Kobiety przy chmielu mówiły również o krzyżu cioci Luteńki, o tym, przy którym straszy. Nic dziwnego, ja to rozumiałam. Ciocia Luteńka, starsza siostra mego ojca, była medium i wywoływała także duchy. I choć nie zawsze chciała, to one czasem zupełnie nieproszone same do niej przychodziły. Ciocia bardzo się bała i nieraz z tego powodu cierpiała. Zawsze wiedziała, kto szybciej umrze, ponieważ każdy człowiek – mówiła – ma wokół głowy jasną aureolę i im bliżej śmierci, tym aureola jest różowsza, a potem, na koniec, amarantowa. My, dzieci w rodzinie, wiedzieliśmy o tym, bo nieraz, kiedy ciocia do nas przyjeżdżała, działy się przeróżne straszne i tajemnicze rzeczy. Pękały talerze, przesuwały się meble, nawet ciężkie szafy, a w piecach coś dudniło. W nocy otwierały się i zamykały drzwi od pokoi, tak jakby ktoś niewidzialny i niesłyszalny włóczył się po uśpionym dworze, a nasze udomowione, rozpieszczane przecież koty wrzeszczały i wyskakiwały przez uchylone okna do ogrodu. Myśliwskie psy tatusia wyły jak oszalałe, chociaż były tresowane do polowań i normalnie zachowywały ciszę... Nawet konie, łącznie z tymi pod siodło, rżały i kopały w ściany stajni. Zgroza! Stare kobiety z folwarku dobrze pamiętały, że panienka Luteńka w dzieciństwie była cztery razy chrzczona, żeby tego diabła, co ją opętał, wygonić. Niestety, niewiele to pomogło! Więc dziadziuś Leon postawił na jej intencję wysoki krzyż, a potem jeszcze trzy następne, zawsze w rocznicę bitwy pod Grunwaldem. Stały na wszystkich czterech rozstajnych drogach: od Dryszczowa do Hrubieszowa, drugi przy tej do Chełma, trzeci do Żmudzi, gdzie była szkoła wiejska, i ten Luteńki na drodze do Klesztowa, gdzie był kościół unicki i cmentarz. Dlatego cztery, bo miał cztery córki i nadał każdemu z krzyży imię... Więc był krzyż Luteńki – ten, przy którym straszyło – i Zosi, Maryli oraz Kaziutki. Od dziesiątków lat trzech krzyży już nie ma, postarała się o to lokalna władza partyjna, ale krzyża Luteńki nie ruszyli, tak na wszelki wypadek.
Matka i ojciec byli narażeni na przykrości, ponieważ angażowali Ukraińców do pracy. Ukraińców prawosławnych. A przed wojną jeżeli inteligent Ukrainiec się nie przechrzcił, to nie dostał pracy. To paskudne, ale tak było. Konflikt rodził konflikt, sama tego nieraz doświadczyłam. Pod Hrubieszowem była wieś Bohorodyca, po polsku Bogurodzica, a obecnie Brodzica. Mając jedenaście lat, pojechałam kiedyś na rowerze do Bohorodycy. Kiedy przejeżdżałam przez lasek, wybiegli z zarośli ukraińscy chłopcy – mieli po 12-14 lat – i zaczęli mnie gonić, wrzeszcząc, że jak złapią, to zabiją. Dopadli mnie na łące, w kretowiskach, i zaczęli dźgać, ot tak, trochę żartem, ale i trochę na ostro, wyciągniętymi zza pazuch kozikami. Przelękłam się i zaczęłam drzeć się wniebogłosy, wzywając pomocy!
A przecież bardzo dobrze mnie znali, ba – lubili! To byli moi starsi koledzy, bawiłam się z nimi na jarmarkach. Ale skoro dorośli się nawzajem wyrzynali, to niby dlaczego oni nie mieli robić tego samego? Uratował mnie Ukrainiec, nazywał się Kościuszko. Łowił ryby i usłyszał moje wrzaski. Piękny, na swój sposób wyniosły, dystyngowany pan z laską w wysokich, kawaleryjskich butach oraz marynarce i białej koszuli. Bardzo mnie polubił. Śpiewał w chórze w naszej cerkwi. Miał pięcioro dzieci, a do mnie mówił: – Zosieńko, słoneczko, detyna ty moja... Chodziłam z nim na procesje nad rzekę Huczwę. Przy wyrąbanej w lodzie przerębli stawiano tam krzyż i chrzczono wodę na pamiątkę Jana Chrzciciela. To wielkie ukraińskie święto i wyjątkowo uroczysta procesja, jak u nas na Boże Ciało – śpiewał męski chór, niesiono kolorowe sztandary. Ale do naszego domu, do mojej matki, Polacy przychodzili z pretensjami. „Jak to, Ukraińcy nas nienawidzą, a pani córka chodzi z nimi na procesje?”. Tak było, chodziłam z panem Kościuszko, i to za rączkę! – Bo widzisz, detyna moja, jeszcze cię w tę zimną wodę, w przerębel wepchną... – tłumaczył troskliwy pan Kościuszko.
„Każdy szlachcic miał swego Żyda” – mówiono w okolicy. „Naszym” Żydem był pan Ajzen Rywen, który co dwa-trzy tygodnie przyjeżdżał roztrzęsioną furmanką na folwark. Stary, z długą, siwą brodą, w jarmułce i kapeluszu z rondem, w czarnym chałacie do kostek. Chudy, wysoki, lekko przygarbiony. Furmankę zostawiał na folwarku i wchodził od tyłu budynku do pachnącej świeżym chlebem kredensowej sieni. – A pan dżedzic w domu? A przyjmie Rywena? Proszę powiedzieć, że Rywen prosi – mówił. Sunął potem długim korytarzem z pochyloną głową, już tylko w jarmułce na głowie, na drugą stronę domu, aż do kancelarii, gdzie czekał na niego ojciec. A potem za zamkniętymi drzwiami konferowali, konferowali... Przypuszczam, że to on pożyczał ojcu pieniądze na przednówku i w krytycznych sytuacjach. Wiosną, po święcie Paschy, przywoził w prezencie białe chały i wspaniałe mace, ogromne, na pół stołu.
