nieSpełnieni - Agnieszka Jakubek - ebook + książka

nieSpełnieni ebook

Jakubek Agnieszka

5,0

Opis

Kupując tę książkę, wspierasz fundację Orla Straż - część zysków ze sprzedaży zostanie przekazana na jej działalność.
10 inspirujących rozmów, a w nich m.in.:
- Olga Szomańska o tym, jak Andrea Bocelli zaproponował jej wspólny koncert.
- Artur Barciś o tym, dzięki komu zaczął wyznawać wiarę w człowieka.
- Jurek Owsiak o tym, że nic nie jest dziełem przypadku.
- Łukasz Darłak o tym, jak został stylistą gwiazd, choć miał być? księdzem.
- Olga Bończyk o tym, że popularność nie uprawnia do traktowania innych gorzej.
- Ania "AniKa" Dąbrowska o sile marzeń i oswajaniu choroby.
- Jasiek Mela o tym, jak nie robić z osoby niepełnosprawnej kaleki.
- Maciej Dejczer o tym, dlaczego miejsce, w którym prawie stracił życie, dodaje mu dziś energii.
- Jan Budziaszek o tym, ile zyskał, zamieniając marihuanę na różaniec.
- Bartosz Rutkowski o przemeblowaniu życia tak, by móc nieść ludziom nadzieję.
Pomagamy ofiarom terroryzmu na Bliskim Wschodzie. Po prostu. Najbardziej narażeni na ataki Państwa Islamskiego byli jazydzi. Dla terrorystów nie jest to Lud Księgi, więc absolutnie podlega eksterminacji. Jeśli spotkamy alawitę - pomożemy. Jeśli spotkamy szyitę, to pomożemy szyicie. Jesteśmy tak zbudowani, że liczy się człowiek - mówi w rozmowie z Agnieszką Jakubek założyciel fundacji Orla Straż, Bartosz Rutkowski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 224

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Kinga Kosiba

Redaktor prowadzący

Agnieszka Gortat

Korekta

Elżbieta Rękosiewicz, Monika Bronowicz-Hossain

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Agnieszka Jakubek, Katarzyna Kotlińska, Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Agnieszka Jakubek 2019© Copyright by Borgis 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2019

ISBN: 978-83-62993-58-1

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Mojemu najdroższemu Tacie

WSTĘP

Człowiekowi najpierw i na koniec chodzi wprost o sens.1Viktor E. Frankl

W końcu jacy? Spełnieni czy nieSpełnieni? Odruchowo ulegamy pokusie widzenia w spełnieniu – niespełnieniu rozpięcia między dwoma skrajnościami, odległymi od siebie biegunami. Boleśnie wtedy uwiera taka perspektywa, zmuszając bądź do pogoni za spełnieniem, bądź ucieczki przed niespełnieniem. Albo-albo i nic poza tym. Alternatywą dla takiej zamykającej i często zgubnej w skutkach strategii jest spojrzenie na tę antonimię jak na awers i rewers tej samej monety. Dostrzeżemy wówczas, że jako ludzie mieścimy w sobie i jedno, i drugie, a to, co nas rozdziera i zachwyca, rani i cieszy, zabija i przywraca do życia, jest niczym innym jak tym, że właśnie „dzieje nam się Życie”.

Viktor E. Frankl – psychiatra, psychoterapeuta, świadek zagłady, piekła na ziemi i jednocześnie świadek nadziei pozwalającej przetrwać – w swych pismach przedstawia ludzką egzystencję jako „bycie odpowiedzialnym”. W tym sensie „żyć” znaczy „odpowiadać Życiu”. Dopowiada dalej: „Ta odpowiedzialność jest zawsze odpowiedzialnością za urzeczywistnianie wartości”. Owo „urzeczywistnianie wartości” i odpowiedź na „odpytywanie przez Życie” pojawiają się w nieSpełnionych jako leitmotiv zarówno w snutych przed nami opowieściach, jak i w głównym impulsie do powstania tej książki – intencji wsparcia działań pomocowych fundacji Orla Straż. Jej założyciel – kmdr ppor. rez. Bartosz Rutkowski – w przejmującym wywiadzie kończącym książkę przytacza opis niewyobrażalnego cierpienia jednej z ofiar ISIS i mówi: „Zadałem sobie wtedy pytanie, czy jestem w stanie zrobić cokolwiek, aby taka historia się nie powtórzyła, nawet jeśli miałoby się to tyczyć tylko jednego dziecka. (…) Odpowiedziałem sobie, że pewnie tak, ale zmusi mnie to do przebudowania całego swojego życia (…)”. „Zadałem sobie pytanie” i „odpowiedziałem sobie” – wyczuwamy, że tak naprawdę Życie zapytało i zostało ze swym pytaniem przyjęte – otrzymało odpowiedź.

Ta sekwencja pytanie – odpowiedź – urzeczywistnianie wartości w konkrecie pojawia się (nienachalnie, bez patosu, acz wyraźnie wyczuwalnie) w odpowiedziach wszystkich słuchanych przez Agnieszkę Jakubek osób. Włączając się w misję powstania tej książki, Olga Szomańska, Artur Barciś, Jurek Owsiak, Łukasz Darłak, Olga Bończyk, Anika Dąbrowska, Jasiek Mela, Maciej Dejczer, Jan Budziaszek i Bartosz Rutkowski użyczają nam swojej osobistej historii nadawania znaczeń, uzasadnień życiowych wyborów i postaw, dostrzegania ich sensów, a my – czytelnicy – mimowolnie odnosimy je do siebie, odbijamy je w sobie i słuchamy co się w nas zadziewa. Napotykamy te treści w nas samych. Dlatego nieSpełnieni to też książka o spotkaniu, które dzieje się między Słuchanym a Słuchającym, i spotkaniu-usłyszeniu siebie samego/samej. Takie słuchanie zaś wymaga zatrzymania, uważności, delikatności i czasu. Tak jak przed naszą osobistą tajemnicą potrzebujemy zdjąć sandały z nóg, gdyż miejsce, na którym stoimy, jest ziemią świętą (Wj 3,5). Dopiero wtedy może to się okazać spotkaniem przez wielkie „S”. Oznacza to, że takiej książki nie można czytać jednym haustem, szybko, łapczywie i natarczywie, ze wścibstwem. Raczej trzeba znaleźć w sobie ciszę na posłuchanie, słowom dać czas na wybrzmienie, a opowieściom – przestrzeń na niedopowiedzenie, wyciszenie i oddalenie się, pójście dalej swoją drogą. Bo opowiedziane nam historie będą brzmiały dalej, już nie dla nas, a dla tych, którym się piszą. Nam teraz tylko potowarzyszą, zostawiając nas potem z osobistymi znaczeniami, uzasadnieniami, pytaniami i odpowiedziami – z naszym sensem i z naszym „byciem odpowiedzialnym”. I tak powinno być.

