Niejednoznacznie pozytywny - Filip Chajzer - ebook + audiobook + książka

Niejednoznacznie pozytywny ebook

Chajzer Filip

4,6

184 osoby interesują się tą książką

Opis

Kiedy wydaje ci się, że już do końca będziesz podążać prosto wyznaczoną ścieżką, ona nagle zmienia bieg o sto osiemdziesiąt stopni. A życie zamiera w jednym przerażającym momencie. To już wiem. Tego już doświadczyłem. Wiem również, że przeszłość bywa iluzją, a przyszłość jest na tyle niepewna, że nie sposób zbudować na niej wiarygodną opowieść. Pewna jest tylko Miłość. Uczucie, które powinno przetrwać dłużej niż ja czy mój Syn.

Na dziś pozostaje mi teraźniejszość, ale żeby się na niej skupić, musiałem opanować własne demony, albo przynajmniej spróbować się z nimi zmierzyć.

I tym właśnie jest ta książka, której źródła sięgają 2015 roku. Pamiętnikiem, który powstawał w najstraszniejszym momencie mojego życia. Terapią, która doprowadziła mnie do nieoczywistych wyborów. I wreszcie spowiedzią, bo chociaż nie zawsze jest mi po drodze z Bogiem, to wierzę, że wszystkiego doświadczamy w jakimś celu. Moje życie jest dowodem na to, że czasami warto zrobić kilka kroków w tył, żeby móc bezpieczniej pójść do przodu. I zawsze trzeba walczyć do końca, nawet jeśli codziennie świat wali nam się na głowę.

„Niejednoznacznie pozytywny” – to określenie wymyślił jeden z ojców mojego medialnego życia. Uważam, że idealnie opisuje moją naturę. Zabiorę was w podróż, w której spróbuję być pilotem. Będą turbulencje i zmiany kierunku. Zapnijcie więc pasy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 203

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (140 ocen)
100
29
7
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kejsi91

Nie oderwiesz się od lektury

Ja powiem tylko jedno: nie polecam czytać w miejscach publicznych, bo morze łez gwarantowane 🙈 ja ryczałam jak bóbr, nie dało się inaczej 😢 książka cudowna ❤️ myślę, że może niejednej osobie pomóc docenić to, co w życiu ma.
00
Robert7575

Nie oderwiesz się od lektury

sciskam Cie Filipie I rozumiem. myslalam ze nie dam rady przeczytac do konca. teraz mysle ze jak Cie spodkam to usciskam.
00
Danuta2323

Nie polecam

...i cyk...kolejna ckliwa historia i granie na emocjach
00
Carola789

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowne !! Płacze do tej pory ..
00
Daria1414

Nie oderwiesz się od lektury

idealny tytuł. treść i szczerość miażdżącą. niednoznacznie pozytywna. dziękuję
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Fi­lip Chaj­zer 2024 Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Luna, im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy 2024
Re­dak­tor me­ry­to­ryczny: OSKAR MAYA
Re­dak­cja: EWA CHA­RI­TO­NOW
Ko­rekta: IRENA PIE­CHA, DO­MI­NIKA ŁA­DYCKA / e-DY­TOR
Pro­jekt okładki i ma­kiety: DA­WID GRZE­LAK
Zdję­cie au­tora na okładce: DA­WID GRZE­LAK
Zdję­cia w książce po­cho­dzą z ar­chi­wum pry­wat­nego au­tora
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji: PAU­LINA KU­REK
Skład i ła­ma­nie: JS Stu­dio
War­szawa 2024 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-68121-79-7
Wy­daw­nic­two Luna Im­print Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11a 01-527 War­szawawww.wy­daw­nic­two­luna.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

Ta książka miała już kilka po­cząt­ków, pierw­szych zdań, które miały zde­cy­do­wać, że bę­dziesz ją da­lej czy­tać i z za­do­wo­le­niem stwier­dzisz, że nie wy­rzu­ci­łeś tych kil­ku­dzie­się­ciu zło­tych do ko­sza za ja­kiś szajs, gra­fo­mań­skie gówno ko­lej­nego ce­le­bryty, który są­dzi, że jego hi­sto­ria ma ja­kiś więk­szy sens.

Także moja może go nie mieć.

Bę­dziesz mieć wtedy dwa wyj­ścia: po­trak­tu­jesz ją jako opał do ko­minka albo zwyżkę do cze­goś, co po­trze­buje być kilka cen­ty­me­trów wy­żej. Albo trze­cią drogę – mimo straty kasy po­czu­jesz pre­stiż, kiedy do­wiesz się, że wła­śnie sta­łeś się człon­kiem eli­tar­nego klubu ofiar zja­wi­ska zwa­nego przez Ja­poń­czy­ków tsun­doku. W ten spo­sób ci dzielni twórcy świet­nych te­le­wi­zo­rów, po­dobno świet­nych sil­ni­ków hy­bry­do­wych i zde­cy­do­wa­nie nie­świet­nego sys­temu kor­po­ra­cyj­nego za­mor­dy­zmu okre­ślają mo­del za­ku­po­wego od­ru­chu, gdy im­pul­syw­nie wy­da­jesz kasę na książkę, sta­wiasz ją na półce i... ni­gdy jej nie czy­tasz.

Ja też je­stem w tym klu­bie. Ba, my­ślę, że mógł­bym za­sia­dać w jego za­rzą­dzie. Niby kasa po­szła psu w dupę, ale pa­mię­taj, że mno­gość ksią­żek na półce upgra­duje twój au­to­ry­tet i sta­tus spo­łeczny, gdy od­wie­dzają cię go­ście. Szcze­gól­nie ci, któ­rzy nie znają cię jesz­cze zbyt do­brze i nie wie­dzą, że je­steś le­ni­wym hi­po­krytą, który prze­orał już Net­flixa do tego stop­nia, że dłu­żej zaj­muje mu szu­ka­nie filmu niż oglą­da­nie cze­goś, czego jesz­cze nie wi­dział. Po­sta­ram się, żeby grzbiet mo­jej książki był cool i ład­nie wy­glą­dał obok Olgi To­kar­czuk, któ­rej oczy­wi­ście też nie prze­czy­ta­łeś, bo tego prze­czy­tać się nie da. Ktoś kie­dyś mó­wił mi, że znał ko­goś, komu się to udało, ale na­dal w to nie wie­rzę.

