Narkotyki - Stanisław Ignacy Witkiewicz - ebook + audiobook

Narkotyki audiobook

Stanisław Ignacy Witkiewicz

4,0

Opis

Nikotyna, alkohol, kokaina, peyotl, morfina i eter - Witkacy opisuje swoje doświadczenia z tymi używkami, wrażenia, odczucia i przemyślenia. W tym zbiorze esejów autor przedstawia również spostrzeżenia w kwestii wpływu wymienionych substancji na społeczeństwo. Ostatnia część, appendix, zawiera opinie Witkacego na temat higieny i zdrowia.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 38 min

Lektor: Michał Breitenwald

Oceny
4,0 (23 oceny)
11
6
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Cytat

Wsze­lako dziwne jest w tej książce mate­rii pomię­sza­nie.

Hen­ryk Sien­kie­wicz,Ogniem i mie­czem

Przedmowa

Ponie­waż tzw. swo­bodną twór­czo­ścią, to jest tzw. śpie­wa­niem ptaszka na gałęzi, nic dla spo­łe­czeń­stwa i narodu zro­bić nie mogłem, posta­no­wi­łem po sze­regu eks­pe­ry­men­tów zwie­rzyć się ogó­łowi z moich poglą­dów na nar­ko­tyki, zaczy­na­jąc od naj­po­spo­lit­szego: tyto­niu, a koń­cząc na naj­dziw­niej­szym chyba pey­otlu (któ­remu rezer­wuję osobne miej­sce), w celu choćby małego wspo­mo­że­nia dobrych potęg w walce z tymi naj­strasz­niej­szymi, poza wojną, nędzą i cho­ro­bami, wro­gami ludz­ko­ści. Może i ta praca (z powodu pew­nego tonu w sfor­mu­ło­wa­niu gorz­kich prawd) potrak­to­wana będzie humo­ry­stycz­nie lub nega­tyw­nie, jak moja este­tyka, filo­zo­fia, sztuki sce­niczne, istotne por­trety, dawne kom­po­zy­cje itp. „swo­bodne wytwory”. Oświad­czam ofi­cjal­nie, że piszę poważ­nie i chcę wresz­cie coś bez­po­śred­nio poży­tecz­nego zdzia­łać, a na idio­tów i ludzi nie­uczci­wych spo­sobu nie ma, jak to w ciągu mojej dość smut­nej dzia­łal­no­ści mia­łem spo­sob­ność prze­ko­nać się. Mówi się komuś: „Jesteś głupi, ucz się, a może zmą­drze­jesz” – nic nie pomoże, bo czło­wiek głupi jest przy tym zaro­zu­miały i to, nawet jeśliby mógł przy usil­nej pracy zmą­drzeć, unie­moż­li­wia mu wybrnię­cie z błęd­nego koła. Mówi się dra­niowi: „To nie­ład­nie być taką świ­nią, zasta­nów się, popraw się” – próżne gada­nie: nie rozu­miemy tego, że więk­szość dra­niów jest świa­do­mie wła­śnie dra­nio­wata – oni wie­dzą o tym i nie chcą być innymi, o ile tylko mogą dra­nio­wa­tość tę dobrze zama­sko­wać. „Czy można paty­kowi prze­ba­czyć, że jest paty­kiem” – jak mówił Tade­usz Szym­ber­ski – i miał rację.

Byłem nie­gdyś „figh­ting manem” – czło­wie­kiem bojo­wym par excel­lence, mia­łem idee i chcia­łem o nie wal­czyć – nie było gdzie i z kim. By­naj­mniej nie sprze­nie­wie­rzy­łem się moim ideom (Czy­sta Forma w malar­stwie i w teatrze i reforma arty­stycz­nej kry­tyki), tylko przy­sze­dłem do prze­ko­na­nia, że są one w każ­dym razie obec­nie nie na cza­sie i że może w ogóle minął dla nich ich czas. To, co twier­dzi­łem jesz­cze przed wojną, a co wyra­zi­łem w czwar­tej czę­ści książki pod tytu­łem Nowe formy w malar­stwie…, że sztuka ginie, dzieje się na naszych oczach, a wobec tego, czy będzie i jaka będzie kry­tyka arty­styczna w moim zna­cze­niu, to jest kry­tyka for­malna, jest bez zna­cze­nia. Co innego, jeśli rzecz idzie o lite­ra­turę nie jako sztukę – tam jest jesz­cze coś do powie­dze­nia i może jesz­cze się na ten temat wypo­wiem. Obec­nie jestem sto­sun­kowo pogod­nym osob­ni­kiem lat śred­nich, który o żad­nych „wyczy­nach” w wiel­kim stylu już nie marzy i pra­gnie jako tako skoń­czyć to życie, któ­rego dotąd przy­naj­mniej mimo klęsk i nie­po­wo­dzeń nie żałuje. Co będzie, to będzie. Zazna­czyć tylko muszę, że „dziełko” niniej­sze będzie nosić cha­rak­ter wysoce oso­bi­sty, a więc nie­jako pośmiertny. Nie jest to mega­lo­ma­nia i chęć zaprzą­ta­nia swoją (nikomu dotąd nie­po­trzebną) osobą ludzi zaję­tych czym innym i daleko przy­jem­niej­szym. Ale pisząc o moich oso­bi­stych prze­ży­ciach, nie mogę pomi­nąć sie­bie. W każ­dym razie będzie tu podana w spo­sób przy­stępny część prawdy o mnie, i to prawdy bez­po­śred­nio dla ogółu poży­tecz­nej.