W podążaniu za treścią życzmy sobie takiej akceptacji nieSpełnienia, zachowując w odbiorze dużo miejsca na egzystencjalną tajemnicę, jaką noszą w sobie ci, których słowa słuchamy/czytamy. Bądźmy pewni, że to, co przeczytamy, to tylko ta część, którą Słuchani zgodzili się nam powierzyć, użyczyć. A kiedy jakaś struna w nas drgnie, być może pojawi się w nas nasze osobiste pytanie: „Życie, ale o co Ty mnie pytasz? Dziś. Teraz”. Może odpowiedź ujawni się sama, a my będziemy musieli ją tylko (?) – wobec konkretnych wartości – urzeczywistnić? Tego też sobie życzmy – sobie, a przez to społecznościom, w których nas nasze Życie postawiło.

Tamara Kasprzyk-PrzybyszPedagożka, psychoterapeutka, muzyk, przyjaciółka

1Wszystkie cytaty i nawiązania do Viktora Frankla pochodzą z książki Lekarz i dusza. Wprowadzenie do logoterapii i analizy egzystencjalnej, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2018.

OD AUTORKI

Środa, 22 listopada 2017 roku. To wtedy pierwszy raz usłyszałam o Orlej Straży. W telewizji śniadaniowej rozpoczynał się parominutowy wywiad Katarzyny Olubińskiej z kmdr. ppor. rez. Bartoszem Rutkowskim – założycielem fundacji, która niesie pomoc ludziom będącym obiektem szczególnego okrucieństwa ekstremistów ISIS na Bliskim Wschodzie.

Uğur Gallen, turecki grafik-fotograf, poruszony dramatem ludności Syrii, stworzył galerię prac zatytułowaną Paralel Evren (Wszechświat Równoległy). Poprzez przemyślany kolaż zdjęć oraz skrupulatną dbałość o detale zderzył ze sobą skrajne rzeczywistości. Powtarza, że choć wszyscy mieszkamy na jednej planecie, tak naprawdę żyjemy w zupełnie różnych światach. Kontrast, z którym zderzamy się w projekcie Gallena, szokuje. Wzbudza refleksję, a może i wdzięczność, że przyszło nam żyć w tym lepszym świecie. Ważniejszy jest jednak tor, na jaki skierujemy to, co się w nas zadziało po zderzeniu z tym lub podobnie przejmującym obrazem. Odwrócimy wzrok w pozornej nieświadomości czy pozwolimy pracować pytaniu: „Co jestem w stanie zrobić, by pomóc?”. Oni odpowiedzieli. Trzej zwyczajni-niezwyczajni – Bartek Rutkowski, Darek Celiński, Dawid Czyż. Trzyosobowy team Orlej Straży.

Jak wspomóc tę Fundację? Dlaczego tak niewielu o niej słyszało? Jak wypuścić informację o nich w szerszy strumień odbiorców? Udostępniane posty na portalach społecznościowych zginą w zalewie miliona szczęść i nieszczęść, a tu potrzeba czegoś więcej niż chwila zajęcia czyjejś uwagi. Tak zaczęła się historia książki, którą trzymasz w swoich rękach. Przy nieocenionym wsparciu moich rozmówców – osób zaangażowanych w różnorodną działalność publiczną – zapragnęłam nagłośnić istnienie Orlej Straży – fundacji będącej realnym przedłużeniem rąk tych, którym nie jest obojętna krzywda niezawinionych. Podczas realizowania tego projektu dane mi było poznać się z Bartkiem i Darkiem osobiście. Wsłuchać się w niejedną historię i utwierdzić się w przekonaniu, jak potrzebne są ich działania. Jak potrzebna jest tam nadzieja.

Wraz z moimi rozmówcami podjęliśmy się tego projektu, nie oczekując zysku finansowego dla siebie, dlatego też każdy kupiony egzemplarz będzie wsparciem, które dzięki Orlej Straży ma szansę dotrzeć do konkretnych osób. Może miejsce dramatycznych historii wypełni na nowo nadzieja i wiara – wiara w ludzi, wiara w sens życia. Przyczyńmy się do tego wspólnie.

Agnieszka Jakubek

* * *

Czy sens życia można komuś narzucić? Jak go dostrzec i wypełnić treścią, kiedy nie jest szyty pod jeden uniwersalny krój?

Niezależnie od wieku, doświadczeń, samooceny, tego, w co wierzymy i czy wierzymy w ogóle, od sumy lepszych i gorszych chwil, upodobań politycznych oraz życiowych wyborów, które są naszym udziałem, wszyscy – mimo że z pozoru różni – podejmujemy podobne zmagania o osobiste życiowe spełnienie.

Mam wrażenie, że na chwilę dałaś o sobie zapomnieć szerszej publiczności. Teraz Ty sama zaczęłaś zabiegać o swoje „być” w świecie show-biznesu czy to wreszcie show-biznes upomniał się o Ciebie?

W 2018 roku minęło 20-lecie mojej pracy artystycznej, więc już od dłuższego czasu ciężko pracuję, aby gdzieś się pokazywać. Rok 2016, gdy wystąpiłam w Twoja twarz brzmi znajomo, pozwolił mi zaprezentować się większej publice, zaś serial M jak miłość spowodował, że od paru lat pokazuję się regularnie. Co ciekawe – publice serialu byłam nieznana jako wokalistka, natomiast ci, którzy znają mnie ze śpiewania, nie kojarzyli, że gram także w serialu. Wspomniany program spowodował, że ludzie połączyli te dwa obrazy. A ja od tych 20 lat zawsze staram się być sobą, dzielnie pracuję i drapię pazurem. Raz jestem bardziej pokazywana, raz jestem pokazywana mniej. Raz odnoszę większe sukcesy, raz tych sukcesów w ogóle nie ma. Jedno, co jest stałe w moim życiu, to liczba koncertów.

Śpiewasz: „Bo ona to ja, bo ja to ona”. Kim jest dziś Olga Szomańska?

To ciekawe, jeszcze nikt nigdy nie zadał mi takiego pytania. Wydaje mi się, że jestem wreszcie kobietą, która wie, czego chce, która potrafi coraz częściej powiedzieć „nie”. Przez wiele lat w życiu prywatnym i zawodowym na wszystko się godziłam. Wydawało mi się, że tak trzeba, że nieładnie odmawiać, bo może to coś przyniesie. Od pewnego czasu zaczęłam bardziej o siebie dbać. Doprowadziłam do momentu, że jeśli rok miał 365 dni, to ja 365 dni pracowałam non stop. Zaczęłam być taką Olgą, która z większą przyjemnością patrzy na siebie w lustrze. Zaczęłam znać swoją wartość.

Często natrafiasz na ludzi, którzy chcą Ci coś w życiu narzucać?

