Nienawiść, którą dajesz - Angie Thomas - ebook + książka

Nienawiść, którą dajesz ebook

Thomas Angie

4,4

Opis

The Hate U Give Little Infants F... Everybody”

Tupac Amaru Shakur

Zwycięzca William C. Morris Award ∙ National Book Award Longlist ∙ Printz Honor Book ∙ Coretta Scott King Honor Book ∙ Bestseller New York Timesa! Najlepszy debiut w kategorii „Autor 2017” na Goodreads, Najlepsza książka w kategorii „Young Adult Fiction 2017” na Goodreads

 

Niesamowicie wciągająca!” —Jason Reynolds

Oszałamiająca.” —John Green

Tej książki nie można pominąć. Ta opowieść jest obowiązkową pozycją na liście.” —Kirkus

Poruszająco autentyczna.” —Publishers Weekly

Cud wiarygodności” —Booklist

Mocna, prowokująca powieść.” —Horn Book

Jeden pisarz ukierunkowuje nienawiść całego pokolenia” – Oprah Magazine





Światowy bestseller na podstawie, którego powstał film w gwiazdorskiej obsadzie wytwórni Twentieth Century Fox.

Opowiedziana w rytmie rap głośna historia o życiu czarnoskórych w Ameryce.

Powieść, która błyskawicznie zyskała status kultowej i która przyniosła debiutującej autorce międzynarodową sławę.



W tym świecie nigdy nie jesteś za młody, by mogli cię aresztować albo zabić. Dlatego dzieciakom wpaja się zasady odpowiedniego zachowania przy policji – „Trzymaj ręce tak, żeby były widoczne. Nie wykonuj żadnych gwałtownych ruchów. Odzywaj się tylko wtedy, kiedy cię o coś zapytają”. Szesnastoletnia Starr Carter porusza się między dwoma światami: biedną dzielnicą, w której mieszka oraz luksusową szkołą prywatną na przedmieściach, do której uczęszcza. Niepewna równowaga między tymi światami zostaje całkowicie zniszczona, gdy jej przyjaciel z dzieciństwa zostaje zastrzelony przez białego policjanta na jej oczach. Jego śmierć staje się krajową sensacją. Niektórzy nazywają go bandytą, handlarzem narkotyków, członkiem gangu. Protestujący wychodzą w jego imieniu na ulice. Część policjantów i miejscowych baronów narkotykowych usiłuje zastraszyć Starr i jej rodzinę. Wszyscy jednak chcą wiedzieć jedno: co tak naprawdę stało się tamtej nocy? A jedyną osobą, która może odpowiedzieć na to pytanie, jest Starr. Lecz to, co powie dziewczyna – bądź czego nie powie - mogłoby przewrócić do góry nogami jej codzienność. Mogłoby też zagrozić jej życiu.

 

Ta niezwykła powieść zwraca uwagę na poważne problemy, ale kryje w sobie ogrom niespotykanego uroku. Pokochasz ją za ciepło, ważny przekaz, podszyty sarkazmem humor oraz wspaniałych bohaterów.

I nigdy jej nie zapomnisz.

 

 

Angie Thomas urodziła się, dorastała i do tej pory mieszka w Jackson w stanie Missisipi, na co wskazuje jej akcent. Jako nastolatka była raperką, której największym osiągnięciem stał się artykuł na jej temat zamieszczony, wraz ze zdjęciem, w „Right-On Magazine”. Posiada tytuł BFA z Kreatywnego Pisania, zdobyty na Uniwersytecie Belhaven oraz nieoficjalny tytuł z dziedziny Hip-Hopu. Jest laureatką nagrody Walter Dean Myers Grant 2015, przyznawanej przez We Need Diverse Books. Jej debiutancka powieść „Nienawiść, którą dajesz” jest jednym z bestsellerów New York Timesa. Film, w gwiazdorskiej obsadzie, od stycznia na ekranach kin. Reżyserem został George Tilman, a w filmie zagrała aktorka z „Igrzysk Śmierci”, Amanda Stenberg.

 

Angie Thomas napisała oszałamiającą, błyskotliwą i porywającą powieść, która zostanie zapamiętana jako klasyka naszych czasów.” John Green

 

Zważywszy na naszą walkę z brutalnością policji i rasizmem systemu w Ameryce, „The Hate U Give” daje nam wielkiego, literackiego kopa. Powalająca!” —Jason Reynolds, współtwórca bestsellera „All American Boys”

 

Nieustraszenie szczera i poruszająco ludzka. Każdy powinien przeczytać tę książkę.” —Becky Albertalli, zwyciężczyni William C. Morris Award – autorka „Simon oraz inni homo sapiens”

 

Bezkompromisowe i ostateczne wołanie o zmianę, które pojawiło się w niesamowicie odpowiednim czasie. Nie odwracajcie się od tej walki o sprawiedliwość. Zjednoczcie się ze Starr.” — Adam Silvera, autor bestsellera New York Timesa „Raczej szczęśliwy niż nie”

 

Trudno wyobrazić sobie, by ta książka nie była numerem jeden wśród wydanych w tym roku - a nawet dziesięcioleciu - książek z gatunku young adult. Angie Thomas, była raperka i debiutująca pisarka pochodząca z Jackson w Missisippi, napisała zaskakującą i ważną książkę o tym, jak to jest być czarnoskórym w Ameryce, która w dodatku potrafi dotrzeć do każdego. Jednocześnie stworzyła oszałamiający thriller i ciekawą lekturę. Nic dziwnego, że książka przez wiele tygodni znajdowała się na szczycie listy bestsellerów New York Timesa w gatunku „young adult”. [...] Jest to książka odpowiednia dla dojrzałych czternastolatków i powinna stać się częścią programu nauczania, bo Thomas napisała klasyk, który wręcz wymaga, by go omówić.” The Times

 

Chwytająca za serce, silnie wzruszająca i pięknie napisana. THUG opowiada o rasach, przemocy, rodzinie i dorastaniu, i z pewnością zostanie zapamiętana jako definicja książek YA naszych czasów. Książka warta przeczytania.” Anna James - The Pool

 

Nienawiść, którą dajesz” będzie jedną z najważniejszych książek 2017 roku. To nie przesada, lecz fakt.” Nikesh Shukla, autor i redaktor „The Good Imigrant”

 

Mimo poruszenia mrocznego tematu, ta przekonująca, zniewalająca i pełna empatii książka czasami jest też zabawna. Uświadamianie na temat ruchu „Black Lives Matter” i potrzeby mówienia otwarcie, także są ważne.” Nicolette Jones - The Sunday Times, Children's Book of the Week

 

Narrację pierwszoosobową wspaniale się czyta, a ja czułamsię, jakbym obserwowała tę historię w 3D, zwłaszcza że sylwetki postaci w mojej głowie były tak realistyczne. „Nienawiść, którą dajesz” jest wybitną debiutancką powieścią i opowiada o doświadczeniach Czarnoskórych w Ameryce więcej, niż opowiedziano w jakiejkolwiek innej książce, jaką czytałam na przestrzeni wielu lat. Nieważne, czy jest to historia fikcyjna, czy prawdziwa. Opowieść ta pokazuje, że zamiast szukać wrogów na międzynarodowych lotniskach, Ameryka powinna otworzyć oczy i spojrzeć do środka, jeżeli naprawdę zależy jej na bezpieczeństwie obywateli.” The Guardian

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (49 ocen)
29
12
7
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaktusbaobab

Nie oderwiesz się od lektury

TRZEBA przeczytać. Oparte na wydarzeniach ktore sie dzialy i nadal niestety dzieja. Przyjemny jezyk, ciekawa, szybko idzie. 10/10
20
Turbiduss

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, momentami nieprawdopodobna, choć wiem, że mało co (o ile cokolwiek) jest przekoloryzowane
00

Popularność




Część pierwszaTak zwany „incydent”

Rozdział pierwszy

Nie powinnam była przychodzić na tę imprezę. Nie jestem nawet pewna, czy tu pasuję. I wcale nie chodzi o to, że to jakieś hiper-super-nie-wiadomo-co. Po prostu są miejsca, w których nie wystarczy być mną – i to żadną wersją mojej osoby. Impra z okazji ferii wiosennych u Big D należy właśnie do takich miejsc.

Przeciskam się pomiędzy spoconymi ciałami za Kenyą, widzę tylko jej podskakujące na ramionach loki. W pokoju unosi się mgiełka, zapach przypomina paloną trawkę. Muzyka dudni tak mocno, że aż drży podłoga. Jakiś raper nakłania słuchaczy, żeby intonowali „nae-nae”, a potem powtarzali „hej”. Ludzie i tak śpiewają po swojemu. Kenya unosi wysoko szklankę i zaczyna tańczyć. Głowa mnie boli od tego cholernego łomotu, czuję mdłości od smrodu trawy, uznaję, że to będzie cud, jeśli uda mi się przejść przez to pomieszczenie i nie rozlać drinka.

Wydostajemy się ze ścisku. Dom Big D jest wypakowany po brzegi. Zawsze słyszałam, że na jego wiosenne imprezy walą dzikie tłumy, ale nie sądziłam, że to aż tyle ludzi. Dziewczyny mają pofarbowane, lokowane, doczepiane włosy, więc z moją kitką czuję się jak prostaczka. Faceci w najmodniejszych butach i opadających portkach ocierają się o dziewczyny tak mocno, że za chwilę będą potrzebowali prezerwatyw. Moja babcia twierdzi, że wiosną budzi się miłość. Wiosna w Garden Heights nie zawsze przynosi miłość, za to często skutkuje narodzinami dzieci zimą. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że wiele z nich zostaje poczętych na imprezie u Big D. Zawsze urządza je w piątki – żeby mieć soboty na dojście do siebie i niedziele na żal za grzechy.

– Przestań za mną łazić, Starr. Idź potańczyć – mówi Kenya. – Ludzie już i tak gadają, że uważasz się za nie wiadomo kogo.

– Nie wiedziałam, że tu wszyscy potrafią czytać w myślach – odpowiadam. Zresztą i tak każdy wie, że jestem „córką Mava, która pracuje w sklepie ojca”. Upijam łyk drinka i zaraz wszystko wypluwam. Podejrzewałam, że to coś mocniejszego niż zwykły poncz, ale nie przypuszczałam, że aż tak bardzo. Nie powinni nazywać tego ponczem. Odstawiam szklankę na stolik.

– Śmieszy mnie, kiedy ludzie uważają, że wiedzą, co myślę.

– Tak tylko mówię. Zachowujesz się, jakbyś z nikim nie chciała gadać, bo chodzisz do tej swojej szkoły.

Słyszę to już od sześciu lat – odkąd rodzice zapisali mnie do Williamson Prep.

– Jasne – mruczę.

– Korona by ci z głowy nie spadła, gdybyś raz się ubrała… – Kenya marszczy czoło, lustrując mnie od czubków tenisówek aż po za dużą bluzę z kapturem. – …inaczej. Czy to nie jest przypadkiem bluza mojego brachola?

Naszego brachola. Mamy wspólnego – ma na imię Seven. Ale ja nie jestem z nią spokrewniona. Jej mama jest mamą Sevena, a mój ojciec – jego ojcem. Wiem, wiem, pogmatwane.