Jesienią z niecierpliwością czekałam na tajemnicze kuczki, żydowskie święta. Nie obchodzono ich w zamkniętej bóżnicy, można więc było oglądać z bliska uplecione z gałęzi szałasy, w których siedzieli mężczyźni i mali chłopcy, modląc się przez kilka, często słotnych, dni. Podchodziłam do nich bliziutko, było mi ich żal. Kiedyś, będąc z mamą w tym okresie w Hrubieszowie, widziałam takie budy na balkonach stojących nieopodal starego rynku żydowskich kamieniczek.
W Skryhiczynie był Żyd, który wyrabiał landrynki. Kupowałam ich za dziesięć groszy i usiłowałam zaprzyjaźnić się z jego młodszym ode mnie synem, Herszkiem. Wtrącałam kilka słów, jak mi się wydawało po żydowsku, kiedy jego ojciec wychodził do drugiego pomieszczenia po kartkę z zeszytu, aby wsypać w zrobioną z niej tutkę cukierki. Moje podchody do Herszka zakończyły się dla mnie pewnego razu smutno...
Syn cukiernika, z długimi pejsami, w jarmułce na głowie i wełnianej ciemnej marynarce, choć boso, udawał, że mnie nie słyszy. Okazywał swoją wyższość, wbijając palec miejsce przy miejscu w lepką, przeźroczystą masę na cukierki, która leżała na wielkiej, wyszorowanej do białości drewnianej stolnicy. Po długiej chwili takiego milczącego dziobania, nadal zapatrzony w swój umazany ciastem wskazujący palec, powiedział: – Idź ty... ty szyksa myszygene... I odwrócił się. Nikt dotąd nie potraktował mnie z taką pogardą i wyższością. Nieraz sprzeczałam się z koleżankami, które ze słów jest dosadniejsze: ty durnowata czy myszygene kopf... Uważam, że to drugie.
W lecie przyjeżdżali bandosi, sezonowi robotnicy zza Bugu. Ukraińska młodzież. Pracując, odpoczywając, cały czas śpiewali. Czyste, silne głosy niosły się daleko. Wiadomo było, kiedy o zmierzchu kończyła się praca i kiedy wracali, „bo już ich słychać, już idą...”.
Najpierw kosiło się rzepak, który wymłócony i oczyszczony w wialni suszył się w nowym spichrzu – niskiej, długiej drewnianej suszarni, którą tatuś z ogromnym wysiłkiem, zapożyczając się u pana Rywena, dobudował do starej stodoły. A potem zaczynały się prawdziwe żniwa. Zbierało się po kolei: żyto, jęczmień i owies, a na końcu pszenicę. Szły przez łany zbóż od razu trzy kosiarki konne, a za nimi dziewczęta i kobiety, które wiązały zboże w snopki i co kilka metrów ustawiały w kopy. Podjeżdżali po nie na drabiniastych furmankach chłopcy i po załadowaniu przewozili przez nagie już ściernisko do stojącej na polu wielkiej, ryczącej młockarni. Połykała snop za snopem. Ogromny, skórzany pas napędowy przelatywał z głośnym szumem i klekotem, a nad wszystkim unosiły się w gorącym powietrzu, wirując w promieniach słońca, drobinki słomy i plew. Z drugiej strony wysypywało się złociste, wymłócone ziarno. Wypełnione nimi worki ładowano na fury i odwożono na folwark. Do spichrza lub do suszarni. Z wymłóconej słomy ustawiało się od razu wielkie sterty w kształcie domów o spadzistych szczytach. Razem ze zbożem znikały z pola kolorowe kwiaty, uciszały się ptaki i chowały przepiórki, dla których ojciec kazał wzdłuż miedzy sadzić tarninę, ponieważ miały w niej gniazda.
Kończyły się żniwa, coś nieuchwytnego, czego nie umiałam określić, umykało bezpowrotnie. Zdawało mi się, że ziemia i pole zostały okaleczone.
Ale przychodził czas dożynek, dostojne, a zarazem radosne święto. W kuchni i sionce kredensowej od samego rana gotowano i pieczono, a mnie szorowano, pucowano, rozplatano mi zwinięte w papiloty włosy, strojono w piękną sukienkę z falbankami i nowe sandałki. Tego dnia nie biegałam na łąki i folwark, tylko z niecierpliwością wyczekiwałam w domu, kiedy się wreszcie to święto zacznie. Około podwieczorku na odgłos dochodzących śpiewów wychodziliśmy wszyscy na ganek... Jesionową aleją zbliżali się do dworu postrojeni żeńcy. Młode dziewczyny i chłopcy w barwnym korowodzie, a za nimi starsze kobiety i fornale.
Starościna ze starostą, idący na czele korowodu, nieśli na tacy świeżo upieczony, błyszczący chleb ze zboża zebranego w te żniwa. Śpiewając: „Plon niesiemy, plon w gospodarza dom”, wręczali go ojcu, który nisko im się kłaniał. Następnie wkładano nam na głowy cztery piękne wianki uplecione ze zbóż i ozdobione kwiatami oraz wielobarwnymi kokardkami. Mamusi wianek z pszenicy, ojcu z żyta, bratu z jęczmienia, a mi puchaty i strzępiasty z owsa. Po tej uroczystości wszyscy wzruszeni przechodziliśmy pod spichlerz, gdzie dopiero zaczynała się zabawa i tańce. Na wybudowanej z desek platformie zaczynała grać orkiestra.
