52,99 zł
Kosmos to nie tylko romantyczny bezkres – to biznes
Kiedy w 2008 roku SpaceX pod wodzą Elona Muska wystrzeliło na orbitę pierwszą komercyjną rakietę, wyścig kosmiczny rozpoczął się na dobre. Była to jednak rywalizacja wyjątkowa – między wizjonerami wspomaganymi milionami na koncie. NASA ustąpiła pola specom z Doliny Krzemowej, których plany – i możliwości – sięgają o wiele dalej niż kula ziemska.
Ashlee Vance śledzi poczynania pionierskich firm, takich jak Astra, Firefly, Planet Labs czy Rocket Lab, które wyciągają ręce ku gwiazdom. Nieposkromiony apetyt, genialna wizja i głęboki portfel – oto siła napędowa nowej branży kosmicznego rozwoju. W jej centrum nie stoi jednak turystyka kosmiczna, a satelity i rakiety wystrzeliwane na orbitę tysiącami.
Kalifornia, Teksas, Alaska, Nowa Zelandia, Ukraina, Indie, Gujana Francuska – Vance odwiedza rozsiane po świecie siedziby, laboratoria i ściśle tajne miejsca startu rakiet, by ukazać prawdziwą twarz rewolucji technologicznej. Żądza podboju ściga się tu z idealizmem, pasją i chciwością. Kosmos stał się Dzikim Zachodem naszych czasów.
Sensacyjny reportaż o ludziach, dla których Ziemia była za mała
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 618
Data ważności licencji: 4/5/2028
Dla Melindy.
Przykro mi, że musiałaś to oglądać.
Drodzy czytelnicy!
Niniejsza książka to rezultat pięcioletnich dociekań reporterskich prowadzonych na czterech kontynentach i setek godzin rozmów. Jej główni bohaterowie wpuścili mnie do swojego świata, w którym towarzyszyłem im w lepszych i gorszych momentach, a zarazem nie narzucali mi żadnych ograniczeń. Szczególnie wdzięczny jestem im za to, że odsłonili przede mną swoje życie prywatne. Pomogło mi to zrozumieć ich osobowość, motywację i punkt widzenia – a to bodaj najtrudniejsze w pracy dziennikarza.
O ile nie zaznaczam inaczej, wszystkie cytaty zamieszczone w tej książce zaczerpnąłem wprost z naszych rozmów. Jak zobaczycie, pozwoliłem moim bohaterom przemówić własnym głosem, dlatego zamieściłem ich obszerne wypowiedzi. Zależało mi na tym, by opowiedzieli o sobie własnymi słowami, dzięki czemu sami możecie się przekonać, jak mówią i myślą. Kilka cytatów skróciłem lub zmodyfikowałem, aby były klarowniejsze. Za każdym razem uważałem jednak, by nie wypaczyć ich sensu. W trakcie tej podróży o niektórych postaciach wspomnianych w książce napisałem również artykuły opublikowane w czasopiśmie „Bloomberg Businessweek”, a kilka własnych sformułowań, które wyjątkowo mi się spodobały, przeniosłem z tych tekstów do niniejszej książki.
Dołożyłem wszelkich starań, by sprawdzić wszystko, co usłyszałem, i gruntownie zweryfikować zaprezentowane fakty. Aktualizacje, o które zostaną uzupełnione kolejne wydania, zamieszczę także na swojej stronie internetowej (www.ashleevance.com), za której pośrednictwem można się ze mną skontaktować.
Mam nadzieję, że lektura tej książki sprawi wam tyle samo radości, ile mnie dostarczyły przygody, które przeżywałem w trakcie pracy nad nią.
Och, Ziemianie, spójrzcie w górę. […]
Spójrzcie w górę, poza horyzonty tego stulecia. Światła nadchodzącego tysiąclecia już plamią niebo dziwnymi nowymi kolorami.
Spójrzcie w górę: uchyliliśmy prawa grawitacji, zerwaliśmy dach świata, który leżał tak nisko.
Niebiosa są wasze – nowe plaże z cirrusów, aleje ze stratocumulusów.
Podnieście głowy! Nie stworzono was, abyście całe życie wpatrywali się w ścieki, błoto i kałuże. Nie obawiajcie się podnieść wzroku – na dole nie znajdziecie tego, czego pragniecie.
Spójrzcie w górę i ujrzyjcie kształt, który nawiedzał ludzkie sny i bywał obecny w legendach, odkąd po raz pierwszy wyjrzeliśmy z dżungli i zaczęliśmy się zastanawiać, co może znajdować się za odległymi wzgórzami i na szczytach gór.
Och, Ziemianie, spójrzcie w górę.
Alan Moore, Miracleman, tłum. Tomasz Sidorkiewicz
Z ekonomicznego punktu widzenia trwanie naszego gatunku wymaga opanowania nawigacji w przestrzeni międzyplanetarnej. A jeśli uważamy, że człowiek to punkt kulminacyjny wielowiekowej ewolucji, podtrzymanie życia i postępu powinno być najwyższym dążeniem i celem ludzkości, jej przerwanie zaś – największą z możliwych katastrof.
Robert Goddard, pionier techniki rakietowej (1913)
Ekscytacja ustąpiła miejsca paraliżującym lękowi i rozpaczy.
28 września 2008 roku około piętnastu pracowników SpaceX znalazło się na tropikalnej wysepce, by tam przygotować białą rakietę Falcon 1 do lotu na orbitę. Zwieńczenie sześciu lat ciężkiej pracy powinno sprawić im czystą radość. Problem polegał jednak na tym, że wcześniej w podobnych okolicznościach sprawy przybierały niepomyślny obrót. Już trzy rakiety wystrzelone z tego porośniętego dżunglą spłachetka ziemi na końcu świata eksplodowały tuż po starcie albo rozpadły się w trakcie lotu. Inżynierowie i technicy SpaceX, pomni tych porażek, tracili wiarę w siebie. Może nie byli aż tak bystrzy i pomysłowi, jak im się wydawało. Może Elon Musk, założyciel i dyrektor generalny firmy, popełnił kosztowny błąd, gdy uwierzył w ich możliwości. Już za kilka minut mogli stracić pracę.