– Taaa – odpowiadam.

– Typowe. A wiesz, co jeszcze ludzie gadają? Przez ciebie myślą, że jesteś moją dziewczyną.

– Czy ja wyglądam jak ktoś, kogo obchodzi, co inni sobie myślą?

– Nie! I na tym polega problem!

– E tam!

Gdybym wiedziała, że przyjście z nią na tę imprezę będzie jak udział w kolejnym odcinku „Chcę być piękna – edycja specjalna”, zostałabym w domu i obejrzałabym sobie powtórki „Bajeru z Bel-Air”. Moje jordany są wygodne i – kurczę! – całkiem nowe. Nie każdy może to powiedzieć o swoich butach. Owszem, bluza jest za duża, ale lubię takie nosić. Poza tym jeśli podciągnę ją sobie na nos, nie będę czuła trawki.

– Nie zamierzam cię niańczyć przez cały wieczór, więc lepiej zrób coś ze sobą – mówi Kenya i zaczyna mierzyć wzrokiem obecnych. Jeśli mam być szczera, uważam, że mogłaby zostać modelką. Ma nieskazitelną ciemnobrązową skórę – chyba nigdy w życiu nie widziałam u niej pryszcza – nieco skośne brązowe oczy i długie rzęsy, prawdziwe, a nie doklejone. Ma też idealny wzrost jak na modelkę, tyle że jest odrobinę grubsza niż te patyki na wybiegach. Nigdy nie zakłada dwukrotnie tego samego stroju, już o to dba jej ojciec, niejaki King.

Kenya to chyba jedyna osoba, z którą utrzymuję kontakt w Garden Heights – trudno jest się z kimkolwiek kumplować, kiedy chodzi się do szkoły oddalonej od domu o czterdzieści pięć minut drogi, a do tego przebywa się w zasadzie tylko w należącym do rodziny sklepie. Z Kenyą jest łatwiej ze względu na powiązania z Sevenem. Chociaż trzeba przyznać, że ta laska bywa cholernie trudna. Wiecznie się z kimś kłóci i ciągle gada o tym, jak to jej ojciec złoi komuś dupę. Dobra, to prawda, ale mogłaby przestać zaczynać z ludźmi i wyrywać się ze swoim asem w rękawie. W końcu ja też mogę pojechać moim. Wszyscy wiedzą, że lepiej nie zadzierać z Wielkim Mavem, a już na pewno nie z jego dzieciakami. Ale, jak widać, ja nie latam dookoła i nie prowokuję ludzi.

Na przykład teraz, na tej imprezie, Kenya patrzy krzywo na Denasię Allen. Nie kojarzę za bardzo tej dziewczyny, wiem tylko, że nie lubią się z Kenyą od czwartej klasy. Dzisiaj Denasia tańczy z jakimś gościem i nie zwraca kompletnie uwagi na swoją znienawidzoną koleżankę. Ale gdziekolwiek się nie znajdziemy, Kenya zaraz dostrzega Denasię i patrzy na nią wściekle. Takie spojrzenie ma to do siebie, że w pewnym momencie człowiek zaczyna czuć, że to zaproszenie do skopania tyłka albo nadstawienia własnego.

– Nie znoszę jej! – syczy Kenya. – Ostatnio stałyśmy w kolejce w stołówce, no nie? I ona wisiała mi na plecach i pieprzyła, co jej ślina na język przyniesie. Nie użyła mojego imienia, ale dobrze wiedziałam, kogo ma na myśli. Mnie! Mówiła, że próbowałam się dobierać do DeVante’a.

– Poważnie? – mówię to, co powinnam powiedzieć w takiej sytuacji.

– No. Nie chcę go.

– Wiem. – A tak szczerze? Nie mam pojęcia, kim jest DeVante. – I co zrobiłaś?

– A jak myślisz? Odwróciłam się i zapytałam, czy ma ze mną jakiś problem. Oczywiście wredna małpa wszystkiego się wyparła: „Przecież nie mówiłam o tobie!”. Akurat! Oczywiście, że mówiła o mnie. Jesteś szczęściarą, że chodzisz do tej szkoły dla białasów i nie musisz się zajmować takim gównem.

Ciekawe! Jeszcze kilka minut temu uważała, że zadzieram nosa, bo chodzę do Williamson, a teraz jestem szczęściarą?

– Uwierz mi, w mojej szkole też trafia się rozmaite gówno. Gówno to uniwersalna sprawa.

– To teraz uważaj. Weźmiemy ją dzisiaj w obroty. – Spojrzenie Kenyi osiąga maksymalny poziom wredoty. Denasia wyczuwa chyba nienawiść, bo patrzy jej prosto w oczy. – Właśnie tak – potwierdza Kenya, jakby Denasia mogła ją słyszeć. – Tylko patrz.

– Moment – mówię. – Weźmiemy? To dlatego błagałaś, żebym przyszła na tę imprezę? Żebyś miała partnerkę w zapasach?

Kenya ma czelność wydawać się urażona.

– I tak nie miałaś nic lepszego do roboty. Ani lepszego towarzystwa. Wyrządzam ci przysługę.

– Naprawdę? Zdajesz sobie sprawę z tego, że mam przyjaciół?

Przewraca oczami. Przez kilka sekund widzę jedynie ich białka.

– Te zarozumiałe lasencje z twojej szkoły się nie liczą.

– Nie są zarozumiałe, i się liczą. – Tak mi się wydaje. Dobrze się dogaduję z Mają, chociaż nie jestem ostatnio pewna, jak wyglądają sprawy między mną a Hailey. – A poza tym, jeśli wciąganie mnie w awanturę, to twój sposób na poprawę mojego życia towarzyskiego, to ja wymiękam. Cholera, z tobą człowiek zawsze wpakuje się w jakiś dramat.

– Prooooooszę. Starr? – przeciąga samogłoskę w słowie „proszę”. Za bardzo. – Powiem ci, jak to widzę. Poczekamy, aż zostanie sama, bez DeVantego, a wtedy…

Czuję wibrowanie komórki na udzie, wyciągam i zerkam na ekran. Ponieważ ignorowałam jego telefony, Chris postanowił do mnie napisać.

Możemy pogadać? Nie chciałem, żeby tak wyszło.

Oczywiście, że nie chciał. Wolał, żeby wyszło zupełnie inaczej i na tym właśnie polega problem. Wsuwam telefon do kieszeni. Sama nie wiem, co mu odpowiem, w każdym razie nie chcę robić tego teraz.

– Kenya! – ktoś woła.

Przez tłum przepycha się duża dziewczyna o jasnej skórze i prostych jak drut włosach. Za nią idzie wysoki chłopak z czymś w rodzaju czarno-białego irokeza na głowie. Oboje ściskają Kenyę i mówią, że bosko wygląda. Jakbym ja w ogóle nie istniała.

– Czemu nie mówiłaś, że przyjdziesz? – pyta dziewczyna i przygryza kciuk. Ma już ślad na palcu od tego nawyku. – Mogłaś jechać z nami.

– Nieeee. Musiałam iść po Starr – odpowiada Kenya. – Przyszłyśmy tu pieszo. – Wtedy dopiero mnie zauważają, chociaż stoję dziesięć centymetrów od ich koleżanki. Chłopak mruży oczy, lustrując mnie z góry na dół. Krzywi się – na ułamek sekundy, ale wystarczająco, żebym zwróciła na to uwagę.

– Nie jesteś czasem córką Big Mava, co pracuje w sklepie? – Sami widzicie. Ludzie zachowują się tak, jakby to było moje imię.

– Taaa – mówię.

– Oooooo! – woła dziewczyna. – Wiedziałam, że cię skądś znam. Chodziłyśmy razem do trzeciej klasy. Naszą wychowawczynią była Bridges. Siedziałam za tobą.

– Aha. – Wiem, że to jest ten moment, w którym powinnam ją sobie przypomnieć, ale ja jej nie kojarzę. Widocznie Kenya miała rację – tak naprawdę nie znam nikogo. Niektóre twarze wydają mi się znajome, ale pakując zakupy spożywcze do siatek, nie dowiaduję się, jak ci ludzie się nazywają, nie poznaję ich historii.

Na szczęście potrafię kłamać.

– A tak, pamiętam.

– Nie ściemniaj – odzywa się chłopak. – Dobrze wiem, że jej w ogóle nie kojarzysz.

– Dlaczego ciągle kłamiesz? – pytają jednocześnie Kenya i ta dziewczyna. Chłopak do nich dołącza, wybuchają śmiechem.

– Bianca, Chance, bądźcie mili – mówi Kenya. – To pierwsza impreza Starr. Jej starzy nigdzie jej nie puszczają.

Rzucam jej wściekłe spojrzenie.

– Chodzę na imprezy, Kenya – protestuję.

– Widzieliście ją na jakiejś imprezie tutaj? – pyta moja koleżanka.

– Nie!

– No właśnie. I zanim cokolwiek dodasz, te lamerskie impry u białych dzieciaków z bogatych przedmieść się nie liczą.

Chance i Bianca parskają śmiechem. Jaka szkoda, że ta za duża bluza nie może mnie wchłonąć.

– Pewnie na każdej biorą ecstasy, co? – pyta Chance. – Białe dzieciaki uwielbiają się tym szprycować.

– I słuchają Taylor Swift – dodaje Bianca znad kciuka.

Dobra, nie mijają się z prawdą, ale nie zamierzam im tego mówić.

– Nieee, ich imprezy są zarąbiste – mówię. – Kiedyś u jednego chłopaka zaśpiewał J. Cole.

– O ja pierniczę. Poważnie? – pyta Chance.

– Kurdeeeee, następnym razem mnie też zaproście. Mogę iść na imprezę białych.

– W każdym razie – Kenya mówi głośno, żeby zwrócić na siebie uwagę – gadałyśmy o tym, żeby dać nauczkę Denasii. To ta suka, co tańczy z DeVantem.

– Typowa – mówi Bianca. – Wiesz, że cię obgadywała, no nie? W zeszłym tygodniu miałam lekcję z panem Donaldem i wtedy Aaliyah mi powiedziała…

Chance nie daje jej dokończyć, przewraca oczami.

– Bleee, Donald!

– Jesteś wściekły, bo cię wyrzucił z klasy – ripostuje Kenya.

– A żebyś wiedziała!

– Wracając do tematu, Aaliyah mi mówiła… – zaczyna znów Bianca.

Gubię się w omawianych koleżankach, kolegach i nauczycielach. Nie znam tych ludzi. Nie jestem w stanie włączyć się do dyskusji. Ale to i tak nie ma znaczenia. Jestem niewidzialna.

Tutaj często się tak czuję.

W samym środku marudzenia pod adresem Denasii i nauczycieli Kenya rzuca coś o tym, że trzeba by iść po drinki i cała trójka odchodzi – beze mnie.

Nagle jestem Ewą w Raju po tym, jak zjadła zakazany owoc, bo czuję się, jakbym sobie właśnie uświadomiła własną nagość. Jestem sama na imprezie, na której nawet nie powinno mnie być i praktycznie nikogo tu nie znam. A osoba, którą znam, zostawiła mnie na pastwę losu.