Tak, je­stem igno­ran­tem i da­lej pi­szę o so­bie, zwa­la­jąc pro­kra­sty­na­cyjne kom­pleksy na bli­żej nie­okre­ślony tłum czy­tel­ni­ków tej książki, którą prze­czy­tasz. Bo se­rio, za­leży mi na tym, że­byś to zro­bił. Prze­pra­szam – zro­biła, po­nie­waż osiem­dzie­siąt pro­cent z pra­wie dwóch mi­lio­nów od­bior­ców mo­ich so­cial me­diów to ko­biety. Oczy­wi­ście je­śli nie je­steś ko­bietą, a i tak masz to przed oczami, jest mi bar­dzo miło – wi­tam mniej­szość! Każdą mniej­szość, bo prze­cież mo­żesz nie czuć się ani jed­nym, ani dru­gim/ani jedną, ani drugą. Brak przy­wi­ta­nia praw­do­po­dob­nie mógłby ko­goś ura­zić, a ja za­raz mu­siał­bym coś przy­chaj­ze­ro­wać, no i znowu przy­pał.

Je­stem kró­lem przy­pału, ale to już pew­nie wie­cie z me­diów. Taka na­tura. Bar­dzo czę­sto zda­rza mi się pal­nąć coś bez za­sta­no­wie­nia i dym go­towy. Sta­ram się nad tym pa­no­wać. Jest jed­nak kilka rze­czy, któ­rych o mnie nie wie­cie. I mam taką ego­cen­tryczną iskierkę na­dziei, że ta lek­tura może do­dać wam skrzy­deł, kiedy zda­rza się, że wa­sza psy­che za­pier­dala w dół jak ko­lejka w Ener­gy­lan­dii albo air­bus, który wła­śnie lą­duje we Frank­fur­cie.

Na szczę­ście dla pa­sa­że­rów nie sie­dzę za ste­rami. Pi­szę ten tekst na ko­la­nie, tro­chę ski­trany przed ste­war­desą, bo niby nie można przy po­dej­ściu, ale pi­lot strasz­nie się guz­dra z lą­do­wa­niem, jakby chciał, a nie mógł. Do­bra, może fak­tycz­nie nie może, bo lap­top co ja­kiś czas osiąga stan nie­waż­ko­ści i le­wi­tuje przed mo­imi oczami. Czy się boję? Wcale. Ja się mało czego boję. Śmierci w ogóle, wręcz prze­ciw­nie. To po­dobno nie­bez­pieczne, ale w moim przy­padku – uwa­żam – uza­sad­nione.

Bo se­rio, musi być eks­tre­mal­nie, że­bym się cze­goś bał. Kie­dyś, kiedy w ży­ciu było mi cią­gle mało emo­cji i ad­re­na­liny, uczy­łem się la­tać sa­mo­lo­tem. Wra­ca­li­śmy z moim in­struk­to­rem i przy­ja­cie­lem Krzysz­to­fem ces­sną z Ma­zur do War­szawy (mu­si­cie wie­dzieć, że pi­lo­to­wa­nie sa­mo­lotu w piękny letni dzień – kiedy pod i przed wami Pan Bóg two­rzy chmury o kształ­tach tak ba­jecz­nie sur­re­ali­stycz­nych, że nie wia­domo, co mu­sie­li­by­ście do­stać od wa­szego de­alera, żeby to wy­my­ślić – jest czymś nie­opi­sa­nie, wręcz fen­ta­ny­lowo fan­ta­stycz­nym; ge­ne­ral­nie, wy­łą­cza­jąc ko­mary, Ma­zury są cudne).

Naj­trud­niej­sze w pi­lo­to­wa­niu jest lą­do­wa­nie. W trak­cie po­dej­ścia do lą­do­wa­nia naj­wię­cej rze­czy może pójść nie tak. Mała pręd­kość, co­raz mniej­sza wy­so­kość, wo­kół prze­szkody, wiatr i mi­lion in­nych splo­tów losu, które za­koń­czyć się mogą żół­tym pa­skiem na ekra­nie w TVN24. Albo na­wet w CNN, je­śli sa­mo­lot jest tro­chę więk­szy. Wła­śnie dla­tego, kiedy przy­go­to­wu­jesz się do zdo­by­cia li­cen­cji pi­lota, lą­do­wa­nie ćwi­czysz do oporu.

Wtedy przez cały piękny ma­jowy dzień ćwi­czy­li­śmy na tra­wia­stym lot­ni­sku ma­newr zwany to­uch and go, czyli lą­do­wa­nie za­koń­czone mu­śnię­ciem ko­łami płyty lot­ni­ska. Sa­mo­lot za­suwa po niej przez chwilę, a ty po chwili wci­skasz gaz do de­chy, za­czy­na­jąc tym sa­mym ma­newr startu, żeby wy­ko­nać pę­tlę nad lot­ni­skiem i po­now­nie po­dejść do lą­do­wa­nia. Cho­dzi o to, żeby za­osz­czę­dzić czas na cały ten lot­ni­skowy szajs z ko­ło­wa­niem. Im wię­cej lą­do­wań wy­ko­nasz, tym więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że w sy­tu­acji kry­tycz­nej nie dasz dupy. Zwłasz­cza że pod wpły­wem gi­gan­tycz­nego stresu twój mózg kur­czy się jak pla­sti­kowa bu­telka po coli wrzu­cona do ogni­ska. Od­ru­chy mu­sisz mieć we krwi.

Lot­ni­sko, na któ­rym ćwi­czy­li­śmy, było wy­jąt­kowo trudne, bo po­czą­tek pasa za­czy­nał się za­raz za ścianą lasu. Każdy metr wy­so­ko­ści w sto­sunku do pręd­ko­ści miał zna­cze­nie. Zbyt wolno i zbyt ni­sko – skoń­czysz w drze­wach i pew­nie na OIOM-ie w Szczyt­nie. Za szybko i za wy­soko – nie zmie­ścisz się na pa­sie. Mu­siało być ide­al­nie, a tym­cza­sem tro­chę wiało. Tro­chę bar­dzo. Mimo wszystko było świet­nie. Wszystko nowe, inne, wy­ma­ga­jące sku­pie­nia.