Zośka – drużynowa żeńskiej drużyny ZHP w Ząbkowicach Śląskich. Sierpień 1946 roku.FOT. ARCHIWUM ZOFII KOMEDOWEJ TRZCIŃSKIEJ
Wokół kręciło się mnóstwo dzieci i młodzieży. Z boku, półkoliście pod żywopłotem z bzu, stały stoły z pełnymi tacami, a na nich świeżo upieczone pierogi z nadzieniem do wyboru: z grzybów, kapusty, mięsa i kaszy hreczanej. Wszystko ostro doprawione cebulą i pieprzem, obok sterty pieczonych placuszków po żydowsku z cebulą lub makiem, dalej słodkie bułeczki z serem i konfiturami. Całe misy kiełbasy i krojonego wędzonego boczku. Po obu stronach stołów stały beczki z kiszonymi ogórkami i jabłkami, kwasem chlebowym, piwem i czerwoną, słodką lemoniadą. Była również wódka i w miarę upływu czasu robiło się coraz głośniej i weselej. Tańce i zabawa trwały zawsze do późnej nocy, a ja w tym jednym, wyjątkowym dniu w roku nie musiałam iść spać, dokąd sama o to nie poprosiłam. Nad ranem płonęły jeszcze ogniska, wiszące na drzewach kolorowe bibułkowe lampiony już dawno zgasły, a na udeptanym placu przy dogasającym ogniu zostawała już tylko śpiewająca młodzież zza Bugu. Następnego dnia załadowani na furmanki weseli i roześmiani bandosi odjeżdżali w kierunku Hrubieszowa, gdzie była stacja kolejowa. Biegłam za nimi aż do górki, machałam im ręką na pożegnanie, a drugą rozmazywałam łzy na twarzy. Po ich wyjeździe robiło się dziwnie cicho, szaro i smutno.
Mój ojciec był zamiłowanym myśliwym, w zimie polował na grubą zwierzynę w Bieszczadach, był nawet sędzią Sądu Koleżeńskiego w Klubie Łowieckim w Sanoku. W Dryszczowie bywały duże polowania, ale ja ich nie pamiętam. Ojciec wspominał, że kiedy stał jeszcze pałac, to w domku myśliwskim w głębi ogrodu po powrocie z polowań panowie myśliwi spędzali czas na graniu w karty i popijaniu nalewek ze smorodiny i tarniny. Ich żony zaś zasiadały wygodnie w pluszowych fotelach, w salonie pałacu, bawione rozmowami, śpiewem i grą na fortepianie. Czasami goście przybywali z odległych zakątków Polski. Mam przed oczami obraz mojego ojca wracającego z polowania na kuropatwy, zawsze przed zmierzchem, ale już po obiedzie (na wsi nie operowało się godzinami, czas określały pory posiłków), otoczonego sforą angielskich psów, z bronią wiszącą na plecach, z przytroczonymi do pasa, wiszącymi jak pierzaste grona kuropatwami. W ręku trzymał nieodzowną, towarzyszącą mu zawsze na spacerach rozkładaną myśliwską laskę. Nigdy nie zabijał zbyt wielu kuropatw, wyłącznie tyle, ilu było gości i domowników na kolacji. I nie powiem, żeby było mi żal, kiedy zasiadając na swoim miejscu przy stole, otrzymywałam upieczonego ptaszka. Prawa życia na wsi! Chrupiące kuropatwy popijaliśmy źródlaną wodą.
I tak żyjąc w moim cudownym, bajkowym świecie, skończyłam osiem lat.
W kwietniu 1939 roku ojciec zmarł niespodziewanie na zawał serca, w trakcie czyszczenia broni myśliwskiej. Z bratem i mamą byłam wtedy w Hrubieszowie. Pochowany został w Klesztowie, w rodzinnym grobowcu. Tego roku żniwami mama musiała zająć się sama.
A po żniwach wybuchła wojna. Na początku września zalała nas fala uchodźców. Na środku wielkiego trawnika ustawiliśmy ogromny kocioł do parowania ziemniaków dla zwierząt. Teraz gotowaliśmy w nim na okrągło gęste zupy dla uciekinierów z zachodniej i centralnej Polski. Wkrótce zjawił się także stryjek Stanisław Tittenbrun wraz z żoną i rodziną. Uciekli ze swojego majątku Gliszcze pod Bydgoszczą, ratując się przed zamordowaniem przez niemieckich kolonistów.
Zatrzymywały się u nas całe grupy, z małymi dziećmi i z chorymi. Spali wszędzie, gdzie tylko było miejsce i leżały przygotowane w pośpiechu, wypełnione sianem płócienne sienniki. W domu, na strychu, w stajni i stodole, a nawet w altankach. Nie trwało to jednak długo. Już 17 września sami w popłochu wyjeżdżaliśmy z Dryszczowa. Cenniejsze rzeczy pochowaliśmy po zabudowaniach, a rozebrany na części samochód – w stodole i stajni. Mama ze stryjostwem jechała bryczką, ja na wyładowanej najcenniejszymi przedmiotami furmance. Uciekaliśmy do Hrubieszowa. Nasz dryszczowski pastuch, sadzając mnie na szczycie furmanki, powiedział ze złośliwym uśmieszkiem: – Oj, już ty chyba nie będziesz więcej panienką. Popatrzyłam na niego smutno, nic nie rozumiejąc. Czy nie dosyć tragedii? Czego on jeszcze chce ode mnie?
I przyszli czerwonoarmiejcy. W Dryszczowie splądrowali wszystko. W spichlerzu znaleźli cenny kryształowy żyrandol, ale zbiegli się fornale i zaczęli im rabowane rzeczy odbierać. Bolszewicy zgłupieli. – Jak to? Przecież to wszystko było pańskie, a teraz jest wasze? A fornale na to: – Jak nasze, to nie wasze! – i wnieśli żyrandol z powrotem do spichlerza.
