Nienasycenie - Stanisław Ignacy Witkiewicz - ebook + audiobook

Nienasycenie ebook i audiobook

Stanisław Ignacy Witkiewicz

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nienasycenie” to powieść Stanisława Ignacego Witkiewicza (Witkacego) składająca się z dwóch części, „Przebudzenie” oraz „Obłęd”.

Głównym bohaterem jest Genezyp którego losy układają się w historię fascynującej inicjacji. Bohater doświadcza nowych przeżyć takich jak, stosunki homoseksualne, romans z demoniczną kobietą i eksperymenty z różnego rodzaju narkotykami. Splot wielu ekstremalnych wydarzeń doprowadza Genezypa na granicę obłędu.

Powieść ta jest jednym z najwspanialszych dokonań artystycznych Witkacego, łączy ona fascynującą historię wraz z brawurową formą, której był on niekwestionowanym mistrzem.

 

"Nienasycenie" to czwarta część kolekcji dzieł Witkacego udostępnionych przez wydawnictwo Avia Artis. Zachęcamy do zapoznania się z innymi naszymi propozycjami.

 

Kolekcja dzieł Witkacego:

 

  • Szewcy
  • Kurka Wodna
  • Pożegnanie jesieni
  • Nienasycenie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 841

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 27 godz. 29 min

Lektor: Michał Breitenwald

Oceny
4,0 (4 oceny)
3
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wladyslawborkowski-2000

Nie polecam

Mocno przemęczyłem. Zupełnie nie polecam. W.B.
00

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA - PRZEBUDZENIE

PRZEDMOWA

PRZEBUDZENIE

WIECZÓR U KSIĘŻNEJ TICONDEROGA.

WIZYTA U TENGIERA

WIZYTA W PUSTELNI KNIAZIA BAZYLEGO.

ROZDŁAWDZIEWICZENIE.

POWRÓT CZYLI ŚMIERĆ I ŻYCIE.

DEMONIZM.

SPRAWY DOMOWE I PRZEZNACZENIE.

CZĘŚĆ DRUGA - OBŁĘD

SZKÓŁKA.

SPOTKANIE I JEGO SKUTKI.

REPETYCJA.

MYŚLI WODZA, A TEATRZYK KWINTOFRONA WIECZOROWICZA.

TORTIURY I PIERWSZY WYSTĘP „GOŚCIA Z DNA”.

BITWA I JEJ KONSEKWENCJE.

OSTATNIA PRZEMIANA.

NOC POŚLUBNA.

OSTATNI PODRYG.

Stanisław Ignacy Witkiewicz

NIENASYCENIE

POWIEŚĆ

CZĘŚĆ PIERWSZA

PRZEBUDZENIE

oraz

CZĘŚĆ DRUGA

OBŁĘD

Poświęcone pamięci

Tadeusza Micińskiego

AUTOR PROSI O PRZECZYTANIE PRZEDMOWY

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano autoportret „Przerażenie wariata” Stanisława Ignacego Witkiewicza (1931r.)

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-23-6

CZĘŚĆ PIERWSZA - PRZEBUDZENIE

PRZEDMOWA

„Ja, wybierając los mój,

 wybrałem szaleństwo.”

Tadeusz Miciński „W mroku gwiazd”

 Nie wchodząc w kwestję czy powieść jest dziełem sztuki, czy nie — (dla mnie, nie) — poruszyć chcę problemat stosunku powieściopisarza do jego życia i otoczenia. Powieść jest dla mnie przedewszystkiem opisaniem trwania pewnego wycinka rzeczywistości — wymyślonego, czy prawdziwego — to obojętne — rzeczywistości w tem znaczeniu, że główną rzeczą w niej jest treść, a nie forma. Nie wyklucza to oczywiście najdzikszej fantastyczności tematu i psychologji występujących osób — chodzi tylko o to, aby czytający był zmuszony wierzyć, że tak właśnie, a nie inaczej było, lub być mogło. To wrażenie zależne jest też od sposobu przedstawienia rzeczy, czyli od formy poszczególnych części i zdań i od kompozycji ogólnej, ale elementy artystyczne nie stanowią w powieści całości działającej formalnie bezpośrednio swoją konstrukcją; służą raczej do spotęgowania treści życiowej, do zasugestjonowania czytelnikowi poczucia rzeczywistości opisanych ludzi i wypadków. Jednak konstrukcja całości jest czemś według mnie w powieści drugorzędnem, co powstaje jako produkt uboczny opisu życia, i co nie powinno zgóry wpływać deformująco na rzeczywistość według czysto formalnych wymagań. Lepiej oczywiście żeby była, ale brak jej nie stanowi zasadniczej wady powieści, w przeciwieństwie do dzieł Sztuki Czystej, gdzie poprostu bez wartości formalnej całości nie może być mowy o artystycznem wrażeniu, gdzie jeśli jej niema, niema dzieła sztuki wogóle, a jest co najwyżej w pewien sposób przetworzona rzeczywistość i chaos niezwiązanych ze sobą czysto formalnych elementów. Dlatego powieść może być wszystkiem, w uniezależnieniu od praw kompozycji, począwszy od apsychologicznej awantury, przedstawionej od zewnątrz, do czegoś, co może graniczyć z traktatem filozoficznym lub społecznym. Oczywiście jednak musi się coś w niej dziać: ideje i ich walka muszą być pokazane na ludziach żywych, a nie porozwieszane na manekinach. Jeśli ma być tak, to lepiej napisać broszurę, lub traktat. Przekonanie, że powieść musi być koniecznie przedstawieniem ciasnego wycinka życia, przyczem autor, z klapami koło oczu, jak strachliwy koń, unika wszelkich rzeczywistych i pozornych nawet dygresji, wydaje mi się niesłuszne — z wyjątkiem grafomanicznych bzdur i niepotrzebnych nikomu płytkich naświetleń nieciekawych ludzi, wszystko jest usprawiedliwione — nawet największe odstępstwa od „tematu“. Podlizywanie się najniższym gustom przeciętnej publiczności i strach przed własnemi myślami, lub niechęcią danej kliki, czynią z naszej literatury (z małemi wyjątkami) tę letnią wodę, od której chce się poprostu rzygać. Słusznie twierdzi Antoni Ambrożewicz, że u nas literatura była tylko funkcją walki o niepodległość — z chwilą jej osiągnięcia zdaje się kończyć beznadziejnie. Proszę nie posądzać mnie o megalomanję i chęć wmówienia publiczności, że moje powieści są ideałem, a wszystko inne głupstwem. Daleki jestem (i to bardzo) od tego. Ale twierdzę, że dzisiejsza krytyka, z powodu fałszywego poczucia społecznego obowiązku i chęci nauczania małych cnótek małych ludzi, nie chce widzieć groźnych zagadnień i ich możliwych rozwiązań i stanowczo wpływa hamująco na rozwój w wielkim stylu naszej literatury. Co jest niewygodne jest przemilczane, lub programowo źle zrozumiane i zinterpretowane. Fałsz i tchórzostwo cechuje całe nasze życie literackie, a ci, którzy nawet słusznie rzucają się na różne przykre objawy (n. p. Słonimski) są bezsilni z powodu braku podstaw pojęciowych i programowego antyintelektualizmu. Niedokształcenie umysłowe większości krytyków, brak u nich jakichkolwiek jednoznacznych systemów pojęć dla wartościowania, brak intelektualnych szkieletów, w połączeniu z produkcją miernoty i zalaniem rynku tłomaczeniami zagranicznej tandety, daje smutny obraz literackiego upadku. Czegóż wymagać od publiczności, jeśli krytyka stoi poniżej jej przeciętnego poziomu. Nie będę walczył tu o ideje ogólne z poszczególnymi krytykami (polemika ukaże się w oddzielnej książce p. t. „Ostatnia pigułka dla „wrogów“) — chcę się ograniczyć do jednego problemu: stosunku życia prywatnego autora do jego pracy. We wstępie do „Pożegnania Jesieni“ napisałem zdanie, które cytuję tu dosłownie: „To, co pisze drugi mój bardzo przykry „wróg“, Karol Irzykowski, o stosunku krytyki do dzieł sztuki poprzez autora, jest bardzo słuszne. Babranie się w autorze à propos jego utworu, jest niedyskretne, niestosowne, niedżentelmeńskie. Niestety, każdy może być narażony na tego rodzaju świństwa. Jest to bardzo nieprzyjemne“. W odpowiedzi na to oświadczenie spotkałem się z następującemi reakcjami na moją powieść. Pan Emil Breiter zatytułował swoją krytykę „pseudo-powieść“, a następnie na końcu zaznaczył, objaśniając niedomyślnym cel tego tytułu, że moja książka jest „spowiedzią“. Przezornie nie dodał słowa „idejowa“, aby móc być dwuznacznie zrozumianym. A więc każdy przeciętny człowiek myśli sobie (i na to liczy p. B., aby mi dokuczyć i zaszkodzić), że poprostu opisuję fakty z mego życia, o którem on, p. B., ma jakieś tajemnicze informacje — a więc: że byłem zgwałcony przez jakiegoś hrabiego „pod kokainą“, że byłem na utrzymaniu u pewnej bogatej żydówki na Ceylonie, że zakokainowałam niedźwiedzicę w Tatrach i t. p. Nie posądzą mnie o to, że zostałem rozstrzelany przez komunistów, bo niema w Polsce sowietów i ja niestety żyję i narazie piszę dalej. Potem, na tle takich krytyk i plotek spotykają mnie tego rodzaju powiedzenia: jakaś dama po skończonym portrecie mówi: „tak się pana bałam — myślałam: jak ja wytrzymam godzinę z takim strasznym(!) człowiekiem, jak pan — a pan jest zupełnie normalny i nawet dobrze wychowany“. Matki boją się zamawiać portrety swoich córek w mojej firmie, nawet dorośli mężczyźni siadają z niewyraźnemi minami „na aparat“, tak, jakby się spodziewali, że co najmniej, zamiast rysować, powyrywam im znienacka zęby, lub wykłuję oczy ołówkiem. Drugi fakt: Karol Irzykowski (z którego „Walką o treść“ załatwię się obszernie w wyżej wspomnianej broszurze) pisze krytykę najwidoczniej programowo dwuznaczną (używa pojęcia: genjalny grafoman — to tak jakby kwadratowe koło, a może gorzej), w której używa słowa „cynizm“, w dość nieokreślonem dla przeciętnego człowieka znaczeniu, a następnie dodaje (on właśnie, o którym napisałem wyżej przytoczone zdanie, na tle jego własnych enuncjacji), że zanadto opieram moją powieść na tle osobistych przeżyć. Skąd ci panowie ośmielają się domyślać takich rzeczy? Czy na podstawie ohydnych plotek, których jestem przedmiotem? Mogą się domyślać — Bóg z nimi — ale pisanie tego w krytykach literackich jest szczytem bezczelności. Mam wrażenie, że jestem w tym wypadku wyjątkiem — o nikim jeszcze nic podobnego nie czytałem. Nie mogę cofnąć wyrażenia użytego poprzednio, ponieważ panowie ci sami się pod nie, że tak powiem „podstawiają“. Bo przecież realizm jakiegoś opisu nie implikuje bynajmniej kopjowania bezpośrednio danej rzeczywistości — może być dowodem n. p. talentu realistycznego autora. Ale jeśli chodzi o mnie, to nawet to, co mogłoby być komplimentem, zostaje perfidnie odwrócone na zarzut, i to w dodatku czysto osobisty i gołosłowny, a szkodliwy dla mnie życiowo. Jakże to inaczej nazwać, niż ja to uczyniłem? Tembardziej jest to dziwne, że ani jeden fakt w „Pożegnaniu Jesieni“ nie odpowiada rzeczywistości. Chyba panowie ci liczą na to, że autor, w ten sposób oszkalowany przed publicznością, przestanie pisać, lub conajmniej straci swobodę wypowiadania się, ze szkodą dla swej pracy. Do podobnych, ale mniej przykrych objawów, należy robienie pasztetu z dowolnie wybranych cytat, przyczem wypowiedzenia „bohaterów“ pomięszane są umiejętnie ze zdaniami autora, i przedstawianie sfałszowanego w ten sposób tekstu uznane za jego ideologję. Nie chodzi o to, aby być chwalonym, tylko uczciwie zwalczanym — ale nawet o to jest u nas bardzo trudno. „Cósta z głupim bees gadał“, jak mówił Jan Marduła. Ale lepszy jest nawet głupi, niż świadomie nieuczciwy krytyk. Chciałoby się wierzyć w dobrą wolę przynajmniej, ale i to czasem jest wprost niemożliwe. Niema autora, któryby nie zużywał introspekcji i obserwacji innych ludzi dla celów powieściowych. Przecież zdolność wyobrażania sobie stanów urojonych osób, lub transpozycji danej rzeczywistości, przyczem niezmiernie mały fakt może wystarczyć jako ośrodek dla krystalizacji całej koncepcji, musi być zasadniczą cechą powieściopisarza. Trudno, żeby ktoś żyjący w pewnej atmosferze nie karmił się nią. Chodzi o to w jaki sposób zużytkowuje ten pokarm. Jest pewna granica wyraźności typów (jakieś szczególne znamiona, jak w pasportach), poza którą daje się w przybliżeniu powiedzieć, że dany autor przedstawia rzeczywiście danego realnego człowieka. Ale na to trzeba przedewszystkiem tego chcieć — dla celów jakichś tajemniczych: osobistej zemsty, czy reklamy, albo dla polityki. Zaznaczam, że jest mi to obce w zupełności i że każdą interpretację tego rodzaju, tak w stosunku do mnie jak i do aktualnej rzeczywistości społecznej, będę uważał za programowe świństwo w stosunku do mnie, w celu szkodzenia mi osobiście. Szkoda, że polemika między Kadenem-Bandrowskim, a Irzykowskim na ten właśnie temat, utknęła w osobistych wymyślaniach, nie rozjaśniając mroków okrywających twórczość pisarską. Jeśli tak dyskutują: największy nasz pisarz obecnie i ten, który uważany jest za największą powagę krytyczną, to dowodzi, że źle się dzieje w naszych literackich sferach.