I dla­tego wła­śnie to ro­bi­łem. Nie lu­bię, gdy rze­czy dzieją się zbyt wolno, nie lu­bię cze­kać, ale nie lu­bię też stanu, kiedy nie po­tra­fię się sku­pić, bo coś bar­dzo szybko za­czyna mnie nu­dzić. Je­stem ADHD-owcem i każda rzecz, która może za­pa­no­wać nad moim ADHD, jest dla mnie na wagę złota. Ow­szem, bar­dzo chęt­nie usiadł­bym na du­pie i prze­czy­tał książkę, tak od A do Z. Ale wtedy ADHD przej­muje kon­trolę nad moim cia­łem, które przez cały czas musi się ru­szać. Na­wet je­śli jest to po­zba­wione sensu. Mówi się, że tacy nadak­tywni lu­dzie są po­nad­prze­cięt­nie in­te­li­gentni i ge­ne­ral­nie przy­pa­dłość tę trak­tuje się jak sy­no­nim ży­wio­ło­wo­ści i ra­do­ści. Gówno prawda. Se­rio, to nie po­maga w ży­ciu.

Lot­nic­two oka­zało się ide­alne, szyte jak na miarę. Mu­sia­łem się sku­pić i nie było nudno. W sa­mo­lo­cie mia­łem po­czu­cie kon­troli i ad­re­na­linę wy­ni­ka­jącą z mie­rze­nia się z si­łami na­tury.

A te­raz płynne przej­ście do pu­enty: z Ma­zur do War­szawy wy­star­to­wa­li­śmy spóź­nieni. Dla Krzysz­tofa, na co dzień pi­lota LOT-u la­ta­ją­cego na em­bra­erach, go­dzina, w któ­rej zwarty i go­towy po­wi­nien sta­wić się na Okę­ciu, zbli­żała się nie­ubła­ga­nie. Wy­myślne kształ­tem chmury, które tak cie­szyły, kiedy le­cie­li­śmy z War­szawy, za­częły tra­cić kształt i au­to­no­mię. Zlały się w jedną wielką szarą masę, któ­rej sza­rość z każdą mi­nutą po­dą­żała w kie­runku ko­loru gra­na­to­wego. Wiało co­raz bar­dziej. Nie by­łem prze­ko­nany, czy w ta­kich wa­run­kach po­wi­nie­nem pi­lo­to­wać. Ra­porty po­go­dowe tym bar­dziej nie prze­ma­wiały za kan­dy­da­turą mo­jej osoby na ka­pi­tana tego lotu. Krzysz­tof jed­nak stwier­dził, że wła­śnie tak ma być, bo mu­szę umieć la­tać w każ­dych wa­run­kach, a on sie­dzi obok.

Mó­wi­łem wam już, że ja się ra­czej nie boję. A na po­kła­dzie na­dal pach­niało fajną przy­godą. Dwa sku­pi­ska chmur bu­rzo­wych zbli­żały się do sie­bie, zo­sta­wia­jąc za­le­d­wie mały prze­smyk, któ­rym mie­li­śmy wśli­zgnąć się nad Że­ra­niem i bez­piecz­nie wy­lą­do­wać w Ba­bi­cach. Wszystko po­li­czone co do me­tra i mi­nuty. Ale plan się ze­srał, kiedy do­sta­li­śmy in­for­ma­cję o za­mknię­ciu prze­strzeni po­wietrz­nej w oko­licy lot­ni­ska Szy­many. To ozna­czało duży łuk do zro­bie­nia w po­wie­trzu, opóź­nie­nie i do­mknię­cie się bu­rzy, bu­du­ją­cej się przed nami ni­czym bar­dzo zła plan­sza w grze Mi­ne­craft. Z każdą mi­nutą na­sza ces­sna do­sta­wała co­raz sil­niej­sze strzały wia­tru. Co kilka se­kund, jak z li­ścia w ryj. Z le­wej, z pra­wej, z góry, z dołu. Za chwilę deszcz lał już z taką siłą, że tra­ci­łem orien­ta­cję – nie tylko w te­re­nie, ale orien­ta­cję ge­ne­ral­nie.

Dy­gre­sja: po to wła­śnie po­wstał sztuczny ho­ry­zont, je­den ze wskaź­ni­ków na wiel­kiej de­sce roz­dziel­czej przed tobą. Po­ka­zuje, co ro­bią skrzy­dełka i twój ogon (oraz dziób, przy oka­zji). Ar­cha­iczny, ale i ge­nialny wskaź­nik, kiedy błęd­nik mówi: „Nara, ja spier­da­lam”.

I na to się wła­śnie za­po­wia­dało.

Do­okoła czarno, pio­runy walą je­den obok dru­giego, wiem, że gdzieś nie­dawno, kiedy nie było jesz­cze tak źle, mi­ja­li­śmy lot­ni­sko w Prza­sny­szu. Myśl o za­wrotce po­prze­dziło od­wró­ce­nie się w stronę ogona sa­mo­lotu. Mia­łem na­dzieję, że zo­ba­czę tam ka­wa­łek ja­snego nieba i uda się wy­lą­do­wać z wi­docz­no­ścią. No nie­stety, czarno. Wszę­dzie czarno, a sa­mo­lo­tem rzu­cało jak fo­liówką, którą po­rwał wiatr.

To był wła­śnie ten mo­ment, kiedy na­prawdę się ba­łem. Brak kon­troli nad ma­szyną to już bar­dzo gruba sprawa. Krzysz­tof prze­jął stery, które z ra­cji stop­nia ka­pi­tana po­winny go słu­chać tro­chę bar­dziej. Kiedy z se­kundy na se­kundę zo­sta­łem zde­gra­do­wany – na szczę­ście! – do roli pa­sa­żera, spa­ra­li­żo­wało mnie. Be­ton.