Czymże to jest wobec potwor­nych plo­tek, które o mnie krążą. Pod tym wzglę­dem w naszym już i tak wyjąt­kowo plot­kar­skim i lubią­cym bawić się oszczer­stwami spo­łe­czeń­stwie spo­tkało mnie, zdaje się, wyróż­nie­nie. Mimo całego braku mega­lo­ma­nii, co z całą uczci­wo­ścią pod­kre­ślam, mam wra­że­nie, że dobo­rem bzdur i kłamstw, jakie o mnie mówiono i mówi się jesz­cze, nie każdy prze­cięt­nie znany u nas czło­wiek poszczy­cić się może. Nie będę wcho­dził tu w przy­czyny tego zja­wi­ska, ale sądzę, że pewną rolą w wytwo­rze­niu się nie­chęci ogól­nej w sto­sunku do mnie była trud­ność w zgłę­bie­niu mnie inte­lek­tu­al­nym przez ludzi bez odpo­wied­nich do tego kwa­li­fi­ka­cji, a po wtóre, pewne nie­zwra­ca­nie przeze mnie uwagi na opi­nię publiczną, przez co czyny, które u innego prze­szłyby bez zwró­ce­nia uwagi (np. wypi­cie aż trzech wódek w jakimś barze), w sto­sunku do mnie wywo­ły­wały nie­ko­rzystne dla mnie obu­rze­nie, nie­pro­por­cjo­nalne do ich war­to­ści. Mniej­sza z tym.

A więc: zaczy­nam pisać dziś (6 II 1930 r.) tę książkę „na P”, to zna­czy w sta­nie pale­nia. Jutro, jak zwy­kle, prze­staję palić – sądzę, że tym razem defi­ni­tyw­nie lub na czas bar­dzo długi – i roz­dział o niko­ty­nie będę pisał w miarę odzwy­cza­ja­nia się od papie­ro­sów, przy czym jest moż­li­wość, że w środku pisa­nia zapalę znowu i „nie omiesz­kam zwie­rzyć się” z tego faktu przed ewen­tu­al­nymi czy­tel­ni­kami. Tyle razy się to zda­rzało! Z niko­tyną wal­czę już od lat dwu­dzie­stu ośmiu i mimo czę­stych okre­sów abs­ty­nen­cji (do kilku tygo­dni) nie zdo­ła­łem cał­ko­wi­cie jej prze­zwy­cię­żyć. Moż­liwe to jest i teraz, mimo zaczę­cia niniej­szej pracy. Zbliża się jed­nak chwila, w któ­rej staje się to koniecz­nym, o ile nie miał­bym zre­zy­gno­wać z wszel­kich wyż­szych aspi­ra­cji w sto­sunku do sie­bie samego. Detale na ten temat póź­niej. Sądzę, że ten spo­sób opisu – to zna­czy na NP11, czyli w sta­nie nie­pa­le­nia – będzie dość istotny, ponie­waż jed­no­cze­śnie pra­gnąc ulu­bio­nego i znie­na­wi­dzo­nego nar­ko­tyku ostat­niego chyba rzędu (niech będą prze­klęci India­nie i ci, któ­rzy to świń­stwo do nas zawle­kli), będę mógł lepiej zana­li­zo­wać ogar­nia­jące nało­go­wego pala­cza pokusy i podać spo­soby ich odpar­cia na tle wspo­mnień ohyd­nego samo­po­czu­cia (czę­sto masko­wa­nego przed sobą i innymi) przy powro­cie do tej świń­skiej, bez­płod­nej i ogłu­pia­ją­cej tru­ci­zny. Wła­śnie nie­dawno nie pali­łem aż cztery dni (a wia­domo, że drugi dzień jest naj­gor­szy i że trze­ciego zaczyna się poprawa) – aż tu „trach” i zapali­łem na nowo (zana­li­zuję mecha­nizm tego faktu póź­niej), i wszystko „fajt” od początku. Oczy­wi­ście nie wytrzy­ma­łem i zapali­łem dziś rano – po pro­stu, żeby zoba­czyć, jak to tam wszystko wygląda na P. Nie żebym „znowu już tak” nie mógł wytrzy­mać, tylko tak sobie: jesz­cze raz na świat spoj­rzeć z „tam­tej strony” (upadku, ogłu­pie­nia, znie­chę­ce­nia itp.), a potem już defi­ni­tyw­nie „szlus”. Tak to się tłu­ma­czy przed sobą te histo­rie. Nie – naj­gor­szą rze­czą jest sła­bość – dur­ch­hal­ten2 – a jak, o tym napi­szę w roz­działku o niko­ty­nie. Zapa­li­łem – to jest ponury fakt (kogoż to wła­ści­wie obcho­dzi, ale cho­dzi o innych, o tysiące, miliony zacza­dzia­łych, otę­pia­łych, sfla­cza­łych) – i piszę dalej tę przed­mowę w sta­nie zupeł­nego otu­ma­nie­nia. Wła­śnie chcia­łem się zająć dalej moją filo­zo­ficzną pracą (bar­dzo ryzy­kowna histo­ria i jesz­cze nie wiem, co z tego wyj­dzie), ale oka­zało się to abso­lut­nie nie­moż­li­wym: tępota, brak tego, co dr mat. Ste­fan Glass nazywa igri­wost’ uma3, brak moż­no­ści jakiego takiego sku­pie­nia się. To tylko zwie­rze­nia tym­cza­sowe – wszystko będzie opi­sane z „detaj­lami” póź­niej. Zaczą­łem pisać tę przed­mowę z roz­pa­czy, nie mogąc się zabrać z powodu zatru­cia niko­tyną do cze­goś lep­szego, chcąc raz zacząć to „dziełko”, uspra­wie­dli­wić przed sobą wła­sną swą egzy­sten­cję. Czy wszelka „twór­czość” nie pocho­dzi z tych źró­deł?