Pierwszy raz bolszewików zobaczyłam w Hrubieszowie. Mieli wysokie, płócienne czapki z wiszącymi klapami i szpiczastymi dziobami, z naszytymi ogromnymi czerwonymi gwiazdami, buty z żaglowego zielonego płótna, szynele długie do kostek, postrzępione na dole i nieobrębione. I po kilka zegarków na obu rękach albo budzik na piersiach. Karabiny zawieszali sobie na sznurkach. Żołnierki paradowały po kilka razem głównymi uliczkami miasteczka, postrojone w damskie milanezowe nocne koszule. Nowe, bo skonfiskowane z żydowskich sklepików. Prawdziwego „pana” lub „damę” można było poznać po zębach. Całe górne i dolne szczęki mieli okute w złote koronki. Co za dzicz! Matka nie miała czasu przyglądać się – organizowała szpitale polowe dla rannych polskich żołnierzy, zdobywała leki, pościel do darcia na bandaże, jedzenie dla chorych oraz personelu. Nocami wywoziła rannych oficerów, leżących jak trupy na taczkach i przykrytych zakrwawioną pościelą – ukrywała ich przed wywózką do ZSRR. Nikt z nacjonalistów ukraińskich ani żydowskich komunistów nie wydał nas bolszewikom, chociaż dobrze wiedzieli. Uniknęliśmy wywózki na Sybir.
W Hrubieszowie nauczyłam się od naszej kucharki takiej śpiewki:
Rańsze było balsze, a teper nawaty,
Rańsze było balsze, budut wojowaty,
Ukraina Czarna, Ukraina Krasna...
Była to piosenka powstającej partyzantki ukraińskiej. Ci, którzy ją śpiewali, mówili o sobie, że są banderowcami. Och, bardzo się ich baliśmy!
Na tyłach naszego domu w Hrubieszowie był długi balkon, z którego po wysokiej drabinie wchodziło się na strych. Ukrywałam się na nim, gdy wydało się, że coś zbroiłam. Po kątach, pod pochyłą więźbą dachu stały skryte w mroku różne skrzynie, leżały zwinięte pledy i materace – sypiali na nich przeróżni ludzie: najpierw Polacy ukrywający się przed bolszewikami, potem Żydzi i partyzanci z AK ścigani przez Niemców. Pojawiali się bezdźwięcznie znikąd i znikali jak kamfora ciemną nocą. U nas byli w miarę bezpieczni. Bo któż miałby czelność zakłócić nocny spokój stomatologowi – jedynemu w miasteczku, który miał gruntowne medyczne wykształcenie, a do tego taniemu i zawsze dla wszystkich dostępnemu? Pacjentami byli i sowieccy, i niemieccy oficerowie, bo matka nie dość, że miała zdobyte w legionach kolosalne doświadczenie, to jeszcze mówiła świetnie zarówno po rosyjsku i ukraińsku, jak i po niemiecku. No, to było przeżycie, kiedy otwierałam drzwi opuchniętemu jak brzoskwinia oficerowi Wehrmachtu, wiedząc, że nad jego głową, na strychu, czai się z odbezpieczonym visem jakiś ranny chłopak z lasu.
W szparach pomiędzy belkami znalazłam przewiązaną tasiemką paczuszkę listów od dziewcząt do mojego brata, z jego dopiskiem na wierzchu: „Kto przeczyta te listy, ten będzie wielką świnią!”. Nie przeczytałam. Była też skrzynia z książkami, ukryta tam najpierw przed bolszewikami, a potem przed Niemcami. Grzebiąc w niej, wśród książek historycznych i dzieł Piłsudskiego znalazłam dwie, które z racji moich kontaktów ze zwycięską armią radziecką bardzo mnie zainteresowały. Jedna dla dzieci; niestety, autora nie pamiętam. Tę przeczytałam pierwszą. Była to historia pluszowego misia, który zgubił się chłopcu we Lwowie w czasie wojny z bolszewikami w 1920 roku. Wpadł w ręce żołnierzy Armii Czerwonej i miał okropne przeżycia. Współczułam mu, bo co prawda dopiero kończyłam dziewięć lat, ale już widziałam, jak ta armia się zachowuje i do czego jest zdolna.
Druga książka to było „Dwanaście krzeseł” Ilfa i Pietrowa, powieść z okresu radzieckiego NEP-u, wydana w Polsce pod koniec lat dwudziestych. Manewry i kombinacje Ostapa Bendera...
Te dwie książki, wydarzenia jesieni 1939 roku i widok zwycięskiej armii ze Wschodu, na stałe uodporniły mnie na wszelkie hasła i idee komunistyczne. Zaimpregnowały mnie na wpływy tej koszmarnej, podstępnej i jakże bliskiej faszyzmowi komunistycznej obłudy.
W pierwszych dniach października, gdy III Rzesza zawarła z ZSRR układ o przyjaźni i granicach, wyznaczając nowe, rozbiorowe granice Polski i Rosjanie cofnęli się za Bug, wróciliśmy na krótko do Dryszczowa. Mama postanowiła, że spróbuje przygotować gospodarstwo do następnego sezonu upraw, ale szybko zbieraliśmy się stamtąd z powrotem. Niemcy bowiem w związku z wyjątkową jakością gruntów rolnych postanowili zgermanizować całą Zamojszczyznę, Biłgorajskie i Hrubieszowskie. Zaczęły się przerażające pacyfikacje, wysiedlenia, nacjonalizowania majątków ziemskich, rozstrzeliwania niepokornych, wywożenie dzieci, inwigilacja, przymuszanie do wpisywania się na volkslistę. Segregowano i dzielono. Stworzono nawet grupę tzw. stand deutschów – przyjaciół Niemiec. Była to jakby podgrupa volksdeutschów. Nasza rodzina, z nazwiskiem von Tittenbrun i tytułem barona, znalazła się w bardzo trudnej sytuacji. Zaproponowano nam wpisanie się na reichlistę, czyli status rdzennych Niemców. Naturalnie matka odmówiła. Reakcją było natychmiastowe zabranie nam Dryszczowa, który przeznaczono na tzw. liegenschaft, majątek państwowy. (Już go nie odzyskaliśmy – przepadł ostatecznie w 1946 roku na skutek wywłaszczenia przez rząd Bieruta).