Ten rol­ler­co­aster trwał do­bre dzie­sięć mi­nut, z któ­rych każda ko­lejna zo­sta­nie już ze mną na za­wsze. Chmury wciąż były ciemne i wkur­wione na cały świat ni­czym dziew­czyna, która roz­piż­dża ta­le­rze o wło­ską te­ra­kotę w kuchni, bo do­wie­działa się, że jej fa­cet był na de­le­ga­cji z tą suką San­drą z HR-u. Każ­demu jed­nak kie­dyś prze­cho­dzi, więc i moim chmu­rom też prze­szło. To było jak od­su­nię­cie za­słony w sy­pialni w piękny wio­senny dzień. Słońce ude­rzyło w oczy, a wręcz ośle­piało. Jest Że­rań! Wi­dać już wy­raź­nie ko­min, który jest bar­dzo waż­nym punk­tem orien­ta­cyj­nym na tej tra­sie. Pod­cią­gam wzrok kilka cen­ty­me­trów, a tam Wi­sła, Nowe Mia­sto i war­szaw­ski sky­line, biu­rowce ze stali i szkła, Pa­łac Kul­tury. A nad tym wszyst­kim tę­cza. No, wi­dok jak z ta­niego land­sza­ftu, tak sur­re­ali­styczny i tak piękny za­ra­zem.

Od tam­tej pory za­wsze kiedy jest mi źle, my­ślę wła­śnie o tej chwili. Ona na­stąpi, prę­dzej czy póź­niej, ale na­stąpi! Oby ta książka była pierw­szym kro­kiem do tego stanu.

Ale uprze­dzam – lekko nie bę­dzie. Bo ży­cie nie jest, kurwa, lek­kie.

5 LI­STO­PADA 2023 ROKU.NEW YORK, NEW YORK...

I znów sie­dzę w sa­mo­lo­cie, tym ra­zem le­cą­cym z FRA do JFK (jak nie wiesz, o co ho, to Go­ogle it). Na­stępny etap po­dróży – Nowy Jork. Przy­znam, że po­wra­cam tam z lę­kiem i obawą. Z dwóch po­wo­dów. Pierw­szy jest bar­dzo w moim stylu. Zgo­dzi­łem się na coś, co wy­daje się kom­plet­nym sza­leń­stwem. W lipcu 2023 roku do­sta­łem od marki spor­to­wej New Ba­lance pro­po­zy­cję prze­bie­gnię­cia ma­ra­tonu. To je­den z mo­ich spon­so­rów, a tak się składa, że rów­nież or­ga­ni­za­tor no­wo­jor­skiej im­prezy. Do dru­giego po­wodu doj­dziemy za chwilę.

Dla bie­ga­cza, który po­waż­nie trak­tuje swoje hobby, nie ma bar­dziej pre­sti­żo­wego wy­da­rze­nia niż Ma­ra­ton No­wo­jor­ski. Dla wielu z nich jest to ma­rze­nie wręcz nie­osią­galne. Do­stać się jest cho­ler­nie trudno, start kosz­tuje nie­mało, a to jesz­cze je­den z naj­bar­dziej wy­ma­ga­ją­cych ulicz­nych bie­gów na świe­cie. W trak­cie tych wspa­nia­łych za­wo­dów Nowy Jork do­słow­nie za­mie­nia się w mia­sto bie­ga­czy. Nie spo­sób za­re­zer­wo­wać ho­telu, wszę­dzie wi­dać przy­go­to­wa­nia do święta ma­ra­toń­czy­ków. Od 1970 roku od­wo­łano je tylko dwu­krot­nie: w 2012 roku, z po­wodu sza­le­ją­cego hu­ra­ganu Sandy, i osiem lat póź­niej, kiedy trwała pan­de­mia ko­ro­na­wi­rusa.

Nie bie­gam ja­koś za szcze­gól­nie. Nie je­stem wkrę­cony w ten sport. Do­bra, wła­ści­wie to w ogóle nie bie­gam. Za to ko­cham jeść. Tak, do­bre je­dze­nie to moja wielka pa­sja. Kiedy więc mam ta­kie okresy w ży­ciu, że chcę zgu­bić kilka ki­lo­gra­mów, wtedy mó­wię so­bie: „Stary, chcesz tyle jeść, to mu­sisz bie­gać”. Jak wi­dzi­cie, bie­ga­nie ko­ja­rzy mi się wy­łącz­nie z po­kutą.

Choć nie je­stem wy­traw­nym bie­ga­czem, zgo­dzi­łem się po­le­cieć na ma­ra­ton do No­wego Jorku. Ba, uzna­łem to za naj­lep­szy po­mysł na świe­cie i usra­łem so­bie, że dam radę. Mógł­bym rów­nie do­brze zgo­dzić się na wy­prawę na K2 czy do­łą­czyć do za­łogi Ti­tana. Mó­wiąc wprost: czu­łem się ma­nia­kal­nie do­brze.

Zna­łem ten stan. Wtedy dzieją się rze­czy ma­giczne. Nie­moż­liwe staje się moż­liwe. Idą ci biz­nesy, za­ko­chu­jesz się, a twój cie­pły boj­ler na­gle za­mie­nia się w six-pack i to bez wspar­cia te­ścia.

Tyle że to nie trwa wiecz­nie. U mnie skoń­czyło się gdzieś na prze­ło­mie sierp­nia i wrze­śnia. I roz­po­czął się drugi, o wiele mniej przy­jemny stan. Po­wolne, lecz nie­ubła­gane scho­dze­nie z emo­cjo­nal­nego szczytu w kie­runku ciem­no­ści.

Za­raz do­koń­czę myśl, bo wła­śnie lą­duję na lot­ni­sku JFK w No­wym Jorku i stewka pa­trzy już na mnie spod byka.

Okej! Oto je­stem! Wy­cho­dzę, roz­glą­dam się, wsia­dam do wiel­kiego ame­ry­kań­skiego busa, który za chwilę za­wie­zie mnie na Man­hat­tan. Za­kła­dam słu­chawki. Za­ta­piam się w ran­do­mo­wej play­li­ście z mo­jego iPhone’a. Psy­cho­lo­gia opi­suje sze­reg me­cha­ni­zmów obron­nych, które po­zwa­lają na chwilę za­po­mnieć o tym, co i tak nie­unik­nione. Jed­nym z nich jest tak zwane funk­cjo­no­wa­nie na wy­par­ciu. Wy­rzu­casz pro­blem z głowy, cho­ciaż do­sko­nale wiesz, że za­raz po­wróci. Od tego nie ma ucieczki.

Klamka za­pa­dła.