Kenya przez długie tygodnie błagała, żebym przyszła na tę imprezę. Wiedziała, że będę się tu podle czuła, ale za każdym razem, gdy jej odmawiałam, mówiła, że zachowuję się tak, jakbym była „za dobra na imprezę w Garden Heights”. W końcu miałam tego serdecznie dosyć i postanowiłam pokazać jej, że nie ma racji. Problem polegał na tym, że tylko Czarny Jezus przekonałby moich rodziców, żeby mnie puścili. A teraz Czarny Jezus będzie musiał uratować mi dupę, jeśli się dowiedzą, że tu jestem.

Ludzie na mnie zerkają, ich wzrok mówi: „Kim jest ta laska, która stoi sama pod ścianą, jak jakaś totalna ofiara losu?”. Wkładam ręce do kieszeni. O ile będę udawała, że jestem spoko i trzymała się z dala od innych, będzie dobrze. O ironio, w Williamson nie muszę „udawać, że jestem spoko”, ponieważ należę do garstki czarnoskórych uczniów szkoły, bycie spoko to moje domyślne ustawienie. W Garden Heights trzeba sobie zasłużyć na taką opinię, a to trudniejsze niż kupienie nowego modelu butów Jordans Retro w dniu, w którym wchodzi on na rynek.

Z białymi bywa jednak zabawnie. Bycie czarnym jest zajebiste tak długo, aż staje się skomplikowane.

– Starr! – słyszę znajomy głos. Morze ludzi się przed nim rozstępuje, jakby był czarnoskórym Mojżeszem. Chłopaki przybijają z nim żółwika, dziewczyny wyciągają szyje, by na niego spojrzeć. On jednak uśmiecha się do mnie, a zakwitające na jego policzkach dołeczki psują obraz silnego macho.

Khalil jest okej – to chyba najlepsze określenie. Pomyśleć, że kiedyś się z nim kąpałam. Nie, nie tak. Dawno temu, kiedy chichotaliśmy, bo on miał siusiaka, a ja to, co moja babcia nazywała siuśką. Przysięgam, że nie było w tym nic zboczonego.

Chwyta mnie w ramiona, pachnie mydłem i pudrem dla niemowląt.

– Jak leci? Kopę lat, co? – Wypuszcza mnie z objęć. – Nie piszesz, ani nic. Gdzie się podziewałaś?

– Byłam zajęta szkołą i koszykówką – odpowiadam. – Ale można mnie zawsze spotkać w sklepie. To ciebie nikt ostatnio nie widuje.

Znikają dołeczki. Khalil pociera nos – jak zawsze, kiedy zamierza skłamać.

– Byłem zajęty – mówi.

Jasne. Nowiuteńkie jordany, śnieżnobiała koszulka, diamenty w uszach. Kiedy człowiek wychowuje się w Garden Heights, od razu wie, co oznacza „zajęty”.

Kurde. Wolałabym, żeby akurat on nie był zajęty w taki sposób. Nie wiem, czy mam ochotę się poryczeć, czy mu przywalić.

Ale kiedy tak patrzy na mnie tymi swoimi orzechowymi oczami, ciężko mi jest się wkurzać. Czuję się, jakbym znów miała dziesięć lat, stała w piwnicy kościoła Christ Temple Church i odbywała swój pierwszy w życiu pocałunek, właśnie z nim, podczas zajęć w szkółce biblijnej. Nagle uświadamiam sobie, że wyglądam okropnie, że mam na sobie za dużą bluzę… Że mam chłopaka. Może nie odpowiadam aktualnie na esemesy od Chrisa i nie odbieram, kiedy dzwoni, ale to mój chłopak i mam zamiar utrzymać ten stan.

– Jak twoja babcia? – pytam. – I Cameron?

– W porządku, ale babcia choruje. – Khalil upija łyk ze swojej szklanki. – Lekarze mówią, że to chyba rak.

– Kurczę. Przykro mi.

– Dostaje chemię. Przejmuje się tylko tym, że będzie nosiła perukę. – Khalil śmieje się słabo, bez dołeczków. – Wyzdrowieje.

To brzmi bardziej jak modlitwa, niż jak przewidywanie przyszłości.

– Mama pomaga przy Cameronie?

– Stara dobra Starr. Zawsze szukasz u innych czegoś pozytywnego. Wiesz dobrze, że nie pomaga.

– Tak tylko pytam. Wpadła ostatnio do sklepu. Wygląda lepiej.

– Chwilowo. Twierdzi, że próbuje być czysta, ale będzie tak, jak zawsze. Po paru tygodniach przerwy uzna, że weźmie tylko raz, po czym wróci do nałogu. Poza tym u nas wszystko gra. U mnie, u Camerona, u babci. – Khalil wzrusza ramionami. – A to najważniejsze.

– Pewnie – mówię, ale dobrze pamiętam noce, które spędziłam z nim na ganku jego domu, czekając na powrót jego mamy. Czy się do tego przyznaje, czy nie, mama też jest dla niego ważna.

Zmienia się muzyka, z głośników rapuje teraz Drake. Kiwam głową w rytm piosenki i nucę pod nosem. Tańczący wykrzykują kawałek „Started from the bottom, now we’re here” – zaczęliśmy na dnie, teraz jesteśmy tutaj. Czasami my wszyscy w Garden Heights też znajdujemy się na dnie, ale łączy nas poczucie, że, cholera jasna, zawsze mogłoby być gorzej.

Khalil mi się przygląda. Na jego ustach zakwita cień uśmiechu, ale strąca go, potrząsając głową.

– Nie wierzę, że nadal lubisz tego piskwę, Drake’a.

– Zostaw mojego męża w spokoju!

– Twojego napalonego męża! „Baby, you my everything, you all I ever wanted” – śpiewa piskliwym głosem. Trącam go ramieniem, a on się śmieje. Napój wylewa mu się ze szklanki. – Dobrze wiesz, że on tak właśnie brzmi!

Pokazuję mu środkowy palec, na co robi dzióbek i posyła mi całusa. Po tylu miesiącach zachowujemy się normalnie, jakbyśmy widzieli się wczoraj.

Khalil zabiera serwetkę i ściera rozlanego drinka ze swoich jordanów model Three Retro. Wypuścili je parę lat temu, ale w ogóle nie straciły na swojej świeżości. Kosztują koło trzech stów, to znaczy, jeśli się znajdzie kogoś na eBayu, kto puści je za tyle dolców. Chris znalazł. Ja kupiłam moje za półdarmo, bo za sto pięćdziesiąt dolarów, ale noszę rozmiar dziecięcy. Dzięki małemu rozmiarowi stopy mogę nosić ten sam model butów, co Chris. Tak, jesteśmy taką właśnie parą. Kurczę, naprawdę do siebie pasujemy. Gdyby przestał jeszcze robić takie głupstwa…

– Podobają mi się twoje buty – mówię do Khalila.

– Dzięki. – Zaczyna wycierać je serwetką. Wzdrygam się. Z każdym kolejnym niewłaściwym potarciem, jego buty błagają mnie o pomoc.

– Khalil – mówię, z trudem się powstrzymując przed wyrwaniem mu serwetki. – Albo przecierasz delikatnie, albo tylko dotykasz, żeby się wchłonęło. Nie szoruj. Poważnie.

Podnosi wzrok i patrzy na mnie z kpiącym uśmieszkiem.

– Jasne, panno czyścioszko. – Ale dzięki Ci, o Czarny Panie, zaczyna tylko wklepywać. – Skoro to przez ciebie rozlałem drinka, ty powinnaś mi je wyczyścić.

– To cię będzie kosztowało sześćdziesiąt dolców.

– Sześćdziesiąt? – wykrzykuje, prostując się gwałtownie.

– Taaa. Osiemdziesiąt, gdyby miały przezroczyste podeszwy. – Te się cholernie trudno doprowadza do porządku. – Zestawy do czyszczenia sporo kosztują. A poza tym, skoro stać cię na takie buty, widocznie tłuczesz sporą kasę.

Khalil upija drinka, jakbym nic nie powiedziała i mamrocze:

– Kurde, ale to mocne. – Odstawia szklankę na stolik. – Powiedz swojemu staremu, że niedługo do niego wlecę. Wyniknęły różne rzeczy, o których musimy pogadać.

– Jakie rzeczy?

– Sprawy dorosłych.

– Jasne. Bo ty akurat jesteś taki dorosły!

– Pięć miesięcy, dwa tygodnie i trzy dni starszy od ciebie. – Mruga do mnie jednym okiem. – Nie zapomniałem, co nie?

Na środku parkietu tanecznego robi się jakieś zamieszanie. Słychać głosy przekrzykujące muzykę. Na prawo i lewo lecą przekleństwa.

Moja pierwsza myśl? Że Kenya zgodnie z obietnicą rozprawiła się z Denasią. Jednak głosy są niższe.

Paf! Rozlega się wystrzał. Instynktownie przykucam.

Paf! Kolejny strzał. Tłum rzuca się do drzwi, co wywołuje kolejną lawinę przekleństw i przepychanek, bo nie wszyscy mogą wyjść jednocześnie.

Khalil chwyta mnie za rękę.

– Chodź.

Dookoła za dużo ludzi, za dużo kręconych włosów, żebym mogła dojrzeć moją koleżankę.

– Ale Kenya…

– Zapomnij o niej, chodź!

Ciągnie mnie przez tłum, odpycha inne osoby, depcze im po stopach. Już to wystarczy, żebyśmy dostali kulkę w plecy. Rozglądam się pośród spanikowanych twarzy w poszukiwaniu Kenyi, ale nigdzie jej nie widzę. Nawet nie próbuję się dowiedzieć, kto strzelał i do kogo. Jak człowiek nic nie wie, nie będzie miał nic do powiedzenia policji i na nikogo nie doniesie.

Na zewnątrz widać odjeżdżające samochody, ludzie uciekają w każdym kierunku, z którego nie dobiegają strzały. Khalil prowadzi mnie do stojącego pod ciemnawą latarnią chevroleta. Wpycha mnie od strony kierowcy, gramolę się na siedzenie pasażera. Zrywamy się z piskiem opon, w lusterku wstecznym widzę chaos, który za sobą zostawiamy.

– Zawsze jakieś gówno – mamrocze Khalil. – Nie ma imprezy, żeby ktoś nie dostał kulki.

Brzmi jak moi rodzice. To właśnie dlatego „nigdzie mnie nie puszczają”, jak to ujęła Kenya. A przynajmniej nigdzie w Garden Heights.

Wysyłam esemesa do Kenyi, mam nadzieję, że nic jej się nie stało. Nie podejrzewam, żeby te kule były adresowane do niej, ale z kulami jest tak, że trafiają tam, gdzie chcą.

Odpisuje mi niemal natychmiast.

Nic mi nie jest. Tej krowie też nie. Zaraz się z nią rozprawię. Gdzie jesteś?

Poważnie? Przed chwilą uciekaliśmy, żeby ratować życie, a ona już jest gotowa do starcia? Nie odpowiadam na taką durną wiadomość.

Impala Khalila to przyjemny wóz. Nie tak ostentacyjny, jak samochody niektórych gości. Nie zauważyłam, żeby miał felgi, skóra na przednim siedzeniu jest popękana, ale wnętrze ma tandetny kolor limonkowej zieleni, więc na jakimś etapie musiało zostać przerobione na indywidualne zamówienie.