Od samego początku operację realizowano w warunkach dalekich od ideału. SpaceX zbudowało platformę startową na atolu Kwajalein, składającym się z setki wysp stłoczonych pośrodku Oceanu Spokojnego, między Hawajami i Australią. Wznoszą się one tuż nad poziom morza, a słońce, przed którym nie da się uciec, i słona bryza – tak pożądane podczas wakacji w tropikach – dają się we znaki osobom wykonującym prace manualne i harującym przy maszynach.
Kilkoro członków zespołu SpaceX po raz pierwszy zawitało na Kwajaleinie w 2003 roku w poszukiwaniu miejsca, w którym można by bez przeszkód prowadzić szalone eksperymenty z rakietami. Wybór tej lokalizacji miał logiczne uzasadnienie. Armia amerykańska od dziesięcioleci prowadziła na tym atolu manewry, w ramach których testowała przede wszystkim urządzenia radarowe i systemy obrony przeciwrakietowej. Tego typu przedsięwzięcia wymagały zbudowania odpowiedniej infrastruktury, umożliwiającej tysiącom osób codzienne życie i pozwalającej testować skomplikowane maszyny. Co równie istotne, miejscowa ludność przywykła do częstych eksplozji – należało się więc spodziewać, że przychylnym okiem spojrzy na bandę dwudziestokilkuletnich żółtodziobów pod wodzą potentata technologii cyfrowych i ich wielką metalową tubę napełnioną materiałami wybuchowymi.
To, co zespół SpaceX zastał na miejscu, przypominało raczej wyspę Robinsona Crusoe niż sprawnie funkcjonującą placówkę wojskową. Wszystko, czego potrzebowali ludzie Elona Muska – sprzęt, kwatery, sklepy, restauracje i bary – znajdowało się na Kwajaleinie, największej wyspie atolu. Tymczasem trafili na Omelek, trzyhektarowy skrawek lądu z przystanią dla dwóch łodzi, lądowiskiem dla helikopterów, czterema magazynami i setką palm. To tam z podzespołów produkowanych w Kalifornii i Teksasie budowano rakiety, które po przetestowaniu wysyłano w kosmos.
W 2005 roku zaczęto wprowadzać na Omeleku szereg udogodnień. Pracownicy przedsiębiorstwa wylali fundamenty pod wyrzutnię rakietową. Postawili namiot, by pracować i przechowywać narzędzia w zacienionym miejscu. Zaadaptowali przyczepy kempingowe z lat sześćdziesiątych XX wieku na kwatery i biura. Kwestie sanitarne każdy musiał zorganizować we własnym zakresie, a posiłki składały się z gotowych kanapek i tego, co udało się złowić w oceanie.
Mimo trudnych warunków zespół pracował w zawrotnym tempie – szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że w branży kosmicznej opóźnienia liczy się nie w tygodniach czy miesiącach, ale w latach. Omelek, niegdyś pusty, zapełnił się cylindrycznymi zbiornikami na ciekły tlen i naftę rafinowaną potrzebnymi do napędzania rakiety oraz pojemnikami z helem wykorzystywanym do zwiększania ciśnienia w rozmaitych urządzeniach mechanicznych. Gazogeneratory przyniosły zbawienie, bo dzięki nim w przyczepach działała klimatyzacja i można w nich było przez kilka minut odpocząć od upału i ostudzić emocje, kiedy coś się nie udawało. Kilka wyjątkowo zaradnych osób postawiło ubikacje i prysznice. Na początku września 2005 roku zespół SpaceX zbudował wysokie metalowe rusztowanie, które miało podtrzymywać rakietę przed startem.
Mniej więcej raz w miesiącu do brzegu przybijał statek towarowy z wielkimi kontenerami pełnymi sprzętu. Pod koniec września tą drogą dotarł pierwszy stopień, czyli główna część rakiety. Do końca października udało się ją złożyć i ustawić pionowo na platformie. Inżynierowie – jak to oni – nie zwrócili uwagi na symboliczny wymiar tej chwili. A przecież Falcon 1 wyglądał jak totem. Na polanie w dżungli stanął osobliwy aluminiowy obelisk, gotowy do lotu wysoko w przestworzach.
Na tym etapie każdego nowego programu lotów kosmicznych przez dłuższy czas piętrzą się kłopoty. Pojazd już zaprojektowano i zbudowano. Silniki – zazwyczaj sprawiające najwięcej niespodzianek – przetestowano gdzie indziej, a potem wielokrotnie odpalano, by mieć pewność, że uruchomią się, gdy nadejdzie wielka chwila. Napisano mnóstwo linijek kodu, które po usunięciu z nich błędów zestrojono ze sobą. Precyzyjnie połączono ogromną liczbę przewodów we wnętrzu rakiety. Optymizm bazujący na racjonalnych przesłankach kazał więc mieć nadzieję, że wszystkie te elementy uda się zgrać, by harmonijnie funkcjonowały. Ale bogowie rakiet nigdy do tego nie dopuszczają.
Zanim złożona rakieta wzbije się w powietrze, musi przejść setki testów naziemnych. Bardzo często o ich niepowodzeniu decyduje względnie mało istotny podzespół. Wymiana niesprawnego tłoka za pięćdziesiąt dolarów wymaga otwarcia włazu w kadłubie i zanurzenia się w nim w poszukiwaniu wadliwego kawałka metalu, mimo że pot zalewa oczy. Innym razem trzeba wymienić zawilgły akumulator.