S. I. W. 4/XII 1929.

PRZEBUDZENIE

Genezyp Kapen nie znosił niewoli w żadnej formie — od najwcześniejszego dzieciństwa okazywał wstręt do niej nieprzewyciężony. (Mimo to, jakimś niepojętym cudem wytrzymał 8-mioletnią tresurę ojca-despoty. Ale to było czemś w rodzaju nakręcania sprężyny — wiedział, że kiedyś rozkręcić się musi i to go trzymało). Gdy miał zaledwie cztery lata (już wtedy!) błagał matkę i guwernantki na letnich spacerach, aby pozwolono mu choćby pogłaskać jakiegoś kundla, rzucającego się groźnie na łańcuchu, lub małego, melancholijnego pieseczka, podwywającego cicho na progu budy — pogłaskać tylko i dać mu coś do zjedzenia, jeśli już nie mogło być mowy o spuszczeniu go z uwięzi na wolność.

 Z początku pozwalano mu brać z domu jedzenie dla tych jego nieszczęśliwych przyjaciół. Ale wkrótce manja ta przeszła rozmiary wykonalne nawet w jego warunkach. Zabroniono mu tej przyjemności, jedynej istotnej. Działo się to przeważnie u nich na wsi, w podbeskidzko-tatrzańskim Ludzimierzu. Ale kiedyś, za bytności w regjonalnej stolicy K. zaprowadził go ojciec do menażerji. Po bezowocnych prośbach o wypuszczenie z klatek jakichś małp „Hamadria“, pierwszych zwierząt, które tam zobaczył, rzucił się na dozorcę i bił go długo po brzuchu małemi piąstkami, raniąc się o klamrę paska jego spodni Na zawsze zapamiętał Zypcio błękit nieba tego sierpniowego dnia, zimny i tak okrutnie obojętny na cierpienia biednych zwierząt. I to rozkoszne słońce, kiedy im (i jemu) było tak źle... A była w tem na dnie jakaś wstrętna przyjemność... Skończyło się spazmatycznym płaczem i ciężkim nerwowym atakiem. Trzy doby prawie nie spał wtedy Genezyp. Dręczyły go potworne koszmary. Widział siebie jako szarą małpę, ocierającą się o klatkę i nie mogącą dostać się do innej podobnej małpy. Ta druga miała coś dziwnego: czerwone to było z niebieskiem i okropne nad wyraz. Nie pamiętał, czy widział to naprawdę. Zlanie się w jedno dławiącego bólu w piersiach z przeczuciem jakiejś zakazanej, wstrętnej rozkoszy... Tą drugą małpą był również on sam, a jednocześnie patrzył na siebie z boku. Jakim sposobem się to działo, nie pojął nigdy. A potem olbrzymie słonie, leniwe wielkie koty, węże i smutne kondory — wszystkie stały się nim samym i jednocześnie wcale nim nie były. [W rzeczywistości widział tylko przelotnie te stworzenia, kiedy wyprowadzano go innem wyjściem, rzucającego się, w suchych łkaniach]. W jakimś dziwnym świecie zabronionych mąk, bolesnego wstydu, ohydnej słodyczy i tajemniczego podniecenia, przebywał te trzy dni, leżąc przytem najwyraźniej w swojem własnem łóżeczku. Kiedy się ocknął po tem wszystkiem, słaby był jak flaczek, ale zato nabrał słusznej pogardy do siebie samego i wszelkiej słabości wogóle. Coś się w nim zacięło przeciw niemu samemu — był to zarodek świadomego tworzenia się siły samej w sobie. Marnotrawny stryj, zakała rodziny, rezydent ludzimierski mówił: „Ludzie dobrzy dla zwierząt bywają potworami w stosunku do bliźnich swoich. Zypka trzeba chować ostro — inaczej wyrośnie z niego monstrum“. Tak też chował go później ojciec, nie wierząc zresztą zupełnie w dobre wyniki tej metody — czynił to, z początku szczególniej, jedynie dla własnej satysfakcji. „Znałem dwie panienki z t. zw. „dobrego domu“, wychowane w klasztorze — mawiał — Jedna była k..., a druga zakonnica. A ojciec obu napewno był ten sam“.

 Kiedy Genezyp doszedł do lat siedmiu, objawy tego rodzaju ucichły pozornie zupełnie. Wszystko cofnęło się w głąb. Sponurzał w tym czasie i między innemi oddał się odmiennej od wszystkich zabawie. Chodził teraz na spacery sam, lub ze swoim kuzynem Toldziem, który wprowadzał go w nowy świat autoerotycznych perwersji. Straszliwe były to chwile, gdy podniecająca muzyka grała w pobliskim parku, a ukryci w krzakach młodzieńcy rozjątrzali się wzajemnie mówiąc subtelne obrzydliwości i badając różne zapachy. Aż w końcu nieprzytomni, z rozpalonemi policzkami i oczyma skoszonemi od niewyrażalnego pożądania, przytuleni do siebie, wywoływali w swych zdrowych, biednych ciałkach, piekielny dreszcz nieznanej, wiecznie tajemniczej, niedosiężnej rozkoszy. Próbowali zgłębiać ją coraz częściej — ale nie mogli. I znowu próbowali — jeszcze częściej. Wychodzili potem z krzaków bladzi, z czerwonemi uszami i oczami, przemykali się jak złodzieje, pełni dziwnego „malaise“, prawie bólu, gdzieś tam... Dziwnie nieprzyjemne robiły na nich wrażenie bawiące się wesoło dziewczynki. Był w tem smutek i strach i żal czegoś niewiadomego, beznadziejny, okropny, a mimo to przyjemny. Jakaś wyższość plugawa nad wszystkiem napełniała ich obrzydliwą dumą. Z pogardą i ukrytym wstydem patrzyli się na innych chłopców, a widok pięknych młodych ludzi, flirtujących z dorosłemi damami napełniał ich nienawiścią, zmieszaną z ponurą, upakarzającą zazdrością, w której jednak krył się urok jakiś niesamowity wywindowania się ponad normalne codzienne życie. Wszystkiemu winien był (potem oczywiście) Toldzio. Ale przedtem był właśnie tym najbliższym, przyjacielem najistotniejszym, który posiadł pierwszy dziwną tajemnicę złowrogiej rozkoszy i raczył nauczyć jej Zypka. Ale czemu potem tak bardzo nie lubiał go Zypek. Trwało to dwa lata z przerwami. Ale pod koniec drugiego roku przyjaźń ich zaczęła się psuć. Może właśnie dlatego. W tym czasie, w związku z tajemniczemi rozkoszami wystąpiły nowe jakieś objawy... Zypcio przeraził się. Może to jakaś straszna choroba? Może kara za grzech?

 W tym czasie również matka wbrew woli ojca, zaczęła go uczyć religji. O tem nie było tam jednak mowy, jako o jednym z grzechów. A mimo to zawsze czuł Zypcio, że, oddając się praktykom Toldzia, popełnia coś dziecinnie „niedżentelmeńskiego“, coś złego. Ale to zło było całkiem innego wymiaru niż nieuczenie się lekcji, gniew na rodziców czy dokuczanie małej siostrzyczce, która zresztą poza tem nie istniała dla niego zupełnie. Skąd miał to poczucie zła i czemu potem napadał go smutek i wyrzuty sumienia, nie mógł pojąć. Zdecydował się na krok stanowczy: z odwagą skazańca poszedł do ojca i opowiedział mu o wszystkiem. Zbity straszliwie i przerażony gorzej niż biciem perspektywą zidjocenia, zawziął się w sobie i zaprzestał ohydnego procederu. Cenił bowiem w sobie ten rozum, który w dyskusjach przyrodniczych nad tajemnicami natury, stawiał go ponad rówieśnikami, a nawet ponad przewrotnym, starszym o rok Toldziem, który do tego jeszcze był hrabią, — on zaś sam tylko baronem i to „podejrzanym“, jak się od niego właśnie dowiedział.

 Rozpoczął się okres zdrowego zbydlęcenia. Bitwy, gonitwy, sport we wszystkich odmianach wypędził z jego duszy wspomnienie ciekawych jednak mimo wszystko z „przyrodniczego punktu widzenia“(?) zjawisk. Ojciec nie podał bowiem wystarczającej ich teorji. Ale manja uwalniania uwięzionych psów wróciła ze zdwojoną siłą. Teraz było to połączone ze sportem — było też szlachetną próbą odwagi. Często wracał do domu pokąsany, z podartem ubraniem, wytarzany w błocie. Raz dwa tygodnie chodzić musiał z ręką na temblaku, co popsuło pewną serję szalenie istotnych bitew z przeciwną partją „młodoturków“. Wypadek ten osłabił w nim trochę zapał w tym kierunku. Coraz rzadziej odbywał swoje oswobodzicielskie wyprawy, ale przecie. A działo się to zawsze wtedy, kiedyby skądinąd miał ochotę właśnie na co innego... Czynności zastępcze.