Zaczynam skubać dziurę w siedzeniu.

– Jak myślisz, do kogo strzelali?

Khalil wyciąga szczotkę do włosów ze skrytki w drzwiach.

– Pewnie to ktoś z bandy King Lorda – mówi, zaczesując krótkie boki. – Zaraz po mnie zjawiły się przydupasy z Garden Disciples, coś się kroiło.

Kiwam głową. Garden Heights od dwóch miesięcy stanowi pole jakiejś idiotycznej wojny terytorialnej. Urodziłam się jako „królowa”, ponieważ mój tata należał do grupy King Lorda. Kiedy odszedł z gry, skończył się mój uliczny status. Ale chociaż dorastałam w tej atmosferze, nadal nie rozumiem walki o ulice, które przecież nie należą do żadnej ze stron.

Khalil wrzuca szczotkę z powrotem do skrytki i podkręca głośność. Leci jakaś stara piosenka rap, którą tata puszcza na okrągło. Krzywię się.

– Dlaczego słuchasz tych staroci?

– Dziewczyno, nie bluźnij! Tupac był absolutnie prawdziwy!

– Uhm. Dwadzieścia lat temu.

– Skąd, teraz też. Zobacz sama. – Pokazuje na mnie palcem, co oznacza, że za moment wpadnie w ten swój filozoficzny nastrój. – Tupac mówił, że Thug Life to skrót od „The Hate U Give Little Infants Fucks Everybody1”.

Unoszę brwi.

– Że co?

– Słuchaj mnie! Pierwsze litery, rozumiesz? Dają taki skrót. T-H-U-G L-I-F-E. To znaczy, że co społeczeństwo daje nam w dzieciństwie, dostaje z powrotem prosto w gębę, kiedy wychodzimy z domu. Łapiesz?

– Łapię. Kurde.

– Widzisz? Mówiłem ci, że on mówił ważne rzeczy. – Zaczyna kiwać głową w rytm piosenki i rapuje razem z wykonawcą. Ja natomiast się zastanawiam, co Khalil takiego robi, żeby „dawać wszystkim w gębę”. I chociaż wydaje mi się, że wiem, mam nadzieję, że się mylę. Muszę jednak usłyszeć to z jego ust.

– To czym jesteś tak ostatnio zajęty? – pytam. – Parę miesięcy temu tata mówił, że rzuciłeś robotę w sklepie. Nie widziałam cię od tego czasu.

Khalil pochyla się nad kierownicą.

– Gdzie mam cię zawieźć, do domu czy do sklepu?

– Khalil…

– Do domu czy do sklepu?

– Jeśli sprzedajesz to gówno…

– Pilnuj własnego nosa, Starr! I nie martw się o mnie. Robię to, co muszę.

– Gówno prawda. Dobrze wiesz, że mój tata by ci pomógł.

Khalil pociera nos, będzie kłamał.

– Nie potrzeba mi niczyjej pomocy, okej? A ta minimalna pensja, którą twój stary mi dawał, niczego nie zmieniała. Miałem dosyć decydowania, czy zapłacić za prąd, czy kupić żarcie.

– Myślałam, że twoja babcia pracuje.

– Bo pracowała. A kiedy zachorowała, te dupki w szpitalu obiecywały, że nic się nie zmieni. Dwa miesiące później ją wyrzucili, bo nie wywiązywała się z roboty. Jak miała ciągnąć wielkie worki ze śmieciami, kiedy dostawała chemię? – Khalil kręci głową. – Zabawne, co nie? Szpital ją wywalił, bo się rozchorowała.

Milczę, w samochodzie słychać jedynie głos Tupaca i jego pytanie: „Who do you believe in?”. W kogo wierzysz? Nie wiem, w kogo.

Wibruje moja komórka, pewnie to Chris prosi o wybaczenie albo Kenya błaga o pomoc w starciu z Denasią. A jednak nie, na ekranie pojawia się caps lock mojego starszego brata. Nie mam pojęcia, po co to robi. Zapewne uważa, że to mnie onieśmiela. W rzeczywistości jego wielkie litery mnie tylko wkurwiają.

GDZIE JESTEŚ? LEPIEJ, ŻEBYŚCIE Z KENYĄ NIE TKWIŁY NA TEJ IMPREZIE. SŁYSZAŁEM, ŻE KOGOŚ POSTRZELILI.

Jedyne, co może być gorsze od nadopiekuńczych rodziców, to nadopiekuńczy starsi bracia. Nawet nasz Czarny Jezus Chrystus nie jest mnie w stanie przed nim uchronić.

– Seven, co nie?

– Skąd wiesz?

– Bo zawsze, gdy do ciebie pisze albo mówi, masz taką minę, jakbyś chciała w coś walnąć. Pamiętasz twoje urodziny, kiedy ciągle ci mówił, jakie masz mieć życzenie?

– Dostał wtedy w gębę.

– A Natasha się na ciebie wkurzyła, że kazałaś się zamknąć jej „chłopakowi” – mówi Khalil ze śmiechem.

Przewracam oczami.

– Działało mi na nerwy to jej zauroczenie Sevenem. Zawsze uważałam, że przychodzi do mnie tylko ze względu na niego.

– Coś ty. Przychodziła, bo miałaś filmy z Harrym Potterem. Jak się nazywaliśmy?

– Zakapturzona Trójca. Bliższa sobie niż…

– Niż Voldemort i czubek jego nosa. Byliśmy tacy lamerscy.

– No nie?

Śmiejemy się, ale czegoś w tym brakuje. Kogoś brakuje. Natashy. Khalil wbija wzrok w ulicę przed nami.

– Zupełne wariactwo, wiesz, że od tego czasu minęło już sześć lat?

Podskakujemy, bo nagle rozlega się „eo-eo”, a w lusterku wstecznym widać migające niebieskie światło.

1 Thug Life – życie zakapiora; The Hate UGive Little Infants Fucks Everybody – „nienawiść okazana dzieciom, pieprzy wszystkim życie” [wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki].

Rozdział drugi

Kiedy miałam dwanaście lat, rodzice odbyli ze mną dwie rozmowy. Jedna to typowe sprawy damsko-męskie. To znaczy, w moim przypadku nie były do końca typowe. Moja mama jest licencjonowaną pielęgniarką, więc opowiedziała mi dokładnie, co wchodzi gdzie i co nie powinno wchodzić tam ani nawet się zbliżać do tego miejsca, dopóki nie dorosnę. W tamtym czasie wątpiłam, żeby cokolwiek mogło gdziekolwiek wejść. Wszystkim moim koleżankom urosły piersi między szóstą a siódmą klasą, a ja byłam tak samo płaska z przodu, jak i z tyłu.

Druga rozmowa dotyczyła tego, co robić, kiedy zatrzyma mnie policja.

Mama była przeciwko, próbowała przekonać tatę, że jestem jeszcze na to za młoda. On jednak argumentował, że na pewno nie jestem za młoda na to, żeby mnie aresztować albo zastrzelić.

– Starr, skarbie – powiedział wtedy. – Musisz robić to, co ci każą. Trzymaj ręce tak, żeby były widoczne. Nie wykonuj żadnych gwałtownych ruchów. Odzywaj się tylko wtedy, kiedy cię o coś zapytają.

Wiedziałam, że mówi poważnie. Mój tata jest najbardziej wyszczekanym człowiekiem, jakiego znam, więc jeśli kazał mi milczeć, zdawałam sobie sprawę, że milczenie jest konieczne.

Mogłam mieć tylko nadzieję, że ktoś przeprowadził podobną rozmowę z Khalilem.

Khalil klnie pod nosem, ścisza muzykę i zjeżdża na pobocze. Znajdujemy się na Carnation Street, gdzie stoi mnóstwo opuszczonych domów, a połowa latarni nie świeci. W okolicy nie ma nikogo, tylko my i ten gliniarz.

Khalil wyłącza silnik.

– Ciekawe, czego chce ten idiota.

Policjant zatrzymuje wóz, ale zostawia światła. Mrugam, bo mnie oślepiają. Pamiętam, co jeszcze powiedział mój tata: „jeśli jesteś z kimś, lepiej miej nadzieję, żeby był czysty, w przeciwnym razie oboje przepadliście”.

– Nie masz chyba niczego w aucie, co? – pytam. Khalil obserwuje gliniarza w lusterku.

– Nie.

Policjant podchodzi od strony kierowcy i stuka w okno. Khalil kręci korbką, żeby opuścić szybę. Jakbyśmy nie byli wystarczająco oślepieni, gliniarz wali nam po oczach latarką.

– Prawo jazdy, dowód rejestracyjny, ubezpieczenie samochodu – mówi.

Khalil łamie podstawową zasadę – nie wykonuje polecenia policji.

– Dlaczego nas pan zatrzymał?

– Prawo jazdy, dowód rejestracyjny, ubezpieczenie samochodu.

– Pytałem, dlaczego nas pan zatrzymał.

– Khalil – błagam. – Zrób, co ci każe.

Ten wydaje z siebie jęk, ale wyjmuje portfel. Policjant śledzi każdy jego ruch latarką. Serce mi wali jak oszalałe, ale w głowie słyszę instrukcje mojego taty: „Przyjrzyj się dobrze gliniarzowi. Jeszcze lepiej, jeśli uda ci się zapamiętać jego numer”.

Ponieważ latarka oświetla teraz ręce Khalila, udaje mi się odczytać numer na plakietce – sto piętnaście. To biały facet, trzydzieści kilka lat, góra czterdzieści parę. Krótko ostrzyżone brązowe włosy i wąska blizna nad górną wargą.

Khalil podaje mu dokumenty. Policjant przygląda się im badawczo.

– Skąd wracacie? – pyta.

– Z Nunya – mówi Khalil, co w wolnym tłumaczeniu oznacza: „nie twój interes”. – Po co mnie pan zatrzymał?

– Masz zbity tylny reflektor.

– Da mi pan mandat, czy jak?

– Wiesz co, cwaniaczku? Wysiadaj z wozu.

– Jezu, niech mi już pan da ten mandat i…

– Wysiadaj! Ręce do góry, żebym je widział.

Khalil wychodzi z auta z rękoma nad głową. Policjant szarpie go za ramię i przyciska do tylnych drzwi.

Próbuję odnaleźć głos.

– On nie chciał…

– Ręce na deskę rozdzielczą! – warczy gliniarz. – Nie ruszaj się! – Robię, co mi każe, ale dłonie zbyt mi się trzęsą, żebym mogła utrzymać je nieruchomo. Policjant maca Khalila. – No dobra, cwaniaku, zobaczymy, co tu znajdziemy.

– Nic pan nie znajdzie – odpowiada Khalil, a gliniarz dla pewności obmacuje go jeszcze dwukrotnie z góry na dół. Nic nie znajduje. – Stój tu! – rozkazuje i patrzy na mnie przez szybę. – Nie ruszaj się. – Nie jestem w stanie nawet kiwnąć głową. Policjant podchodzi do swojego wozu. Rodzice wychowali mnie tak, żebym się nie bała glin, ale podchodziła do nich rozważnie. Powtarzali mi, że nierozważnie jest się ruszać, kiedy policjant jest odwrócony do ciebie tyłem. A jednak Khalil to robi. Podchodzi do drzwi. Nierozważnie jest decydować się na gwałtowny ruch. A jednak Khalil to robi. Otwiera drzwi od strony kierowcy.