Na początku listopada do Dryszczowa zjechał, w towarzystwie uzbrojonych w pistolety maszynowe żandarmów, reprezentujący Rzeszę zarządca. Skonfiskował dokumenty, zliczył i starannie spisał wszystkie ruchomości i nieruchomości, dokonał na specjalnych formularzach rejestracji zamieszkałych w obrębie majątku fornali wraz z rodzinami... i zaczął rządzić! Rozpoczął od tego, że dla zabawy powystrzelał wszystkie nasze rasowe psy. Ktoś z fornali zawiadomił nas o tym. Mój brat Stefan podkradł się nocą (wstęp do Dryszczowa mieliśmy bowiem zabroniony) pod żywopłot okalający dwór z ogrodem i wywołał Figusię, protoplastkę naszego psiego rodu sprowadzoną przez ojca z Anglii. Niemcy wytoczyli mojej matce proces o kradzież. Szczęśliwie obeszło się karą finansową za „skradzionego” psa. Ale Figusia została już z nami.
Z tego okresu zachowałam w pamięci trochę oderwanych od siebie zdarzeń, parę momentów, kilka postaci. Wyprawy nocą wraz z moim bratem i jego kolegami w pobliże getta po czekających już tam, skrytych w krzakach czy też piwniczkach opuszczonych domów i zagród, znajomych Żydów i sprowadzenie ich opłotkami do naszej kamieniczki, a następnie po drabinie na strych. Adasia Dąbrowskiego, syna naszych przyjaciół z Poznania, który uciekł z Reichu do Generalnej Guberni i zatrzymał się u nas... Martwego, rozkrzyżowanego na płocie na ulicy Kilińskiego, z rozprutym nożami brzuchem. Nie, to nie Niemcy, oni strzelali. Terror, nie tylko niemiecki. Mojego wujka Janka, brata mamy, który zmarł na schodach jakiegoś domu w Nieledwi z kulą z karabinu ukraińskiego w brzuchu. Lęk przed milicją ukraińską, a po jej zlikwidowaniu dużo większy przed okrutnymi litewskimi szaulisami, mordującymi kogo popadnie, byle był Polakiem, w imię jakiejś wyimaginowanej wizji wolności i wyrwania się spod „polskiego ucisku”. Straszne! Potworne! W biały dzień, pośród ludzi na ulicy strzelać w skroń przechodniowi, bo ktoś im tam coś złego o nim, polskim szlachcicu powiedział!
W 1942 roku, jesienią, zaczęły się dziać rzeczy straszne. Mordowano Polaków, ludzie w popłochu uciekali. W rewanżu palono wsie ukraińskie, płonęły polskie Kresy. Rozbudzony nacjonalizm ukraiński zbierał krwawe żniwo. Matka otrzymywała ostrzeżenia od życzliwych Ukraińców, że nasza rodzina trafiła na listę UPA, do wymordowania. Ale w tym czasie wydarzył się kolejny incydent. Znowu ktoś z ukraińskiej młodzieży, wydawałoby się dobry kolega, zaatakował mnie na ulicy, kopał i bił po twarzy. Do tego, jak zdradziła mamie pacjentka, narzeczona jednego z oficerów Wehrmachtu, znalazłam się wraz z bratem na liście podejrzanych o kolaborację z podziemiem. Matka przestraszyła się i wywiozła mnie do wujostwa, do Jędrzejowa pod Kielcami. Sama wróciła, ale po jakimś czasie ponownie ją ostrzeżono. – Trzeba uciekać! – powiedziano jej. – Idą oddziały UPA z Wołynia i już ani my, miejscowi, ani żadna siła was nie ochroni... Matka nigdy nie ujawniła nazwisk tych dobrych ludzi. Twierdziła, że nawet po wojnie nacjonaliści ukraińscy mogliby się zemścić na nich i ich rodzinach. Sprzedała pierścionek, jakieś precjoza i opłaciła zgodę Niemców na wynajęcie wagonu towarowego do transportu naszych rzeczy. Wtedy to już i Niemcy zaczynali się powoli pakować. Udało się jej jakoś załadować to wszystko i pojechała do Jędrzejowa. W tym samym wagonie wywiozła też dwie uciekające z Hrubieszowa ukraińsko-polskie rodziny. Przecież nie przeżyliby nawet jednego dnia po wejściu armii UPA.
W Jędrzejowie zamieszkaliśmy u wujostwa. Już w parę tygodni po przyjeździe wpadłam w ulicznej łapance. Przetransportowano nas do prowizorycznego obozu w Pińczo-wie, skąd miałam być wywieziona na Wschód, do kopania okopów. Którejś nocy uciekłam. Bałam się okropnie, ale przeczołgałam się wraz z kilkoma innymi osobami pod drutami i zbiegłam. Zanim dotarłam do domu ciotki, gdzie mieszkałam, szłam torami wąskotorowej kolejki w kierunku, z którego nas przywieziono. W nocy szłam, a w dzień spałam w krzakach. Już u wujostwa dowiedziałam się, że poszukuje mnie żandarmeria, że byli w domu. W ten sposób, mając niecałe trzynaście lat, znalazłam się w partyzantce, w oddziale, którym dowodził brat cioteczny, czy też szwagier mojego wujka.
I tak się skończyło moje dzieciństwo.