Cho­lera. Ja­koś trzeba bę­dzie prze­biec ten ma­ra­ton. Sta­ram się o tym nie my­śleć, udaję, że mnie to kom­plet­nie nie do­ty­czy. Do­tych­czas jed­no­ra­zowo prze­bie­głem dwa­dzie­ścia je­den ki­lo­me­trów. Przy­jaź­ni­łem się wtedy z pewną bie­gaczką i w przy­pły­wie am­bi­cji po­sta­no­wi­łem udo­wod­nić, że po­tra­fię. Też je­stem mocny! Za­pi­sa­łem się więc na pół­ma­ra­ton. To był czas w moim ży­ciu, kiedy, de­li­kat­nie mó­wiąc, było mnie wię­cej niż mniej. Ale za­pa­trzy­łem się na te mor­der­cze pro­fe­sjo­nalne tre­ningi i pew­nego dnia po­my­śla­łem so­bie: „Mogę bie­gać jak ona! Wy­star­czy tylko bar­dzo chcieć”. I rze­czy­wi­ście wy­star­to­wa­łem w tym pół­ma­ra­to­nie. Prze­bie­głem po­nad dwa­dzie­ścia je­den ki­lo­me­trów w bar­dzo do­brym cza­sie jed­nej go­dziny i czter­dzie­stu pię­ciu mi­nut. Jako kom­pletny de­biu­tant. Sza­leń­stwo!

Może i je­stem kró­lem przy­pału, ale mam też kilka cech, które w so­bie lu­bię. Jedną z nich jest de­ter­mi­na­cja. Je­śli so­bie coś po­sta­no­wię, to „choćby skały srały”, cel osią­gnę. Moja ułań­ska szarża za­pro­wa­dziła mnie wtedy na stół ope­ra­cyjny. Nie­stety, bio­lo­gii nie oszu­kasz. Za­nie­dba­łem tre­ningi na si­łowni i nie zdo­ła­łem na czas zbu­do­wać mię­śnia wo­kół ko­lana. Prawdę mó­wiąc, nie mia­łem o pro­fe­sjo­nal­nych przy­go­to­wa­niach bla­dego po­ję­cia. Ale nie ma tego złego, za­wsze ja­kie­goś po­zy­tywu można się do­szu­kać. Kiedy le­ża­łem, cze­ka­jąc na ope­ra­cję, pie­lę­gniarka po­dała mi coś. Nie wiem do­kład­nie, co to było, ale za­li­czy­łem naj­pięk­niej­szy od­lot mo­jego ży­cia. Do dzi­siaj wspo­mi­nam dość skom­pli­ko­waną ope­ra­cję ko­lana wła­śnie ze względu na tam­ten spe­cy­fik.

– Co to, do cho­lery, było!? – za­py­ta­łem pie­lę­gniarkę, gdy tylko prze­stało dzia­łać. Oczy­wi­ście chcia­łem do­stać tego wię­cej.

– Nie po­wiem panu, pa­nie Fi­li­pie. Za bar­dzo by się panu spodo­bało – od­parła. – Pod­po­wiem tylko, że do­kład­nie to samo przedaw­ko­wał Mi­chael Jack­son... Za­tem nie trak­tuj­cie tego jako life hacku.

No do­brze, ale po­wróćmy do No­wego Jorku. To już nie były prze­lewki! Mia­łem prze­biec dwa razy dłuż­szą trasę niż w War­sza­wie. Czter­dzie­ści dwa ki­lo­me­try z ha­czy­kiem. Kró­lew­ski dy­stans. Po­dobno nie da się prze­biec ma­ra­tonu bez wcze­śniej­szego mor­der­czego tre­ningu. Co pro­szę? Jak to się nie da? Ja nie dam rady? No to się jesz­cze prze­ko­namy!

Kiedy Ro­bert, mój tre­ner bie­ga­nia, usły­szał, jaki mam plan, spoj­rzał na mnie z lek­kim prze­ra­że­niem. Po­dra­pał się po gło­wie, po­mil­czał, ale wresz­cie po­wie­dział, co my­śli:

– Jesz­cze ni­gdy tego nie ro­bi­łem, ale roz­pi­szę ci tre­ningi na cztery mie­siące – oświad­czył, spoj­rzaw­szy na mnie jak na ko­smitę. – Ale wiesz, Fi­lip, że to się jesz­cze prak­tycz­nie ni­komu nie udało?

Nie mógł mnie le­piej zmo­ty­wo­wać.

Plan tre­nin­gowy za­kła­dał, że będę prze­bie­gać sumę ki­lo­me­trów ma­ra­tonu w ciągu ty­go­dnia. To zna­czy: czter­dzie­ści dwa ki­lo­me­try z ha­czy­kiem na sie­dem dni. Czyli mia­łem bie­gać co­dzien­nie re­gu­lar­nie albo jed­nego dnia mało, a in­nego wię­cej. Ważne, żeby zga­dzał się bi­lans.

„Ge­nialne!”, ucie­szy­łem się szcze­rze. Wpraw­dzie roz­pi­ska wy­glą­dała dość mor­der­czo, ale jak naj­bar­dziej do zro­bie­nia. I wtedy dała o so­bie znać ona. De­pre­sja.

De­pre­sji można się na­uczyć. Ja je­stem w sta­nie bez­błęd­nie prze­wi­dzieć, kiedy na­dej­dzie ko­lejny cykl. Ale mimo tej wie­dzy, kiedy już po­jawi się na do­bre, od razu przej­muje moje naj­bar­dziej am­bitne plany. Do­pa­dła mnie. Roz­ło­żyła na ło­patki. Zła­pała za ryj.

Z mo­jego Mo­unt Eve­re­stu za­czą­łem się sta­czać co­raz ni­żej i ni­żej. Nie by­łem w sta­nie zmo­bi­li­zo­wać się na­wet do opła­ca­nia ra­chun­ków, a co do­piero do re­ali­za­cji Pro­jektu Ma­ra­ton. Pa­trzy­łem w mój ka­len­darz tre­nin­gowy i by­łem co­raz bar­dziej prze­ra­żony. Do­szło do tego, że za­czą­łem się że­gnać z przy­ja­ciółmi. Do cho­lery, to nie są żarty, prze­cież na ma­ra­to­nach lu­dzie umie­rają! A ja przed ma­ra­to­nem nie prze­bie­głem w su­mie... ki­lo­me­tra. Do­kład­nie to ja­kieś sie­dem­set me­trów, bo wła­śnie po ta­kim dy­stan­sie roz­bo­lała mnie kostka, wró­ci­łem do domu i tak już zo­sta­łem.