Myślę, że nie chodzi o ludzi, którzy mi coś narzucają. To bardziej kwestia mojej pracowitości i tego, że zawsze bardzo wysoko stawiałam sobie poprzeczkę. Wydawało mi się, że wszystko muszę brać, bo – tak jak mówiłam – coś mi to przyniesie. Mój zawód jest zawodny – sądziłam, że jeśli raz odmówię, to potem już mnie nie wezmą do czegoś następnego, nie dostanę pracy, przez wiele miesięcy nie zadzwoni telefon. Przez te 15 lat telefon jednak dzwonił.

Niestety, w tym roku doprowadziłam organizm do tak skrajnego wyczerpania, że musiałam zrezygnować z ważnej dla mnie propozycji. Przez pierwsze dni po tej decyzji pałętałam się, myślałam, że serce mi wyskoczy z żalu, ale przyznam na chwilę obecną – dobrze mi z tym, że tej pracy nie wzięłam. Mam więcej czasu dla synka. To jest bardzo związane z tym, o co pytałaś – kim dzisiaj jestem, bo przede wszystkim jestem mamą. Ja tego nie zrozumiałam w momencie, kiedy mój synek przyszedł na świat. Nabrałam tej świadomości, gdy on zaczął dorastać. Zrozumiałam, że ten czas, te pięć lat, które poświęcił, jeżdżąc ze mną na koncerty, spektakle, czekając na mnie, powinnam mu teraz oddać. Chcę zrobić coś dla niego. Fajnie, kiedy mogę pójść z nim na piłkę, odebrać go z przedszkola, nie musząc gonić na pociąg, by zdążyć na kolejną próbę w Poznaniu, Gdyni czy Krakowie. Widzę, że kiedy ja poświęcam mu swój czas, on jest też spokojniejszy.

Czujesz się podobnie spełniona jako mama i artystka?

Myślę, że tak, choć to trudno powiedzieć. Uczymy się siebie. Ja i Władek jesteśmy teraz na etapie absolutnego zakochania w sobie. To jest cudowny, empatyczny chłopiec, który bardzo wiele mi dał. Urodziłam go prawie na scenie i w zasadzie dwa tygodnie po porodzie już wróciłam do pracy. Byłam wspierana przez całą rodzinę, ale też przez tę maleńką istotę, która się nie buntowała i przemierzała ze mną dziesiątki kilometrów. Nie miał kolek, nie ząbkował dokuczliwie, przesypiał noce. Był idealnym dzieckiem. Teraz przyszedł moment, że chcę z nim po prostu być. Chcę, by wiedział, że zawsze stanę za nim murem. Taki też dom staramy się mu stworzyć z Marcinem – dom, w którym będzie miał poczucie, że jesteśmy.

Czuję, że zaczynam być spełnioną mamą. Zrozumiałam to niedawno, kiedy mój syn miał przedstawienie w przedszkolu z okazji Dnia Mamy i Taty. Nie sprawdziliśmy dokładnie daty i okazało się, że mam w tym czasie koncert w Szczecinie. Musiałam ten koncert zagrać. Zabraliśmy Władka ze sobą i nie wziął udziału w przedstawieniu. To był kolejny koncert, który był wspaniały, tylko że ja za chwilę nie będę pamiętała, że ten koncert się odbył, a to, że mój syn mógł zagrać swoją pierwszą rolę muchomora, już się nie powtórzy. To zapamiętałabym do końca życia. Co więcej, moją pierwszą rolą w życiu też była rola muchomora.

Szczęśliwa mama to szczęśliwe dziecko?

Tak, to prawda. Niestety, w naszym zawodzie jest to bardzo trudne, ponieważ to nieustanny wybór. Kiedy Władek był mały, mogłam go wszędzie ze sobą zabierać. Później przyszło przedszkole, koledzy i coraz trudniej było mi to łączyć. Mimo że wyjeżdżałam na krótko, dwa, trzy dni, rzadko dłużej, to moje zawodowe spełnienie było wypełnione wielką tęsknotą za synem. Wracałam do domu jako spełniona artystka, szczęśliwa kobieta, ale szybko musiałam nadrabiać zaległości, by być szczęśliwą mamą. Popełniałam straszne błędy – próbowałam zasypywać dziecko prezentami, chcąc wynagrodzić mu fakt, że mnie nie ma. Wydawało mi się, że wszystko jestem mu w stanie kupić, byle tylko nie odczuł mojej nieobecności. Teraz dopiero widzę, że dla niego największym prezentem jest mój powrót do domu. Szczęśliwa mama to zrealizowana mama i odwrotnie, ale trzeba umieć to mądrze rozłożyć, by mieć czas zarówno dla dziecka, jak i dla siebie.

Aktorstwo czy śpiewanie? Potrafiłabyś wybrać?

Odpowiem tak – nie wyobrażam sobie mojego życia bez śpiewania. Śpiewanie było i jest dla mnie czymś naturalnym, oczywistym. Bardzo ważne są dla mnie te koncerty, na które przychodzi dużo ludzi, ale nie mniej te kameralne dla paru osób. Równie ważne jest dla mnie śpiewanie kołysanek mojemu synkowi. To naturalna część mnie – jest niczym trzecia ręka, trzecia noga, drugie serce. Podobno jak się urodziłam, to tak strasznie się darłam, śpiewnie darłam, że mój dziadek, Lesio, nachylił się nad kołyską i rzekł, że będę wielką wokalistką. Z drugiej strony nie miałam chyba wyboru – w moim domu żyło się tylko muzyką, no oczywiście poza miłością. Mój ojciec, wspaniały kompozytor, twórca zespołu Spirituals Singers Band, rozkochał mnie w muzyce. Jako mała dziewczynka albo siedziałam na fortepianie, albo bawiłam się pod fortepianem, kiedy komponował w domu. Uczestniczyłam w próbach, jeździłam na koncerty z ojcem, chodziłam do filharmonii na koncerty mamy. Od kiedy pamiętam, cały czas śpiewałam, tańczyłam, robiłam przedstawienia. Nie pamiętam momentu, kiedy to się zaczęło, bo to było we mnie chyba od zawsze. Oczywiście w moim życiu pojawiały się różnego rodzaju anioły, które wyznaczały mi miejsca, ukierunkowywały, kopały w tyłek, bym próbowała tu i tu. Potem już sama chciałam sprawdzić, dać sobie szansę.

Kiedy zrozumiałaś, że jesteś dobra w tym, co robisz?

Kiedy poczułam, że jestem w tym dobra? Ja byłam raczej wstydliwym dzieckiem. Czasem kiedy jestem na scenie i zaczynam śpiewać, mam wrażenie, że mój duch opuszcza ciało. Jakby to się działo poza mną. Raz mi się to zdarzyło w teatrze Variété, pamiętam to dokładnie. Graliśmy Legalną blondynkę. Był tam wielki song o Irlandii, o miłości, o daniu sobie szansy. Kiedy stałam sama na scenie, śpiewałam swoją partię, nagle poczułam, jakby moja dusza wróciła do ciała. Zrozumiałam, że stoję na scenie przed publicznością. To moje miejsce. To mi sprawia radość. To jest to.