W partyzantce pełniłam różne funkcje. Pomagałam w kuchni, byłam sanitariuszką, a kiedy zobaczyli, jak jeżdżę konno i usłyszeli mój język niemiecki – a, nie chwaląc się, niejednego bauera mogłabym uczyć gramatyki – zostałam łączniczką. Sztab naszego oddziału mieścił się we wsi Cierno, w okolicach Jędrzejowa. Był to silny ośrodek Armii Krajowej. Partyzantka akowska w tym okręgu była tak mocna, że cała okolica nazywała się Rzeczpospolitą Partyzancką i praktycznie Niemcy nie mieli tu wstępu. W okolicznych lasach, a raczej na ich skrajach, powbijane były tabliczki z napisami „Niemcom wstęp wzbroniony!” oraz „Achtung! Minen!”.
Byłam tam przez siedem miesięcy. Mało kto podejrzewał młodą dziewczynę, prawie dziecko, że jadąc z bańką mleka na rowerze, wiezie w podwójnym dnie koszyka albo w ramie roweru ukryte rozkazy, czy też pieniądze i listę zakupów, które trzeba zrobić w okolicznych miasteczkach i dostarczyć jakimś potajemnym transportem do lasu. Czasami korzystałam z niemieckich samochodów; w końcu byłam nie najbrzydszym podlotkiem i mówiłam płynnie ich językiem, więc Niemcy chętnie mnie podwozili, pytając z zaciekawieniem, skąd się tutaj wzięłam. – Aus Kurland... – odpowiadałam. Miałam w tym czasie przeróżne, czasami ponure, a czasami prześmieszne przygody.
Latem 1944 roku wjechał do Cierna zielony wóz konny, niemiecki, taki do przewożenia aprowizacji, z siedzącym na koźle żołnierzem. Był to starszy szeregowy, prawdopodobnie rezerwista pracujący na tyłach w zaopatrzeniu, przygarbiony, mocno zgorzkniały człowiek, a nie żaden germański bohater. Ale przecież nikt nie wiedział, czy za chwilę nie ukaże się na przykład maszerujące wojsko. Niemiec wjechał do wsi, nie orientując się zapewne, gdzie się znajduje, a tu pełno chłopców z bronią, w bryczesach, wysokich oficerkach i biało-czerwonych przepaskach z AK na rękach. Nie wiem, jak to się stało, ale ktoś do niego strzelił i pocisk zadrasnął go we wskazujący palec prawej ręki, w której trzymał bat.
Wezwano mnie i zabrałam go do budynku szkoły, gdzie mieścił się nasz szpitalik. Opatrzyłam ranę, zabandażowałam palec, odprowadziłam z powrotem do wozu i pomogłam mu wsiąść na kozioł. Był tak przestraszony, że zupełnie nie reagował. Zawróciłam więc furmankę w kierunku, z którego przyjechał, powiedziałam mu „auf Wiedersehen!” i klepnęłam konia w zadek. Nie mógł uwierzyć, że może odjechać, nawet nie poganiał koni. „Danke, sehr Danke!” – powtarzał, patrząc nieprzytomnie na mnie i stojących obok akowców. Odjechał powoli, oglądając się z niedowierzaniem. Pomachałam mu ręką, było mi go żal.
Następna przygoda była znacznie groźniejsza.
Mieszkałam u rolników na skraju wsi, blisko lasu. Pewnego dnia zobaczyłam, że do wioski wjeżdża na pięknym, karym koniu młody niemiecki oficer. A wioska tego dnia aż roiła się od partyzantów. Kiedy zorientowałam się, że Niemiec jedzie stępa, a do tego rozgląda wokoło wyraźnie zagubiony, podbiegłam do niego i zaproponowałam zimne mleko. Z radością się zgodził, pomogłam mu przywiązać konia do płotu przed domem, a jego wprowadziłam do kuchni moich gospodarzy. Kiedy pił, spytałam, czy mogę napoić jego pięknego konia. Zgodził się. Wybiegłam z chaty, odwiązałam lejce, wskoczyłam z ławki obok płotu na siodło i zaczęłam jechać kłusem ku wsi, wołając, że w naszym domu jest oficer niemiecki. Po paru minutach wróciłam z powrotem, cudem i z duszą na ramieniu. Bałam się reakcji Niemca, a do tego koń przestraszył się tych moich wrzasków i poniósł. Gdyby nie to, że od piątego roku życia jeździłam konno, nie wiem, czy potrafiłabym go okiełznać. Przed domem stał przerażony oficer, zdjął mnie z konia, tłumacząc, że bardzo się o mnie bał, ponieważ jest narowisty i bardzo ostry, mógł mnie zabić. Przeprosiłam, tłumacząc, że koń taki piękny i nie mogłam się powstrzymać. Oficer pogłaskał mnie po głowie i po chwili odjechał.
Z końcem lata 1944 roku, miesiąca nie pamiętam, wiem jednak, że było bardzo gorąco, dały się słyszeć bliskie odgłosy wystrzałów. Z czasem nasiliły się i przechodziły w strzelaninę – stało się oczywiste, że w okolicy toczy się regularna walka. Wkrótce dowiedziałam się, że w oddalonej od Cierna zaledwie o kilka kilometrów wiosce Wehrmacht otoczył partyzantów. Po kilku godzinach do zagrody gospodarzy, u których mieszkałam, wpadło kilku naszych. Jeden był niewysokim, drobnym, dwudziestoparoletnim mężczyzną o pociągłej twarzy i ciemnych włosach, jak mi się wtedy wydawało – starym. Po latach dopiero uprzytomniłam sobie, że w większości byli to niewiele starsi ode mnie chłopcy. Ja miałam 14 lat... Tego mężczyznę zapamiętałam, ponieważ ściągnął w pośpiechu wojskową kurtkę z koszulą, po czym poprosił o kosę i wskazanie mu miejsca, gdzie mógłby zacząć kosić, udając miejscowego rolnika. Powiedziałam mu, że to, niestety, nie pomoże. W razie przyjazdu Niemców zostanie natychmiast rozpoznany, ponieważ rozebrany do pasa ma demaskującą go białą skórę, a tylko z przodu pod brodą trójkątny, opalony dekolt. Pobiegłam do moich gospodarzy i wzięłam starą, zniszczoną, wiejską koszulę i pomogłam mu ją włożyć. W ten, być może naiwny, sposób chciałam go ochronić.