Niektóre testy kończą się fiaskiem, a czasem w ogóle do nich nie dochodzi z powodów logistycznych. Na przykład w trakcie przygotowań maszyny do każdego startu trzeba wpompować do komory paliwa ogromne ilości ciekłego tlenu, przez aeronautów zwanego w skrócie LOX. Szkopuł w tym, że należy go przechowywać w ekstremalnie niskiej temperaturze – a gdy tylko wtryskuje się go ze specjalnego pojemnika termoizolacyjnego do zbiornika w rakiecie, LOX natychmiast zaczyna wrzeć. Bardzo często już po tankowaniu niektórzy tak długo jeszcze majstrują przy maszynie, że gdy w końcu są gotowi do startu, okazuje się, że trzeba odwołać test, bo ulotniło się zbyt dużo ciekłego tlenu. Dopiero wtedy ekipa uświadamia sobie, że ten sam scenariusz powtórzył się po raz piąty tego dnia; że pojemniki na paliwo są już puste; że wszyscy tkwią na wysepce pośrodku Pacyfiku i w promieniu czterech tysięcy kilometrów nie znajdzie się nikt, kto zechciałby szybko, jeszcze przed zapadnięciem zmroku, dostarczyć więcej ciekłego tlenu.
Zewnętrzny obserwator uznałby zapewne ten mozolnie realizowany etap konstruowania rakiety za absurdalny. Przecież na dobrą sprawę maszyna w ostatecznym kształcie wydaje się gotowa do startu. To niemożliwe, że jeszcze przez kilka miesięcy trzeba borykać się z drobniejszymi i poważniejszymi awariami pojawiającymi się jedna po drugiej. A jednak. Na ironię zakrawa fakt, że najpoważniejsze – wręcz kosmiczne – trudności na tym polu pokonano dawno temu, gdy fizycy opracowali teorię lotów pozaziemskich. Tworzenie rakiet spowalniają banalne kwestie techniczne. W tej chwili potrzeba nie utytułowanych naukowców, ale wykwalifikowanych mechaników, którzy będą niestrudzenie szukać rozwiązań konstrukcyjnych.
Od października 2005 do marca 2006 roku ekipa SpaceX realizowała właśnie taki scenariusz. Każdego ranka cały zespół rozpoczynał żmudne majstrowanie przy maszynie, które kończyło się długo po zmierzchu. Po całodziennej ciężkiej pracy specjalistów często ogarniało zniechęcenie, ale perspektywa startu stale ich motywowała. W chwili założenia firmy w 2002 roku Elon Musk – jak to on – wyznaczył zupełnie nierealistyczny termin startu pierwszej rakiety. Miała ona wzbić się w przestworza w ciągu roku. I choć od tamtej chwili minęły cztery lata, zespół w bezprecedensowym tempie realizował nowy program lotów kosmicznych. Karmił się energią Muska, jego wygórowanymi żądaniami, bezgranicznym wsparciem i chęcią udowodnienia, że dawna, zbiurokratyzowana kosmonautyka to relikt przeszłości, oni zaś wytyczą nowe ścieżki rozwoju tej dziedziny.
Bez wątpienia Falcon 1 nie był najbardziej imponującą rakietą, jaką kiedykolwiek skonstruowano. W żadnym razie. Ale maszyna o półtorametrowym przekroju, długa na ponad dwadzieścia metrów, miała swój urok. Miała też dość mocy, by – za jakieś siedem milionów dolarów – wynieść na orbitę ładunek ważący pół tony. To właśnie niskie koszty jej użytkowania robiły największe wrażenie. W przypadku większości rakiet ich wystrzelenie kosztuje od osiemdziesięciu do trzystu milionów dolarów. Maszyny są zbudowane z części dostarczanych przez setki prywatnych firm, z których każda stara się zmaksymalizować zyski ze sprzedaży specjalistycznych podzespołów. Firma SpaceX, by obniżyć wydatki, zaczęła budować sprzęt z najtańszych części dostępnych na rynku i przeprowadzała możliwie największą część prac konstrukcyjnych we własnym zakresie.
24 marca nareszcie nadszedł moment weryfikacji założeń Muska. Niektórzy dołączyli do niego w centrum kontroli lotów na atolu Kwajalein, reszta została na Omeleku, by w razie problemów technicznych móc natychmiast interweniować. Procedurę rozpoczęto wczesnym rankiem od przeglądania list kontrolnych i przygotowania Falcona 1, który wystartował o dziesiątej trzydzieści. Ognisty podmuch na kilka sekund wstrząsnął prowizoryczną infrastrukturą na wyspie Omelek, gdy rakieta – lekceważąc grawitację – wzbiła się w powietrze. Dla pracowników SpaceX, którzy mieli do tej rakiety emocjonalny stosunek, czas zwolnił. Sekundy trwały tyle, co minuty, gdy przebiegali wzrokiem po kadłubie i próbowali ocenić, jak sprawuje się maszyna.
Nawet postronny obserwator1 szybko by się jednak zorientował, że maszyna szwankuje. Gdy tylko oderwała się od ziemi, zaczęła wirować i drgać, co źle wróżyło – powinna była bowiem zmierzać prosto do celu. Po trzydziestu sekundach lotu silnik nagle zgasł. Rakieta na moment zawisła w powietrzu, a potem zaczęła spadać. Stała się pociskiem zmierzającym wprost na Omelek. Masa żelastwa roztrzaskała się o rafę koralową oddaloną o dwieście metrów od wyrzutni, a paliwo eksplodowało. Ładunek – niewielki satelita zbudowany na zlecenie Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych – wystrzelił w powietrze i podziurawił dach szopy na narzędzia. Tysiące odłamków spadły gradem na ląd, a pozostałe trafiły do oceanu.
Taki finał nie zachwycił pracowników SpaceX, ale bynajmniej ich nie zaskoczył. Dziewiczy lot dopiero co zbudowanej rakiety rzadko kończy się sukcesem. Najwięcej do myślenia dało im to, że Falcon 1 wybuchł nad samą wyspą. Lepiej by było, gdyby do eksplozji doszło na dużej wysokości i nad oceanem. Żaden inżynier ze SpaceX nie miał ochoty wracać na wyspę, by zbierać żniwo swoich niedociągnięć2.
Przez kolejne dni zespół analizował dane zgromadzone podczas krótkiego lotu rakiety i badał jej odłamki w laboratorium. Wkrótce ustalił, że aluminiowa nakrętka śruby przytrzymującej przewód paliwowy zardzewiała w gorącym słonym powietrzu na Kwajaleinie. Drobny element, wart zaledwie pięć dolarów, pękł, a z powodu wycieku paliwa zapalił się silnik. Jak na ironię, ekipa SpaceX, by zapobiec podobnym problemom w przyszłości, zdecydowała się skorzystać z jeszcze tańszych nakrętek ze stali nierdzewnej.