Co pomogło Ci dojść do miejsca, w którym jesteś dzisiaj?

Szczerość, prawda, skromność, pracowitość i chyba brak zazdrości. Ja nikomu niczego nie zazdroszczę. Nie narzekam, że komuś się udało, a mi już nie. Raczej jest to radość, że moim kolegom się udaje. Oczywiście też bym tak chciała – rzeczy większe i bardziej spektakularne – ale z drugiej strony potrafię cieszyć się i doceniać to, co mam. Jestem też dowodem na to, że marzenia się spełniają. Bóg doskonale słucha. Przykład – kiedy byłam małą dziewczynką, mama kupowała mi na kasetach VHS filmy Disneya. Oglądałam je wiele razy, myśląc: „Panie Boże, jak ja bym chciała kiedyś pracować w dubbingu. Chciałabym być taką królewną, tak śpiewać”. Uczyłam się tych wszystkich piosenek na pamięć. Minęło, przyjmijmy, 30 lat, a ja od 10 pracuję w dubbingu. Śpiewam do filmów Disneya i nie ma znaczenia, czy jestem księżniczką, królową trolli jak w Krainie Lodu czy dinozaurem Baśką w Dobrym Dinozaurze – zawsze sprawia mi to ogromną przyjemność. Niezależnie czy mam do nagrania jedno zdanie, większą rolę czy chórki, zawsze będę leciała na dubbing jak na skrzydłach.

Życie to egzystencja od rana do wieczora czy chodzi w nim o coś więcej?

Niedawno ktoś z moich znajomych umieścił na Facebooku zdjęcie z podpisem: „A co, jeśli w niebie zapytają cię, jak było w raju?”. Staram się żyć tak, jakby tu było nasze niebo. Moja mama to ładnie ujmuje: „W życiu dostajemy dwie walizki – jedną walizkę nieszczęścia i zła, drugą walizkę dobra i radości”. Dla każdego z nas przychodzi czas, kiedy otwiera się walizka z samym dobrem, a czasami otwiera się walizka z samym złem. Po śmierci mojego ojca bardzo przewartościowałam swoje życie. Zdałam sobie sprawę, że jest ono bardzo kruche i trzeba tak żyć, aby każdego dnia móc spojrzeć w lustro i powiedzieć: „To był dobry dzień”. Jeśli Bóg da mi obudzić się rano, to dołożę starań, aby kolejny także taki był.

Czy tak graniczne wydarzenia jak nagła śmierć taty nadwątliły Twoje poczucie sensu w życiu?

Na pewno przychodzi wtedy moment ogromnego buntu i poczucia niesprawiedliwości. Dlaczego ty? Dlaczego ja? Dlaczego nie ktoś inny? A z drugiej strony – dlaczego miałabym przerzucać swoją walizkę nieszczęścia na kogoś innego? Nikt na to nie zasługuje, i to niezależnie, jakie łączą nas relacje. Myślę, że tym momentem, kiedy nie radziłam sobie z pytaniem, dlaczego nasza rodzina, był dzień 1 maja. Od tego czasu bardzo się zmieniłam. Potrafię spojrzeć na swojego syna inaczej, potrafię odmówić pracy, by coś innego zyskać. Ja byłam zawsze bardzo blisko z moją mamą, przed 1 maja również, ale wydaje mi się, że śmierć taty spowodowała, że jesteśmy sobie jeszcze bliższe. Od śmierci taty pojmuję radość inaczej, cieszę się inaczej. Wiesz, bywały chwile, kiedy wydawało mi się, że już nigdy nie będę szczęśliwa. A teraz to swoje szczęście doceniam jeszcze bardziej. Choć to trudne, wiem, że wszystko jest po coś, że tak w życiu ma być. Wierzę też, że mój ojciec jest moim aniołem stróżem, który zsyła nam wiele pięknych rzeczy.

Stąd słowa: „Czasem myślę, że to właśnie tata gdzieś tam w niebie rozpostarł ramiona i się mną opiekuje”?

Bardzo namacalnie to odczuwam. To jest niezwykłe, ale często i szybko dostaję odpowiedzi, że tak właśnie jest. Z tatą byliśmy zawsze bardzo blisko. Był dla mnie jak drzewo, jak korzenie. Nie wiem dlaczego – jest to dla mnie coś bardzo osobistego – ale tata zawsze kojarzył mi się z tęczą. Pamiętam moment, kiedy zginął – był maj, piękna pogoda, a ja z pękającym sercem myślałam: „Boże, tato, dlaczego? Proszę, pokaż mi, że jest dobrze, bo ja tego nie wytrzymam. Co teraz? Co dalej?”. Może to głupie, ale chyba każdy z nas ma takie myśli: „Proszę, zrób coś. Pokaż mi, że jest dobrze, że mnie nie zostawisz, że damy radę. Nie wiem – niech spadnie deszcz, pokaż mi się tęczą”. Wylewałam z siebie w płaczu myśli pełne żalu i nadziei. Wtedy się stało – zaczął padać deszcz... I pojawiła się tęcza. Wracaliśmy wtedy do Wrocławia z kremacji taty, żeby go pochować, i przez całą drogę co chwilę gdzieś ta tęcza się nam pojawiała. Wiesz, ja tego nikomu nie powiedziałam, a później bardzo często różni ludzie wysyłali mi zdjęcia tęczy, czego wcześniej nikt nie robił. Były to zdjęcia z Polski, z różnych zakątków świata. Pisali do mnie słowami: „Słuchaj, nie wiem dlaczego, ale mam silne poczucie, że muszę ci wysłać tę tęczę”. Co więcej, ta tęcza bardzo często pojawia się w momentach, kiedy taty najbardziej potrzebuję, kiedy następuje jakaś zmiana, kiedy coś istotnego się w moim życiu dzieje. Można powiedzieć, że to zwykły zbieg okoliczności, ale ja w zbiegi okoliczności nie wierzę. Dla mnie to znak, jakby chciał powiedzieć: „Jestem”.

Na poczucie dobrostanu mają wpływ wartości, jakimi się kierujesz?