Następnego dnia otrzymałam rozkaz udania się do niedalekiej wsi. Wyjaśniono mi, że nie ma kontaktu z ukrytym w wiejskich zabudowaniach radiotelegrafistą, a że nie dostał rozkazu odwrotu i jest nietutejszy, to nie będzie wiedział, gdzie uciekać. Kazano mi dotrzeć do niego i przekazać rozkaz opuszczenia wsi. Oboje mieliśmy przedtem ukryć, czy nawet zniszczyć radiostację, a potem miałam go doprowadzić do Cierna. Odgłosy strzelaniny były już sporadyczne, chwilami panowała cisza, zbliżała się pora podwieczorku. Wzięłam rower od gospodarzy, pożyczyłam koszyk, włożyłam do niego kilka jajek i biały wiejski ser zawinięty w szmatkę. Koszyk przewiesiłam przez ramę roweru i pojechałam w kierunku wsi. W porównaniu z odległą jazdą rowerową do Jędrzejowa, dokąd jeździłam po materiały opatrunkowe i lekarstwa, była to krótka przejażdżka. Kiedy zbliżałam się do wsi, strzelanina jeszcze trwała, a na polnej drodze, już prawie u celu, stał z wymierzonym w moim kierunku karabinem niemiecki żołnierz. Kiedy się do niego zbliżyłam, kazał mi wracać z powrotem.
Udałam głupiutką wiejską dziewczynkę, zsiadłam z roweru, podeszłam prawie pod jego zakurzone buty i pokazując palcem na koszyk, powtarzałam w kółko dwa słowa: „essen, essen, kaufen, kaufen!”. Niemiec odpychał mój rower, wrzeszcząc do mnie „raus!”, ale ja parłam do przodu, a w końcu nie wiedząc, co robić, rozpłakałam się. Pomogło! Puścił rower, machnął ręką i tak wjechałam do wsi. Była jak wymarła, nigdzie ani jednego człowieka. Chałupę z ukrytym w drewutni za stodołą telegrafistą znalazłam bez problemu. Był to 17-letni Włodek K., starszy brat mojej koleżanki z Jędrzejowa. Nie podaję nazwiska, ponieważ w latach 60. spotkałam się z nim w Warszawie, w gronie, jak się okazało, wspólnych naszych znajomych i opowiedziałam o naszym przeżyciu, a wtedy on wszystkiemu zaprzeczył... Teraz wiem, dlaczego tak się zachował. Myślałam, że był to jakiś oddział AK. Dopiero wiele lat potem dowiedziałam się, że to były Narodowe Siły Zbrojne. Mój znajomy radiotelegrafista po prostu wciąż bał się! Po wojnie ktoś go zdekonspirował i przez jakiś czas siedział w więzieniu. Wtedy odczekaliśmy do późnej nocy. Aparaturę owiniętą w brezent zagrzebaliśmy w ziemi pod krzakami i okrężną drogą, idąc lasem i chaszczami, doprowadziłam rano radiotelegrafistę do Cierna. Kiedy w końcu tam dotarliśmy, czekała na mnie bardzo zdenerwowana matka. Miała powiązania z AK, jakoś dowiedziała się o walce i bojąc się o mnie, przyjechała poprzedniego wieczora z Jędrzejowa. Posypał się na mnie grad wymówek i pretensji: jak mogłam sama w nocy, pod kule! Nie odezwałam się słowem i spokojnie poszłam odstawić rower. Bardzo, bardzo przez tę dobę wydoroślałam.
Kiedy weszłam do izby, aby się umyć, mama stała zapłakana, z wyciągniętą ręką w stronę kąta i starym domowym sposobem kazała mi w tym kącie za karę stanąć. Pamiętam, że popatrzyłam na nią poważnie i odpowiedziałam: – Nie! Potem dodałam spokojnie: – Za patriotyzm, którego mnie mamusia sama uczyła?... Nie, w kącie stać nie będę! Był to jedyny wypadek w moim życiu, kiedy jako młoda dziewczyna ośmieliłam się sprzeciwić matce. Ale też od tego czasu nigdy już więcej w kącie nie stałam.
Patriotyzm... Moja rodzina od strony ojca, barona Stefana Tittenbruna, wywodzi się z Inflant, jak wiele innych polskich patriotycznych rodów, chociażby Manteufflowie i Platerowie. Tittenbrunowie przybyli tam z Austrii, podobno w szesnastym wieku. A potem? Któż to wie, większość pamiątek spłonęła w dryszczowskim pałacu. Wiem dopiero o przodku Ignacym, który w osiemnastym wieku był posłem na sejm grodzki. Jego syn Wawrzyniec był od roku 1780 plenipotentem, czyli reprezentantem prawnym grodu piotrkowskiego, a jego syn Franciszek ożenił się z Małgorzatą Rzeczycką, której rodzina wywodziła się od kniaziów Wiśniowieckich. Oprócz córek miał czterech synów – czterech powstańców roku 1830. Narcyz zginął w 1831 roku pod Wilnem, w oddziale powstańczym generała Giełguda. Julian i Michał po upadku powstania wyemigrowali do Paryża, unikając zesłania na Sybir. Julian, kawaler Krzyża Złotego z 1831 roku, zginął w Hiszpanii w roku 1843, walcząc w randze kapitana w armii królowej Izabeli. Michał, w randze porucznika, zginął na barykadach Paryża w 1850 roku. Najmłodszy, Antoni, szesnastoletni powstaniec, w bitwie pod Kałuszynem razem ze swoim kuzynem i rówieśnikiem Ignacym Radziejowskim został wzięty do niewoli. Walczącego razem z nimi siedemnastoletniego Edwarda Fredrę ocaliła poważna rana nogi; został wywieziony do Warszawy, gdzie ukryty ocalał. W przyszłości ożenił się z naszą kuzynką Rzeczycką i osiadł w rodzinnym lwowskim pałacu, natomiast lata spędzał w swym dworze w Grodysławicach. O dzień jazdy konno od Dryszczowa, więc kiedy Antoni Tittenbrun powrócił, nadal kwitła przyjaźń...