Wra­ca­jąc do opi­nii publicz­nej: byłem i jestem dotąd nało­go­wym pala­czem, wal­czą­cym boha­ter­sko od lat dwu­dzie­stu ośmiu ze strasz­li­wym przy­zwy­cza­je­niem. Do pew­nego stop­nia można by mnie uwa­żać w pew­nych okre­sach za nało­go­wego pijaka, o ile za takiego (różne są stan­dardy – wzorce) uzna się kogoś, kto urzyna się prze­cięt­nie raz na tydzień, potem nie pije mie­siąc albo i wię­cej i który miał jedną jedyną w życiu pię­ciod­niówkę (à pro­pos pew­nej pre­miery sce­nicz­nej – oko­licz­ność wysoce łago­dząca) i do dzie­się­ciu trzyd­nió­wek, i który ni­gdy nie chlał wódy rano przy gole­niu się. Ale ni­gdy nie byłem koka­ini­stą – temu prze­czę sta­now­czo, mimo że dla wielu per­wer­syj­nych kre­ty­nów i to moje oświad­cze­nie może być wła­śnie dowo­dem za, a nie prze­ciw4. O ile można by mnie nazwać okre­so­wym pija­kiem, Wochen­sau­fer5, na prze­strzeni lat dzie­się­ciu, to pro­po­no­wał­bym nazwę Quar­tal­ko­ka­inist w okre­sie trzy­let­nim, i to z dużą prze­sadą. Dwa razy w życiu zaży­łem koka­inę na trzeźwo i zaraz posta­ra­łem się zapić to świń­stwo. Inne wypadki zaży­wa­nia tego drogu (z czym się ni­gdy nie kry­łem, pod­pi­su­jąc rysunki robione w tym sta­nie odpo­wied­nią marką Co) połą­czone były zawsze z wiel­kimi „popoj­kami à la manière russe6”. Ni­gdy nie byłem mor­fi­ni­stą, mając idio­syn­kra­zję do tego spe­cy­fiku (raz w życiu mia­łem zastrzyk mini­malny i o mało nie umar­łem), ani ete­ro­ma­nem, z powodu jakie­goś braku zaufa­nia do eteru, mimo że uży­wa­łem go parę razy w życiu: z wódką i przez wdy­cha­nie. Rysunki, ow­szem, były dość cie­kawe i przy wdy­cha­niu uczu­cie ginię­cia świata i ciała, a potem „meta­fi­zycz­nego osa­mot­nie­nia w prze­strzen­nej pustyni” zabawne, ale jakoś to nie prze­ma­wiało ni­gdy do mego prze­ko­na­nia. Innego zda­nia jest dr Dezy­dery Pro­ko­po­wicz, który opra­cuje w „dziełku” tym część ete­ryczną. Boh­dan Fili­pow­ski, okul­ty­sta i dłu­go­letni nało­gowy mor­fi­ni­sta, zaj­mie się swoim ulu­bio­nym dro­giem, na myśl o któ­rym mnie robi się wprost zimno – tak straszne rze­czy prze­ży­łem wtedy w Peters­burgu, gdy przez cztery godziny wal­czy­łem ze śmier­cią wśród tor­sji i zamie­ra­nia serca. Tak więc sta­now­czo odpie­ram zarzuty co do nało­go­wego uży­wa­nia wyżej wymie­nio­nych pre­pa­ra­tów, przy­zna­jąc się do spo­ra­dycz­nego uży­wa­nia pey­otlu i meska­liny, pierw­szego wyrobu dr. Rouhier, a dru­giej fabry­ka­cji wspa­nia­łej firmy „Merck”. Rów­nież prze­czę przy spo­sob­no­ści, jako­bym odda­wał się homo­sek­su­ali­zmowi, do któ­rego czuję wstręt naj­wyż­szy; jako­bym żył płciowo z moją syjam­ską kotką, Schy­zią (Schi­zo­fre­nią, Isottą, Sabiną, którą bar­dzo lubię, ale nic poza tym) i jakoby nie­ra­sowe zresztą kocięta z niej zro­dzone były do mnie podobne; jako­bym miał stra­gan por­tre­towy na Wysta­wie Poznań­skiej i robił dzie­się­cio­mi­nu­towe por­trety po dwa złote (czego te dra­nie nie wymy­ślą!); jako­bym był bla­gie­rem i rzu­cał się na kobiety przy lada spo­sob­no­ści; jako­bym uwo­dził mężów żonom, cho­dził we fraku (ni­gdy nie mia­łem fraka w ogóle) na Gie­wont, pisał sztuki sce­niczne dla kawału, nabie­rał i kpił, i nie umiał ryso­wać. Wszystko to są plotki wymy­ślone przez jakieś obskurne baby, kre­ty­nów i idio­tów, a nade wszystko przez dra­niów chcą­cych mi zaszko­dzić. Odpie­ram te znane mi plotki i z góry te wszyst­kie, które krą­żyć jesz­cze o mnie w Zako­pa­nem i jego przy­siół­kach będą. Szlus.

Jesz­cze jedna rzecz: może kto pomy­śleć, że piszę tę książkę dla auto­re­klamy. Otóż nie: będą tam opo­wie­dziane rze­czy, które mi wcale zaszczytu nie przy­no­szą, a głów­nym celem jej jest uchro­nie­nie dal­szych poko­leń od dwóch naj­po­twor­niej­szych „ogłu­pjan­sów” (stupéfiants): tyto­niu i alko­holu, tym groź­niej­szych, że są one dozwo­lone, a szko­dli­wość ich nie­do­sta­tecz­nie jest uświa­do­miona. Nar­ko­ty­kami „bia­łymi” wyż­szej marki zaj­muje się dziś elita ludz­ko­ści i te nie są tak groźne – to ary­sto­kra­cja nar­ko­ty­zmu. Nie­bez­piecz­niej­sze są te szare, codzienne, demo­kra­tyczne jady, na które każdy bez­kar­nie pozwo­lić sobie może.