Do­jeż­dżamy do ho­telu. Sce­ne­ria wy­gląda ba­jecz­nie. Nie­wiele jest pięk­niej­szych wi­do­ków od No­wego Jorku nocą. Ge­nialny Frank Si­na­tra miał ra­cję, to mia­sto ni­gdy nie śpi.

Ow­szem, neo­nowe tsu­nami za­piera dech w pier­siach, ale od­biór tych wspa­nia­łych wra­żeń za­kłóca wy­łącz­nie jedna myśl: za chwilę będę mu­siał sta­nąć na star­cie tego cho­ler­nego biegu.

Wresz­cie nad­cho­dzi dzień prawdy. Jest siódma rano, prze­cho­dzimy z ho­telu na prom. Wsia­dam z moją kum­pelą, eme­ry­to­waną za­wo­dową bie­gaczką, która kom­plet­nie nie wy­gląda na eme­rytkę. W tym mo­men­cie jest ona moim du­żym men­tal­nym wspar­ciem. Dzięki niej nie je­stem z tym sam. Mam świa­do­mość, że u mo­jego boku jest pro­fe­sjo­na­li­sta, który mnie ja­koś prze­pro­wa­dzi przez ten bieg.

Pły­niemy. Niebo jest tro­chę za­chmu­rzone, ale do­brze wi­dać Sta­tuę Wol­no­ści. Cie­pło, około dwu­dzie­stu stopni. Nie­któ­rzy ma­ra­toń­scy wy­ja­da­cze gry­ma­szą, że jest za go­rąco. Za go­rąco? Dla mnie po­goda ide­alna. Lu­dzie, w końcu mamy li­sto­pad!

Wy­je­cha­łem z War­szawy, nie zdą­żyw­szy się za­po­znać z jedną z naj­pięk­niej­szych tra­dy­cji no­wo­jor­skiego ma­ra­tonu. Kiedy do­cie­rasz do mia­steczka bie­ga­czy na Sta­ten Is­land, we wszyst­kich punk­tach stoją wo­lon­ta­riu­sze, któ­rzy od­bie­rają od cie­bie kurtkę, w któ­rej ru­szy­łeś rano z domu albo ho­telu, i póź­niej nie masz co z nią zro­bić. Kurtki zo­staną prze­ka­zane bez­dom­nym. Skala tego przed­się­wzię­cia jest gi­gan­tyczna. Na star­cie staje prze­cież pięć­dzie­siąt ty­sięcy bie­ga­czy! Wszę­dzie kon­te­nery z ubra­niami, ogrom ciu­chów. I to naj­lep­szych spor­to­wych ma­rek: Nike, New Ba­lance, Adi­das. Nikt nie od­daje sta­rych, zszar­ga­nych łach­ma­nów. Fe­no­me­nalna rzecz!

Przez bramkę star­tową – każdy na swoim nu­me­rze ma jej ko­lor oraz nu­mer – wy­cho­dzimy na ulicę. Coś nie­by­wa­łego! At­mos­fera me­ga­pod­nio­sła. Mi­jamy ame­ry­kań­skich ma­ri­nes, je­ste­śmy co­raz bli­żej miej­sca startu. Ża­den ma­ra­ton na świe­cie nie ma ta­kiej oprawy! Ta­kich wi­do­ków!

Bieg za­czyna się na dwóch po­zio­mach mo­stu Ver­ra­zano-Nar­rows Bridge.

Ba­aam!

Strzela ar­mata. To sy­gnał, że wy­star­to­wała wła­śnie ko­lejna tura bie­ga­czy.

Te­raz my. Na­sza ko­lej. Ru­szamy!

Bie­gniemy pod górę, na most, póź­niej zbie­gamy pro­sto do Bro­oklynu. Po pierw­szych pię­ciu­set me­trach wi­dzę le­żą­cego na ulicy czło­wieka. Jest re­ani­mo­wany. Tak szybko, tak na­gle do­szło do pierw­szej in­ter­wen­cji me­dycz­nej. Re­ani­ma­cja wy­gląda bru­tal­nie i tro­chę prze­ra­ża­jąco. Wo­kół bie­ga­cza kłę­bią się ra­tow­nicy.

Nie­zły po­czą­tek...

Fak­tem jest, że pierw­szy pod­bieg był me­ga­trudny. Do tego stres i emo­cje, z któ­rymi trzeba so­bie ja­koś po­ra­dzić. W ogóle no­wo­jor­ska trasa jest mor­der­cza, pełna po­fa­lo­wa­nego te­renu. Od­czu­wasz to zwłasz­cza na trzy­dzie­stym ki­lo­me­trze, gdzie każda naj­mniej­sza nie­rów­ność as­faltu wcho­dzi w nogi i w dupę, do­słow­nie jak wier­tarka.

Wi­dzę za­tem le­żą­cego fa­ceta i za­czyna do mnie do­cie­rać, że żarty się skoń­czyły. Fi­lip, co ty ro­bisz naj­lep­szego? Prze­cież do tego ma­ra­tonu w ogóle nie tre­no­wa­łeś. Coś w stylu For­re­sta Gumpa, który usły­szał „Run, For­rest, run!” i po­biegł.

Bie­gnę na am­bi­cji, bo­skim za­chwy­cie i ad­re­na­li­nie. Nikt wo­kół mnie nie wy­gląda na przy­pad­ko­wego bie­ga­cza. Na ma­ra­ton nikt nie przy­jeż­dża, je­śli nie jest bie­ga­czem.

Oprócz mnie. Ja nie je­stem nim na pewno.

Przed sa­mym star­tem więk­szość za­wod­ni­ków miała jesz­cze ostat­nie tre­ningi. Ja się na nich, oczy­wi­ście, nie po­ja­wi­łem. Po pierw­sze nie chcia­łem zdra­dzać swo­jej spor­to­wej formy, a po dru­gie ba­łem się, że po tre­ningu do­stanę ta­kich za­kwa­sów, że ni­g­dzie nie po­bie­gnę.