Następna rakieta, której skonstruowanie zajęło rok, po serii testów wystartowała w marcu 2007 roku. Sprawowała się znacznie lepiej i wznosiła się przez siedem minut – póki paliwo nie zaczęło rozlewać się w środku, zamiast trafić wprost do silnika. Ponownie wróciła na ziemię, tym razem miała jednak tyle przyzwoitości, by spłonąć w atmosferze. Dopiero osiemnaście miesięcy później, w sierpniu 2008 roku, SpaceX podjęło kolejną próbę startu. Tym razem rakieta sprawowała się wzorowo aż do chwili, gdy jej górna część się zaklinowała, przez co nie mogła oderwać się od korpusu, a to spowodowało awarię, zanim maszyna dotarła na orbitę. „Falcon 1 znów się posypał” – napisał jeden z dziennikarzy w swojej relacji ze startu.
Ekipa SpaceX miała serdecznie dość życia na Kwajaleinie. Egzotyczna wyprawa zmieniła się w miejsce tortur. Podczas nocnych popijaw w barze Snake Pit nikt nie podsumowywał dokonań całego dnia ani nie zagłębiał się w arkana kosmonautyki. Zamiast tego pracownicy knuli plany buntowniczej ucieczki. Na przykład pewien inżynier po dwóch wódkach z red bullem doszedł do wniosku, że gdyby przebiegł nago po pasie startowym, na pewno zostałby wydalony z wyspy. Potakiwanie wszystkich przy stoliku okazało się wystarczającą motywacją i inżynier czym prędzej zrealizował swój plan. Niestety personel wojskowy widział nie takie rzeczy, a niedoszły uciekinier następnego dnia wciąż tkwił na Omeleku.
Zarówno Elon Musk, jak i przedstawiciele NASA oraz amerykańskiego rządu publicznie mówili to, co wypada: nowe rakiety mają to do siebie, że często wybuchają; SpaceX udało się wytropić i usunąć wszystkie mankamenty; taka jest naturalna kolej rzeczy, gdy realizuje się projekt kosmonautyczny. A tymczasem za zamkniętymi drzwiami mnożyły się poważne obawy. Musk w zastraszającym tempie zużywał prywatne zasoby finansowe i bez większego entuzjazmu udawał się na doroczne konferencje prasowe, na których wyjaśniał, dlaczego SpaceX znów nie udało się dotrzeć na orbitę. Urzędnicy państwowi zaczęli się zastanawiać, czy obecność w centrum kontroli lotów gościa z pomarańczowym irokezem postawionym na kurzym białku, jako przedstawiciela ekscentrycznej kultury korporacyjnej budzącego co najwyżej rozbawienie, nie świadczy tak naprawdę o jej głębokiej dysfunkcji. Do takich wniosków mogły dodatkowo skłaniać rozsiane po całym Omeleku ogromne ilości butelek po piwie i innym alkoholu.
„Po trzecim locie spadliśmy na samo dno” – stwierdził Tim Buzza, jeden z kluczowych pracowników SpaceX, odpowiedzialny za prace nad Falconem 1 na wyspie. „Elonowi kończyły się fundusze. Mnożyły się wątpliwości, a katastrofa wisiała w powietrzu. Po raz pierwszy wielu z nas stanęło przed oczami widmo końca. Wtedy Elon podczas telekonferencji z całą firmą oznajmił: »Pożyczę trochę pieniędzy. Została nam jedna rakieta i na przygotowanie jej do startu mamy osiem tygodni«”.
Wszystkich zmroziło na wieść, że proces, który do tej pory zajmował rok, trzeba skondensować do dwóch miesięcy. Od tego, czy mimo pośpiechu precyzyjnie wykonają zadanie, zależało wszystko – kariery pracowników oraz przyszłość firmy i pasażerskich lotów kosmicznych. Zespół SpaceX zmobilizował się jednak przed tą ostatnią próbą.
Pierwszym problemem wynikającym z zatrważająco krótkiego terminu na realizację zadania było szybkie przetransportowanie czwartego Falcona 1 z siedziby głównej SpaceX w Kalifornii na wyspę Omelek. Wcześniej rakieta przypływała na transportowcu, który przybijał do brzegu wyspy raz w miesiącu. Tym razem należało skorzystać z drogi powietrznej, a to wymagało użycia bardzo dużego samolotu – wojskowego transportowca C-17. Buzza z pomocą zespołu znalazł taką maszynę oraz pilotów i czym prędzej załadował na nią rakietę. To była dobra wiadomość.
Zła wiadomość była taka, że za sterami samolotu usiedli byli żołnierze, którzy lubili dla zabawy sprawdzać maksymalne osiągi maszyny. Zamiast łagodnie sprowadzić C-17 na pas, wylądowali tak, jakby kierowali myśliwcem. Skok ciśnienia spowodował odkształcenie cienkiego metalowego kadłuba Falcona 1. Dwóch inżynierów SpaceX z przerażeniem chwyciło za narzędzia i zaczęło odkręcać zawory w rakiecie, by dostosować ciśnienie w jej wnętrzu do warunków panujących w samolocie. Dzięki szybkiej interwencji udało się zapobiec dalszym uszkodzeniom, mimo to maszyna dotarła na miejsce w stanie dalekim od idealnego.
Ta wpadka dodatkowo osłabiła morale ekipy SpaceX. Część personelu pracującego na wyspie uznała, że tak sponiewieranej rakiety nie uda się przygotować do startu. Jeden z tych nieszczęśników musiał telefonicznie powiadomić o tym, co się stało, Elona Muska. Szef jak zwykle kazał im znaleźć jakieś rozwiązanie i przeć naprzód.