– Starr, wszystko w porzą…

Paf!

Raz. Ciałem Khalila szarpie wstrząs. Krew tryska z jego pleców. Przytrzymuje się drzwi, by się nie przewrócić.

Paf!

Dwa. Khalil wydaje z siebie jęk.

Paf!

Trzy. Khalil patrzy na mnie zdumiony. Osuwa się na ziemię. Znów mam dziesięć lat, przyglądam się upadkowi Natashy. Z głębi mnie wydobywa się potworny wrzask, wybucha mi w gardle, wykorzystuje każdy ułamek mojej siły, by zostać usłyszanym. Intuicja mówi mi, żebym się nie ruszała, ale wszystko inne każe mi sprawdzić, co z Khalilem. Wyskakuję z chevroleta i okrążam samochód. Khalil wpatruje się w niebo, jakby miał nadzieję ujrzeć Boga. Usta ma otwarte, jakby chciał krzyczeć. Krzyczę odpowiednio głośno – i za niego, i za siebie.

– Nie, nie, nie – to jedyne, co jestem w stanie z siebie wydusić. Jak roczne dziecko, dla którego to jedyne znane słowo. Nie jestem pewna, jakim cudem ląduję na ziemi tuż obok niego. Moja mama kiedyś powiedziała, że jeśli ktoś zostanie postrzelony, trzeba zatrzymać krwawienie, ale tu jest tyle krwi. Dużo, za dużo. – Nie, nie, nie.

Khalil się nie rusza. Nic nie mówi. Nawet na mnie nie patrzy. Jego ciało sztywnieje. Odchodzi. Mam nadzieję, że spotyka Boga.

Ktoś inny krzyczy.

Mrugam poprzez łzy. Policjant numer sto piętnaście wrzeszczy coś i celuje we mnie z tej samej broni, z której właśnie zabił mojego przyjaciela.

Podnoszę ręce.

Rozdział trzeci

Zostawiają ciało Khalila na ulicy, jakby to był jakiś eksponat. Na Carnation Street roi się od migających niebieskim światłem wozów policyjnych i karetek. Ludzie stoją z boku, próbują dojrzeć, co się stało.

– O ja pierniczę – mówi ktoś. – Zabili go!

Policja każe ludziom się rozejść, ale nikt ich nie słucha. Ratownicy medyczni nie są w stanie nic zrobić dla Khalila, więc pakują mnie na tył karetki, jakbym to ja potrzebowała pomocy. Oświetlają mnie jaskrawe światła, tłum wyciąga szyje, żeby cokolwiek zobaczyć. Nie czuję się wyróżniona, jest mi niedobrze. Gliny grzebią w samochodzie Khalila. Próbuję im powiedzieć, żeby przestali. Proszę, przykryjcie jego ciało. Proszę, zamknijcie mu oczy. Proszę, zamknijcie mu usta. Odejdźcie od jego samochodu. Nie bierzcie jego szczotki do włosów. Z moich ust nie wydostaje się żadne słowo.

Sto piętnaście siedzi na krawężniku z twarzą ukrytą w dłoniach. Kumple klepią go po ramieniu i mówią, że będzie dobrze.

W końcu przykrywają ciało Khalila. Przecież on nie może pod tym oddychać. Ja nie mogę oddychać. Nie mogę. Oddychaj! Zachłystuję się powietrzem.

Raz, drugi, kolejny.

– Starr? – Przede mną pojawiają się brązowe oczy z długimi rzęsami. Podobne do moich. Nie byłam w stanie powiedzieć wiele glinom, ale udało mi się wydusić z siebie nazwiska rodziców i ich numery telefonów. – Hej – mówi tata. – Chodź, idziemy.

Otwieram usta, żeby odpowiedzieć. Wydostaje się z nich szloch.

Tata zostaje odsunięty na bok, mama obejmuje mnie ramionami. Gładzi mnie po plecach i przemawia ściszonym tonem, w którym czają się kłamstwa.

– Już dobrze, skarbie. Już dobrze.

Zostajemy w tej pozycji przez długi czas. W końcu tata pomaga nam wysiąść z karetki, obejmuje mnie ramieniem, jakby chciał stanowić tarczę chroniącą mnie przed zaciekawionymi spojrzeniami gapiów i prowadzi do zaparkowanego kawałek dalej samochodu.

Rusza. Mijana latarnia oświetla mu twarz krótkim błyskiem, dopiero wtedy widzę, jak bardzo zaciska zęby. Jak pulsują mu żyły na łysej głowie.

Mama ma na sobie kitel, ten w gumowe kaczuszki. Dzisiaj wieczorem miała dodatkowy dyżur na izbie przyjęć. Ociera kilkakrotnie oczy, pewnie myśli o Khalilu albo o tym, że to ja mogłam leżeć na ulicy zamiast niego.

Skręca mnie w żołądku. Tyle tam było krwi, wszystko to jego krew. Mam ją na rękach, na bluzie Sevena, butach. Jeszcze godzinę temu rozmawialiśmy ze sobą, żartowaliśmy. A teraz ta krew…

Gorąca żółć podchodzi mi do gardła. Żołądek ściska się jeszcze bardziej. Mam odruch wymiotny. Mama zerka na mnie w lusterku wstecznym.

– Maverick, stój!

Rzucam się do drzwi i otwieram je, zanim samochód na dobre się zatrzyma. Mam wrażenie, że całe wnętrzności próbują uciec z mojego organizmu, a ja mogę jedynie im na to pozwolić. Mama wysiada z auta i do mnie podbiega. Odgarnia mi włosy z twarzy, gładzi po plecach.

– Tak mi przykro, kochanie – mówi.

Kiedy docieramy do domu, pomaga mi się rozebrać. Bluza Stevena i moje jordany lądują w czarnym worku na śmieci, nigdy już ich więcej nie zobaczę. Siadam w wannie pełnej parującej wody i szoruję ręce, żeby zmyć z nich krew Khalila. Tata zanosi mnie do łóżka, a mama gładzi mnie po włosach tak długo, aż zasnę.

Co chwilę budzi mnie jakiś koszmar. Mama przypomina mi, że muszę oddychać – tak samo, jak robiła kiedyś, zanim wyrosłam z astmy. Chyba siedzi u mnie w pokoju przez całą noc, bo za każdym razem, gdy się obudzę, widzą ją przy moim łóżku.

Tym razem jednak podnoszę powieki, a jej nie ma. Mrużę oczy, bo moje jaskrawoniebieskie ściany rażą mnie swoją jasnością. Według zegara jest piąta nad ranem. Mój organizm przyzwyczaił się do wstawania o piątej, nieważne czy jest dzień powszedni, czy sobota.

Wpatruję się we fluorescencyjne gwiazdki na suficie, próbuję odtworzyć w pamięci wydarzenia z poprzedniego wieczora. Widzę migawki z imprezy, awanturę, policjanta, który zatrzymał nasz samochód. W moich uszach brzmi echo pierwszego wystrzału. Drugiego. Trzeciego.

Leżę w łóżku. Khalil leży w kostnicy.

To to samo miejsce, w którym skończyła Natasha. Minęło już sześć lat, a ja nadal pamiętam wszystkie szczegóły. Zamiatałam podłogi w naszym sklepie, bo oszczędzałam na pierwszą parę jordanów, kiedy nagle do środka wbiegła Natasha. Była pulchna (jej mama powtarzała, że to tłuszczyk niemowlęcy), ciemnoskóra i miała warkoczyki, które zawsze wyglądały jak świeżo zaplecione. Bardzo chciałam mieć takie same.

– Starr! – zawołała. – Pękł hydrant przy Elm Street!

Nagle mieliśmy dla siebie darmowy park wodny. Pamiętam, że spojrzałam na tatę błagalnie. Pozwolił mi iść, o ile obiecam, że wrócę za godzinę.

Chyba nigdy nie widziałam wody tryskającej tak wysoko jak wtedy. Pojawiły się wszystkie dzieciaki z okolicy, wszyscy się świetnie bawili. To ja jako pierwsza zauważyłam ten samochód.

Z otwartego okna z tyłu wysunęła się ręka z glockiem. Ludzie się rozpierzchli. Ja zostałam. Stopy mi wrosły w chodnik. Natasha pluskała się w wodzie, zadowolona, szczęśliwa…

Paf! Paf! Paf!

Skoczyłam w krzaki róż. Kiedy z nich wyszłam, ktoś wołał: „Dzwońcie po karetkę!”. Początkowo sądziłam, że to ze względu na mnie, bo miałam krew na koszulce. Pokaleczyły mnie kolce róż. Chodziło jednak o Natashę. Jej krew zmieszała się z wodą, ulicą płynęła czerwona rzeka.

Wyglądała na przestraszoną. Miałyśmy po dziesięć lat, nie wiedziałyśmy, co się dzieje z człowiekiem po śmierci. Kurczę, nadal tego nie wiem, ale ona została zmuszona, by się dowiedzieć, chociaż wcale nie miała na to ochoty.

Wiem, że nie miała. Khalil też nie.

Słyszę skrzypienie uchylanych drzwi, mama zagląda do środka. Próbuje się uśmiechnąć.

– Obudziłaś się?

Siada na łóżku, tam gdzie wcześniej, i dotyka mojego czoła, chociaż przecież nie mam gorączki. Tak często zajmuje się chorymi dziećmi, że robi to instynktownie.

– Jak się czujesz, Żuczku? – Ten przydomek? Moi rodzice twierdzą, że jak tylko przestałam pić mleko z butelki, wiecznie coś żułam. Straciłam tamten dziecięcy apetyt, ale przezwisko do mnie przylgnęło.

– Zmęczona. – Mój głos brzmi dziwnie nisko. – Chcę zostać w łóżku.

– Wiem, skarbie. Ale nie chciałabym, żebyś była tu sama.

Kiedy ja właśnie tego pragnę. Zostać sama. Mama się we mnie wpatruje, ale mam wrażenie, że patrzy na kogoś, kim byłam wcześniej, małą córeczkę w kitkach, z wystającym zębem mlecznym, która wmawiała wszystkim, że jest Atomówką. To dziwne, ale jest jak ciepły koc, którym chciałabym się owinąć.

– Kocham cię – mówi mama.

– Ja też cię kocham.

Wstaje i wyciąga do mnie rękę.

– Chodź. Zrobię ci coś do jedzenia.

Idziemy pomału do kuchni. Na ścianie w przedpokoju wisi obraz przedstawiający Czarnego Jezusa na krzyżu, obok niego znajduje się wizerunek Malcolma X z bronią palną. Babcia ciągle marudzi, że te dwa obrazy wiszą obok siebie.