– Ro­zu­miemy, chcesz to zro­bić na świe­żo­ści. – Po­kle­py­wali mnie za­wod­nicy, do­ce­nia­jąc moją tak­tykę.

„Ta­kiej świe­żo­ści to wy ni­gdy nie wi­dzie­li­ście”, po­my­śla­łem so­bie w du­chu.

Ale na ra­zie bie­gnę. I nie za­mie­rzam szybko się za­trzy­my­wać.

Prze­bie­gamy przez most Ver­ra­zano, wi­dzimy wielką ta­blicę z na­pi­sem „Bro­oklyn”. Obok ty­powe ame­ry­kań­skie sze­re­gowce. Do­strze­gam pierw­szych ki­bi­ców. I to ja­kich ki­bi­ców. Mają grilla, je­den fa­cet stoi z gi­tarą, drugi z pla­kietką: „Go run­ners! We­lcome to NYC”. Da­lej dzieci, które mają w rę­kach kla­paczki, znane w Pol­sce z za­wo­dów w sko­kach nar­ciar­skich. „Co to za ko­smici?”, my­ślę so­bie w lek­kim szoku, ale na­tych­miast oka­zuje się, że to za­le­d­wie ma­lutki wstęp do tego, co zo­ba­czy­łem za chwilę.

No­wo­jor­czycy to lu­dzie z in­nej ga­lak­tyki. Ni­g­dzie nie wi­dzia­łem ta­kiego za­an­ga­żo­wa­nia w ki­bi­co­wa­nie jak tu­taj. Przy tra­sie stoją tłumy z trans­pa­ren­tami, cu­kier­kami, żel­kami, pi­wem, coca-colą. Co dwie­ście me­trów na Bro­okly­nie gra ze­spół roc­kowy, przed ko­ścio­łami usta­wiły się grupy go­spel. Do­słow­nie jak w ame­ry­kań­skim fil­mie. Afro­ame­ry­kanki w swo­ich ko­lo­ro­wych ubra­niach śpie­wają pio­senki o Je­zu­sie pod ostre gi­ta­rowe riffy. Kom­pletny od­lot!

Sunę wła­ści­wie siłą tego tłumu. Za­po­mi­nam, że je­stem nie­przy­go­to­wany, i to ja­koś prze­staje mieć zna­cze­nie. Psy­chika po­trafi zro­bić z ludz­kim or­ga­ni­zmem nie­praw­do­po­dobne rze­czy. Je­stem w eu­fo­rii, na tle­no­wym haju. Po­ko­nuję piąty, póź­niej dzie­siąty ki­lo­metr. Wbie­gam w pol­ską dziel­nicę. Wia­domo, nie mogę zro­bić wstydu ro­da­kom.

Bie­gnę da­lej.

Na­gle, na pięt­na­stym ki­lo­me­trze czuję, że mu­szę się na­pić piwa. Zimne piwo, na ten mo­ment naj­więk­szy must have ży­cia. Za­chciało mi się, jak ko­bie­cie w ciąży ki­szo­nych ogór­ków w akom­pa­nia­men­cie lo­dów wa­ni­lio­wych.

Na szczę­ście je­ste­śmy na pol­skim Gre­en­po­in­cie, na­gle wi­dzę, że stoi fa­cet z ta­bliczką: „Piwo”. Jak­bym so­bie go wy­cza­ro­wał!

Obok mnie wciąż bie­gnie moja kum­pela. Wiem, że je­stem dla niej ha­mul­co­wym. Gdyby nie ja, mo­głaby dmuch­nąć ten ma­ra­ton po­ni­żej czte­rech go­dzin. Ja zmę­czony bie­gnę już bar­dziej świń­skim truch­tem i wi­dzę, że ona się ze mną mę­czy. Chcę ją też pu­ścić z in­nego po­wodu. Czuję, że zbli­żam się do mo­mentu, w któ­rym po­wi­nie­nem zo­stać wy­łącz­nie ze swo­imi my­ślami.

– Da­lej po­bie­gnę już sam – mó­wię do mo­jej to­wa­rzyszki do­kład­nie w po­ło­wie trasy.

– Je­ste­śmy tu­taj ra­zem. Bę­dziemy się wspie­rać do końca. – Asia nie pali się do mo­jego po­my­słu.

– Nie, pro­szę, bie­gnij ro­bić swój czas.

Zro­zu­miała, ru­szyła i szybko znik­nęła mi z oczu.

Bie­gnę przez most Bro­okliń­ski i za­czyna mi się ro­bić co­raz dziw­niej. Wra­cają fla­sh­backi naj­trud­niej­szych wspo­mnień.

Nie by­łem w No­wym Jorku od bar­dzo dawna. Do­kład­nie od lipca 2015 roku. Tam­tego lipca. W cza­sie, który stał się naj­więk­szym kosz­ma­rem mo­jego ży­cia.

Po­le­cia­łem wtedy do Sta­nów zu­peł­nie tu­ry­stycz­nie, po­sie­dzieć tro­chę w No­wym Jorku, a póź­niej na Flo­ry­dzie. Moja ko­le­żanka, która miała w NYC miesz­ka­nie, aku­rat le­ciała do Eu­ropy.

– Mam wolny apar­ta­ment, nie chciał­byś za­trzy­mać się u mnie? – za­py­tała któ­re­goś dnia.

Ta­kim pro­po­zy­cjom po pro­stu się nie od­ma­wia.

Po­sta­no­wi­łem, że po­jadę, ale wcze­śniej spę­dzę czas z moim sy­nem Mak­sem. Żeby nie było mu przy­kro, że jadę bez niego. Wy­bra­li­śmy się po ro­wer do sko­ków na ram­pie. Maks miał to­talną za­jawkę na tym punk­cie. Ga­da­li­śmy o tym, że po­je­dzie na obóz dla fre­esty­lo­wych dzie­cia­ków, jak zwy­kle nie za­my­kały się nam usta. Dzień przed moim wy­lo­tem po­szli­śmy na lody do Wi­la­nowa.

I to był ostatni, ostatni raz, kiedy go wi­dzia­łem.