Absolutnie tak. U mnie w rodzinie jest takie powiedzenie: „Trumna nie ma kieszeni”. Jeśli ktoś uważa, że dobrem jest majętność albo praca – jest to błąd. Dla mnie szczęściem jest przede wszystkim miłość i wszystko, co z nią związane. Największą wartością jest spokój, który w sobie masz. Kiedy czujesz się dobrze, twoi najbliżsi są zdrowi, kiedy możesz się spotkać z przyjaciółmi. To, że nie musisz być zatroskanym. Spotkałam w życiu ludzi, którzy w najtrudniejszych momentach mnie otulali. To możliwość wyboru, co postawisz na wadze – koncert, który zagrasz, zarobisz, czy to, że widzisz swojego syna jako muchomorka. Mam świadomość, że nie zawsze można sobie na to pozwolić. Trzeba pracować, aby się utrzymać, często ludzie nie mają wyjścia. Dziękuję Bogu, że ja mam to wyjście, że mam wsparcie, przyjaciół, pracę, która sprawia mi ogromną radość. Dobrostan to też to, że jestem gotowa przyjąć, co przyniesie życie. Wcześniej strasznie się bałam wielu rzeczy – że moi rodzice odejdą, że sobie z tym nie poradzę. Po tych pięciu latach myślę, że jestem bardzo silnym człowiekiem, który wiele jest w stanie udźwignąć. To jest mój dobrostan, że z nadzieją zaglądam teraz w nowy dzień, że już się nie boję zmierzyć z tym, co przyniesie jutro. Chociaż, jak każdy człowiek, wolałabym, żeby nie przynosił mi teraz bolesnych zmian.

Czyli to nie tylko bycie wolnym od niepokojów, ale umiejętne oswajanie lęku?

Dokładnie tak. Czasem wydaje nam się, że jeśli nas zwolnią z pracy, to nastąpi koniec świata. Moja mama wychodzi z założenia, że czasami takie „przerzucenie przez płot”, kiedy jesteś w nowej rzeczywistości, powoduje, że szarpiesz za linki, o których nigdy w życiu byś nie pomyślała, że można za nie pociągnąć. To tak jak z Twoją książką – jesteś z zawodu kimś zupełnie innym, a przerzuciłaś się sama przez płot, aby się jeszcze bardziej rozwijać. Tu pociągniesz za sznurek, tam pociągniesz za sznurek i otwierają się nowe możliwości. Ja zawsze żyłam w kokonie miłości i wsparcia, gdzie święta to wielka choinka, a dom pachnie ciastem, które piekł mój ojciec. Żyłam z poczuciem, że wszystko jest dobrze i nagle z dnia na dzień zostało to ucięte. Cała nasza rodzina musiała się zmierzyć z wielką tragedią, ale paradoksalnie dzięki temu rozwinęło się wiele innych rzeczy. Jest coraz łatwiej, tylko tęsknota jest taka sama. Są chwile, kiedy mam dość, kiedy wstaję rano, płaczę, kiedy jestem zmęczona. Ale co tu zmieniać? Takie jest życie, że człowiek chce czasem zmiany, ale często te zmiany powodują potrzebę kolejnej zmiany, a to nie zawsze jest dobre. Chciałabym, aby stabilna była obecność moich bliskich przy mnie.

Sens życia łatwiej jest odnaleźć czy utracić?

Dobre pytanie. Miałam chwile, gdy nie chciało mi się żyć. Były momenty totalnego zwątpienia, rozczarowania samą sobą, ale też zawsze wtedy pojawiały się na mojej drodze anioły, które mówiły: „Idiotko, co ty robisz? Spójrz, życie jest piękne, nie warto go tracić!”. Trzeba też widzieć w tym przystanek do wieczności. Czasami bardzo łatwo jest stracić wiarę w... w ogóle wiarę, ale potem myślisz sobie, że skoro się pojawia tęcza, skoro pojawiają się znaki, jeśli się spełniają twoje marzenia, to wszystko, co dzieje się wokół, ma swój ukryty sens.

Porażka zawsze oznacza coś złego?

W życiu jest tak: pokonujesz jakąś górę i wydaje ci się, że doszedłeś na szczyt, że od tej pory będzie super. Nagle patrzysz, a przed tobą wyrasta jeszcze większa góra do zdobycia. Wszystkie doświadczenia, które zdobyłam, są dobre, nawet jeśli pozornie były złe. Krytyka ma też swoje plusy – pozwala stać stabilniej na ziemi, by nie odbiła palma. Dostawałam w życiu wiele razy po tyłku. W tym zawodzie ludzie bardzo często zawodzą, potrafią wiele naobiecywać. Nastawiasz się, a za chwilę okazuje się, że nic się nie dzieje lub ktoś inny dostał twoją rolę. Zjadłam wiele razy wiadra porażek i rozczarowań. Wiele razy płakałam mojej mamie, że mam tak dużo do zaoferowania, a nikt tego nie chce. Zdarzało się, że brałam do zagrania koncert, na który przychodziło bardzo mało ludzi. Spodziewałam się, że coś się wydarzy, że spłynie na mnie blask kariery. I nic.

Zagrałam kiedyś koncert, na który bilety się prawie nie sprzedały. Nawalił marketing, za słaba reklama i przyszła garstka ludzi. Pamiętam, jak siedziałam na scenie, ale śpiewałam w dalszym ciągu z serca. Nagle podeszła do mnie pewna obca osoba i powiedziała: „Piosenki, które pani napisała, uratowały mi życie. Zdarzyło mi się w życiu to i to, i przyjechałam tu specjalnie z drugiego końca Polski, specjalnie na pani koncert, aby to powiedzieć”. W takiej chwili wszystko, co złe, odchodzi. Pomyślałam: „A jednak warto było. To wszystko było po to, aby spotkać tutaj tę właśnie osobę, która spowoduje, że dostaniesz skrzydeł”. Żadna ilość braw, żadna cena za koncert, żadna ilość wydanych płyt, żadna nagroda nie da tego, co w tym momencie dało to jedno spotkanie.

Trudno zachować dystans, kiedy z przytupem spełniają się marzenia? Weźmy pod lupę choćby Twój koncert z Bocellim.

Jestem człowiekiem, który nawet do najbardziej spektakularnych wydarzeń zawsze podchodzi z dystansem. Koncert z Andreą Bocellim był niczym gwiazdka z nieba. Wracając do marzeń i oczekiwań – jako mała dziewczynka często słuchałam piosenek Bocellego, a jednym z moich ukochanych i najważniejszych utworów jest The Prayer, który wykonuje z Céline Dion. Słuchając tego utworu, marzyłam, aby kiedyś z nim zaśpiewać. Nie zaśpiewać jak Céline Dion, ale zaśpiewać z nim. Tak bardzo mnie to poruszało. Dwadzieścia lat później, będąc już dorosłą kobietą, dostaję telefon z Telewizji Polskiej: „Witamy. Chcielibyśmy panią zaprosić do koncertu. Pan Andrea Bocelli chce z panią zaśpiewać”. W pierwszej chwili z niedowierzania zapytałam: „Jaki Andrzej chce ze mną zaśpiewać?”. To naprawdę była ostatnia rzecz, jaką spodziewałabym się usłyszeć. Okazało się, że Andrea Bocelli wybrał z polskich wokalistek właśnie mnie, by zaśpiewać w duecie.