Mieszkamy w jej dawnym domu. Dała go moim rodzicom, kiedy wujek Carlos zabrał ją do swojej rezydencji na przedmieściach. Wujkowi Carlosowi od dawna się nie podobało, że babcia mieszka sama w Garden Heights, zwłaszcza że ofiarami włamań i napadów najczęściej padają osoby starsze. Babcia nie uważa jednak, że jest stara. Odmówiła wyprowadzki, powiedziała, że to jej dom i żadni kryminaliści jej z niego nie wypędzą – nawet po tym, jak ktoś się włamał i ukradł jej telewizor. Mniej więcej miesiąc później wujek Carlos stwierdził, że potrzebują z ciotką Pam pomocy przy dzieciach. A ponieważ babcia uważa, że ciotka Pam „nie potrafi nic ugotować tym biednym dzieciom”, ostatecznie zgodziła się do nich przenieść. Nasz dom nie stracił jednak swojej babciności, cały czas jest przesiąknięty zapachem potpourri, zostały tapety w kwiaty i ślady różu niemal w każdym pomieszczeniu.

Tata i Seven rozmawiają w kuchni, na nasz widok milkną.

– Witaj, kochanie. – Tata podnosi się ze swojego miejsca i całuje mnie w czoło. – Dobrze spałaś?

– Taaa – kłamię. Tata prowadzi mnie do krzesła. Seven się tylko gapi.

Mama otwiera lodówkę, drzwi są obklejone ulotkami restauracji na wynos i magnesami w kształcie owoców.

– To jak, Żuczku? – pyta. – Wolisz bekon z indyka czy zwykły?

– Zwykły. – Jestem zaskoczona, że mogę wybierać. Nigdy nie jadamy wieprzowiny, chociaż nie jesteśmy muzułmanami. Raczej „chrześciłmanami”. Mama stała się członkinią kościoła Christ Temple Church, kiedy jeszcze była w brzuchu babci. Tata wierzy w czarnoskórego Jezusa, ale przestrzega raczej programu dziesięciu punktów Czarnych Panter niż dziesięciu przykazań. W wielu kwestiach zgadza się z Narodem Islamu, ale nie może przeżyć, że być może to oni zabili Malcolma X.

– Świnia w moim domu – jęczy teraz i siada obok mnie. Seven uśmiecha się za jego plecami. Obaj wyglądają jak ze zdjęcia ukazującego tę samą osobę na różnych etapach życia. Gdyby dodać tu jeszcze mojego młodszego brata, Sekaniego, mielibyśmy jednego człowieka w wieku ośmiu, siedemnastu i trzydziestu sześciu lat. Wszyscy są szczupli, mają ciemnobrązową karnację, gęste brwi i długie rzęsy, które wyglądają niemal kobieco. Dredy Sevena wystarczyłyby, żeby obdarować łysego tatę i krótko obciętego Sekaniego.

Jeśli natomiast chodzi o mnie, można mieć wrażenie, że Bóg zmieszał w wiadrze odcienie skóry moich rodziców i uzyskał średniobrązowy kolor. Odziedziczyłam rzęsy po tacie i – niestety – zostałam „uszczęśliwiona” jego brwiami. Poza tym bardziej przypominam mamę, mam duże brązowe oczy i trochę za wysokie czoło.

Mama przechodzi za Sevenem i ściska go za ramię.

– Dziękuję, że zostałeś wczoraj wieczorem z bratem, żebyśmy mogli… – głos jej się załamuje, w powietrzu wiszą niewypowiedziane słowa przypominające to, co się stało. Mama odchrząkuje. – Bardzo ci dziękujemy.

– Nie ma sprawy. I tak chciałem się wyrwać z domu.

– King przyszedł na noc? – pyta tata.

– Raczej się wprowadził. Iesha gada coś o tym, że będą w końcu rodziną.

– Ejże – prostuje go tata. – To twoja mama. Nie nazywaj jej po imieniu, jakbyś był dorosły.

– Ktoś w tym domu musi być dorosły – stwierdza moja mama. Zabiera patelnię i wymaszerowuje z kuchni. – Sekani! Więcej cię już nie zawołam. Wstawaj, jeśli chcesz jechać na weekend do wujka! Nie zamierzam przez ciebie spóźnić się do pracy!

Pewnie musiała wziąć poranną zmianę za to wczorajsze.

– Dobrze wiesz, jak to będzie – mówi Seven. – Pobije ją, ona go wyrzuci. Potem on wróci, twierdząc, że się zmienił. Jedyna różnica będzie polegała na tym, że tym razem nie pozwolę, żeby mnie dotknął.

– Zawsze możesz zamieszkać z nami – odpowiada tata.

– Wiem, ale nie zostawię Kenyi i Lyric. Ten idiota jest na tyle szalony, że je też tłucze. Ma w nosie, że to jego córki.

– Okej. Nic mu nie mów. Ale jeśli tknie cię choćby palcem, ja się z nim rozmówię.

Seven kiwa głową i spogląda na mnie. Otwiera usta i trzyma je tak otwarte przez dłuższą chwilę.

– Przykro mi w związku z tym, co się stało, Starr – mówi w końcu.

Ktoś wreszcie zauważył wiszącą w kuchni chmurę, a ja mam wrażenie, że w ten sposób zauważył i mnie.

– Dzięki – mówię, chociaż czuję się dziwnie. Nie zasługuję na współczucie, ale rodzina Khalila – owszem.

Słychać skwierczenie bekonu na patelni. Zupełnie jak gdyby ktoś przykleił mi do czoła naklejkę z napisem „Ostrożnie! Kruche!” i wszyscy teraz zamiast ryzykować, że powiedzą coś, po czym się rozsypię, wolą nic nie mówić.

Milczenie jest najgorsze.

– Pożyczyłam twoją bluzę, Seven – mamroczę. Gadam, co mi ślina przyniesie na język, ale to lepsze niż nic. – Tę niebieską. Mama musiała ją wyrzucić. Krew Khalila… – Przełykam ciężko ślinę. – Była poplamiona od jego krwi.

– Och…

To jedyne słowo, jakie pada w ciągu następnej minuty.

Mama odwraca się do patelni.

– Kompletny bezsens – mówi głosem pełnym emocji. – Ten dzieciak… To był jeszcze dzieciak.

Tata kręci głową.

– Ten chłopak nigdy nikogo nie skrzywdził. Nie zasługiwał na takie gówno.

– Dlaczego go zastrzelili? – pyta mój przyrodni brat. – Stanowił zagrożenie, czy jak?

– Nie – odpowiadam cicho. Wbijam wzrok w stół. Czuję na sobie ich spojrzenia. – Nic nie zrobił – mówię. – Żadne z nas nic nie zrobiło. Nie był nawet uzbrojony.

Tata wypuszcza powoli powietrze.

– Ludzie wpadną w szał, kiedy się dowiedzą.

– Już gadają na Twitterze – mówi Seven. – Widziałem w nocy.

– Ktoś coś pisał o twojej siostrze? – pyta mama.

– Nie. Tylko „spoczywaj w pokoju, Khalil”, „pieprzyć policję” i takie tam. Chyba nikt nie zna szczegółów.

– Co będzie ze mną, kiedy te szczegóły wyjdą na jaw? – pytam.

– Nie rozumiem, skarbie – mówi mama.

– Oprócz Khalila i tego gliniarza byłam tam tylko ja. Wiecie, jak to jest w takich sytuacjach. Wszystko trafia do głównych wiadomości, ludzie dostają groźby, policja się na nich mści i tak dalej.

– Nie pozwolę, żeby cokolwiek ci się stało – odpowiada tata. – Nikt z nas na to nie pozwoli – dodaje i patrzy na żonę i syna. – Nikomu nie powiemy, że Starr tam była.

– A Sekani ma się dowiedzieć? – pyta Seven.

– Nie – mówi mama. – Lepiej, żeby nie wiedział. Na razie będziemy siedzieć cicho.

Wiele razy widziałam ten sam scenariusz: czarnoskóry zostaje zabity tylko dlatego, że jest czarnoskóry i rozpętuje się prawdziwe piekło. Sama zamieszczałam hasztagi na Twitterze, publikowałam cudze zdjęcia na Tumblr, podpisywałam wszystkie możliwe petycje. Zawsze powtarzałam, że jeśli zobaczę coś takiego, będę krzyczała najgłośniej ze wszystkich, dopilnuję, żeby świat dowiedział się, co się tak naprawdę wydarzyło.

Właśnie to zobaczyłam i boję się odezwać.

Chcę zostać w domu i oglądać „Bajer z Bel-Air”, bez dwóch zdań mój najulubieńszy serial wszech czasów. Chyba znam każdy odcinek słowo w słowo. Owszem, jest zabawny, ale poza tym czuję się tak, jakbym oglądała niektóre fragmenty mojego życia na ekranie. Widzę nawet podobieństwa w tekście piosenki z czołówki. Gangsterzy, którzy nie skalali się niczym dobrym w życiu, rozpoczęli strzelankę w mojej okolicy i zabili Natashę. Moi rodzice się wystraszyli i co prawda nie wysłali mnie do wujostwa w bogatej dzielnicy, ale za to zapisali mnie do wypasionej szkoły prywatnej.

Szkoda tylko, że nie mogę poczuć się sobą w Williamson, tak jak Will był sobą w Bel-Air.

Chcę zostać w domu także dlatego, żeby odebrać telefon od Chrisa. Po tym, co się stało, głupio mi się na niego złościć. Albo powinnam zadzwonić do Hailey i Mai, tych dziewczyn, które zdaniem Kenyi nie liczą się jako moje przyjaciółki. Chyba nawet wiem, dlaczego tak mówi. Nigdy ich do siebie nie zapraszam, bo i po co? One mieszkają w minirezydencjach. Mój dom jest tylko mini.

Popełniłam błąd i w siódmej klasie zaprosiłam je na nocleg. Mama miała pozwolić nam pomalować paznokcie, siedzieć do późna i zjeść tyle pizzy, ile zmieścimy. Miało być tak samo bosko, jak w te weekendy, które spędzałyśmy u Hailey. I nadal czasami spędzamy. Zaprosiłam też Kenyę, żebym chociaż raz mogła pobyć ze wszystkimi trzema najlepszymi koleżankami jednocześnie.

Hailey nie przyjechała. Jej tata nie życzył sobie, żeby spędziła noc „w getcie”. Słyszałam, jak moi rodzice o tym rozmawiali. Maya się zjawiła, ale ostatecznie zadzwoniła do rodziców, żeby po nią przyjechali. Na sąsiedniej ulicy była jakaś strzelanina z samochodu, co ją przeraziło.

Wtedy właśnie uświadomiłam sobie, że Williamson i Garden Heights to dwa różne światy i dlatego nie powinnam ich ze sobą łączyć.

Nieważne, jak chciałabym spędzić ten dzień – rodzice mają już dla mnie plany. Mama oznajmia, że pojadę z tatą do sklepu. Przed wyjściem Seven wpada do mojego pokoju, ubrany w jasne spodnie i koszulkę z logo Best Buy, i mnie ściska.

– Kocham cię – mówi.

Dlatego właśnie nienawidzę, gdy ktoś umiera. Ludzie robią rzeczy, których normalnie by nie robili. Nawet mama tuli mnie do siebie dłużej, mocniej i z większym współczuciem. Natomiast Sekani kradnie mi bekon z talerza, zagląda mi do telefonu i celowo depcze mnie po stopie, gdy wychodzi. Uwielbiam go za to.

Wynoszę na zewnątrz miskę z karmą i resztki bekonu – dla naszego pitbulla o imieniu Brickz. Tata tak go nazwał, bo jest ciężki jak stos cegieł2. Na mój widok podskakuje i próbuje zerwać się z łańcucha. A kiedy podchodzę bliżej, jego podekscytowany pysk trąca mnie w nogę tak silnie, że prawie mnie przewraca.