Za­wsze kiedy mi­jam ka­wiar­nię w Wi­la­no­wie, wi­dzę to me­ta­lowe krze­sełko. Do­kład­nie to samo. Na­wet nie za­rdze­wiało, cho­ciaż od tam­tego dnia mi­nęło dzie­więć lat. Pa­mię­tam smaki, które za­mó­wi­li­śmy, mo­ment od­pro­wa­dze­nia Maksa do miesz­ka­nia na Sar­mac­kiej. Umó­wi­li­śmy się, że wy­je­dzie po mnie na lot­ni­sko.

Wszystko zo­stało za­pla­no­wane. Tak po pro­stu, jak to lu­dzie or­ga­ni­zują swoje ży­cie.

Bie­gnę co­raz szyb­ciej. Wiele osób już tylko idzie. Pod­bieg wzdłuż mo­stu na­prawdę daje w kość, ale ja już nie czuję bólu, stra­chu, lęku. Wiem, że mu­szę za­pier­da­lać, bo emo­cje bu­zują we mnie co­raz sil­niej. Roz­sa­dzają mnie od środka.

W my­ślach wi­dzę ob­razy, słowa, ese­mesy. Niby zwy­kłe, jak każde, a jed­nak już wtedy ukła­da­jące się w ten bez­na­dziejny plan. Mój tata, a dla Maksa dzia­dek Zyg­munt, za­pa­lony siat­karz, za­wsze miał am­bi­cje, żeby wszy­scy w na­szej ro­dzi­nie zo­stali za­wo­do­wymi siat­ka­rzami. Ja gra­łem w siat­kówkę, moja sio­stra We­ro­nika grała w pierw­szej li­dze, a ku­zynka w re­pre­zen­ta­cji Fran­cji. Nie było in­nej drogi. Także Maks zo­stał za­brany na tre­ning siat­kar­ski. Po roku tre­nin­gów miał po­je­chać na pierw­szy obóz spor­towy do Ukty na Ma­zu­rach, do szkoły, w któ­rej ja też kie­dyś by­łem. I by­łem pe­wien, że to miej­sce się mo­jemu sy­nowi nie spodoba. On był przy­zwy­cza­jony do wa­ka­cji w ho­telu z ba­se­nem i róż­nymi wy­go­dami. Wiem, że to brzmi ba­na­nowo i ego­istycz­nie, ale nie za­mie­rzam uda­wać, że miej­sce do spa­nia w jed­nej sali z ko­le­gami uwa­żał za wy­ma­rzoną opcję spę­dze­nia wa­ka­cji. Nic dziw­nego, że za­dzwo­nił do mamy i po­pro­sił, żeby go stam­tąd za­brała.

Nie wie­dzia­łem o tym. Nikt mnie nie po­in­for­mo­wał. Gdy­bym wie­dział, przy­le­ciał­bym pierw­szym sa­mo­lo­tem. Wiem, że tak bym zro­bił! Ale nikt mi, kurwa, o tym nie po­wie­dział!

Wbie­gam na Man­hat­tan.

W 2015 roku miesz­ka­łem na West Vil­lage, nad rzeką Hud­son, nie­da­leko miej­sca, gdzie lą­do­wał ka­pi­tan Sully.

Już nie bie­gnę, tylko pę­dzę w sza­leń­czym tem­pie. Nie ma ni­kogo, kto w tym mo­men­cie byłby ode mnie szyb­szy. Ja­kaś nad­przy­ro­dzona siła we­szła w moje nogi, moje ciało. Za chwilę znajdę się obok miej­sca, w któ­rym to wszystko się za­częło. A za­częło się w nocy, w no­wo­jor­skim apar­ta­men­towcu.

Dzie­sią­tego lipca 2015 roku mia­łem dziwny sen. Tylko czy to rze­czy­wi­ście mi się przy­śniło? Wciąż nie je­stem pe­wien. Sen był tak na­ma­calny, jak­bym rze­czy­wi­ście w nim był.

Ni­gdy nie za­sy­piam w zu­peł­nej ciem­no­ści, zo­sta­wiam so­bie ta­kie pół­świa­tło, punkt od­nie­sie­nia. Na­zy­wam je świa­tłem na­dziei. Wstaję więc z łóżka i wy­cho­dzę z pięk­nej przy­tul­nej sy­pialni w od­cie­niach beżu. Idę do ła­zienki. Za oknem sły­szę szum ulicy, on układa się w me­lo­dię klak­so­nów, sy­ren i szumu. Cią­głego jed­no­staj­nego szumu. Idę do ła­zienki w kon­kret­nym celu: po­wyj­mo­wać so­bie wszyst­kie zęby. Wyj­muję je więc, a one upa­dają je­den po dru­gim i od­bi­jają się od umy­walki, z ta­kim głu­chym, por­ce­la­no­wym dźwię­kiem. Puk, puk, lą­duje w niej ko­lejny ząb. A ja przy­glą­dam się swo­jej bez­zęb­nej twa­rzy w lu­strze.

Są sny, które pa­mię­tasz tylko we frag­men­tach. Czu­jesz, że były dla cie­bie ważne, ale nie po­tra­fisz ich w pełni od­two­rzyć. Ja tam­ten mój sen pa­mię­tam aż za do­brze. Z wszyst­kimi de­ta­lami. Pa­mię­tam, w co by­łem ubrany, T-shirt, za­pach apar­ta­mentu, od­głos upa­da­ją­cych zę­bów... Nie znam się na snach, ale we­dług więk­szo­ści do­stęp­nych in­ter­pre­ta­cji gu­bione zęby nie za­po­wia­dają ni­czego do­brego. Prze­ko­na­łem się o tym już kilka dni póź­niej, a do­kład­nie w czwart­kowy po­ra­nek 16 lipca 2015 roku. Dzień, który zmie­nił wszystko. To wła­śnie wtedy nie mo­głem się do­dzwo­nić do Maksa i jego mamy. Maks po­wi­nien być wtedy na obo­zie. „Pew­nie ma za­ję­cia, nie ma czasu na od­bie­ra­nie te­le­fo­nów od ojca”, uspo­ka­ja­łem się, usi­łu­jąc ra­cjo­nal­no­ścią od­go­nić oj­cow­ską in­tu­icję. Aż na­gle za­dzwo­nił te­le­fon. To była mama Maksa. I mo­ment, w któ­rym do­wie­dzia­łem się, że mój syn nie żyje. Zgi­nął w wy­padku sa­mo­cho­do­wym.

Mój syn