Od początku sierpnia do 28 września 2008 roku inżynierowie i technicy SpaceX nie szczędzili wysiłku podczas pracy nad przeklętą rakietą. Dzień za dniem majstrowali przy kadłubie i eliminowali usterki, dzięki czemu mogli rozpocząć serię żmudnych testów naziemnych. Inżynierowie z przedsiębiorstwa za dobry znak uznali sporadyczne wizyty wyjątkowo dużego – bo niemal metrowego – kraba palmowego zwanego przez nich Elonem, obserwującego krzątaninę wokół maszyny.
28 września wszyscy ponownie zajęli swoje miejsca. Zespół SpaceX zdobył już niemałe doświadczenie, ale spośród wszystkich rakiet, które próbował wysłać na orbitę, ta miała najmniejsze szanse, bo stanęła na wyrzutni w wyjątkowo krótkim czasie. Mimo to o godzinie jedenastej piętnaście uruchomiono silnik i Falcon 1 pomknął po błękitnym niebie w przestrzeń kosmiczną. W centrum kontroli lotów zapanowała grobowa cisza, przerywana tylko sporadycznymi okrzykami: „Zajebiście!”, gdy w kluczowych momentach maszyna zachowywała się zgodnie z oczekiwaniami. W końcu nastał upragniony moment – Falcon 1 spisał się wzorowo i dotarł na orbitę. W przestrzeni kosmicznej jego spiczasty czubek otworzył się niczym muszla małży, a ze środka zamiast satelity wydobyła się tylko kupa żelastwa. Żaden klient nie zaryzykował umieszczenia kosztownego ładunku w maszynie stworzonej przez SpaceX.
Gdy stało się jasne, że udało się osiągnąć cel, pracownicy SpaceX obecni na Omeleku w pierwszej chwili przybili sobie piątki – ale jeszcze nie świętowali sukcesu. Musieli wrócić na platformę startową, by wyłączyć system dostarczania paliwa i inne urządzenia. Tymczasem ich koledzy przebywający na Kwajaleinie wskoczyli do łodzi i ruszyli na drugą wyspę. Kiedy zakończono prace zabezpieczające i zebrała się cała ekipa, ktoś zaczął krzyczeć: „ORBIIIITAAAAA!!!!!!!ORBIIIITAAAAA!!!!!!!ORBIIIITAAAAA!!!!!!!”. Reszta mu zawtórowała, a ich skandowanie brzmiało jak pierwotny okrzyk wojenny. Świętowanie, które rozpoczęło się po południu na Omeleku, przeniosło się na Kwajalein, gdzie trwało do późnej nocy. Co jakiś czas rozlegały się chóralne okrzyki, gdy pijani inżynierowie dawali spektakularny upust emocjom kumulowanym przez sześć lat walki z przeciwnościami losu. Teraz i pracownicy odlecieli.
***
Niniejsza książka nie dotyczy SpaceX – co prowokuje uzasadnione pytanie, czemu poświęciłem tyle miejsca tej firmie i jej rakiecie. Moim zdaniem trzeba mieć wiedzę o Falconie 1 i wszystkich staraniach, które doprowadziły do jego startu, ta maszyna zapoczątkowała bowiem relacjonowany tu ciąg zdarzeń, który prawdopodobnie zmieni bieg ludzkiej historii.
Praktyczną konsekwencją powstania Falcona 1 było to, że SpaceX jako pierwsza prywatna firma zbudowała stosunkowo niedrogą rakietę zdolną dotrzeć do orbity okołoziemskiej. O tym kamieniu milowym inżynierowie aeronautyki marzyli od dziesięcioleci.
Osiągnięcie inżynierów SpaceX miało też wymiar symboliczny, podważyli oni bowiem przyjęty porządek rzeczy. Dotarcie Falcona 1 na orbitę okazało się potężnym impulsem do działania, choć w 2008 roku nikt jeszcze się tego nie spodziewał. Tak jak niegdyś Roger Bannister pokonał 1,6 kilometra w niecałe cztery minuty, tak teraz SpaceX skłoniło wszystkich do przemyślenia na nowo idei lotów w kosmos. Rozbudził tym samym wyobrażenia i aspiracje inżynierów oraz marzycieli na całym świecie. To osiągnięcie wywołało gorączkę w branży kosmicznej.
Od kiedy rozpoczął się wyścig między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim o dotarcie na Księżyc, historię lotów w kosmos pisało zaledwie kilka państw. Na sfinansowanie takich przedsięwzięć mogły sobie pozwolić tylko takie potęgi jak Stany Zjednoczone, Chiny czy Unia Europejska. Za ich sprawą przestrzeń kosmiczna stała się cennym i trudno osiągalnym obszarem. Starania garstki zamożnych prywatnych inwestorów, którzy w przeszłości próbowali budować rakiety i zmienić układ sił, spełzły na niczym. Wprawdzie NASA i armia amerykańska dopingowały i wspierały finansowo SpaceX, jednak Musk, by założyć swoją firmę, musiał wyłożyć z własnej kieszeni sto milionów dolarów. Dowiódł, że zdeterminowana jednostka wspomagana przez sprawny i pracowity zespół może pewnego dnia zdziałać tyle samo co całe państwo – a może nawet więcej.
Ogólniej rzecz ujmując, SpaceX zakwestionowało wiele aksjomatów podtrzymywanych przez dawny przemysł kosmiczny wspierany przez rząd. Udowodniło, że nowe podejście do techniki rakietowej może przynieść pożytek. Nie trzeba budować rakiet z wykorzystaniem kosztownych „technologii kosmicznych” o wydajności potwierdzonej przez wyspecjalizowanych kontrahentów. Elektronika użytkowa osiągnęła taki stopień zaawansowania, że wiele produktów dostępnych w wolnej sprzedaży spełnia wymogi podróży kosmicznych. Najnowocześniejsze oprogramowanie i potężne komputery pozwalają dziś inżynierom osiągnąć znacznie więcej niż kiedyś. Wystarczy zrezygnować z biurokratycznych procedur sięgających korzeniami lat sześćdziesiątych i odrzucić zachowawczy sposób myślenia, by otworzyła się droga ku modernizacji i usprawnieniu techniki rakietowej. Nowe może nadejść.