 Nadszedł tak zwany okres sumblimacji. Ale brutalnie przecięła go szkoła. Zabójcza dla pewnych natur (bardzo zresztą nielicznych) przymusowa, prawie mechaniczna praca, zniechęcająca raczej do nauki, niż podniecająca zainteresowanie się jej tajemnicami, przerwała ten najlepszy czas w życiu chłopca, kiedy to przeczucia nieznanego łączą się z budzącemi się sentymentami do panienek (raczej do „tej jednej, jedynej“), stwarzając opar nieuświadomionej metafizycznej dziwaczności (jeszcze nie dziwności) ponad zwykłem codziennem życiem. Zypcio, mimo notorycznych zdolności, uczył się ciężko. Przymus niszczył w nim wszelki spontaniczny zapał. Całą zimę uginał się wprost duchowo pod ciężarem pracy, a krótkie wakacje na wsi zapełnione były również obowiązkowym teraz sportem i wiejskimi rozrywkami. Prócz wyznaczonych mu na ten cel rówieśników nie widywał nikogo i nigdzie w okolicy nie „bywał“. Kiedy ku jesieni zaczynał się już trochę odginać, przychodziło znowu to samo i tak dotrwał do matury.

 Przysiągł ojcu, że przyjedzie wprost z egzaminu na wieś i przysięgi dochował. Uniknął w ten sposób bydlęcych pomaturalnych uroczystości i czysty i niewinny, ale z poczuciem piekielnych możliwości życiowych, zajechał przed dwór — tak zwany pałac rodzicielski, stojący w podgórskiej okolicy niedaleko Ludzimierza. Tu dopiero się zaczęło.

 Informacja: Jak wiadomo już przed szkołą uświadomił sobie, że jest baronem i że jego ojciec, właściciel olbrzymiego browaru, jest nie to co matka, hrabianka z przymieszką krwi węgierskiej. Przeszedł krótki okres snobizmu, ale pozbawionego zupełnie zadowolenia: niby po matce wszystko było dobrze — jakieś bohatery, mongoły, dzikie rzezie za Władysława IV-tego — ale przodkowie papy nie nasycili jego ambicji. Dlatego wiedziony szczęśliwym instynktem, już od klasy 4-tej (do 3-ciej poszedł do szkoły) stał się demokratą i zlekceważył ten niedoskonały kompleks swego pochodzenia. To zjednało mu wiele uznania, pozwalając pewne poniżenie odwrócić na wartości pozytywne. Był rad z tego wynalazku.

 Zbudził się po krótkim śnie popołudniowym. Zbudził się nietylko z tego snu, ale i z tamtego, który trwał pięć lat. Od bydlęcych czasów walk dziecinnych oddzielała go pustynia. Jakże żałował, że tak nie mogło trwać wiecznie! Tę ważność wszystkiego, jedyność i konieczność przy jednoczesnem poczuciu, że to nie jest na serjo na tym planie rzeczywistości — i wynikająca stąd lekkość i beztroska, nawet w obliczu klęski przegranych bitew. Już nigdy...! Ale to co być miało zdawało się jeszcze ciekawszem, o — o wiele — o nieskończoność! Inny świat. I niewiadomo czemu wspomnienie dziecinnych perwersji przesunęło się teraz z całkowitym ciężarem wyrzutu za te „zbrodnie“, jakby rzeczywiście one to „zaważały“ na całem przyszłem życiu. Może i tak w istocie było. Po latach zachciało mu się tego samego, ale się wstrzymał. Wstrzymał go wstyd wobec nieznanych mu jeszcze kobiet. Nieznanych do głębi, bo przecie właśnie wczoraj...

 Informacja: Na stancji trzymany był w kolczastej dyscyplinie, a na wakacjach — ha — to towarzystwo wiecznie nie to, jakiego by pragnął. Słyszał jednak coś niecoś od kolegów, którzy łyknęli więcej rzeczywistości od niego. Ale to nie było najważniejszem.

 Więc jednakwszystko jest. Skonstatowanie tego nie było tak banalnem, jakby się to zdawać mogło. Podświadoma, zwierzęca ontologja, przeważnie animistyczna, niczem jest wobec pierwszego błysku ontologji pojęciowej, pierwszego ogólnego egzystencjalnego sądu. Sam fakt istnienia nie przedstawiał dotąd dla niego nic dziwnego. Pierwszy raz teraz zrozumiał przepaścistą niezgłębialność tego problemu. Zamajaczyło mu w jakimś po dziecinnemu zaczarowanym i po dziecinnemu złotym, prześwietlonym w pyle nieziemskiej tęsknoty, świecie najlepszych, niepowrotnych dni, najdawniejsze dzieciństwo: pałac rodziny matki we Wschodniej Galicji i obłok, jakby rozżarzony do białości, pod którym czaiła się burza i żaby kumkające w gliniankach koło cegielni i zgrzyt zardzewiałej studni. Przypomniał się też wierszyk pewnego kolegi, z którym nie pozwolono mu się bawić.

„O dziwne, ciche, letnie popołudniaI pełne głębi soczystych owoce,zW cieniu chłodnawym zapomniana studnia,Potem obłędne wieczory i noce...“

 To właśnie wyrażał dla niego ten marny wierszyk, to: ogrom życia i niepojętność każdej jego chwili i nudę straszną i tęsknotę za czemś nieobjęcie wielkiem. Ale to teraz dopiero pojął dokładnie. Wtedy, gdy poraz-pierwszy czytał mu Ptaś tę bzdurkę, w wychodku szkolnym, nie wyrażała ona jeszcze nic. Przeszłość rozświetlała się w błyskawicy objawienia teraźniejszości, jak inny, nieznany dotąd świat. Trwało to jakiś ułamek sekundy i zapadło znowu, wraz ze wspomnieniem, w tajemnicze gąszcza podświadomości. Wstał, zbliżył się do okna i oparł głowę o szybę.

 Wielkie, żółte zimowe słońce zniżało się szybko, prawie trącając rozdwojony szczyt Wielkiego Pagóra. Oślepiające światło stapiało wszystko w rozedrganą masę rozpalonego złota i miedzi. — Fijoletowe cienie wydłużały się niepomiernie, a las w pobliżu słońca mienił się czarną purpurą, zmieniającą się co chwila w wybladłą, oślepłą zieleń. Ziemia nie była miejscem codziennego dnia, tem co o niej i o jej stosunku do ludzkiego świata wiadomo — była planetą, widzianą z teleskopowych jakby odległości. Zębatym, rzeźbionym zrębem gór, wznoszących się na lewo, daleko za połogiemi stokami Wielkiego Pagóra, zdawała się przechylać ku nadciągającej z międzygwiezdnych przestrzeni, niewiadomo czemu „żałobnej“ nocy. Słońce, teraz już wyraźnie ruchome, stawało się czasem czarno-zielonym krążkiem o złoto-czerwonej obwódce. Nagle dotknęło się lękliwym, ociągającym się, jakby, ruchem, rozszczepionej w krwawe ostrza linji dalekich lasów. Czerwono-czarny aksamit zmienił się w granat, kiedy ostatni promień, rozszczepiony na tęczowy snop prześwietlił się poraz ostatni przez ciężkie zwały świerków. W nieskończoność rzucone spojrzenie, ciągnione oślepiającym blaskiem, napotkało twardy opór mrocznego, nieskończenie bardziej rzeczywistego świata. Genezyp uczuł coś w rodzaju głuchego bólu w piersiach. Minęła dziwna chwila pojmowania tajemnicy i realna pospolitość ukazała z pod tej maski swoje szare i pełne nudy oblicze. Co zrobić z dzisiejszym wieczorem? Pytanie to przypomniało mu poprzednie i zamyślił się głęboko, tak głęboko, że stracił zupełnie poczucie chwili obecnej. Nie wiedział, że to właśnie jest czasem najwyższem szczęściem.

 Księżna stanęła mu (stanęła dęba) w wyobraźni jak żywa. Ale obraz ten nie był odbiciem wczorajszej rzeczywistości. Przypomniały się nieprzyzwoite sztychy widziane w bibljotece jakiegoś przyjaciela ojca, gdy skorzystał z nieuwagi tych panów i zajrzał do niedomkniętej szuflady. Zobaczył, jak na jakimś bezwstydnym wizerunku nagą jej postać, oblaną potokiem ciemno-rudych włosów. Kolisty szereg małp złowieszczo uśmiechniętych, które spacerowały koło niej z wyuzdanym wdziękiem (każda z nich trzymała małe eliptyczne lusterko) był najwyraźniej ucieleśnieniem pewnego rysunku koncentrycznych kółek, mających symbolizować sfery życia według ich ważności. Czyżby to było właśnie to najistotniejsze kółko środkowe? Zarysowały się dwa niewspółmierne punkty widzenia i płynący stąd męczący rozdział. Brutalnie można to było ująć jako: idealizm programowy ojca i chęć użycia zakazanych przyjemności, co wiązało się nieznanym sposobem z matką. Prawie fizycznie czuł to Genezyp w piersiach i w dołku. Przed chwilą tego nie było, a teraz cała przeszłość i pobyt w szkole i dzieciństwo, stały się dalekie, złączone w nierozdzielną całość — negatywnie jedynie, przez brak rozwiązania nowopowstałego, niepochwytnego problemu. Tajemnica rzeczywistego rozstrzygnięcia kwestji tych była dla niego zawsze — od czasu uświadomienia — czemś niepokojącem i złowrogiem. Niezdrowa (czemu nie zdrowa do pioruna?!) ciekawość zalała go jakby jakąś ciepłą, obrzydliwie przyjemną mazią. Wzdrygnął się i nagle teraz dopiero przypomniał sobie tylko co prześniony sen. Usłyszał głos czyjś w otchłani bezosobowego wzroku, wpijającego się w niego z zabójczem pytaniem, na które odpowiedzi znaleźć nie mógł. Czuł się tak, jakgdyby nie obkuł się dostatecznie do egzaminu. A głos ten mówił szybko, bełkotliwie — było to zdanie z tego snu „mieduwalszczycy skarmią na widok czarnego beata, buwaja piecyty“. Objęły go żelazne ręce i uczuł pod żebrami ból łaskotliwy. To było to nieprzyjemne uczucie, z którem się zbudził, a którego określić nie mógł. [I czy warto to wszystko przeżywać i wgłębiać się w to i rozbebeszać, na to, aby potem... brrr — ale o tem później.]