– Siad! – mówię, a on siada na trawie i skomląc, patrzy na mnie tymi swoimi wielkimi psimi oczami. To jego wersja przeprosin.

Wiem, że pitbulle bywają agresywne, ale Brickz przez większość czasu zachowuje się jak szczeniak. Duży szczeniak. Jednak gdyby ktoś próbował włamać się nam do domu, z pewnością nie spotkałby jego szczenięcej wersji.

Podczas gdy karmię Brickza i napełniam mu miskę wodą, tata zrywa jarmuż z ogródka i ścina róże o kwiatach wielkości moich dłoni. Tata spędza co wieczór długie godziny w ogrodzie, sadząc, kopiąc, przemawiając do roślin. Uważa, że prawidłowo utrzymany ogród wymaga wielu rozmów.

Jakieś pół godziny później jedziemy samochodem z opuszczonymi szybami. W radiu Marvin Gaye pyta właśnie, co jest grane. Na zewnątrz nadal panuje ciemność, chociaż słońce już przedziera się przez chmury, a ulice są opustoszałe. Tak wcześnie rano słychać tu odgłosy tirów jadących autostradą.

Tata nuci do piosenki Marvina, ale kompletnie fałszuje. Ma na sobie bezrękawnik z logo Lakers, a pod nim nic, więc widać tatuaże na jego ramionach. Z jednego z nich uśmiecha się do mnie moja własna niemowlęca buzia, permanentnie narysowana na jego skórze, pod którą widnieje napis: „Dla tego warto żyć, za to warto umrzeć”. Na drugim ramieniu ma Sevena i Sekaniego z takim samym podpisem. Listy miłosne w najprostszej formie z możliwych.

– Chcesz porozmawiać o wczorajszym? – pyta.

– Nie.

– Okej. Ale gdybyś chciała, ja jestem. – Kolejny list miłosny w najprostszej formie z możliwych.

Skręcamy w Marigold Avenue, gdzie dzielnica Garden Heights właśnie się budzi do życia. Z automatycznej pralni wychodzą kobiety w kwiecistych chustach na głowach, niosąc wielkie kosze prania. Pan Reuben zdejmuje łańcuch z drzwi swojej restauracji. Jego siostrzeniec,Tim, który jest kucharzem, opiera się o ścianę i przeciera zaspane oczy. Pani Yvette ziewa, wchodząc do swojego gabinetu kosmetycznego. W sklepie alkoholowym Top Shelf Spirits and Wine palą się światła, ale one są zawsze włączone.

Tata parkuje pod naszym rodzinnym interesem – sklepem spożywczym „U Carterów”. Kiedy miałam dziewięć lat, kupił go od poprzedniego właściciela, pana Wyatta, który wyprowadził się z Garden Heights, żeby przez cały dzień siedzieć na plaży i oglądać ładne kobiety (słowa pana Wyatta, nie moje). Pan Wyatt to jedyna osoba, która zgodziła się zatrudnić tatę zaraz po tym, jak wyszedł z więzienia. Potem powtarzał, że tata jest jedyną osobą, której ufał na tyle, by powierzyć mu swój sklep.

W porównaniu z Walmartem we wschodniej części dzielnicy, nasz sklep jest maleńki. Na drzwiach i oknach ma zamontowane pomalowane na biało metalowe kraty, przez co wygląda jak więzienie.

Pan Lewis, z mieszczącego się po sąsiedzku zakładu fryzjerskiego, stoi na ulicy, ręce skrzyżował na wielkim brzuchu. Patrzy na tatę przez zmrużone powieki.

– Teraz będzie się działo – wzdycha tata.

Wysiadamy. Pan Lewis obcina chyba najlepiej w całym Garden Heights – czego dowodem jest hi-top Sekaniego – ale sam ma na głowie zmierzwione afro. Brzuch przesłania mu stopy, a odkąd zmarła mu żona, nikt mu nie mówi, że nosi za krótkie spodnie i skarpetki nie od pary. Na przykład dzisiaj jedna jest w paski, a druga w romby.

– Kiedyś ten sklep był otwierany punktualnie o piątej pięćdziesiąt pięć – zauważa. – Piątej pięćdziesiąt pięć!

Jest pięć po szóstej. Tata otwiera drzwi wejściowe.

– Wiem, panie Lewis, ale już panu mówiłem, że nie prowadzę sklepu tak samo jak pan Wyatt.

– To widać. Najpierw zdejmujesz pan jego zdjęcie – kto do diabła zastępuje zdjęcie doktora Kinga jakimś nikim?

– Huey Newton nie jest nikim.

– Ale nie jest doktorem Kingiem! A potem zatrudniasz pan bandziorów. Słyszałem, że ten chłopok, Khalil czy jak mu było, został wczoraj zastrzelony. Pewnie sprzedawał ten szajs. – Pan Lewis przenosi wzrok z koszulki taty na jego tatuaże. – Ciekawe, skąd wziął ten pomysł.

Tata zaciska zęby.

– Starr, zrób, proszę, kawę dla pana Lewisa.

Żeby jak najszybciej zabierał dupę w troki – kończę w myślach za tatę.

Włączam kawiarkę przy samoobsługowym blacie, nad którym czuwa podobizna Hueya Newtona z ręką zaciśniętą w pięść w imię siły czarnoskórych.

Powinnam wymienić filtr, wsypać świeżą kawę i wlać nową wodę, ale po tym, co pan Lewis powiedział o Khalilu, dostanie napój z wczoraj.

Idzie, kulejąc, pomiędzy półkami, bierze bułkę z miodem, jabłko i opakowanie salcesonu. Podaje mi bułkę.

– Podgrzej no, dziecko. Ino nie za mocno.

Wsadzam ją do mikrofalówki i trzymam tak długo, aż plastikowe opakowanie puchnie i pęka. Pan Lewis od razu zabiera się za jedzenie.

– Ale gorące! – Przeżuwa, jednocześnie dmuchając. – Za długo żeś podgrzewała, dziecko. Poparzę se usta!

Kiedy wychodzi, tata mruga do mnie porozumiewawczo.

Potem pojawiają się nasi zwyczajowi klienci, jak pani Jackson, która warzywa kupuje wyłącznie u taty i nigdzie indziej. Czterej goście o zaczerwienionych oczach, ubrani w opadające spodnie, kupują prawie wszystkie paczki chipsów, jakie mamy. Tata mówi im, że za wczesna godzina, żeby być aż tak naćpanym, a oni śmieją się o wiele za głośno. Jeden z nich liże papierek do kolejnego blanta. Około jedenastej pani Rooks kupuje róże i przekąski na popołudniowe spotkanie brydżowe. Ma opadające powieki i złote zęby na przedzie. Jej peruka też jest złocista.

– Musicie koniecznie zagrać w lotka – mówi, kiedy tata kasuje jej zakupy i wkłada do torby. – Dzisiaj jest trzysta milionów!

Tata się uśmiecha.

– Naprawdę? I co by pani zrobiła z taką górą pieniędzy?

– Pytanie, czego bym nie zrobiła. Bóg mi świadkiem, że wsiadłabym w pierwszy lepszy samolot, żeby się stąd wydostać.

Tata wybucha śmiechem.

– Naprawdę? I kto by nam wtedy piekł takie dobre ciasto?

– Ktoś inny, bo mnie by tu już nie było – odpowiada i pokazuje na papierosy, które mamy za plecami. – Podaj mi, kochany, paczkę newportów.

To ulubione papierosy mojej babci. Kiedyś też taty – dopóki nie wybłagałam go, żeby rzucił palenie. Wyjmuję paczkę i podaję pani Rooks.

Przez chwilę się we mnie wpatruje, uderzając papierosami w dłoń, a ja czekam. Na współczucie.

– Słonko, słyszałam, co się stało z wnukiem Rosalie – mówi. – Tak mi przykro. – Kiedyś się przyjaźniliście, prawda?

– Tak, proszę pani – mówię, chociaż to „kiedyś” zakłuło mnie jak szpila.

– Hmmm. – Kobieta kręci głową. – Niech Pan ma litość nad nami. Serce mi prawie pękło, kiedy się dowiedziałam. Próbowałam wpaść wczoraj do Rosalie, ale było u niej już tylu ludzi. Biedna kobieta. Tyle w życiu przeszła i teraz jeszcze to. Barbara powiedziała, że nie wie, skąd ta rodzina weźmie pieniądze na pogrzeb. Zastanawiamy się nad zbiórką, myślisz że mógłbyś nas wesprzeć, Maverick?

– Jasne. Dajcie znać, co jest potrzebne, a będzie zrobione.

Pani Rooks błyska złotymi zębami w uśmiechu.

– Jak dobrze widzieć, dokąd nasz Pan cię zaprowadził. Twoja mama byłaby z ciebie dumna.

Tata ciężko wzdycha. Babcia nie żyje od dziesięciu lat – to wystarczająco długo, by nie opłakiwał jej codziennie, ale na tyle krótko, że jeśli tylko ktoś o niej wspomni, rozkleja się.

– A ta twoja dziewczyna? – mówi pani Rooks, mierząc mnie wzrokiem. – Wykapana Lisa. Lepiej uważaj, Maverick. Okoliczne chłopaki zaczną wkrótce próbować swoich sił.

– Niech oni lepiej uważają. Wiesz, że niczego takiego nie toleruję. Nie pozwolę jej na randki, dopóki nie skończy czterdziestu lat.

Ręka wędruje mi do kieszeni, myślę o Chrisie i jego esemesach. Cholera, zostawiłam komórkę w domu. Nie muszę chyba wspominać, że tata nie ma pojęcia o moim chłopaku? A chodzimy ze sobą od ponad roku.

Seven wie, bo spotkał Chrisa w szkole. Mama się domyśliła, bo Chris ciągle mnie odwiedzał u wuja Carlosa, twierdząc, że jest moim kolegą. Kiedyś razem z wujem nakryli nas na całowaniu i powiedzieli, że zwykli znajomi tak się nie całują. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby Chris tak się zaczerwienił.

Ani mama, ani Seven nie mają z nami problemu, chociaż gdyby to zależało od mojego brata, zostałabym zakonnicą. Nie mam jednak odwagi, by powiedzieć tacie. I nie chodzi tylko o to, że on mi nie pozwala na randki. Problem polega na tym, że Chris jest biały.

Początkowo myślałam, że mama coś powie, ale ona rzuciła tylko: „Jeśli o mnie chodzi, może być nawet w kropki, o ile dobrze cię traktuje i nie jest przestępcą”. Z kolei tata ciągle marudzi, jak to Halle Berry „zachowuje się, jakby już nie chciała zadawać się ze swoimi” i jakie to popieprzone. Za każdym razem, gdy się dowie o czarnoskórej osobie, która jest w związku z kimś białym, zaczyna wynajdować w tej osobie wady. Nie chcę, żeby mnie też tak traktował.

Na szczęście mama mu nie powiedziała. Nie chce się mieszać – mój chłopak, więc to ja powinnam poinformować o nim tatę.