Takie innowacje nie podobały się większości wspólnoty kosmonautycznej. Wciąż uważała ona SpaceX za efemerydę i gracza z niższej ligi. Falcon 1 mógł wynieść na orbitę ładunek ważący niemal pół tony, podczas gdy olbrzymie rakiety budowane przez starą gwardię miały ładowność rzędu kilku ton. SpaceX miałoby pod górkę, gdyby zamierzało stworzyć większą maszynę. Sam koszt opracowania projektu pochłonąłby całe zasoby Elona Muska. Umiejętności inżynierów i nowatorskie metody nie wystarczyłyby do zbudowania bardziej skomplikowanych rakiet. W najlepszym razie przedsiębiorstwo stałoby się rozdętym, kosztochłonnym przedsiębiorstwem, podobnym do swoich poprzedników. W najgorszym – poniósłby sromotną porażkę. I właśnie ten scenariusz uważano za najbardziej prawdopodobny.
Z perspektywy czasu widać, że tradycyjny przemysł kosmonautyczny nie docenił Muska i inżynierów ze SpaceX, że spoglądał na nich z politowaniem, jak stwierdzą niektórzy, lub pogardą, jak powiedzą inni. Nieco ponad dwanaście lat po udanym starcie Falcona 1 firma zbudowała trzy rodziny rakiet, każdą większą od poprzedniej. Falcon 9, flagowy produkt firmy, zdominował branżę komercyjnych lotów kosmicznych i co tydzień wynosi na orbitę jakieś urządzenie. Przedsiębiorstwo do perfekcji opracowało technikę budowy rakiet wielokrotnego użytku, dzięki czemu ich korpusy mogą wracać na ziemię i ponownie startować – podczas gdy pozostałości maszyn budowanych przez konkurencję wciąż wpadają do oceanu. Przedsiębiorstwo SpaceX uruchomiło także produkcję satelitów; wytwarza i wynosi ich więcej niż jakakolwiek inna firma w historii. W 2020 roku, gdy pandemia COVID-19 sparaliżowała cały świat, dzięki przedsiębiorstwu sześcioro kosmonautów dotarło na Międzynarodową Stację Kosmiczną po raz pierwszy od 2011 roku, kiedy to zakończono program lotów wahadłowców. Stany Zjednoczone znów mogły wysyłać swoich ludzi w kosmos. Teraz firma Muska buduje w południowym Teksasie statek kosmiczny Starship, który ma zrealizować największą ambicję Elona Muska i umożliwić założenie kolonii na Marsie.
Tradycyjne przedsiębiorstwa kosmiczne nie wprowadziły rewolucyjnych zmian pod wpływem sukcesów SpaceX. Ta opieszałość nie ograniczyła jednak wpływu Falcona 1, który oddziaływał daleko poza imperium Muska i zmienił relację ludzkości z kosmosem. Inżynierowie, przedsiębiorcy i inwestorzy obserwujący dokonania SpaceX zaczęli snuć własne odważne wizje przyszłych osiągnięć. Na fali postępu w dziedzinie elektroniki, komputerów i oprogramowania mogli również stworzyć swoje firmy kosmonautyczne. Wielu ludzi na całym świecie z lepszym lub gorszym skutkiem zaczęło uważać się za następców Muska.
„Grube ryby sprawowały kontrolę nad wszystkim” – stwierdził Fred Kennedy, były pułkownik Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych i niegdysiejszy dyrektor Departamentu Obrony Agencji Rozwoju Kosmonautyki. „Z przerażeniem myślałem o tym, że nic nie zdziałamy bez współpracy z dużymi kontrahentami. Tymczasem Elon pokazał, że można się przebić. Dowiódł, że można pójść inną drogą. Rozbudził naszą wyobraźnię”.
W poczytnych gazetach doniesienia o wzroście aktywności w prywatnym sektorze kosmicznym z reguły koncentrowały się na Musku i przedsiębiorcach jego kalibru, takich jak Jeff Bezos, Richard Branson i – nieżyjący już – Paul Allen z Microsoftu. Finansowali oni całą gamę przedsięwzięć: od firm produkujących rakiety po samoloty kosmiczne. Fascynację budzą przede wszystkim miliarderzy, którzy próbują rozkręcić turystykę kosmiczną, albo – jak Musk – zainicjować kolonizację Księżyca lub Marsa.
Opinia publiczna mniej uwagi poświęca gorączkowym poczynaniom setek innych przedsiębiorstw budujących nowe modele rakiet i satelitów, rozsianych po całym świecie. Firmy toczą wyścig o coś znacznie bardziej bezpośredniego i namacalnego niż spacery po Księżycu czy pranie ubrań na Marsie. Starają się stworzyć cały sektor gospodarczy na niskiej orbicie okołoziemskiej, rozciągającej się na wysokości od niecałych dwustu do dwóch tysięcy kilometrów nad powierzchnią naszej planety. Zasadniczo to tam może powstać kolejny plac zabaw w ewolucji technologicznej ludzkości.
Od lat sześćdziesiątych XX wieku do 2020 roku liczba satelitów umieszczonych na orbicie okołoziemskiej wzrastała powoli – w 2020 roku było ich dwa i pół tysiąca. Większość z nich wysyłano w przestrzeń kosmiczną, by realizowały zadania dla jednostek wojskowych, przedsiębiorstw komunikacyjnych i naukowców. Przed startem każdego satelitę traktowano jak cud techniki. Trzeba było wielu lat, by zaprojektować i zbudować maszynę wielkości furgonetki albo autobusu. Tradycja kosmonautyczna nakazywała nie szczędzić środków na sprzęt, który przez dekadę lub dwie miał funkcjonować w trudnych warunkach i mknąć w przestrzeni kosmicznej. Dlatego jeden satelita pochłaniał koszty rzędu co najmniej miliarda dolarów.