 Prawie z radością spostrzegł teraz dopiero na pamięciowym obrazie włochatego pyska muzyka Tengiera (którego poznał wczoraj wieczorem) to samo zagadkowe rozdwojenie, które sam teraz wewnętrznie przeżywał. Skrępowana siła, widna jak na dłoni w oczach tamtego samca, wytwarzała niemożliwe ciśnienia. Słowa jego, słyszane wczoraj (i niezrozumiane), stały się nagle jasne w całości, jako niezanalizowana masa, raczej tylko ich ton ogólny. O sensie pojęciowym nie było nawet mowy. Dwoisty sens życia dudniał głucho pod skorupą konwencjonalnych „szkolnych“ tajemnic. Tę to skorupę rozrywały bezsensowne wyrazy:

 „Niech się stanie wszystko. Wszystko zdołam objąć, pokonać, zgryść i strawić: wszelką nudę i najgorsze nieszczęście. Dlaczego tak myślę? Jest to zupełnie banalne i gdyby mi ktoś dawał takie rady, wyśmiałbym go. A teraz mówię to sam sobie jak najgłębszą prawdę, najistotniejszą nowość“. Wczoraj jeszcze słowa te miałyby inne, zwykłe znaczenie — dziś zdawały się symbolem nowych, jakby w zupełnie innym wymiarze roztwierających się horyzontów. Tajemnica urodzenia i niewyobrażalności świata bez przyjęcia własnego „ja“ były jedynemi świetlistemi punktami mrocznego szeregu chwil. Tak się wszystko pokiełbasiło. I poco? Kiedy koniec miał być tak... — ale o tem później. Jeszcze wczoraj cała niedawna młodość rysowała się z wyrazistością nadmierną, jak żywa, stająca się bezustanku teraźniejszość. Podział jej nieskończenie drobny uniemożliwiał utworzenie epok, mimo (obecnie pozornie) epokowych zdarzeń. Teraz tajemnym wyrokiem zciemniona i oddalona, zapadała cała ta „wielka“(?) połać życia w jakąś sferę niezmienności i ukończenia, nabierając przez to znikomego, nieuchwytnego uroku poraz-pierwszy tragicznie odczuwanej bezpowrotności przeszłości. Na tem niespokojnem falowaniu zmian, zachodzących jakby w samem medjum, w którem odbywało się dawne życie, zmian, które pozostawiały wszystko absolutnie tem samem, a jednak niewspółmiernem ze sobą wczorajszem, sen tylko co przypomniany występował jak plątanina ostra, ciemna, i wyrazista w sylwecie, a zagmatwana wewnętrznie, na obojętnym, wodnisto-przeźroczym, pustką świecącym ekranie teraźniejszości. Błyskawiczne rozstąpienie perspektyw, jak kiedy wzrok zmęczony widzi nagle wszystko niezmiernie dalekiem, małem i niedosiężnem, a jeden jakiś przedmiot zachowuje naturalną wielkość, przyczem fakt ten nie zmienia jakimś tajemniczym sposobem ogólnej, dającej się łatwo skonstatować, objektywnej wzajemnej proporcji części w całem polu widzenia. [Zaburzenia w ocenianiu odległości, widzenie przedmiotów w ich rzeczywistej pozornej wielkości, bez współczynnika uświadamianego dystansu, zmieniającego na tle możliwych wrażeń dotykowych, wrażenie bezpośrednie stosunków przestrzennych w dwóch wymiarach. — Mniejsza o to.]

 Genezyp zaczął przypominać sobie sen w odwrotnym porządku w stosunku do jego naturalnego przebiegu. [Bo sen przecie nigdy nie jest przeżywany bezpośrednio aktualnie w chwili swego śnienia się — istnieje tylko i jedynie jako wspomnienie. Stąd dziwny charakter specyficzny najpospolitszej jego treści. Dlatego to wspomnienia, których dokładnie zlokalizować w przeszłości nie możemy, przyjmują to właśnie specjalne zabarwienie sennych marzeń.] Z głębi tajemniczej urojonego świata powstawał szereg zdarzeń pozornie wątłych i nikłych, niby do niczyjej pamięci nie należących, a tak jego, Genezypa, własnych i mocnych jakąś zaświatową mocą, że zdawały się, mimo swej jednoczesnej nikłości, rzucać cień groźny pełen przeczuć i wyrzutów za niespełnione winy na teraźniejszą chwilę pomaturycznej beztroski i złocistego blasku gasnącego wśród purpurowych lasów zimowego słońca. „Krew“ — wyszeptał i jednocześnie z wizją czerwonej barwy doznał gwałtownego ściśnięcia serca. Ujrzał ostatnie ogniwo popełnionej zbrodni i dalej jeszcze, tajemniczy jej początek, gubiący się w czarnej nicości sennego niebytu. „Skąd krew — kiedy we śnie jej wcale nie było“ — spytał sam siebie półgłosem. W tej chwili zgasło słońce. Tylko las na stoku Wielkiego Pagóra świecił na blado-pomarańczowem niebie postrzępioną piłą złocisto gorejących strzał. Świat popielał w niebieskawo-fijoletowej pomroce, a niebo wyjaśniało się krótkotrwałą, płomienistą zimową zorzą, w której jak zielona iskra migotała zachodząca Wenus. Sen występował coraz wyraźniej w swojej anegdotycznej treści, a treść jego istotna, nieuchwytna i niewyrażalna, zatracała się w konkretności wspominanych wydarzeń, dając ledwie znać o jakiemś drugiem, niedościgłem, znikającem na krańcach świadomości, życiu.

 Sen: Szedł jakąś ulicą w nieznanem mieście, przypominającem stolicę i jeszcze jakieś w przelocie widziane włoskie miasteczko. W pewnej chwili spostrzegł, że nie jest sam i że, prócz obowiązkowego w snach kuzyna Toldzia, idzie z nim jakiś nieznany mu, wysoki i barczysty drab z ciemno-blond brodą. Chciał zobaczyć jego twarz, ale zawsze znikała mu ona w dziwaczny, a jednak we śnie zupełnie naturalny sposób, gdy tylko na nią spojrzał. Widział jedynie brodę i ona to stanowiła właściwie zasadniczą treść nieznanego „typa“. Weszli do małej kawiarni na parterze. Nieznajomy stanął we drzwiach przeciwległych i przyzywać zaczął Genezypa nienacznemi ruchami. Zypcio uczuł nieprzezwyciężoną chęć pójścia za nim do dalszych pokoi. Toldzio uśmiechał się wszechwiedzącym ironicznym uśmieszkiem, jakby dobrze wiedział o tem co nastąpić miało i o czem dobrze jakoby wiedział, a jednak nie wiedział nic naprawdę sam Genezyp. Wstał i wyszedł za nieznanym. Tam był pokój o suficie niskim, skłębionym w chwiejne kształty gęstego dymu. Nad nimi przestrzeń zdawała się niezmierzona. Nieznajomy zbliżył się do Zypcia i począł go ściskać z jakąś niemiłą serdecznością. „Jestem twoim bratem — imię moje jest Jaguary“ — wyszeptał mu cicho w samo ucho, co było połączone z piekielną łaskotką. Już miał się Zypcio (tak go nazywano w domu), zbudzić ale wytrzymał. Uczuł za to wstręt nieprzezwyciężony. Chwycił nieznajomego za szyję i począł go giąć ku ziemi, dusząc go jednocześnie ze wszystkich sił. Coś (już nie ktoś), jakaś masa miękka i bezwładna, zwaliła się na podłogę, a na nią upadł Zypcio. Zbrodnia została dokonana. Czuł przytem, że Toldzio widzi w nim dokładnie zupełny brak wyrzutów i jedyne wyraźne uczucie: chęć wymigania się z trudnej sytuacji. Zypcio, który mówił Toldziowi coś niezrozumiałego, podszedł znowu do trupa. Twarz była teraz widoczna, ale był to raczej jeden wielki, potwornie bezkształtny siniec, a na szyji, koło przeklętej brody, widać było wyraźnie czerwono-sine pręgi od zaciśniętych poprzednio palców. „Jeśli mnie skażą na rok — wytrzymam — jeśli na pięć — koniec“ — pomyślał Zypcio i wyszedł do trzeciego pokoju, chcąc się wydostać drugą stroną domu na ulicę. Ale pokój ten pełen był żandarmów i zbrodniarz z przerażeniem poznał w jednym z nich swoją matkę, przebraną w szary hełm i żandarmski szynel. „Podaj prośbę“ — mówiła szybko. — „Szef ciebie wysłucha“. I podała mu duży papier. W środku kursywą wydrukowane było zdanie, które we śnie pełne było jakiejś potwornej grozy, a jednocześnie jedynej nadziei. A teraz, wydobyte z trudem z zapadających w mrok niepamięci wspomnień, miało tylko charakter niezdarnego baliwernu:

 „Mieduwalszczycy skarmią na widok czarnego beata, buwaja piecyty“. Koniec snu.