Metoda moja jest czy­sto psy­cho­lo­giczna. Cho­dzi mi o zwró­ce­nie uwagi na skutki psy­chiczne tru­cizn tych, skutki, które każdy, nawet począt­ku­jący, może już w minia­tu­rze na sobie oglą­dać na długo przed tym, nim cał­ko­wi­cie opa­no­wa­nym zosta­nie. Ja nie będę przed wami roz­bi­jał jaj (kurzych) i wrzu­cał ich do spi­ry­tusu, aby­ście zoba­czyli, jak ścina się białko pod wpły­wem „prze­zro­czy­stego płynu” (jak to czy­nił za mojej pamięci śp. książę Gie­droyć); ja nie będę wam poka­zy­wał w prze­zro­czach zakop­co­nych płuc i roz­dę­tego serca pala­cza ani zde­ge­ne­ro­wa­nej wątroby pijaka, ani zani­kłego, wiel­ko­ści piąstki, żołądka koka­ini­sty – „ja nie będę grał Wam pie­śni smut­nej, o cie­nie, lecz dam try­umf dumny i okrutny…” itd. – chcę wam uka­zać drobne psy­chiczne prze­su­nię­cia, które w osta­tecz­nym swym roz­wi­nię­ciu dają obraz zupeł­nie innych niż w punk­cie wyj­ścia oso­bo­wo­ści, duchowo zde­for­mo­wa­nych, pozba­wio­nych wszel­kiego tzw. geistu (słowo pol­skie „duch” nie oddaje tego, co nie­miec­kie Geist i fran­cu­skie esprit – dryg, mknik, wyskrzyk, wybłysk, wypęd itp.), siły twór­czej i tego roz­pędu w Nie­znane, do któ­rego konieczna jest odwaga i bez­tro­ska, zabi­jana sys­te­ma­tycz­nie przez ohydny nałóg. Mnie od skut­ków niko­tyny, od któ­rej dotąd cał­ko­wi­cie wyzwo­lić się nie zdo­ła­łem, ura­to­wało to, że czę­sto i cza­sem na dość długo (kilka tygo­dni) prze­sta­wa­łem palić, tak że w sumie pół lub jedną trze­cią roku fak­tycz­nie nie pali­łem. Oczy­wi­ście dzia­ła­nie takiej abs­ty­nen­cji par inter­mit­tence7 nie mogłoby być tak korzystne jak wiel­kie cią­głe okresy wyrze­cze­nia się zupeł­nego – ale i to zro­biło swoje. Ale ci, któ­rzy palą stale, a w 90% wypad­ków muszą palić coraz wię­cej, popeł­niają sys­te­ma­tycz­nie duchowe samo­bój­stwo ratami, nie­znacz­nie, sami o tym nie wie­dząc, pozba­wia­jąc każde prze­ży­cie barw i bla­sków i nisz­cząc rzecz naj­cen­niej­szą: inte­lekt, za cenę przy­jem­no­ści pra­wie żad­nej. Bo czyż nało­gowy palacz ma w ogóle jakąś przy­jem­ność? Tylko nega­tywną – zaspo­ko­je­nia wstręt­nej, nie­na­tu­ral­nej potrzeby. Tak jest podobno ze wszyst­kimi nar­ko­ty­kami, o ile dany osob­nik dopro­wa­dzi się do dosta­tecz­nie wyso­kiego stop­nia zna­ło­go­wa­nia.

Jeśli mło­dzień­cowi lat szes­na­stu poka­że­cie wątrobę czter­dzie­sto­let­niego alko­ho­lika, prze­ro­śniętą i zde­ge­ne­ro­waną, czy prze­sta­nie pić na ten widok? Nie – zbyt daleko jest od niego ten rok czter­dzie­sty, jest czymś nie­wy­obra­żal­nym – wiem to z wła­snego doświad­cze­nia. A zresztą każdy mówi: „E – czy będę żył o kilka lat dłu­żej, czy kró­cej, to jest «ganc Wurst und Pomade»8 – cho­dzi o tę chwilę”. A potem, jak przyj­dzie te ostat­nie pięć lat, któ­rych się taki nie­szczę­śnik lek­ko­myśl­nie wyrzekł i które mogą być mu fak­tycz­nie odjęte, to na gło­wie staje taki, aby prze­dłu­żyć to życie, któ­rego w więk­szej ilo­ści wypad­ków prze­dłu­żać już nie warto. Żyje potem taki osob­nik po wła­snej istot­nej śmierci, zidio­ciały, wewnętrz­nie, a czę­sto i zewnętrz­nie znie­do­łęż­niały, nie­zdolny do wydat­nej pracy, zhi­po­kon­dry­czały, liczący tylko puls co pięć minut i zaży­wa­jący tony lekarstw, które nie mogą już odro­dzić zde­ge­ne­ro­wa­nych komó­rek. Trzeba uka­zać skutki psy­chiczne, doraźne, któ­rych powol­nego postępu (schle­ichen­der Vor­gang9 – brrr! Strach!) nie każdy może zaob­ser­wo­wać, a szcze­gól­niej ten, co używa danego nar­ko­tyku stale, bez prze­rwy. Wyż­sze nar­ko­tyki dają wście­kłe reak­cje – zaraz widać ich szko­dli­wość. Chęć poko­na­nia tych reak­cji, a nie pra­gnie­nie pozy­tyw­nych skut­ków, jest czę­sto przy­czyną popa­da­nia ludzi w nałogi. Niko­tyna nie daje wyraź­nej „glą­twy” (kat­zen­jam­mer) i tym jest nie­bez­piecz­niej­sza dla ogółu. Oddać się koka­inie czy mor­fi­nie bez zastrze­żeń mogą w więk­szo­ści wypad­ków tylko osob­niki już jakby pre­dys­po­no­wane, dege­ne­raci i tak nie­wiele co warci. Tytoń zacza­dza, a alko­hol spala powoli naj­lep­sze cza­sem mózgi. Są tacy, co mówią: „Palę i piję, nic mi to nie szko­dzi i dosko­nale się czuję” – oczy­wi­ście do czasu. Całe masy drob­nych nie­do­ma­gań psy­cho­fi­zycz­nych kumu­lują się powoli, ażeby potem nagle wybuch­nąć w postaci zupeł­nie okre­ślo­nej cho­roby psy­chicz­nej lub fizycz­nej. Ale pomyśl, o osob­niku nie­szczę­sny, jak byś świet­nie się czuł, gdy­byś tego wcale nie robił, jeśli orga­nizm twój jest tak silny, że nawet przy cią­głym zatru­wa­niu go może jesz­cze zno­śnie funk­cjo­no­wać. Jakim byś był, gdy­byś tego nie robił, nie dowiesz się ni­gdy. Szkody tej nie­po­dobna zmie­rzyć i oce­nić. Wie­dzą o niej tro­chę ci, któ­rzy prze­sta­wali i zaczy­nali znowu. Cóż bym ja dał, żeby odwró­cić te dwa­dzie­ścia osiem lat pale­nia, i to z prze­rwami. A dziś, kiedy mi to szko­dzi sto­kroć wię­cej niż wtedy, gdy mia­łem lat osiem­na­ście, jest mi rów­nież sto­kroć trud­niej rzu­cić wstrętny nałóg niż za „dobrych daw­nych cza­sów”. A cóż musi się dziać z praw­dzi­wymi alko­holikami i koka­ini­stami, do jakich zali­czyć się mimo wiel­kiej chęci moich „wro­gów” nie mogę – strach pomy­śleć.