Między 2020 a 2022 rokiem stało się coś zdumiewającego: liczba satelitów podwoiła się i obecnie wynosi pięć tysięcy. W ciągu następnej dekady ma wzrosnąć do pięćdziesięciu, a może nawet stu tysięcy – zależnie od tego, w czyj biznesplan uwierzymy. (Warto na chwilę zatrzymać się przy tych statystykach, by pojąć ich znaczenie). Garstka przedsiębiorstw, w tym SpaceX i Amazon, i zaledwie kilka krajów zamierza umieścić na orbicie dziesiątki tysięcy satelitów, by stworzyć internet kosmiczny. Zapewnią one szybkie połączenia trzem i pół miliardom ludzi tam, dokąd obecnie nie da się doprowadzić kabli światłowodowych. Co więcej, te firmy chcą otulić całą planetę bezustannie pulsującą siecią internetową, dzięki której drony, samochody, samoloty i różnego typu urządzenia czy czujniki cyfrowe będą wysyłać i odbierać dane z każdego miejsca na świecie.
Internet kosmiczny to pieśń przyszłości. Ale już dziś wokół Ziemi krążą setki maszyn i godzina po godzinie rejestrują na zdjęciach i filmach wszystko, co dzieje się na dole. W przeciwieństwie do istniejących satelitów szpiegowskich, przekazujących obrazy instytucjom rządowym, nowe satelity obserwacyjne należą do start-upów, które niemal każdemu sprzedają fotografie wykonane z kosmosu. Wiele organizacji zaczęło gromadzić i analizować dziesiątki tysięcy takich obrazów, by zyskać informacje o znaczeniu politycznym lub handlowym. W ten sposób zdobywają dane dotyczące rozmaitych problemów – od działań militarnych Korei Północnej, przez wydobycie ropy w Chinach, po ruch w centrach handlowych na początku roku szkolnego czy tempo wycinki amazońskiej dżungli. Satelity wspomagane przez sztuczną inteligencję monitorują pełne spektrum ludzkiej działalności. Na dobrą sprawę ewidencjonują Ziemię w czasie rzeczywistym.
Dzieje się tak w głównej mierze dlatego, że zmniejszyły się gabaryty tego typu urządzeń i koszty ich produkcji. To również pokłosie rozwoju elektroniki i komputeryzacji, dokonującego się na naszych oczach w innych dziedzinach życia i biznesu. Na nowego satelitę nie trzeba wykładać miliarda dolarów. Wystarczy od stu tysięcy do kilku milionów. Zmniejszył się również ich rozmiar. Niektóre mają wielkość talii kart, inne – pudełka na buty albo lodówki. Projektuje się je tak, by współpracowały ze sobą w tak zwanych konstelacjach i po trzech lub czterech latach pracy w przestrzeni kosmicznej w wyniku deorbitacji spalały się w atmosferze ziemskiej. Niski koszt sprawia, że producentów stać na częste wysyłanie w kosmos nowego sprzętu, by przestarzałą technologię zastąpić najnowocześniejszą. Nie muszą stawać na głowie, by poprawić osiągi dziesięcio- czy dwudziestoletnich urządzeń. Oznacza to również, że coraz więcej firm stać na inicjowanie w przestrzeni kosmicznej rozmaitych przedsięwzięć, takich jak między innymi rozwój systemów telekomunikacyjnych i obserwacyjnych czy realizacja projektów naukowych. W konsekwencji setki start-upów z branży kosmicznej czeka w gotowości i opracowuje szalone pomysły zawojowania niskiej orbity okołoziemskiej.
Zazwyczaj w ciągu roku około setki rakiet wynosi ładunek na orbitę. Mniej więcej trzy czwarte startów odbywa się w Chinach, Rosji i Stanach Zjednoczonych, reszta – w Europie, Indiach i Japonii. Ale w przestrzeni kosmicznej dokonują się ogromne zmiany. Maszyn jest o wiele za mało, by sprostać potrzebom firm i organizacji rządowych, które planują wyniesienie na orbitę dziesiątków tysięcy satelitów.
Z tego powodu w ciągu ostatnich kilku lat powstało około stu start-upów, które w założeniu mają świadczyć usługi kurierskie w przestrzeni kosmicznej. Twórcy tych mnożących się firm wpadają na radykalne pomysły. Nie zamierzają budować wielkich rakiet, których jeden lot pochłania od sześćdziesięciu do trzystu milionów dolarów. W przeciwieństwie do tradycyjnych producentów nie planują comiesięcznych startów. Wolą konstruować mniejsze maszyny, które kosztują od miliona do piętnastu milionów dolarów i które można będzie wysyłać w przestrzeń raz w tygodniu, a może nawet codziennie. (Najbardziej radykalnym pomysłem z tej dziedziny jest katapulta kosmiczna, która osiem razy dziennie wyrzucałaby rakiety na orbitę, co kosztowałoby dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów za start. Wielu inteligentnych ludzi uważa to rozwiązanie za korzystne).
Początkowo planowano wykorzystać Falcona 1 jako transporter. Tuż po pierwszym udanym starcie w 2008 roku Musk zrezygnował jednak z produkcji rakiet małogabarytowych, a całe zasoby i energię przeznaczył na budowę dużych maszyn. W 2008 roku taka strategia miała sens. Wtedy istniało niewiele małych satelitów, a SpaceX, by przetrwać, potrzebowało pokaźnych zysków z wynoszenia na orbitę dużych obiektów na zlecenie organizacji rządowych i firm telekomunikacyjnych. Poza tym długofalowy plan Muska przewidywał loty załogowe i transport tysięcy ton ładunku na Marsa. Takich zadań nie zrealizują małe rakiety.
Start-upy kosmiczne, przekonane, że oto nastała era tanich rakiet gotowych do lotu na zawołanie, na wyścigi próbowały zapełnić lukę po Falconie 1. Wśród nich przoduje firma Rocket Lab, założona przez Petera Becka w Auckland w Nowej Zelandii. Beck nie chadza na randki ze słynnymi aktorkami, nie zajmuje się produkcją samochodów elektrycznych i nie zamieszcza na Twitterze (dziś X – przyp. red.) szumnych deklaracji. Mimo to tak jak Musk jest postacią niezwykłą i zaskakującą. Na własną rękę, mimo że nie ukończył studiów uniwersyteckich, zgłębił tajniki inżynierii rakietowej i założył przedsiębiorstwo w Nowej Zelandii, choć nie istniał tam przemysł kosmiczny. W 2017 roku Rocket Lab zaczęło wypuszczać w przestrzeń charakterystyczne czarne siedemnastometrowe rakiety Electron, a od 2020 roku jako druga obok SpaceX prywatna firma regularnie wynosi satelity prywatnych zleceniodawców.