 Mrok stawał się gęstszym, a niebo przybierało głęboki, fijołkowy ton, zdający się bezpośrednio utożsamiać z zapachem nieznanych z nazwiska perfum księżnej Ticonderoga, mistrzyni wczorajszego wieczoru. (Potem dowiedział się Zypcio, że była to słynna „Femelle enragée Fontassiniego.). Patrząc na zapalające się gwiazdy doznawał wrażenia przykrej pustki. Poprzedni stan: sen zbrodniczy i poczucie jakiegoś niewyczerpanego bogactwa w sobie i poza sobą — wszystko znikło bez śladu. Coś przeszło jak cień, zostawiając nudę, niepokój i jakiś niemiły, nie dający się przemienić na nic wznioślejszego, pozbawiony uroku, smutek. Pozornie nie zmieniło się nic, a jednak Zypcio wiedział, że zaszło coś niezmiernie ważnego, coś, co może zdecydować o całem jego dalszem życiu. Stan ten był nieściśliwy, opierał się wszelkim wysiłkom zrozumienia — był to blok bez skazy [I czy warto zajmować się tak sobą, żeby potem... A! Ale o tem nie teraz]. Nieznany rachmistrz pomnożył wszystko przez jakiś współczynnik nieokreślonej wielkości. Czemu wszystko jest takie dziwne? Stan metafizyczny bez formy. A tu tak: w Boga nie mógł uwierzyć nigdy (chociaż zdaje się, że matka właśnie o tem mówiła z nim dawno, dawno temu — nie o Bogu samym jakby, tylko o dziwności. „...Wierzę w Boga ale innego, niż ten, który jest przedstawiony w dogmatach naszego Kościoła. Bóg jest wszystkiem i nie rządzi światem, tylko samym sobą w sobie“.) Wtedy to doznał Zypcio uczucia, że świat cały (jako Bóg), jest tylko błękitną wklęsłością chińskiej filiżanki, takiej, jakich szereg stał na dębowym kredensie w jadalni ich domu. Wrażenie to było czemś „intraductible, irreductible intransmissible et par excellence irrationnel“. Trudno. Chrystus był dla niego tylko czarownikiem. Mówił o tem niańce swojej w 7-ym roku życia i tem doprowadzał staruszkę do rozpaczy. Wiara matki przemawiała mu bardziej do przekonania i czuł, że nikogo tak bliskiego mu jak ona w najtajniejszych myślach jego, nigdy w życiu mieć już nie będzie. A jednak był między nimi jakiś mur nieprzekraczalny, nawet w najlepszych chwilach. Ojciec straszny w gniewie i na zimno nieugięty w spokoju, napawał go bezdennym strachem. Wiedział że razem z matką walczą przeciw jakiejś złej potędze życia, po stronie której jednak zawsze jest słuszność. Chciał teraz pójść do matki i poskarżyć się przed nią, że sny są straszne i że w życiu kryją się zasadzki okropne, w które on, bezbronny i niedoświadczony, mimo całej siły, czy prędzej czy później wpaść musi. Gwałtownym nawrotem ambicji pokonał tę słabość i z męską stanowczością obliczył szybko swoje dane: ma lat 18 skończonych — jest stary, bardzo stary — 20 lat to przecie starość zupełna. Tajemnicę poznać musi i pozna — w małych kawałkach, pokolei, powoli — trudno. Bać się nie będzie niczego, zwycięży wszystko, albo oczywiście zginie i to z honorem. Tylko poco, w imię czego to wszystko robić? Ogarnęło go nagłe zniechęcenie. Zdanie, to bez sensu dla świata tego, nabierało znaczenia jakiegoś tajemniczego zaklęcia, którem wszystko rozwiązaćby można. Szybko zapadał mrok i tylko resztki światła zorzy odbijały się w szkłach obrazów, wiszących na ścianie. I nagle tajemnica snu tego i erotycznej przyszłości stała się tajemnicą wszystkiego — ogarnęła świat cały i jego samego. Nie była to już niezrozumiałość każdej chwili życia zosobna — była to niedocieczona tajemnica całego wszechświata, Boga i wklęsłości niebieskiej filiżanki. Ale znowu nie jako problem wiary czy niewiary, postawiony na zimno. Wszystko to żyło i działo się jednocześnie, a przytem marzło w nieruchomości absolutnej, zamierało w oczekiwaniu jakiegoś cudu nie do pomyślenia, objawienia ostatecznego, poza którem nie byłoby już nic — chyba sama najdoskonalsza, najcudowniejsza, nie dająca się w żaden sposób wyobrazić Nicość. W takiej to chwili przestał już raz wierzyć tą wymuszoną wiarą, którą wzbudzał w sobie sztucznie przed egzaminami — na żądanie matki — religja nie była przedmiotem obowiązkowym. A zresztą usymbolizowana w niebieskiej filiżance wiara matki daleka była od przekonań miejscowego wikarego. Trudno było założyć własną sektę — już nawet tego odechciało się wszystkim. Objawienie zawiodło definitywnie. Odtąd wszystkie religijne praktyki stały się programowem kłamstwem, które zawdzięczał matce — nie mogła dać mu wiary nawet ona — ta jedynie naprawdę ukochana istota. Był to dysonans, który kiedyś w przyszłości również przeważył pewną małą, pozornie mało ważną szalkę. Mimo całej notorycznej cnoty matki, wiedział Zypcio, że kryją się w niej jakieś niezbadane otchłanie, związane z tą ciemną stroną życia, na którą teraz on sam zwolna nieznacznie się prześlizgiwał. I za to pogardzał trochę matką, ukrywając to sam przed sobą. Wiedział, że bliższej istoty nad nią w życiu mieć nie będzie, wiedział również, że musi ją wkrótce utracić i do tego ta pogarda! Nic psiakrew nie działo się poprostu — wszystko było pokłębione, poplątane, skiełbaszone, jak naumyślnie przyprawiona przez złego ducha piekielna życiowa sałatka. Teraz mu się tak wydawało — a cóż dopiero później! Chociaż może z pewnego punktu widzenia uprościły się potem pewne rzeczy przez to nieznaczne życiowe ześwinienie, któremu chyba jedynie Święci nie podlegają. Bo czy miał prawo nią pogardzać? Jednoczesność dwóch sprzecznych uczuć: dzikiego przywiązania i pogardy, podnosiła całość tego układu do wyżyn nieprawdopodobnego szaleństwa. A jednocześnie wszystko stało w miejscu i nie zmieniało się nic. Przerwać tę wewnętrzną tamę, oddzielającą go od niego samego, zburzyć wszystkie zastawki, rozwalić płotki sztucznie odgraniczające pólka szkolnej nauczki! Och — czemuż spał tyle czasu! A przytem dziwnie doświadczona (jak jemu samemu się zdawało) myśl, że w ten sposób (to znaczy na tle takiej przeszłości, jak jego) użyje 2, 3, 4-razy silniej... Ale czego? Życie jako takie prawie jeszcze nie istniało dla niego. I wstyd przytem taki za tę myśl — nigdy tego właśnie matce nie powie, nigdy, przenigdy. Zatrzeszczały stare parkiety w przyległym pokoju i dziecinny straszek zmieszał się w rozkoszny melanż z rodzącą się męską odwagą. Teraz dopiero uświadomił sobie Genezyp, że już przeszło 24 godziny upłynęły od przyjazdu.

 Informacja. — Matura odbyła się w zimie. W obawie przed wojną rok szkolny zakończono w lutym. Potrzeba było na gwałt oficerów. W marcu wszyscy spodziewali się nadzwyczajnych wypadków. Awangardy chińskich komunistów stały już na Uralu — o krok jeden od tonącej w kontrrewolucyjnych rzeziach Moskwy. Omamieni manifestami cara Kiryła chłopi, mścili się potwornie za mimowoli wyrządzone im konieczne zło (— wyrządzone z poczuciem spełnionego dobra —) nie wiedząc, że gotują sobie los stokroć gorszy jeszcze.

 Stary Kapen coraz bardziej tracił pod sobą grunt dawnego życia. Nawet nie mógł już być tak srogim jak dawniej, mimo że srogość tę z powodzeniem udawał. Widział już wizyjnie potoki, rzeki, morza całe swego świetnego ludzimierskiego piwa, skanalizowane, w określonych kierunkach, znacjonalizowane, zsocjalizowane, — zakłady bez możności rozwoju różnych dodatkowych „trick'ów“, których sam tyle wprowadził, dostawszy po swym ojcu browar w stanie tak pierwotnym, że przypominał raczej coś samorzutnie z ziemi wyrosłego niż pracę rąk i mózgu człowieka. Nudne to było jak piła. Trzeba to było załatwić jakimś „wyczynem“(?), w którymby przerość mógł samego siebie i uprzedzić dowolnością swego postępowania możliwy przymus sił wyższych.

 Zypcio pomyślał o ojcu z niemiłym dreszczykiem w plecach. Czy skończy się wreszcie ta straszliwa władza nad nim, którą znosił już lat 12 świadomie? (Reszta mąk tonęła w mroczniejącym okresie wczesnego dzieciństwa.) Czy potrafi przeciwstawić się w sposób ciągły tej łamiącej w nim każdy samodzielny odruch potędze? Wczorajsze doświadczenie w tym kierunku pozostawiło go wewnętrznie rozdartym, niezdecydowanym. Tak więc zaraz na wstępie oświadczył Genezyp papie, że piwem zajmować się nie będzie, że na politechnikę nie pójdzie i że we wrześniu, o ile wojna nie wybuchnie, zapisze się i pójdzie na wydział literatur zachodnich, do czego już zaczął się w ostatnich miesiącach szkoły gotować. Literatura miała zastąpić w idealnym wymiarze męczącą różnorodność życia — przy pomocy niej można było połknąć wszystko, nie trując się i nie stając się świnią. Tak sobie myślał nieświadomy swoich losów naiwny przyszły adjutant Naczelnego Wodza. Odpowiedzią ojca, mimo całej niewiary w przyszłość, był lekki apoplektyczny atak. Stary nie miał jeszcze jasnej koncepcji co do przyszłości tego ciamkacza — było to w związku z ostatniemi wypadkami i przemianami wewnętrznemi — ale sam fakt synowskiego nieposłuszeństwa mało go nie udusił, jakby jakaś materjalna wroga osobistość. Genezyp zniósł to ze stałością godną marabuta. Życie ojca przestało go nagle interesować. Był to obcy jakiś człowiek, zawalający mu drogę, sprzeciwiający się jego najistotniejszemu przeznaczeniu. Po tej scenie ubrał się pierwszy raz we frak (atak nastąpił o 7-ej wieczorem — było ciemno już i zadymka szalała wokół ludzimierskiego dworu) i o 9-tej pojechał saniami na bal do księżnej Ticonderoga. Teraz twarz jej mignęła mu wśród zwojów piwnej nudy, którą odtrącił na zawsze. „Tylko nie stać się figurą z powieści o nieokreślonym człowieku“ — wyszeptał Genezyp twardo podczas drogi. Działo się to na małej polance, która kilka razy miała jeszcze odegrać rolę miejsca przemian istotnych. Szepcząc tak nie rozumiał dobrze znaczenia słów własnych — za mało miał doświadczenia. Nieomylny instynkt samoobrony (głos Dajmoniona) działał niezależnie od inteligencji, ale w jej rejonach. Twarz księżnej — nie, raczej maska zdjęta z twarzy tej w chwili maksymalnego natężenia płciowego szału — oto był ten tajemniczy cyferblat, na którym miała ukazać się godzina próby i rodzaj przeznaczenia w jakichś jemu tylko wiadomych znakach. Już coś widział tam przecie, coś majaczącego się. Jak odcyfrować te symbole, jak tu się nie pomylić nie wiedząc dosłownie nic.

 Informacja: Wojna antykomunistyczna stworzyła dziwnie paradoksalny stan wszystkich narodów, które wzięły w niej udział. Teraz wszyscy uczestnicy mieli chroniczną rewolucję bolszewicką u siebie, a w Moskwie właśnie „szalał“ Biały Teror z byłym Wielkim Księciem, a obecnie „Carem“ Kiryłem na czele. Polska za cenę straszliwych pozornych wysiłków paru ludzi (jednym z nich był obecny minister Spraw Wewnętrznych Dyament Kołdryk) (w istocie zupełnie coś innego wpłynęło na powodzenie ich słynnej misji) zachowała neutralność i nie przyjęła udziału w przeciw-bolszewickiej krucjacie. Wskutek tego nie miała jeszcze u siebie rewolucji. Jakim cudem wszystko trzymało się jak na włosku, nikt na razie powiedzieć nie umiał. Wszyscy czekali teoretycznego przynajmniej rozwiązania tego problemu od uczniów szkoły profesora Smolo-Paluchowskiego, twórcy „podwójnego systemu wartościowań społecznych“. Przekonał się on bowiem, że uczony socjolog dzisiejszy, nie starający się o świadomy dualizm, jako wstęp do dalszego, świńskiego poprostu pluralizmu, mógł być tylko „une dupe des illusions“ objektywizmu i wyrażać jedynie steoretyzowaną magmę poglądów danego społecznego odłamu. Istotą praktyczną tego systemu, który właśnie uczniowie ci szeroko rozbabrali, była naukowa organizacja pracy — rzecz nudna sama w sobie jak opowiadania starca o dawnych dobrych czasach. Dzięki niej jednak trzymało się wszystko w jakiej takiej kupie, ponieważ ludzie ogłupiali mechanicznością swych czynów, przestawali powoli rozumieć w imię czego je spełniali, utożsamiając się między sobą w „opupienju“ i bezidejowości. Szła jakoś praca, ale co to było au fonds des fonds nikt nie wiedział. Ideja państwowości jako takiej (i innych wynikajacych stąd złudzeń) dawno przestała być wystarczającym motorem najprostszych nawet poświęceń i rezygnacji z indywidualnej świniowatości. A jednak wszystko szło jakąś tajemniczą inercją, której źródła daremnie doszukać się chcieli ideolodzy pozornie rządzącej partji: Syndykatu Zbawienia Narodowego. Wszystko działo się pozornie — to było istotą epoki. Kobiety na tym szybko amerykanizującym się gruncie swoistego prymitywu, inteligentniały przerażająco, w stosunku do ogłupionych pracą mężczyzn. Rzadka u nas dawniej „precieuse'a“ spadła w cenie wskutek ogromnej podaży — to prawda — pojedyńczo tak. Ale masa ich nadawała umysłowy ton życiu całego kraju. Pozorni ludzie, pozorna praca, pozorny kraj — przewaga bab nie była pozorną. Był jeden człowiek: Kocmołuchowicz — ale o tem później. A do tego skomunizowani chińczycy tuż za bezwładną, zdezorganizowaną, wyludnioną Rosją. „Doczekaliśmy się“ — powtarzali drżąc ze strachu i wściekłości różni ludzie, lubiący choć trochę dobrobyt. Ale na dnie cieszyli się bardzo, choć nieszczerze. Oni zawsze mówili, że tak się stanie. „Bo żebyśmy nie mówili...“ I co z tego?