Koncert odbywał się we Wrocławiu z okazji Europejskiej Stolicy Kultury. Zaśpiewaliśmy jego utwór Vivere. Ja śpiewałam po polsku, on po włosku. To się działo szybko, jak we śnie. Dostałam telefon w niedzielę, a w piątek już śpiewałam. Poleciałam do sklepu, wybrałam sukienkę, w środę już miałam próbę z orkiestrą. Przychodzi piątek, a ja wciąż nie wierzę, że to się dzieje. Jestem na stadionie i dostaję informację, że Andrea Bocelli jest gotowy, by ze mną zaśpiewać. Wyobrażasz sobie? Jakaś obłędna rzeczywistość! Orkiestra zaczyna grać, a to są w większości nauczyciele, u których pobierałam lekcje w szkole muzycznej, albo moi przyjaciele. Oni mi wszyscy akompaniują. Mam takie nagranie z próby, kiedy pan Bocelli zaczyna śpiewać swoją drugą zwrotkę, a ja podnoszę ręce w geście zwycięstwa do góry. Występ wieczorem przed 22-tysięczną publicznością był dla mnie jakby naturalną konsekwencją tej próby. Zeszłam ze sceny i próbowałam się nie rozpłakać. On jeszcze do mnie podszedł, pogłaskał mnie i powiedział, że bardzo mu się podobało. Myślałam: „Boże, co tu się dzieje?!”. Mało tego – zaproponował, że jeśli chcę, to może wziąć klawisz i jeszcze coś razem pośpiewamy. Byłam jedyną osobą, która miała prawo w ogóle do niego podejść, mieć z nim kontakt. Po koncercie wróciłam do domu i… umyłam podłogę. Marcin zapytał ze zdziwieniem: „Co ty robisz? Zwariowałaś? Świętuj swój wielki dzień!”. Powiedziałam: „Nie”. Nie, ponieważ jutro to się nie wydarzy. Ja muszę szybko wrócić do siebie. Często mam tak, że po wielkich sukcesach wracam do domu i chcę pooddychać normalnością. Nie chcę, żeby mi odbiło, bo życie jest gdzie indziej, nie tylko przy Andrei Bocellim. Mam normalne życie – odprowadzam rano syna do przedszkola, zastanawiam się, czy zje pierogi na obiad, czy znowu Kazik go ugryzie. Moje życie jest tu, między nami, teraz, kiedy rozmawiamy.

Koncert z Andreą Bocellim to Twój szczyt oczekiwań jako wokalistki?

Mam wiele marzeń i wierzę, że nie ma możliwości, aby one się nie zrealizowały. Jeśli człowiek o czymś bardzo marzy, to to się zadzieje. Bóg, los, rzeczywistość, afirmacja – dobre duchy sprzyjają. Przeczytałam niedawno wspaniały wywiad z Martyną Wojciechowską. Bardzo mnie ujęło, kiedy zadano jej pytanie: „Czy uważasz, że to, co Ci się udało…” – padło takie zdanie, a ona powiedziała wtedy, że nie uznaje takich słów jak „udało się”. Nie ma czegoś takiego – jest tylko nasza ciężka praca. Zrobiłam, zapracowałam na to. Chciałabym zapracować jeszcze na inne rzeczy, które się w moim życiu wydarzą. Koncert z Bocellim był wyjątkowy, ale jest już za mną. Jeśli kolejne rzeczy, o których marzę, się nie zrealizują, to będę zdobywała inne szczyty. Takimi szczytami są choćby wspaniałe wychowanie mojego synka, kolejne premiery w teatrach, moja nowa płyta. Nie chodzi nawet o sukces, ale o samorealizację.

Czego się wystrzegasz w życiu?

Wystrzegam się obłudy. Wystrzegam się zła. Hołduję zasadzie: „Nie rób drugiemu, co tobie niemiłe”. To mi się oczywiście nie zawsze udaje, jesteśmy tylko ludźmi, ale staram się nad tym pracować. Jestem radosnym człowiekiem i chciałabym przeżyć to życie radośnie, nawet niosąc swoje krzyże. Chciałabym, aby ludzie w moim otoczeniu tak mnie właśnie pamiętali. Nie jako świetną wokalistkę, dobrą aktorkę czy kogoś, kto zdobył nagrody, wystąpił w programie, zajmując 2., 5. czy 10. miejsce. Czasem myślę – jak by to było na moim pogrzebie? Pragnęłabym, jeśli ktokolwiek miałby cokolwiek o mnie powiedzieć, to to, że byłam dobrym człowiekiem. I żeby ludzie się cieszyli – nie, że umarłam (śmiech), ale że dobrze im było ze mną. Nie jesteśmy w stanie zabrać ze sobą ani nagród, ani pieniędzy, ani samochodów, ale możemy pozwolić o sobie pamiętać.

Niedawno zmarł pewien wielki aktor, Marek Frąckowiak, z którym miałam zaszczyt występować w teatrze Rampa. Spotykałam pana Marka, Marka, mogę powiedzieć, bo to był mój kolega, choć znacznie starszy. Pijaliśmy razem kawę, żartowaliśmy. Taka nostalgia przychodzi… Nie myślisz sobie, co zagrał Marek. Tego nie pamiętasz. Pamiętasz za to, co ci powiedział, jaki zrobił żart. Dobrze jest doceniać wielkie kreacje, jak w przypadku pana Zbigniewa Wodeckiego. Ja znam doskonale jego piosenki, ale wiesz, co bardziej pamiętam? To był pierwszy mężczyzna, obcy, który wręczył mi kwiaty. Brałam wtedy udział w programie Droga do gwiazd. W formularzu, w rubryce „co lubię”, wpisałam: „kwiaty”. Występowałam tam jako młoda dziewczyna, miałam 17 lat. Po moim występie podszedł do mnie pan Zbigniew i wręczył mi ogromny bukiet kwiatów. Nagrał wiele piosenek, ale dla mnie będzie mężczyzną, który podarował mi kwiaty. Dobrze jest takie rzeczy pamiętać.

Jesteś kobietą niezależną?

Bardzo usilnie nad tym pracuję, ponieważ jestem przylepą życiową. Bardzo długo, za długo, moje poczucie wartości było budowane w oparciu o to, co ktoś do mnie mówi. Często było tak, że nawet jeśli czegoś bardzo chciałam, to musiałam się przeglądać w oczach innych, aby się przekonać, czy to, czego ja chcę, jest faktycznie słuszne. Od niedawna zaczynam rozumieć, że wolę się sparzyć na samej sobie, odczuć błąd, ale mieć przekonanie, że to była moja decyzja. Czy ja jestem kobietą niezależną? W sensie zawodowym, finansowym, obrotności i zaradności życiowej – absolutnie tak. Potrafię sobie ze wszystkim poradzić, zorganizować koncert, prowadzić samochód. Jestem jednak człowiekiem, który nie umie być sam ze sobą. Uczę się wyjeżdżać sama, uczę się stanowić siłę sama dla siebie. Uczę się być wartością samą w sobie.