Pani Rooks wychodzi, ale chwilę później znów dzwoni dzwonek obwieszczający nowego klienta i do sklepu ładuje się Kenya. Ma boskie buty – model Bazooka Joe Nike Dunks, których jeszcze nie dodałam do mojej kolekcji. Kenya zawsze nosi zarąbiste tenisówki.

Jak zwykle podchodzi do tych samych regałów.

– Hej, Starr. Cześć, wujku.

– Hej, Kenya – mówi tata, chociaż wcale nie jest jej wujem, tylko ojcem jej brata. – Wszystko gra?

Moja koleżanka wyłania się z wielką paczką hot cheetos i puszką sprite’a.

– Taaa. Mama pyta, czy mój brat spędził u was noc.

I znowu nazywa Sevena swoim bratem, jakby tylko ona mogła sobie do niego rościć pretensje. To mnie niewymownie wkurza.

– Powiedz mamie, że później do niej zadzwonię – odpowiada tata.

– Okej. – Kenya płaci za zakupy, ściąga mój wzrok i dyskretnie przechyla głowę na bok.

– Pozamiatam – mówię do taty.

Kenya idzie za mną. Biorę miotłę i przenoszę się na drugi koniec sklepu. Ci goście o podkrążonych oczach rozsypali winogrona, których próbowali przed zakupem. Nie zacznę jeszcze dobrze sprzątać, a Kenya już nawija.

– Słyszałam o Khalilu – mówi. – Tak mi przykro, Starr. Dobrze się czujesz?

Zmuszam się, żeby kiwnąć głową.

– Ja… Po prostu nie mogę w to uwierzyć, wiesz? Dawno go nie widziałam, ale i tak…

– Boli – kończy to, czego ja nie jestem w stanie dokończyć.

– Taaa. – Kuźwa, czuję napływające łzy. Nie rozpłaczę się. Nie ma takiej opcji.

– W sumie przychodząc do waszego sklepu, miałam nadzieję, że on tu będzie – mówi cicho. – Tak jak kiedyś. Będzie pakował zakupy w tym ohydnym fartuchu.

– Zielonym – dodaję.

– Właśnie. Mówiąc, że wszystkie laski lecą na mundur.

Wbijam wzrok w podłogę. Jeśli teraz zacznę płakać, być może nigdy nie przestanę. Kenya otwiera chipsy i podsuwa mi paczkę. Jedzenie na pocieszenie. Biorę sobie kilka.

– Dzięki.

– Nie ma za co.

Gryziemy chipsy. Khalil powinien siedzieć tu z nami.

– Eeee… To jak – pytam zachrypniętym głosem – starłyście się wczoraj z Denasią?

– Kobieto! – Kenya brzmi tak, jakby od dłuższego czasu nie mogła się doczekać, aż będzie mogła mi o tym opowiedzieć. – DeVante podszedł do mnie tuż przed tym, jak się rozpętało piekło. Poprosił mnie o numer.

– Myślałam, że jest chłopakiem Denasii.

– To nie jest gość, który lubi być uwiązany. W każdym razie Denasia ruszyła w naszą stronę, żeby zaprotestować i wtedy rozległy się strzały. Okazało się, że uciekamy tą samą ulicą, więc kopnęłam ją w tyłek. Ale były jaja! Szkoda, że nie widziałaś.

Wolałabym widzieć to, niż funkcjonariusza sto piętnaście. I Khalila patrzącego w niebo. I całą tę krew. Żołądek znów mi się skręca.

Kenya macha mi ręką przed oczami.

– Hej. Wszystko w porządku?

Mrugam, żeby odsunąć od siebie Khalila i tego gliniarza.

– Jasne.

– Na pewno? Bo jesteś taka cicha.

– Tak.

Daje mi spokój, pozwalam jej opowiedzieć o kolejnej rundzie, jaką planuje dla Denasii.

Tata woła mnie do lady, a kiedy przychodzę, wręcza mi dwadzieścia dolarów.

– Przynieś mi żeberka wołowe od Reubena. I jeszcze…

– Sałatkę ziemniaczaną i okrę – kończę za niego, bo właśnie to zamawia co sobotę. Tata całuje mnie w policzek.

– Dobrze znasz swojego ojca. Sobie kup, co tylko chcesz. – Kenya wychodzi ze mną. Czekamy, aż przejedzie samochód. Muza gra na cały regulator, a kierowca odsunął siedzenie tak mocno do tyłu, że widać tylko czubek jego nosa podrygujący w takt piosenki. Przechodzimy na drugą stronę.

Już na chodniku uderza w nas zapach dymu, na zewnątrz wylewa się jakiś bluesowy kawałek. Ściany wewnątrz są obwieszone zdjęciami przywódców ruchów na rzecz poszanowania praw obywatelskich oraz celebrytów, którzy się tu stołowali, na przykład Jamesa Browna czy Billa Clintona sprzed operacji założenia by-passów. Wśród nich wisi podobizna doktora Kinga i pana Reubena z czasów młodości.

Kasjera oddziela od klientów kuloodporna przegroda. Po kilku minutach stania w kolejce zaczynam się wachlować. Klimatyzacja przestała działać wiele miesięcy temu, a wędzarnia ogrzewa cały budynek.

Kiedy przesuwamy się do lady, pan Reuben wita nas zza przegrody swoim bezzębnym uśmiechem.

– Starr i Kenya. Co u was?

To chyba jedyna osoba w całej okolicy, która mówi do mnie po imieniu. Jakimś cudem pamięta imiona wszystkich ludzi.

– Dzień dobry, panie Reuben – mówię. – Tata prosi o to, co zwykle.

Restaurator zapisuje zlecenie w notesie.

– No dobrze. Wołowina, sałatka ziemniaczana, okra. A dla was? Pieczone skrzydełka i frytki? I dodatkowy sos dla ciebie, Starr?

Nie dość, że pamięta wszystkie imiona, to jeszcze wie, co kto zwykle zamawia.

– Tak, poprosimy.

– Już się robi. Trzymacie się chociaż z dala od kłopotów?

– Tak, proszę pana. – Kłamstwo przychodzi Kenyi z łatwością.

– Co w takim razie powiecie na babkę piaskową na koszt firmy? W nagrodę za dobre zachowanie?

Zgadzamy się i mu dziękujemy. Ale gdyby pan Reuben dowiedział się o bójce Kenyi, i tak poczęstowałby ją babką. On już taki jest. Rozdaje dzieciom darmowe jedzenie, wystarczy, że przyniosą świadectwa. Jeśli mają dobre oceny, kseruje je i przywiesza na ścianie „gwiazd”. Jeśli oceny są kiepskie, ale uczeń przyzna się do winy i obieca poprawę, i tak zostanie nakarmiony.

– Zamówienie będzie gotowe za piętnaście minut – oznajmia.

To oznacza, że trzeba usiąść i czekać na wywołanie numeru. Znajdujemy wolny stolik obok białych facetów. W Garden Heights rzadko można spotkać kogoś białego, ale jeśli już się na kogoś trafi, ma to zwykle miejsce u Reubena. Mężczyźni oglądają wiadomości w starym telewizorze wiszącym w rogu, pod sufitem.

Chrupię chipsy, które Kenya kupiła w naszym sklepie. Smakowałyby lepiej z sosem serowym.

– Było coś w wiadomościach na temat Khalila? – pytam.

Kenya skupia się na telefonie.

– Jakbym oglądała wiadomości! Ale chyba coś się pojawiło na Twitterze.

Czekam. Pomiędzy informacjami o paskudnym wypadku samochodowym na autostradzie i znalezionym w parku workiem na śmieci pełnym żywych szczeniaków, ukazuje się wzmianka o śledztwie w sprawie policjanta, który użył broni. Nie pada nawet imię Khalila. Co za gówno.

Odbieramy zamówienie i wracamy do sklepu. Kiedy przechodzimy przez ulicę, zrównuje się z nami szare bmw, basy dudnią tak, jakby samochód miał serce i puls. Szyba od strony kierowcy przesuwa się w dół, na zewnątrz wypełza dym, a do nas uśmiecha się męska, stupięćdziesięciokilogramowa wersja Kenyi.

– Co tam, królewny?

Kenya pochyla się i całuje mężczyznę w policzek.

– Cześć, tato.

– Cześć, Starr – mówi jej ojciec. – Nie przywitasz się z wujkiem?

„Nie jesteś moim wujkiem” – mam ochotę powiedzieć. Jesteś dla mnie nikim. A jeśli jeszcze raz dotkniesz mojego brata…

– Cześć – mamroczę. Uśmiech znika mu z twarzy, jakby usłyszał moje myśli. Zaciąga się cygarem i wypuszcza dym kącikami ust. Pod lewym okiem ma wytatuowane dwie łzy – za każde życie, które komuś odebrał. Co najmniej.

– Widzę, że byłyście u Reubena. Macie. – Wyciąga dwa grube zwitki banknotów. – To za wasze wydatki.

Kenya nawet się nie waha, ale ja nie będę dotykała jego brudnych pieniędzy.

– Nie, dziękuję.

– Dawaj, królewno. – King mruga do mnie jednym okiem. – Bierz kasę od ojca chrzestnego.

– Nie jest jej potrzebna – odzywa się tata i idzie w naszą stronę. Opiera się o szybę bmw tak, żeby mieć oczy na wysokości twarzy Kinga, po czym wita się z nim jednym z tych męskich, szalenie skomplikowanych gestów, które nie wiem, jak zapamiętują.

– Big Mav. – Ojciec Kenyi uśmiecha się szeroko. – Co tam, królu?

– Nie nazywaj mnie tym gównianym tytułem. – Tata nie mówi tego ani głośno, ani wściekle, raczej tak, jak ja bym powiedziała, gdybym chciała na przykład, żeby nie dodawali mi cebuli albo majonezu do burgera. Tata wyjaśnił mi kiedyś, że rodzice Kinga dali mu imię po nazwie gangu, do którego później dołączył i dlatego właśnie imiona są ważne. Określają człowieka. King ledwo przyszedł na świat, a już został King Lordem.

– Dawałem kieszonkowe mojej chrześniaczce – mówi teraz. – Słyszałem, co się stało z jej ziomalem. Co za popierdolona sprawa.

– Taaa – odpowiada tato. – Wiesz, jak to jest. Gliny najpierw strzelają, dopiero potem zadają pytania.

– Nic dziwnego, bywają gorsi nawet od nas. – King śmieje się z własnego żartu. – Słuchaj, mam do ciebie interes. Czekam na przesyłkę, muszę ją gdzieś przechować. Za dużo osób obserwuje dom Ieshy.

– Już ci mówiłem, że to gówno ma się do mnie nie zbliżać.

King pociera brodę.

– Rozumiem. Gość wyłamuje się z gry, zapomina, skąd pochodzi, zapomina, że gdyby nie moje pieniądze, nie miałby sklepu…

– A gdyby nie ja, ty gniłbyś w kiciu. Trzy lata, więzienie stanowe, pamiętasz, czy już zapomniałeś? Nic nie jestem ci winny. – Tata wsuwa głowę do samochodu i dodaje: – Ale jeśli jeszcze raz tkniesz Sevena, będę ci winny natrzaskania po mordzie. Zapamiętaj to sobie, zwłaszcza teraz, skoro wprowadziłeś się do jego matki.