 Teraz po przebudzeniu się wczorajszy wieczór wyrósł Zypciowi ponad niego samego jak złowrogi nierówny, czarny miraż, piętrząc się z drugiej strony dawnego, sennego życia, wylewając się w zdeformowanych kształtach do tej jego połowy, czy wogóle części, która zaczynała się właśnie na tle najdziwniejszych przemian dziejowych, porównywalnych jedynie z samym początkiem rewolucji rosyjskiej. Tamto było „declanchement“ — teraz naprawdę ludzkość przewalała się na drugą stronę swej historji. Upadek Rzymu, Rewolucja Francuska zdawały się dziecinnemi igraszkami wobec tego, co miało nastąpić teraz. Teraz — ta właśnie chwilka, która ucieka i nie wróci — ta chwilka wyciśnięta asymptotycznie przez pokrywające się ogonami i głowami skończone w czasie zdarzenia metodą Whiteheada. „Teraźniejszość jest jak rana — chyba żeby zapełnić ją rozkoszą, to może...“ — tak mówiła z niewinnym uśmieszkiem księżna Ticonderoga, chrupiąc migdałowe ciasteczko, to samo w istocie swej co on — poczucie tego samego smaku, idei tego smaku rozłożonego na dwie zwierzęce mordy — [miał wczoraj wrażenie, że wszyscy są poprzebieranemi bydlętami, co dalekie od prawdy nie było,] — skondensowało w nim poczucie teraźniejszości, jednoczesności i tożsamości, od której wszystko zdawało się pękać. Nic nie mieściło się w sobie. Ale czemu dopiero teraz? Och — jakież to nudne — „temu“, że właśnie pewne gruczoły siknęły wydzieliną w wewnętrzny miąższ organizmu, zamiast puszczać to zwykłemi kanałami. „Czyżbym zawdzięczał to oczom tego starego pudła“ — pomyślał o księżnej Irinie, wiedząc, że popełnia straszną niesprawiedliwość, że niedługo przyjdzie mu się kajać (tak, kajać — jakże niecierpiał tego słowa!) przed swoją dla niej miłością, że będzie jej to mówił — to właśnie jej! — (wstrząsnął się z poczucia obrzydliwej, zwierzęcej, zlekka niepachnącej poufałości, do której przyjść kiedyś musi) to właśnie, z tem okrucieństwem młodości, które burzy ostatnie resztki wysychających soków w trupieszejących pół-starcach i staruszkach. Oczywiście nie rozumiał całego swojego wstrętnego uroku: on — „Valentino obraznoje suszczestwo“ — jak nazwała go wczoraj księżna, za co się tak strasznie na nią oburzył — on, z krótkim, tak prostym, że aż prawie zadartym, małym, mięsistym, rozdwojonym, a nic nie rozplaskanym przytem nosie, o twardo zarysowanych, esofloresowato wywiniętych, ale przytem nic nie murzyńskich, ciemno-krwawych wargach — nie był bardzo wysoki, (jakie 185 cm.), ale cudownie proporcjonalnie zbudowany, zawierał w sobie potencjalnie całe morze cierpień nieznanych mu obecnie bab. I nieświadomie cieszyły się już tem wszystkie komórki jego zdrowego jak byczy jęzor ciała. Dusza unosiła się nad tem olimpijskiem igrzyskiem komórek (innego słowa na to nie było) zlekka koślawa, anemiczna, troszkę nawet potworkowata, a nadewszystko nierozwinięta zupełnie — nic o niej nie można było powiedzieć — chyba może jakiś psychjatra i to dobry — może taki Bechmetjew? Ale coraz mniej było na szczęście różniczek społecznych tego typu i nawet scałkowanie ich wszystkich w danem miejscu i czasie nie wpłynęłoby już na wypadkową biegu wypadków. A więc znowu: jeszcze wczoraj spał w tamtem dawnem szkolnem życiu, jeszcze nawet na tym wieczorku, gdzie jak mu się zdawało, reprezentował bądźcobądź zupełnie mimowoli, całą piwną potęgę baronów Kapenów de Vahàz, obecnie Ludzimierskich — a dziś? Sam nie lubił piwa, a poczucie siebie samego jako pasożyta na życiach nieszczęsnych (tak poprostu) robotników, nawet tonących w takiej sztucznej polskiej na amerykański sposób „prosperity“ i udoskonalonych w swej mechanizacji do absurdu, ciężkie było aż do bólu. Jedyną ekspjacją byłoby oddanie się jakiejś pracy nic z tem wszystkiem wspólnego nie mającej. Już wybrał literaturę, jako zawierającą w sobie całość życia, a tu — trach! — ojca trafił szlag. Teraz przekonał się, że wcale nie kochał tego osławionego wielkiego piwowara — („króla słodu“ — jak go nazywano) — to jest w porównaniu oczywiście do bolesnej i aż do obrzmienia nudnej miłości do matki. Nie — żyć męką (choćby nieświadomą) zapracowanych czort wie poco w ten sposób pseudo-ludzkich półbydląt, nie będzie. [Ach jakże łatwo byłoby zrobić z nich świetliste duchy! Ale trzeba na to idei — no i pewnego obcięcia tych odpadków dawnej giełdy, które błąkały się jeszcze aż brudne i śmierdzące od interesów po zakamarkach nędzy polskiego ducha, tego przez wielkie D (mimo, że o nim tyle gadano.)] Conajwyżej może dostawać jakiś procent (mały kompromis już) — matka też i siostra (maska kompromisu). Dobrze jest za wszelką cenę uniknąć sprzeczności ze sobą samym po „przebudzeniu się“. Ale dziś postanowienie to nabrało innej wagi — objęło śpiącą przeszłość, zbudziło w niej echa niebyłych wyrzutów, zachwiało pewne stałe punkty jak: dom, rodzina, matka, i osobno od domu 15-stoletnia siostra (której dotąd prawie nie zauważał) lniano-włosa Liljan. Między innemi cała szkolna nauka rozwiała się jakgdyby nie była szkolną, porządną, jedyną prawdziwą nauką, tylko bzdurą, która mogła być taką, lub inną, albo nie być nawet wcale. Już zaraz — trochę cierpliwości, a zacznie się życie: świństwa, wypadki, ciekawe przeżycia i pornografja. Ach dosyć — na czem-że u djabła polegała ta zmiana. Niepokój w dolnej części brzucha, budzący się w związku ze spojrzeniem wszechwiedzących, podobnych do turkusowych gałek w świńskiej oprawie, oczu księżnej — (Genezyp miał oczy orzechowe — wspaniały kontrast) — lekkie upokorzenie na ten temat - on miał być funkcją takich głupstw! Do dziwności niższego stopnia w porównaniu z minioną chwilą należały wspomnienia tego wieczoru, teraz dopiero układające się w jakąś pozornie przynajmniej zrozumiałą łamigłówkę. Jak w jakiemś przyśpieszonem kinie mignęły mu obrazy i w postaci ciemnych, przelatujących jak pociski przez gąszcz znaczeniowej sfery, piguł, przesunęły się też rozmowy. O jakże inaczej pojmował ich sens w tej chwili.

WIECZÓR U KSIĘŻNEJ TICONDEROGA.

Niebieskooki sęp na ogromnej kanapie i rączka dziwnie miękka, jakby nieprzyzwoita w swej miękkości („gdyby ona tak jak Toldzio kiedyś w lesie próbował w te dni niezapomniane...“ — mignęło coś niejasno. — „Ach, więc to tędy płynie“). Aż do bólu wstydliwa i bezwstydna rączka, wszechwiedząca, jak i oczy. Czego bo się ona w życiu już nie dotykała — a co jeszcze było przed nią w tej sferze. Już mówił:

 — Właśnie zdałem przyśpieszoną maturę. Czekam na przyszłość, jak na pociąg na małej stacyjce. Może będzie to zagraniczny ekspres, a może zwykły osobowy gruchot, który skręci na jakąś lokalną linję małych zagmatwań. —

 Oczy jej, jak oczy sowy, obracały się, a twarz była nieruchoma. Czuć było w niej cały „żal za beznadziejnie uciekającym życiem“ — pod takim tytułem walca, wykonał przed chwilą wyfraczony, brodaty, długowłosy, zlekka garbaty i jak garbus zbudowany, długopalczasty, kulawy (z powodu nawpół uschniętej nogi), Putrycydes Tengier, lat czterdziestu dwóch, genjalny, oczywiście nieuznany oficjalnie kompozytor.

 — Panie Putrysiu — niech pan gra dalej. W muzykę zawiniętą chcę oglądać duszę tego chłopca. Cudny jest tak, że aż wstrętny w tem swojem wewnętrznem zaniedbaniu — mówiła księżna tak nieprzyjemnie, że Genezyp o mało jej w twarz nie uderzył. — Ach, gdybym to zrobił — odwagi nie mam — zaskowyczał w nim dziecinny głosik. Fotele puchły, chłonąc innych gości, którzy zdawali się zanikać i rozpływać we mgle. A był tam ten wielki czciciel Onana, kuzyn Toldzio, już od dwóch lat marnujący się w szkole dla młodych dyplomatycznych głuptasiów. Był sam Ticonderoga, od środka zgrzybiały, ale zewnętrznie zawiesisty i zwalisty starzec i mnóstwo dam z sąsiedztwa z córkami i synkami i jacyś wiecznie podejrzani i niepojęci w istocie swej bankierzy i byznesmani — jeden prawdziwy król giełdy w dawnym stylu, obecnie unikat tego typu, na wątrobowych wywczasach. Używać musiał krajowych źródeł, a tam w „prawdziwych“ tarzali się bolszewiccy dygnitarze całego świata! Żaden bowiem „większościowy“ Polak nie miał prawa wjazdu do wszechświatowej „cultural reality“ — mógł żyć złudzeniami, ale tylko u siebie. Była też pewna sierota, daleka kuzynka pani domu, Eliza Bałachońska, podobno nawet jakaś tam księżniczka. Było to pozornie bardzo niepozorne stworzenie — jakieś blond-loczki, jakieś zwrócone do środka oczka i rumieniec koloru jesiennej zorzy. Tylko usta, usta... Genezyp nie mógł jej nawet zauważyć istotnie swemi narządami poznania życia w ich obecnym stadjum rozwoju. A jednak coś w nim drgnęło tam, w tym ośrodku przeczuć, w którym kłębiła się potencjalnie przyszłość, ciemna, może okropna. „Oto jest żona dla mnie“ — rzekł w nim ten głos proroczy, którego tak bał się, prawie nienawidził. A tam tymczasem, w gronie trochę przerażonych i ubawionych kobiet, młody (27 lat) Sturfan Abnol, powieściopisarz, krzyczał prawie na tle dzikiej muzyki podpitego zlekka Tengiera.