I akceptować siebie w pełni?

Są momenty, kiedy zupełnie siebie nie akceptuję. Nie polega to na tym, że się sobie nie podobam, że włosy, że twarz. Uczę się swojej niezależności, samoakceptacji. Uczę się siebie, ale z różnym skutkiem mi to wychodzi. Jak mówiłam, zrezygnowałam we wrześniu z bardzo ważnej dla mnie propozycji zawodowej i długo wmawiałam sobie, że siebie zawiodłam. Ja jestem żołnierzem. Dałabym radę, udźwignęłabym. Dopiero potem przyszło: „Kurczę, ja chyba pierwszy raz pomyślałam naprawdę o sobie”. Pierwszy raz ten żołnierz, który sobie ciągle stawia coraz wyżej poprzeczkę, doszedł do ściany i odwrócił się w swoją stronę. To jest ta nauka zauważania siebie. Gdyby tak nie było, istniałoby ryzyko, że nie dałybyśmy rady się nawet spotkać na tę rozmowę. Byłabym znowu w pracy albo odbyłoby się to w biegu. A ja mam czas usiąść, wypić kawę, przeżyć to, o czym rozmawiamy. Dobrze jest mieć czas dla siebie. Muszę się jednak nauczyć doceniać szczęście każdego dnia, a są momenty, kiedy w nie wątpię. Biorąc pod uwagę, ile mam, ile zyskałam, ile wypracowałam, ile zrobiłam, jak mi los i Pan Bóg sprzyjają, to jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem. Tylko trzeba umieć to dostrzegać i za to podziękować.

Masz problem z tym, aby poprosić kogoś o pomoc?

Mam naturę człowieka żołnierza – muszę cały czas działać, robić. Dom, sprzątanie, związek, dziecko, praca. Nagle przychodzi moment, że nie daję już rady i potrzebna jest pomoc. Pomoc, z której ja korzystam, jest bardzo różna. To proszenie, by babcie zajęły się Władkiem. To proszenie przyjaciół, by mnie przygarnęli, gdy dzieje się źle, lub by kopnęli mnie w tyłek, kiedy wymaga tego sytuacja. Nie boję się prosić o pomoc, tak samo jak chcę, by i mnie o nią proszono. Proszenie o pomoc to nie słabość, to akt odwagi. W dzisiejszych czasach, kiedy wszystko pędzi, kiedy musimy być piękni, idealni, zliftingowani, kiedy światem rządzi wyretuszowane zdjęcie na Facebooku, fajnie jest umieć o tę pomoc poprosić. Pokazać tę nieidealną stronę, zależną od drugiej osoby. Poprosić kogoś o wypicie razem kawy, by móc mu powiedzieć: „Słuchaj, potrzebuję cię”.

Czego mogę Ci dzisiaj życzyć?

Cierpliwości do siebie samej. Nauczenia się odnajdywania spokoju w sobie. I tego, by kiedyś na tym pogrzebie powiedzieli, że byłam naprawdę dobrym człowiekiem.

Kiedy można powiedzieć, że człowiek żyje z sensem?

Trudne pytanie, ponieważ dla różnych ludzi sens oznacza zupełnie coś innego. Dla jednego człowieka będzie to zwykłe wyjście do parku, dla innego stworzenie wielkiego dzieła. Dla kogoś jeszcze innego rodzina, zdrowie czy poczucie władzy, bo wtedy może kreować rzeczywistość. Na takie pytania trudno się odpowiada, bo bardzo łatwo jest popaść w banał. Dla mnie sensem w życiu jest samo życie, fakt, że ten dar otrzymaliśmy, docenianie, że istniejemy, bo mogłoby nas w ogóle nie być. To, że jesteśmy, jest wynikiem zbiegu bardzo wielu okoliczności. Warto się z tego cieszyć.

Miewał Pan momenty, kiedy wydawało się, że tego sensu jest za mało?

Tak, miewałem. Chyba każdy ma takie chwile, kiedy jest załamany, kiedy coś poszło nie tak, kiedy życie się zawaliło. Ten sens, marzenia gdzieś przepadły i w danej chwili wydaje się, że to się już nie zmieni. Dla ludzi słabych psychicznie są to momenty, kiedy popełniają samobójstwa. Ja samobójstwa nie popełniłem, choć raz byłem bliski. Powstrzymała mnie właśnie wiara w sens tego, że istnieję.

A także słowa babci: „Reprezentujesz sobą wartość, musisz w to wierzyć”?

Babcia Aniela… Choć nigdy nie mówiła tego tak inteligentnie, ponieważ była prostą wiejską kobietą, tak swoimi prostymi słowami przekonywała mnie: „Jesteś kimś i będziesz kimś. Musisz w to wierzyć”. Jako mały chłopiec tego nie rozumiałem. Zrozumienie przyszło później – że mimo okoliczności mam w siebie wierzyć, mam się nie poddawać. Niskie poczucie własnej wartości było na swój sposób moim problemem. Miałem je zarówno jako mężczyzna, jak i chyba jako człowiek. Pochodzę z małej wsi pod Częstochową, ale nigdy się tego nie wstydziłem. Z czasem zacząłem wierzyć, że naprawdę jestem coś wart.

Co pomogło spojrzeć na siebie łaskawiej?

W kompleksy byłem wbijany od dziecka. Tak jest, kiedy nie jest się wysokim i przystojnym – trzeba się ze wszystkim boksować, udowadniać na każdym kroku, że się coś znaczy. Przeczytałem kiedyś, że przystojni mają lepiej. I to prawda – z tym, że mają lepiej tylko na początku. Bywa, że z tego wyglądu nic z czasem nie wynika albo wynika bardzo niewiele, i przychodzi rozczarowanie. Musiałem się przebijać przez całą masę trudności otaczającego świata. Byłem niedouczony, za mało książek przeczytałem, a świat, do którego pragnąłem się dostać, wymagał czegoś więcej. Musiałem to nadrobić, ale na szczęście byłem uparty. Czytać nauczyłem się, mając zaledwie pięć lat. Z czasem też zrozumiałem, że mam do zaoferowania coś alternatywnego – poczucie humoru i intelekt. Trudno opowiadać o swoich zaletach, ale jeśli faktycznie dąży się do jakiegoś celu, ma się marzenia, to można tego dokonać.

Przypuszczam, że jak niejednemu, życie tego nie ułatwiało?