Tak więc zaczy­namy: jutro jest bal, urzy­nam się i poju­trze koniec. Daleko łatwiej roz­pra­wić się z niko­tyną na tle lek­kiej choćby „glą­tewki” poal­ko­ho­lo­wej.

7 II 1930 r.

Nikotyna

Lew Toł­stoj twier­dził podobno, że czło­wiek, który ni­gdy w życiu swym nie zapa­lił papie­rosa, nie­zdol­nym jest do praw­dzi­wej zbrodni w całym zna­cze­niu tego słowa. Jest w tym zda­niu pewna prze­sada, bo wia­domo, że np. w Euro­pie choćby na długo przed wpro­wa­dze­niem tyto­niu ludzie mor­do­wali się nie­zgo­rzej. Może dopo­ma­gał im w tym alko­hol – czort wie – nie moim zada­niem jest pisać histo­rię nar­ko­ty­ków całego świata. Zresztą – kie­dyś nie było też alko­holu. Ale jak tylko daleko się­gnie się w dzieje ludz­kie, zawsze na jakieś „omany nar­ko­tyczne” natra­fić można. Widocz­nie świa­domość dopro­wa­dzona do pew­nego stop­nia wyostrze­nia nie mogła wprost znieść samej sie­bie wśród meta­fi­zycz­nej potwor­no­ści Ist­nie­nia i czymś musiała łago­dzić swą wła­sną per­spi­ka­cję10. Uży­wa­nie nar­ko­ty­ków połą­czone było zawsze z obrzę­dami reli­gij­nymi, było czę­ścią inte­gralną róż­nych kul­tów. Reli­gia i sztuka też były prze­cież kie­dyś zasło­nami dla zbyt okrop­nie jaskrawo świe­cą­cej z czar­nej otchłani Bytu – Wiecz­nej Tajem­nicy. Dopiero począw­szy od Gre­cji, roz­po­czyna się poję­ciowa walka z tajem­nicą tą – walka, która musi skoń­czyć się oczy­wi­ście porażką. My żyjemy w epoce wiel­kiego prze­łomu. Wszyst­kie ele­menty prze­szło­ści i zary­so­wu­ją­cej się przy­szło­ści są w naszych cza­sach pomię­szane. Sądzę, że na tle spo­łecz­nego uspo­ko­je­nia, do któ­rego zdą­żamy, zbliża się czas końca wszel­kich oma­nów, a z nim także końca nar­ko­ty­ków. Dzi­siej­sza klę­ska nar­ko­ma­nii jest też ich ostat­nim przed­śmiert­nym podry­giem na tle pomię­sza­nia prze­szło­ści z przy­szło­ścią. Ponie­waż lepiej jest, aby coś już zgan­gre­no­wa­nego i nie­zdol­nego do życia odpa­dło prę­dzej, chcemy niniej­szą pracą przy­czy­nić się do przy­spie­sze­nia tego pro­cesu. Co daw­niej było na miej­scu, było czymś twór­czym, dziś może być bala­stem utrud­nia­ją­cym skon­so­li­do­wa­nie się przy­szłego ustroju ludz­ko­ści. Do takich bala­stów należą bez­względ­nie nar­ko­tyki, jak­kol­wiek rola nie­któ­rych (niko­tyny i alko­holu) może wyda­wać się pew­nym ludziom na razie spo­łecz­nie dodat­nią. Mimo prze­sady w rze­ko­mym zda­niu Toł­stoja twier­dzę, że niko­tyna może być dosko­na­łym wstę­pem do alko­ho­li­zmu i wsze­la­kiego oma­mie­nia: stwa­rza pewien typ mecha­ni­zmu psy­chicz­nego, który daje się zasto­so­wać do każ­dego innego nałogu. Czło­wiek palący znaj­duje się już na tej równi pochy­łej, z któ­rej w dowolną prze­paść sto­czyć się można, a na dnie któ­rej może zna­leźć się i zbrod­nia, nawet jeśli ku niej żad­nych spe­cjal­nych pre­dys­po­zy­cji nie było. Mało jest noto­rycz­nych pija­ków, któ­rzy by wcale nie palili. Pod poję­ciem praw­dzi­wego pijaka rozu­miem kogoś stale, codzien­nie uży­wa­ją­cego alko­holu do końca życia – chyba jeśli strach przed śmier­cią zabro­nił mu już w ostat­niej nie­omal chwili przed wypeł­nie­niem się jego życia uży­wać zabój­czego płynu i prze­dłu­żyć tro­chę w ten spo­sób zmar­no­wane w ogóle ist­nie­nie. Ludzie nie­pa­lący, a pijący, co – jak twier­dzę – rzadko sto­sun­kowo się zda­rza, prze­stają zwy­kle pić w porę, przed cza­sem kry­tycz­nym, mniej wię­cej koło czter­dziestki, i są w sta­nie dokoń­czyć swych ist­nień we względ­nej jasno­ści ducha. Przy­kła­dem kla­sycz­nym tego typu jest Boy, który prze­cie pisał kie­dyś hymny pochwalne na cześć alko­holu, a teraz używa go cza­sem jedy­nie, w wypad­kach praw­dzi­wie wiel­kich uro­czy­sto­ści. Dla­tego wydaj­ność jego nie słab­nie i ma on moż­ność roz­woju wewnętrz­nego aż do końca dni swo­ich.