 — ... ja mam się popisywać z moją znajomością życia przed tą publicznością, którą pogardzam, do której obrzydzenie czuję, jak do robaków w zgniłym serze? Przed tą ohydną gawiedzią ogłupioną przez kino, dancing, sport, radio i kolejowe bibljoteki? Ja mam dla ich zabawy pisać takie właśnie kolejowe romanse żeby żyć? A niedoczekanie ich (czuło się wyraźnie, że ledwo się wstrzymywał, aby nie zakląć ohydnie — słowo „skurwysyny“ wisiało w powietrzu), tego plemienia prostytutów i platytudów! — Zachłystywał się pianą wściekłości i oburzenia.

 Informacja: Specjalnością księżnej byli niedoceniani artyści, których nawet częstokroć materjalnie wspomagała, jednak nigdy o wiele powyżej t. zw. punktu „nie-zdechnięcia-z-głodu“. Przestaliby być bowiem w takim razie niedocenionymi. A znanych ludzi tej sfery i uznanych cierpieć wprost nie mogła, uważając ich niewiadomo czemu za żywą obrazę najistotniejszych jej uczuć rodowych. Lubiła sztukę, ale nie mogła znieść jej „rozpanoszenia się“, jak mówiła. Dziwne było to zdanie na tle zupełnego prawie zaniku artystycznej twórczości wogóle. Może u nas właśnie coś tam tlało jeszcze, na tle nienormalnych, sztucznych stosunków społecznych, ale wogóle — pożal się Boże!

 — Nie — nie będę ich błaznem — piał dalej zapieniony Sturfan. „Zachliobywałsia“ i pluł jadem. — Będę pisał powieści, kiedy już w sztuce, prawdziwej sztuce nic do zrobienia niema — ale powieści me-ta-fi-zy-czne! Rozumiecie? Dosyć już tego parszywego „znawstwa życia“ — zostawiam to wyprutym z talentu podglądaczom miernoty i odtwarzającym ją z lubością. Bo czemu to właśnie robią? Bo nie mogą nikogo wyobrazić sobie ponad siebie samych. Nie mogliby stworzyć typów wyższych i zdobyć się wobec nich na ten, tak zwany przez krytycznych pasożytów, „pogodny, ten pseudo-grecki uśmiech pobłażania“ z wysokości niedosiężnej twierdzenia, że wszyscy są świnie i ja też, i przebaczam to im i sobie też. Do cholery już raz z tą całą Grecją i tem odgrzewaniem pseudo-klasycznych rzygowin. A nie! — To to się u nich, tych krytykonów, tych tasiemców i trychin w ciele konającej sztuki, nazywa objektywizmem i oni śmią przytem wspominać Flauberta! Nie — tu ten pseudo-objektywny, to jest świńsko-uśmiechnięty, ogólną pospolitością zbabrany autor, wałęsa się sam osobiście między stworzonymi — ha — to się nazywa twórczością: to podpatrywanie przez dziurkę od klucza tych, których podpatrzeć się może — wyżsi ludzie, o ile są wogóle, tak łatwo podpatrzeć się byle komu nie dadzą, więc jakże tu ich opisać? Tak — otóż autor wałęsa się jako jeden z całej kompanji, pije z nimi „na ty“, sam pijany niezdrową manją nikomu niepotrzebnego poniżania się, zwierza się niegodnym nawet siebie swoim bohaterom — i to się nazywa objektywizmem! I to się nazywa społecznie wartościową literaturą — ukazuje się wady różnym draniom, tworzy się sztuczne papierowe pozytywne typki, które nie są zdolne przekabacić negatywnego wyniku na płaski zresztą optymizm, opierający się na ślepocie. I taką hołotę chwalą...! — Zakrztusił się i pozostał chwilkę w pozie pełnej rozpaczy, poczem zaczął pić nanowo.

 Po szalonem końcowem bębnieniu zerwał się od zmęczonego Steinway'a spocony, z pomiętym gorsem i rozwichrzonemi a jednak skołtuniałemi włosami, Tengier. Jego oczy płonęły kolorem „bleu électrique“. Nie panując nad sobą zbliżył się chwiejnym krokiem do księżnej. Genezyp siedział tuż obok — już zaczynała się w nim przemiana. Teraz wiedział kto mu pokaże dalszą drogę życia. „Chociaż kto wie czy nie wolałbym z tamtemi“ — pomyślał niejasno na tle mglistego obrazu zabronionej mu przez ojca, niewyobrażalnej nawet w przybliżeniu oficjalnej rozpusty. Coś się rwało w nim jak kawał płótna — tylko pierwsze pociągnięcie było bolesne (czyniły to jakieś łapy zwierzęce w nim samym, zaczynając od tak zwanego „dołka“, a potem dalej, aż po niższą część brzucha, tam...) potem szło to już coraz prędzej z niebezpieczną łatwością. W tej chwili stracił dziewictwo, a nie jutro, jak to potem sobie wyobrażał.

 — Irina Wsiewołodowna — mówił Tengier, nie zwracając na Genezypa żadnej uwagi. — Ja muszę wrócić do pani, nie jako pokorny substytut erotyczny z dawnych czasów, tylko jako zdobywca. Niech pani raz puści mnie tam, do tej zamkniętej komnaty — raz — a potem na zawsze cię zdobędę — zobaczysz. Nie pożałujesz tego. Irina Wsiewołodowna — jęknął boleśnie.

 — Niech pan wraca do swojej chamki. — (Później dowiedział się Genezyp, że żoną Tengiera była młoda jeszcze i przystojna góralka, z którą ożenił się był on dla pieniędzy i chałupy. Zresztą podobała mu się nawet trochę z początku). — Wie pan przynajmniej co to jest szczęście i niech to panu wystarcza — szeptała dalej księżna, uśmiechając się przytem uprzejmie. — A dla muzyki pana, to lepiej, że pan cierpi. Artysta, prawdziwy artysta, a nie przeintelektualizowany młynek, mielący automatycznie wszystkie możliwe warjacje i permutacje, nie powinien bać się cierpienia.

 Genezyp poczuł w sobie jakiegoś okrutnego polipa, który czepiał się ścian jego duszy, lepkich i zaognionych i pełzł wyżej i wyżej (w kierunku mózgu może?) łaskocąc przytem wszystkie nieczułe dawniej miejsca, rozkosznie i niemiłosiernie. Nie — on nie będzie cierpiał za nic. W tej chwili poczuł się starym rozpustnikiem, takim jak ojciec Toldzia, brat jego matki, hrabia Porayski — taki „galicyjski“ jeszcze — okaz zachowany z niepamiętnych czasów. Kiedyś marzył aby być takim zblazowanym draniem — teraz, mimo, że żadnych danych ku temu nie miał, obraz takiej przyszłości przejął go wstrętnym lękiem. Czas pędził jak wściekły. — Jak de Quincey pod wpływem opjum, przeżywał teraz Zypcio setki lat ściśnięte w sekundy, niby w sprasowane szalonem ciśnieniem pigułki skomprymowanego trwania. Wszystko było już nieodwołalnie postanowione. Wierzył, że może z niczego stworzyć siłę, którą opanuje tego babiego potwora, dyskretnie rozwalonego przed nim wspaniałym ruchem na kanapie. Wiedział, że ona jest starowata, mimo dziewczynkowatego chwilami wyglądu — 38 do 40-stu lat — ta właśnie nieświeżość, ta wszechwiedza tego przepięknego babiszona, podniecały go w tej chwili aż do nieprzytomności. Ani się opatrzył, a już był po tej zakazanej dotąd przez ojca stronie życia. A przytem zimna myśl: musi być złym mężczyzną.

 Tengier najwyraźniej wąchał szerokim, obrzydliwym nosem, pochylając się nad obnażonem ramieniem księżnej. Był niesamowicie odrażający a jednak czuło się w nim skrępowaną siłę najprawdziwszego genjusza. Wydał się Zypciowi w tej chwili psem na łańcuchu z dawnych lat. Ale tego psa nie chciałby spuścić — nie — właśnie niech się męczy — była w tem wstrętna, zbrodnicza, aż mdląca jakąś tajemniczą ohydą, niepachnąca rozkosz. (Sama obecność tej kobiety wydobywała ze wszystkich to, co było w nich najgorszego, najplugawszego. Roili się od potworności, jak ścierwa od robaków.) A wszystko to pod maską artystycznego wieczorku z okazami błaznów, dla zabawy „najlepszego“ towarzystwa. I nawet Zypcio, tylko co jeszcze niewinne dziecko prawie, już był takim kandydatem na rozkładającego się psychicznego trupa, dla uciechy niesytego babskiego ciała. Dawny chłopczyk, czysty i dobry tłukł się w nim rozpaczliwie jak motyl za szybą, chcąc uciec od oczekujących go okropności. Rozkosz! Być bydlęciem bezpamiętnem człowieczej godności, wpajanej mu a) przez ojca na wakacjach, b) przez panią Czatyrską, podupadłą arystokratkę o książęcych pretensjach, u której mieszkał na stancji, c) przez profesorów i d) specjalnie wzniosłych, ponurych kolegów, których mu dobrał na żądanie papy sam dyrektor. Och — ta człowieczość nudna i blada, narzucona mu zgóry — jakże jej nienawidził! Miał jakąś swoją godność własną, niczem nie gorszą w jego mniemaniu od tamtej. A musiał ją ukrywać, bo „tamci“-by ją zadeptali, zatłamsili w zarodku. Ta jego godność była wcieleniem buntu: wszystkie psy spuścić z łańcucha, rozpędzić robotników ojca, podzieliwszy między nich całe piwo, wypuścić wszystkich więźniów i warjatów — wtedy mógłby iść przez świat z podniesioną głową. A tu nagle zaprzeczenie tego wszystkiego w postaci tej bezwstydnej baby i rozkosz w tem zaprzeczeniu właśnie. Ale czemu ona była symbolem odwrotności dawnych, własnych i narzuconych ideałów? Czyż mógłby od niej „dowiedzieć się o życiu“, pozostając tamtym? Okropne, ale rozkoszne — nie było na to rady.