Antoni powrócił do ojczyzny po kilkunastu latach niewoli i tułaczki. Postarzały i zmęczony, ale nie upodlony... zwycięski. Do dzisiaj pozostała po nim pamiątka, skrzynia, na której teraz siedzę, przystawiwszy ją do biurka ze stojącą na nim maszyną do pisania. A było tych skrzyń kilkanaście. Skrzynia stemplowana carskimi, rosyjskimi celnymi pieczęciami, w której przywiózł, wracając z zsyłki, to, co było wtedy najwartościowsze do sprzedania: sprasowany w kostki oryginalny tytoń gruziński, którym przekupił carskich urzędników i odzyskał część zagarniętego majątku. Jeden z jego synów, Stanisław, najstarszy, w wieku szesnastu lat był powstańcem w roku 1863 i poważnie ranny ocalał, ożenił się i osiadł w majątku Szarawka na Podolu. Młodszy od niego o trzy lata brat Leon to mój dziadek z Dryszczowa. Wykształcony w Wiedniu inżynier rolnik, który przejął gospodarstwo po swoim ojcu. Trzej wnukowie powstańca z roku 1831, Antoniego, zginęli zabici przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej. Imiennik Antoni – w obronie Warszawy w 1939 roku. Tomasz, brat mego ojca – uwięziony i zamordowany w 1943 roku na zamku lubelskim. Jego brat stryjeczny Jan – zakatowany w 1944 roku w warszawskim areszcie śledczym gestapo na Pawiaku.
Syn powstańca z 1863 roku, Stanisława, Zygmunt Titten-brun w wieku dwudziestu siedmiu lat zginął w 1919 roku z rąk bolszewików w Winnicy. Nasze przedostatnie pokolenie walczyło w czasie wojny 1939-1945, a niektórzy, jak moja matka, i dłużej – w Armii Krajowej, NSZ i WiN. A potem zarówno my, jak i te ostatnie pokolenie urodzone już w pozornej, lecz nadal sowieckiej wolności działało w strukturach niepodległościowych do późnych lat osiemdziesiątych, do prawdziwego wyzwolenia i odzyskania niepodległości. Oto losy polskiej rodziny o niepolskim nazwisku. Tak... nie wszystko jest tak jednoznaczne. Rzeczpospolita.
Które z partyzanckich wspomnień jest mi najbliższe? Słowa przysięgi. Nigdy, do końca życia ich nie zapomnę!
W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny, Królowej Korony Polskiej kładę swe ręce na ten Święty Krzyż, znak męki i zbawienia, i przysięgam być wierną Ojczyźnie mej, Rzeczypospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży Jej honoru i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary mego życia. Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej i rozkazom naczelnego Wodza oraz wyznaczonemu przezeń Dowódcy Armii Krajowej będę bezwzględnie posłuszna, a tajemnicy niezłomnie dochowam, cokolwiek by mnie spotkać miało! Tak dopomóż mi Bóg!
Gdy w styczniu 1945 roku do opuszczonego już przez Niemców Jędrzejowa wkroczyły wojska 1. Frontu Białoruskiego, nasz oddział rozwiązał się. Większość chłopców powróciła do domów rodzinnych, ale część zaszyła się gdzieś w leśnym ukryciu i dołączyła do oddziałów NSZ lub wyruszyła w tułaczkę. Obawiali się, jak to pokazały następne lata – słusznie, represji i prześladowań ze strony Sowietów oraz okopanych w pobliżu oddziałów Gwardii Ludowej.
Pozostałam jeszcze przez kilka dni w Ciernie, by pozacierać ślady naszej działalności. Taki dostałam rozkaz, gdyż jako młoda dziewczyna nie wzbudzałam podejrzeń. Potem wróciłam do Jędrzejowa. Latem 1945 roku współtworzyłam pierwszy żeński hufiec harcerski w tym rejonie. Byłam w nim instruktorką, drużynową, i... projektantką umundurowania. Szyliśmy je z materiału na habity, zarekwirowanego w pobliskim żeńskim klasztorze. Przydały się praktyczne umiejętności wyniesione z partyzantki: udzielania pierwszej pomocy medycznej, obsługi radiostacji, znajomość alfabetu Morsa, sprawność fizyczna, wyjątkowa celność strzelecka. Nie mówiąc już o laniu po gębie. Została też ze mną na zawsze piosenka – lubiłam ją podśpiewywać w sytuacjach kryzysowych: „»Ponury« nas uczył brawury...”.
Zaczęło się dla mnie zupełnie nowe życie – trzeba było się uczyć. Miałam wszak duże luki w wykształceniu, ponieważ w czasie, gdy inni uczyli się na tajnych kompletach, ja na swój sposób walczyłam... Nie żałowałam.
Zośka w pogodną niedzielę na krakowskich Błoniach. Wiosna 1948 roku.FOT. ARCHIWUM ZOFII KOMEDOWEJ TRZCIŃSKIEJ