Czasem bywało trudno. Podam przykład. Kiedy wybuchł stan wojenny, grałem główną rolę w miniserialu pt. Odlot. Zainwestowałem w to praktycznie wszystko – żeby móc zagrać, zwolniłem się z teatru w Warszawie, a etat w Warszawie to było coś bardzo ważnego i elitarnego. Dyrektor nie wyraził zgody na mój udział w tej produkcji. Zaryzykowałem i można powiedzieć, że przegrałem. Serial na tym etapie nie został dokończony, dwa tygodnie przed końcem zdjęć wybuchł stan wojenny. Świetny scenariusz całkowicie ograbiła cenzura. Materiały, które zostały nakręcone, zniszczono, choć na szczęście nie wszystkie. Wtedy nastąpił moment, kiedy pomyślałem, że to koniec. Nie miałem nic: pracy, pieniędzy, nie miałem serialu, nie miałem teatru. Nakręciliśmy później ten serial do końca, ale o zmienionym scenariuszu. To doświadczenie nauczyło, że nie można się poddawać, bo lada moment może wydarzyć się coś, co zupełnie odmieni nasze życie. Można spotkać człowieka, który poda rękę, i nagle wyląduje się na scenie Teatru Narodowego.

Czyli wszystko w życiu dzieje się po coś?

Nie jestem fatalistą, to znaczy, nie wierzę w przeznaczenie, w to, że ktoś tam coś wcześniej gdzieś zapisał. Myślę, że nasze życie jest jednym wielkim zbiegiem okoliczności, ale te okoliczności dzieją się po coś, mają wpływ na nasz udział w egzystencji, w tym świecie. Jesteśmy małym ziarenkiem piasku w tym wszystkim, ale to efekt motyla – od naszego postępowania zależy, co zdarzy się gdzie indziej. Jeśli nieopatrznie wejdziemy pod koła czyjegoś samochodu, to kierowca tego auta będzie prawdopodobnie cierpiał do końca życia, mimo że to nie była jego wina. Od tak skrajnych rzeczy począwszy po – wydawałoby się – głupstwa, których wiele przydarza nam się w ciągu dnia. Czasem niezauważalne, a może się okazać, że dla kogoś były bardzo ważne. Należy obserwować, co się dzieje dookoła.

Jakie wydarzenia miały największy wpływ na ukształtowanie człowieka, którym jest Pan dzisiaj?

Muszę się zastanowić, ponieważ takich zdarzeń było sporo. Codziennie kształtujemy jakoś swoje życie i swoją osobowość. Ja mam już prawie 62 lata i trochę tego życia za sobą mam. W dzieciństwie to na pewno moment, kiedy pierwszy raz wyszedłem na scenę i poznałem to wspaniałe uczucie bycia podziwianym – tym bardziej, kiedy ma się kompleksy. Człowiek potrzebuje czuć się podziwianym, za cokolwiek. Ja nic więcej wtedy nie umiałem, tylko śpiewać i recytować wiersze. Kiedy wszedłem na scenę, a chodziłem do takiej podstawówki, gdzie była prawdziwa scena, nagle sala, która była rozgadana i gwarna, powoli milkła, a ja recytowałem wiersz. Zapadła kompletna cisza – wszyscy słuchali. Wtedy poczułem, że coś znaczę, że w jakimś sensie jestem ważny. Rozległy się ogromne brawa. Zapamiętałem to i od tego momentu zaczęło się moje dążenie do celu, którym miała być scena i aktorstwo. Dotarło wtedy do mnie, że chyba będę umiał to robić, bo inni też próbowali, a sala nie ucichła. Zrodziła się nadzieja.

Podobnie czułem się w chwili, gdy dostałem się na wydział aktorski łódzkiej filmówki, a nie wierzyłem, że się dostanę, bo przecież nie wyglądałem jak aktor. Dostałem się, ponieważ ktoś tam we mnie uwierzył – nawet wiem kto.

Potem bardzo chciałem być w Warszawie, szczerze kochałem to miasto. Wychowywałem się pod Częstochową, ale miałem w stolicy ciocię. Kiedy do niej przyjeżdżałem, byłem najszczęśliwszym dzieckiem na świecie. Warszawa wydawała mi się Nowym Jorkiem. Z racji tego, że wcześnie nauczyłem się czytać, elementarz znałem prawie na pamięć. Kiedy przyszedłem do pierwszej klasy, już czytałem książki. Pamiętam obrazek do wiersza Gałczyńskiego Warszawa – taki widoczek Starego Miasta. Poprosiłem ciocię, aby mnie tam zaprowadziła. Kiedy zobaczyłem, że to miejsce naprawdę istnieje, rozryczałem się ze szczęścia.

Kolejnym wydarzeniem był moment, kiedy poznałem moją żonę. To była chwila natchnienia, jakby zstąpił anioł. Kiedy ją zobaczyłem, wiedziałem, że chcę z nią być już zawsze. Właśnie minęły 32 lata, jak jesteśmy razem. Potem urodził się mój syn, Franek. Nie można było się dostać do szpitala, bo nie wpuszczali ojców, w dodatku nałożyło się to z jakąś epidemią grypy w Warszawie. Kręciłem wtedy film Ostatni prom i za chwilę musiałem jechać do Świnoujścia. Pamiętam, jak żona wystawiła mi syna przez okno. Trzymała go na rękach i jestem absolutnie pewien, że mieli nad sobą aureolę. Takie światło ich otaczało. Te wydarzenia chyba najbardziej mnie ukształtowały.

Myślę, że ma tu też znaczenie, jak wychowali mnie rodzice. Pouczali, by zawsze być w życiu uczciwym, przyzwoitym i aby swojego szczęścia nie budować kosztem innych.

Udało się? Uważa się Pan za przyzwoitego człowieka?

Gdybym powiedział, że się nim czuję, byłoby to bardzo nieskromne. Staram się taki być, ale wiem, że nie jestem doskonały. Dzięki temu, że się staram, mam w sobie spokój, a ten wypływa z faktu, że chyba nikogo w życiu nie skrzywdziłem tak mocno. Jestem człowiekiem bardzo tolerancyjnym. Nawet jeśli coś mi się w czyimś zachowaniu nie podoba, przypominam sobie, że to jest wolny człowiek, ma prawo tak robić, jeśli tylko nikogo tym nie krzywdzi. To jest jego wola. Bardzo to szanuję u innych, ale i u siebie. Jestem też skłonny do refleksji i przyjmuję, że mogę się w czymś mylić. To, czy jestem człowiekiem przyzwoitym, powinni ocenić inni.

Drzemią w Panu sfery niezrealizowania?

Tak, oczywiście. Zawsze można zrobić więcej, niż by się chciało, na przykład w zawodzie, choć akurat tu wiele rzeczy nie zależy ode mnie. Choćbym był najlepszym aktorem, nie będę mógł tego pokazać, jeśli nie znajdzie się ktoś, kto zaproponuje mi rolę. Kiedy mnie pytają, jaka jest najważniejsza rola w moim życiu aktorskim, to zawsze odpowiadam: „Pewnie jest jeszcze przede mną”. Tego nie wiem. Często udaje się zrobić więcej, zwłaszcza dla ludzi, którzy w życiu mają trudniej ode mnie.

Wcielał się Pan w postać Janka Kaniewskiego – osoby upośledzonej umysłowo. Co pozostaje w człowieku po odegraniu takiej roli?