Jest w czło­wieku pewne nie­na­sy­ce­nie ist­nie­niem samym, nie­na­sy­ce­nie pier­wotne, zwią­zane z samym fak­tem koniecz­nym ist­nie­nia oso­bo­wo­ści, które nazy­wam meta­fi­zycz­nym i które, o ile nie jest zabite nasy­ca­niem nad­mier­nym uczuć życio­wych, pracą, wyko­ny­wa­niem wła­dzy, twór­czo­ścią itp., może być zła­go­dzone jedy­nie przy pomocy nar­ko­ty­ków. Für elende Müssiggänger ist Opium geschaf­fen11 – powie­dział, zdaje się, ktoś. Pozorna sprzecz­ność tego twier­dze­nia z następ­nymi wywo­dami na temat „spo­łecz­no­ści” niko­tyny i alko­holu (o ile są uży­wane w daw­kach nie­prze­kra­cza­ją­cych pew­nych gra­nic) w związku ze spo­łeczną mecha­ni­za­cją będzie wyja­śniona w dal­szym ciągu. W ogóle dzielę nar­ko­tyki na pozor­nie spo­łeczne i wyraź­nie aspo­łeczne, ale – o tym póź­niej. Otóż nie­na­sy­ce­nie to, o któ­rym była mowa wyżej, a które polega na ogra­niczoności każ­dego indy­wi­duum w Cza­sie i Prze­strzeni i na prze­ciw­sta­wie­niu się jego nie­skoń­czo­nej cało­ści Ist­nie­nia, nazwa­łem kie­dyś uczu­ciem meta­fi­zycz­nym. Wystę­puje ono w naj­roz­ma­it­szych związ­kach z innymi sta­nami i uczu­ciami, two­rząc różne z nimi amal­ga­maty, a opiera się o bez­po­śred­nio daną jed­ność naszego „ja”, naszej oso­bo­wo­ści. Może ono być jako takie moto­rem róż­nych dzia­łań i może nada­wać spe­cjalne zabar­wie­nie czyn­no­ściom nie­bę­dą­cym bez­po­śred­nim jego prze­ja­wem. Jeśli domi­nuje w psy­chice danego osob­nika, jest przy­czyną twór­czo­ści reli­gij­nej, arty­stycz­nej lub filo­zo­ficz­nej. Jeśli jest tylko pod­rzędną skła­dową cało­ści danej psy­chiki, może być powo­dem ume­ta­fi­zycz­nie­nia dowol­nych sfer dzia­łal­no­ści odpo­wied­niego osob­nika lub nada­wać tylko spe­cy­ficzny cha­rak­ter jego prze­ży­ciom wewnętrz­nym. Nie będę tu przed­sta­wiał w skró­cie moich poglą­dów filo­zo­ficz­nych i este­tycz­nych. Ostat­nie zna­la­zły wyraz w książ­kach już wyda­nych: Nowe formy w malar­stwie…, Szkice este­tyczne i Teatr. Co do filo­zo­fii, moż­li­wym jest, że ogło­szę nie­długo pod­sta­wową moją pracę na ten temat. Na razie wystar­czą może powyż­sze wyja­śnie­nia. Otóż twier­dzę, że wszyst­kie nar­ko­tyki, tak „spo­łeczne”, w począt­ko­wych i w małych daw­kach, jak i aspo­łeczne, nasy­cają do pew­nego stop­nia wyni­ka­jące z samej istoty Bytu, to zna­czy z ogra­ni­cze­nia indy­wi­duum: nie­na­sy­ce­nie i tęsk­notę, aby w dal­szym dzia­ła­niu przy­tę­pić te stany i zabić je zupeł­nie. Podob­nie dzia­łają: reli­gia, sztuka i filo­zo­fia, które począt­kowo wyra­żają na różne spo­soby meta­fi­zyczny nie­po­kój, łago­dząc zasło­nami kon­struk­cji upo­rząd­ko­wa­nia uczuć meta­fi­zycznych w kul­tach, kon­struk­cji form arty­stycz­nych w sztuce i sys­te­mów poję­cio­wych w filo­zo­fii – okrop­ność samot­no­ści indy­wi­duum w bez­sen­sow­nym Bycie, następ­nie, w związku z uspo­ko­je­niem spo­łecz­nym, dege­ne­rują się i zani­kają w miarę zani­ka­nia samego nie­po­koju, do czego same się przy­czy­niły.