 Wzburzona od samego dna, nawarstwiona przedtem sztucznie pod ciśnieniem, szlachetność (ta prosta, nie dająca się opisać zupełnie) i idealizm (wiara w jakieś bliżej nieokreślone „rzeczy wyższe“), które oznaczało środkowe kółeczko w schemacie „jaźni“ własnego pomysłu), napotkały tamę, wycyzelowanej osobiście i od wieków kobiecej zwierzęcości, najeżonej różnorodną płciową bronią, jak pancernik lub twierdza armatami. Jednak u podstawy wszystkich początków czegokolwiek bądź w jego życiu był ojciec, ten opasły piwowar z siwemi wąsiskami à la polonaise. Mógł przecie nie pozwolić mu pójść na ten „Kinderbal“, jak nazywał wieczorki u księżnej. Nie — on sam pchał go w ten gomon rozpusty i użycia, sam go do tego namówił, jak tylko poczuł się lepiej po „szlagu“. Może tem chciał go odciągnąć od wymarzonej literatury? Ale znowu czyż on mógł być autorytetem, gdy mówił o przodującem stanowisku narodu w pochodzie cywilizacyjnym (ale za cenę wypełnienia pewnych warunków: organizacji pracy, wyrzeczenia się socjalizmu, powrotu do religji, oczywiście katolickiej), jak mógł dziś uważać się za kogoś wybranego na tle tego, co działo się na świecie całym, on, niepomiernie używający życia pseudo-wojewodowaty starzec, wyrosły jak grzyb potworny na bagnie nędzy i krzywdy swoich robotników, których wysysał maksymalnie, według zasad tej właśnie naukowej organizacji, wmawiając im, że za 200 lat osiągną fordowski dobrobyt, który tam dawno się już skończył. (Okazało się, że ludzie nie są znowu tak wielkiem bydłem i że bez idei żyć im trudno. I pękła cała ta osławiona Ameryka, jak olbrzymi, okropny wrzód. Może i gorzej im było potem narazie, ale wiedzieli przynajmniej, choćby na krótko, że nie są automatami w rękach takich samych automatów, tylko trochę mędrszych. A zresztą czy tak czy inaczej wszystko się skończy tem samem, to jest zupełną mechanizacją — chyba, że stanie się cud). [Nie mógł znieść Zypcio widoku tych robociarzy bez obrzydliwych dreszczów i mdłości w dolnych bebechach. (A jednak kto wie czy i w tem nie było czegoś erotycznego. Erotomanja? Nie — tylko nie trzeba chować głowy pod poduszkę, gdy zbóje rżną sąsiada). Oto teraz snuli się na drodze, wiodącej od kompleksu fabryk do pałacu w błękitnej pomroce gasnącego zimowego wieczoru, przerywanej fijoletowemi snopami światła łukowych lamp. Bezmierny smutek niepogodzonych nigdy sprzeczności: indywidualnego i gatunkowego istnienia, powiał na niego od tego widoczku (jakby z jakiejś pocztówki nie z tego świata) i osiadł na przypomnianych znowu słowach młodego literata, Sturfana Abnola].

 — ...nie będę błaznem — powtarzał wtedy pijany Abnol z uporem. — Robię to tylko dla tajemnych celów mego własnego wewnętrznego rozwoju. Zatruty jestem od rzeczy niewypowiedzianych, które tylko pisząc powieść uświadomić sobie mogę. One to rozkładając się w moim mózgu wytwarzają ptomainy niejasności, lenistwa i bezwładu. Muszę zobaczyć co jest poza tem, a to, że to czytać będzie banda dzisiejszych, niegodnych prawdziwej twórczości, pół-zmechanizowanych bydląt z pretensjami na pół-bogów i paru może mądrych ginących ludzi, których pewno osobiście nie poznam, co to mnie, mnie obchodzić może?! Ja nie mam zamiaru być tym wytwórcą wzmacniających zastrzyków dla zdychających narodowych uczuć, czy degenerujących się społecznych instynktów tych wymierających robaków na resztkach zgniłego ścierwa wspaniałego bydlęcia z dawnych wieków. Ja nie chcę opisywać tych ludzi przyszłości, od których wieje pustka bydlęcego zdrowia. Co o nich wogóle ktoś naprawdę inteligentny, powiedzieć może — o tych, co jak szpada w pochwę, czy klejnot w futerał, wchodzą w swoje przeznaczenie. Idealnie dopasowana do narzędzia funkcja nie jest niczem psychologicznie ciekawem, a powieść epicka jest dziś fikcją bezpłodnych grafomanów. A najciekawsze jest absolutne (!) niedopasowanie człowieka do funkcji istnienia. I to występuje tylko w epokach dekadencji. Tam to widać dopiero metafizyczne prawa bytu w całej ich nagiej okropności. Mogą mi zarzucać, że robię ludzi bez woli, próżniaków, analityków niezdolnych do czynu. Mogą się innymi typami i nawet ich tropikalnemi awanturami czy sportem zająć ludzie mniej odemnie inteligentni. Ja nie będę opisywał tego, co byle dureń zobaczyć i opisać potrafi. Ja muszę sięgnąć w niewiadome, w sam najistotniejszy podkład tego, czego powierzchnię durnie widzą i opisują bez trudu. Ja chcę zbadać prawa historji świata nietylko tu, ale wszędzie, gdzie są myślące stworzenia. Nie mam ambicji opisania całości życia, bo ta całość nudna jest jak nudnym jest wykład teorji Einsteina, tego ostatniego wielkiego twórcy w fizyce, dla mojej kucharki. —

 Tengier przestał wąchać ramię księżnej i sprężył się cały, akcentując potworność swojej pół-karlej budowy.

 — A jednak będziesz błaznem, Sturfanie Abnolu — rzekł olbrzymiejąc ponad całym tym salonem w gigantycznej wizji swojej własnej przyszłości. (Nawet księżna Irina Wsiewołodowna poddała się temu i ujrzała go nagle innym: jakby w jakimś hyper-bajzlu wszechświatowej metropolji na piramidzie gołych i (innych) cudownie ubranych dziewczynek, w chwale wynalazcy nowego narkotyku, po wyczerpaniu wszystkich kokain, peyotlów i apotransformin. Ona u jego nóg (z których jedna była sucha — (o niej to o tej nodze mówili wrogowie, że przynajmniej mniej będzie śmierdział ten potwór jeśli mu ją obetną)) — (on też był goły) nóg włochatych, wykręconych o wstrętnych stopach żaby. Na kolanach i brzuchach przed nim tarzali się w ostatnich drgawkach szału wyznawcy-nałogowcy jego jadu.)

 Informacja: Wszystko to była gruba przesada. Już prawie nikt sztuki nie potrzebował. Rzadcy manjacy utrzymywali ten snobizm w pewnych ograniczonych kółkach z niesłychanym wysiłkiem.

 On, dobroczynny truciciel ginących widm, stał uśmiechnięty djabelsko, przepojony tryumfem i sławą, którą wypełniona była przestrzeń dookolna aż po brzegi. W nieskończoność szły fale eteru, czy też rozprzestrzeniały się prostopadłe magnetyczne pola (wszystko jedno — i to mało kogo obchodziło z wyjątkiem paru ginących teoretycznych fizyków) niosąc w międzyplanetarną, wymarłą przestrzeń fale dźwięków, dobyte z jego mrocznej, brudnej duszy zapóźno sycącego się życiem starszawego pana — raczej chamowatego pół-panka. Tengier mówił dalej do zapadającego w zupełną prostrację pisarza:

 — Nic cię od tego błazeństwa nie uchroni, choćbyś całkiem inaczej o sobie myślał. Czy to jest prawdą o tobie, co sam sobie wyobrażasz, czy to, czem jesteś faktycznie w splotach, kłębiącej się według transcendentalnych, metafizycznych praw, społeczności. Artyści byli zawsze błaznami wielkich świata tego i takimi pozostaną, dopóki choćby takie odpadki tej wielkości walać się będą po świecie jak tu obecni we własnym pałacu księstwo Ticonderoga. (Księżna zamarła w najwyższem zadowoleniu swych ambicji. Lubiła odwagę towarzyską swoich gości „niższego“ gatunku. Pyszniła się ich impertynencjami — kolekcjonowała je, zapisując w swoim „dzienniczku“, jak nazywała ten stek najbezwstydniejszych samiczych wywnętrzeń). — Możesz sobie wyobrażać, że piszesz dla swego pogłębienia, a społecznie jesteś tylko saltembankiem, rozweselającym znudzone nasyceniem wszystkich pragnień dusze tej byłej elity, a dziś hołoty, która u nas jeszcze utrzymuje się jakimś cudem na wierzchu, jak brudna pianka na rwącym nurcie wstającej nowej ludzkości. Ja tylko zdaję sobie z tego sprawę i innym być bym nie mógł, a ty...

 — Ja nie chcę znać społeczeństwa. Muszę żyć w tem błocie, ale też izoluję się od niego — krzyknął znowu w nagłej pasji Abnol. — Chyba, żeby to było społeczeństwo idealne, a nie nasza zakłamana demokracja. Może tam na Zachodzie, lub w Chinach... —

 — Więc nie społecznie, jeśli już chcesz koniecznie, ale istotnie — poza własnemi złudzeniami w każdym razie — w odniesieniu do wieków przyszłych. Nie trzeba czekać Sądu Ostatecznego — za 200 lat każdy z nas będzie tym kim jest — bez pięknych sukienek, bez różnych ozdóbek, bez których żyć-by nie mógł, bez osobistych uroków —

 — Szczególniej pan, panie Putrysiu — wtrąciła jadowicie księżna. Tengier nie spojrzał nawet na nią.

 — Wiadomo będzie co zdziałał tym swoim osobistym urokiem. A zresztą to wcale nie jest złe nawet w sferze sztuki, nie mówiąc już o życiu działaczy, zdobywców i tym podobnych przemieniaczy realnych wartości. O — gdybym ja nie był garbusem o wyschniętej na patyk nodze... —

 — Wiemy wszyscy jak pan stara się udowodnić sam przed sobą siłę swego ducha i dźwiękowych kombinacji. Ale to trochę nieczysta sprawka z tą siłą ducha właśnie. Gdyby nie emocjonalne działanie samych dźwięków... —

 — Mówi pani — (Tengier nigdy nie tytułował utytułowanych) — o tych tak zwanych uwiedzionych przezemnie bubkach. — (Homoseksualizm był oddawna już dozwolony i bardzo stracił przez to na sile). — O tych efebach, kórzy zastępują mi całe moje zawiedzione życie? — rzekł Putrycydes brutalnie, jakby się wyrzygał na wspaniały ruszczucki dywan. — Tak — nie potrzebuję się ukrywać. — Mgła potęgi lubieżnej przesłoniła mu twarz — był prawie piękny. — To mój jedyny tryumf kiedy ja, wstrętny kaleka, bez cienia prawdziwego pożądania, plugawię jakieś czyste, piękne...

 — Dosyć.

 — I kiedy taki pójdzie potem do swoich dziewczynek — ja jestem już ponad tem i wtedy mogę się zapaść w mój świat czystej konstrukcji dźwięków, gdzie jestem pogodny jak sam Walter Pater, poza tą wstrętną seksualną ponurością, poza przypadkiem chwil takich, a nie innych — jestem w bezjakościowem państwie absolutnej konieczności w dowolności! Bo cóż jest straszniejszego, jak ta godzina od 2-giej do 3-ciej po południu, kiedy nic ukryć przed sobą nie można i naga okropność metafizyczna przebija jak kieł zwaliska codziennych złud, któremi staramy się zabić bezsens życia bez wiary... O, Boże! — Zakrył pysk rękami i zastygł. Przerażeni goście kiwali głowami myśląc: „co też to musi się dziać w tym włochatym łbie, tuż obok nas?“ A jednak mało kto nie zazdrościł Tengierowi tego, choćby urojonego, nie dającego żadnych dochodów niepojętego świata, w którym on żył sobie „ot tak“ swobodnie, jak oni na tej męczącej nawet dobrobytem wyspie spóźnionego pseudo-faszystowsko-fordowskiego galimatjasu. Księżna gładziła Tengiera po głowie, zapatrzona w swoją starość. Nagle coś się jej przekręciło. Znała takich chwil tysiące i bała się ich obłędnie.

 Genezyp nie