Jesz­cze jedna kwe­stia: kie­dyś Debora Vogel (dr phil. i poetka) zarzu­ciła mi pewną nie­kon­se­kwen­cję w teo­rii histo­rycz­nego roz­woju form arty­stycz­nych w związku z moim twier­dze­niem, że uczu­cie meta­fi­zyczne, zde­fi­nio­wane wyżej, prze­szedł­szy punkt mak­sy­mal­nego natę­że­nia swego wyrazu, zaczyna w miarę uspo­łecz­nia­nia się ludz­ko­ści maleć, dążąc w gra­nicy do zera. Dowo­dzi­łem tego na fak­cie upadku reli­gii, koń­cze­nia się filo­zo­fii w impa­sie nega­tyw­nego okre­śle­nia gra­nic pozna­nia i roz­wy­drze­nia nie­prze­kra­czal­nego form arty­stycz­nych. „Jakże więc zanik wyra­ża­nej tre­ści, jed­nej i tej samej w całej sztuce, tj. poczu­cia jed­no­ści w wie­lo­ści samej w sobie – spy­tała per­fid­nie Debora – pogo­dzić z roz­wy­drze­niem wyrazu?”. Może nie­do­słow­nie cytuję jej słowa, ale coś takiego „rze­kła”. Na to „odpar­łem” surowo: „Zarzut nie­słuszny. Daw­niej ludzie byli duchowo zdrowsi, mniej przy­spie­szeni życiem. Siły duchowe indy­wi­du­alne mniej wię­cej pozo­stają te same, a siła spo­łeczna rośnie, wyma­ga­jąc coraz więk­szego natę­że­nia ze strony indy­wi­duów, które nie mogą nadą­żyć sta­wia­nym wyma­ga­niom stan­dardu pracy i wysiłku. Spo­łe­czeń­stwo pod każ­dym wzglę­dem prze­ra­stać zaczyna zdol­no­ści swo­ich ele­men­tów co do wypeł­nia­nia funk­cji, które na nie nakłada. W sfe­rze sztuki daw­niejsi twórcy długo żarli mate­riał, długo go tra­wili i długo doj­rze­wały owoce ich pracy. Arty­ści prze­ży­wali sie­bie w two­rze­niu form spo­koj­nych i wiel­kich, a widzo­wie i słu­cha­cze mogli dozna­wać moc­nych arty­stycz­nych wra­żeń od dzieł pro­stych i pozba­wio­nych ele­mentu per­wer­sji, tj. two­rze­nia har­mo­nij­nych cało­ści z czę­ści jako takich w swym dzia­ła­niu nie­przy­jem­nych. Dziś, kiedy uczu­cia pod­sta­wowe dla sztuki, zwią­zane z poczu­ciem jed­no­ści i jedy­no­ści «ja», zani­kają, arty­sta, aby wydrzeć z sie­bie moment meta­fi­zycznego zachwytu, musi spię­trzyć daleko potęż­niej­sze środki wyrazu. Widz czy słu­chacz, mając mały zapas uczuć tych do prze­ży­cia, może doznać wyła­do­wa­nia jedy­nie pod wpły­wem dzieł szar­pią­cych mu z dosta­teczną siłą nerwy. Do tego dołą­cza się kwe­stia zbla­zo­wa­nia i wyczer­pa­nia środ­ków arty­stycz­nych w miarę roz­woju sztuki, która już teraz dokład­nie się przed nami zary­so­wuje. Daw­niej arty­sta wyprze­dzał mało swoją epokę, róż­nił się od poprzed­ni­ków swych mini­mal­nymi, w porów­na­niu do dzi­siej­szych cza­sów, zmia­nami kon­cep­cji ogól­nej i zwią­za­nymi z nią defor­ma­cjami rze­czy­wi­sto­ści i uczuć. W miarę uspo­łecz­nia­nia się ludz­ko­ści, postę­pu­ją­cej mecha­ni­za­cji i przy­spie­szenia życia arty­sta wła­śnie, jako ten osob­nik wyspe­cja­li­zo­wany w kie­runku bez­po­śred­niego wyra­że­nia meta­fi­zycz­nych uczuć, musiał pod wzglę­dem form ich wyrazu odda­lić się od spo­łecz­nego pod­łoża, któ­rego pod wzglę­dem życio­wym jest funk­cją. Stąd pocho­dzi wzra­sta­jący roz­dź­więk mię­dzy praw­dzi­wymi arty­stami a orga­ni­zu­ją­cym się w formy przy­szło­ści spo­łe­czeń­stwem i ogra­niczenie istot­nego zro­zu­mie­nia ich dzieł do małych grup zani­kających osob­ników danego typu. Sądzę, że jasnym jest, dla­czego zanik uczuć meta­fi­zycz­nych pro­wa­dzi do roz­wy­drze­nia form arty­stycz­nych, które jest koń­cem sztuki w ogóle na naszej pla­ne­cie”. Ale dość o tym – nie brnijmy w zapo­mniane i nikomu nie­po­trzebne już teo­rie arty­styczne. Otóż nar­ko­tyki z początku zastę­pują pew­nym nie­licz­nym osob­nikom sztukę, reli­gię i filo­zo­fię (mówię oczy­wi­ście o zde­kla­ro­wa­nych nało­gow­cach jadów wyż­szego rzędu), a następ­nie wyja­ła­wiają ich pod tym wzglę­dem – spo­tę­go­wa­nego prze­ży­wa­nia ich oso­bo­wo­ści – zupeł­nie, nisz­czą ich kom­plet­nie pod każ­dym wzglę­dem, odgra­niczając od spo­łe­czeń­stwa, zamy­ka­jąc w ich wła­snym nie­do­stęp­nym świe­cie obłęd­nych prze­żyć i defor­mu­jąc poczu­cie ich rze­czy­wi­sto­ści do gra­nic, poza któ­rymi wszel­kie poro­zu­mie­nie ich z nor­mal­nymi ludźmi staje się nie­moż­liwe. Ina­czej rzecz się ma z alko­ho­lem w małych daw­kach i niko­tyną. Jady te przy­tę­piają zde­ner­wo­wa­nego współ­cze­snego czło­wieka powoli, nisz­cząc w nim rów­nież oso­bo­wość, ale nie ruj­nu­jąc w ten spo­sób, aby nie­zdol­nym był do speł­nia­nia mecha­nicz­nych funk­cji w dzi­siej­szym spo­łe­czeń­stwie. Europa na tle jej sta­rej kul­tury i zde­ge­ne­ro­wa­nej lud­no­ści może by nie znio­sła zapro­wa­dzo­nej od razu pro­hi­bi­cji alko­ho­lowo-tyto­nio­wej na tle nie­współ­mier­no­ści życia z doga­sa­ją­cymi uczu­ciami meta­fi­zycz­nymi, które jed­nak prze­szka­dzają, jak mały kamyk zabłą­kany w tryby pre­cy­zyj­nej maszyny. Ale małe począt­kowe dawki tyto­niu i alko­holu, uspo­ka­ja­jące w pierw­szych fazach nałogu roz­szar­pane nerwy Euro­pej­czy­ków, muszą wzra­stać, a przy tym wzra­sta cią­gle zupeł­nie nie­po­trzeb­nie ilość kon­su­men­tów w następ­nych poko­le­niach, które przy odpo­wied­niej tre­su­rze mogłyby się zupeł­nie ina­czej uspo­koić. Starsi zatru­wają się coraz bar­dziej, czy­niąc się przed­wcze­śnie nie­zdol­nymi do pracy, a mło­dzi za ich przy­kła­dem coraz wcze­śniej zaczy­nają pić i palić, przez co zatraca się nawet uspo­ka­ja­jące zna­cze­nie tyto­niu i alko­holu, a czas kry­zysu, to jest czas, w któ­rym tru­ci­zny te zaczy­nają dzia­łać aspo­łecz­nie, prze­suwa się w kie­runku początku życia – nastę­puje sys­te­ma­tyczne skró­ce­nie okresu wydaj­no­ści ludz­kiej i przed­wcze­sne zuży­cie naj­zdol­niej­szych jed­no­stek, jako obda­rzo­nych sub­tel­niej­szymi sys­te­mami ner­wo­wymi. Skutki ujemne nie­długo prze­wa­żać będą nad dodat­nimi, a wtedy będzie już pod pew­nymi wzglę­dami za późno – im dalej w przy­szłość, tym gwał­tow­niej­szy będzie szok reak­cji w razie gwał­tow­nej pro­hi­bi­cji, która okaże się czy prę­dzej, czy póź­niej konieczną. Wydaje mi się, że ludzie kie­ru­jący, zaśle­pieni w jed­nym kie­runku: eko­no­micz­nym, nie zdają sobie sprawy z wagi zagad­nień psy­chicz­nych, doty­czą­cych poszcze­gól­nych osob­ników, któ­rych scał­ko­wa­nie daje wyso­kie współ­czyn­niki w ogól­nej sumie spo­łecz­nej. Spo­łe­czeń­stwo koka­ini­stów byłoby czymś wręcz potwor­nym – o tym wie każdy. Ale nie każdy jest w sta­nie pojąć, że w sto­sunku do tego, jakim byłoby spo­łe­czeń­stwo abs­ty­nen­tów nar­ko­tycz­nych, naród pala­czy i umiar­ko­wa­nych alko­ho­li­ków jest pro­por­cjo­nal­nie rów­nież czymś strasz­nym. A w takich naro­dach obec­nie żyjemy, jeste­śmy ich ele­men­tami, nie wie­dząc, w jak okrop­nej atmosfe­rze prze­by­wamy i jacy sami jeste­śmy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Numery przy NP ozna­czają ilość dni. Tego samego mar­ko­wa­nia uży­wam na moich rysun­kach [przyp. aut.]. [wróć]

2.dur­ch­hal­ten (niem.) – kon­ty­nu­ować, prze­trzy­mać [wróć]

3.igri­wost’ uma (ros.) – zręcz­ność umy­słu [wróć]

4. Po napi­sa­niu bru­lionu tej pracy prze­czy­ta­łem nie­dawno w arty­kule, któ­rego autora nazwi­ska nie pamię­tam, a który doty­czył ksią­żek pani Żura­kow­skiej – wła­ści­wie całego arty­kułu nie znam, tylko ktoś mi poka­zał takie zda­nie (cytuję z pamięci) – coś takiego: „ani koka­inowe wyczer­pa­nie Wit­kie­wi­cza, któ­rego wybu­chy nie są wybu­chami”. Przede wszyst­kim, gdzie jest defi­ni­cja ści­sła poję­cia „wybuch” (w lite­ra­tu­rze)? A po wtóre, albo autor tego arty­kułu jest czło­wie­kiem głu­pim i nie wie, co robi, albo złym i pro­gra­mowo popeł­nia świń­stwo, pisząc takie bred­nie na pod­sta­wie plo­tek. W każ­dym razie dzi­wię się redak­cji „Wia­do­mo­ści Lite­rac­kich”, że tego rodzaju nie­etyczny czyn lite­racki na swo­ich tzw. łamach tole­ruje. Oskar­że­nie kogoś w kry­tyce lite­rackiej o nało­gowy koka­inizm (bo jakże zro­zu­mieć to „wyczer­pa­nie”) jest zwy­kłym oszczer­stwem. Można oskar­żać o wyczer­pa­nie, ale to trzeba udo­wod­nić, i to nie na pod­sta­wie głu­pich plo­tek [przyp. aut.]. [wróć]

5.Wochen­sau­fer (niem.) – pijak upi­ja­jący się raz na tydzień [wróć]

6.à la manière russe (fr.) – na spo­sób rosyj­ski [wróć]

7.par inter­mit­tence (fr.) – z prze­rwami [wróć]

8. „ganc Wurst und Pomade” (niem. idiom) – wszystko jedno [wróć]

9.schle­ichen­der Vor­gang (niem.) – stop­niowy pro­ces [wróć]

10. per­spi­ka­cja (z łac.) – jasno­widz­two, tu raczej: widze­nie sie­bie [wróć]

11.Für elende Müssiggänger ist Opium geschaf­fen (niem.) – Opium jest dla nędz­nych próż­nia­ków. [wróć]