Mnóstwo innych producentów małych rakiet próbuje płynąć na tej fali. Większością tych firm zawiadują pasjonaci aeronautyki, którym – mimo braków kadrowych i finansowych – marzą się szczytne dokonania. Dziesięcioro z nich ma dość zasobów, by stanąć w szranki z konkurencją. Kilkoro z nich założyło siedziby w Stanach Zjednoczonych, a pozostałe w Australii, Europie i Azji. Za sprawą Muska i Becka upowszechniło się przekonanie, że każdy, kto wykaże się inteligencją i nieustępliwością, może produkować rakiety w dowolnym miejscu na świecie.
Producenci mniejszych maszyn borykają się z jednym podstawowym problemem: za pomocą takiego sprzętu nie da się transportować w kosmos dużych ładunków. Jeśli do rakiety SpaceX za sześćdziesiąt milionów dolarów załaduje się setki lub tysiące małych satelitów, to dotrą one do przestrzeni kosmicznej jednocześnie, a koszt za kilogram będzie niższy niż w przypadku małych rakiet. (Tak jak bardziej opłaca się transport siedemnastokołową ciężarówką niż tuzinem minivanów). Producenci mniejszych maszyn liczą jednak na to, że tańsze kursy na orbitę skłonią mnóstwo przedsiębiorstw i organizacji rządowych do częstszego wysyłania ładunków w kosmos. Zamiast z dużym, osiemnastomiesięcznym wyprzedzeniem ubiegać się o miejsce w rakiecie SpaceX, będzie można zarezerwować za pośrednictwem strony internetowej Rocket Lab lot, który odbędzie się w ciągu dwóch tygodni. Gdy ludzie przekonają się, że taki system się sprawdza, na niskiej orbicie okołoziemskiej rozkwitnie działalność gospodarcza. Kiedy powstanie odpowiednia infrastruktura, skończą się walki o dostęp do kilku szlaków przewozowych i nastanie era transportu masowego.
W 2008 roku w prywatne przedsięwzięcia w branży kosmicznej inwestowano niewiele. Głównymi graczami na rynku prywatnych rakiet byli Musk oraz Bezos, założyciel Blue Origin, a start-upy produkujące satelity można było policzyć na palcach jednej ręki. W ciągu ostatniej dekady do prywatnego sektora kosmicznego napłynęły dziesiątki miliardów dolarów. Teraz kapitał dostarcza nie państwo, ale miliarderzy i prywatni inwestorzy. Realizacja projektu w kosmosie nie wymaga już zgody Kongresu i żaden marzyciel o gorączkowym spojrzeniu nie musi rzucać na szalę swojej fortuny. Wystarczy, że kilka osób zgromadzi się i postanowi wydać cudze pieniądze oraz ponieść ogromne ryzyko.
Za sprawą pasjonatów kosmonautyki na horyzoncie majaczy przyszłość, w której rakiety będą startować codziennie, by umieszczać tysiące satelitów tuż nad naszymi głowami. Gdy internet dotrze do wszystkich miejsc na Ziemi, nieuchronnie zmieni się oblicze telekomunikacji. Satelity będą również obserwować każdy zakątek i w nowy sposób analizować informacje. Bazy danych, które przekształciły życie na naszej planecie, przeniosą się na orbitę. Na dobrą sprawę budujemy wokół Ziemi cyfrowy pancerz.
Wprawdzie proces ten trwa od dziesięcioleci, ale w ostatnich latach nabrał zawrotnego, porywającego, a zarazem niepokojącego tempa. Postacie odpowiedzialne za ten wzmożony ruch w branży kosmicznej nie przypominają swoich poprzedników – zachowawczych biurokratów. Na przykład w start-upach rakietowych prędzej można spotkać spawacza, który niegdyś pracował na wieży wiertniczej, albo budowniczego silników do pojazdów Formuły 1 niż astrofizyka z doktoratem Massachusetts Institute of Technology. To prawda: ci ludzie konstruują rakiety zaprojektowane do transportu ładunku na orbitę. Zarazem jednak budowane przez nich maszyny można zaklasyfikować jako międzykontynentalne pociski balistyczne do użytku prywatnego. Z kompetencji tych fachowców skorzysta ten, kto da najwięcej. Branża kosmiczna niewiele się różni od Dzikiego Zachodu. Jeden z producentów satelitów bez uprzedniego uzyskania oficjalnych zgód zdołał już przemycić swój sprzęt na pokład rakiety i wbrew panującym obyczajom wysłać go w kosmos. Ten, kto chce zagarnąć dla siebie kawałeczek niskiej orbity ziemskiej, najpierw wysyła ładunek, a potem prosi o wybaczenie.
Zmieniła się też retoryka wypowiedzi o lotach kosmicznych. Niegdyś instytucje państwowe wydawały grube miliardy dolarów, by pochwalić się dokonaniami swoich naukowców i zapewnić bezpieczeństwo obywatelom. Kosmonautyka splotła się z nacjonalizmem i patriotyzmem. Tacy miliarderzy jak Musk i Bezos przedstawiają wyprawy w kosmos jako szlachetne i konieczne przedsięwzięcie, dzięki któremu wypełni się przeznaczenie ludzkości. Przekonują, że dokonywanie odkryć leży w naszej naturze, a przekraczanie granic ludzkiego umysłu i technologii pozwala z optymizmem poszybować w nieznane – choćby po to, by nasz gatunek przetrwał i rozkwitł na nowo. Oczywiście za tymi przedsięwzięciami w przestrzeni kosmicznej stoją również mniej szczytne motywacje. Mieszkańcy Doliny Krzemowej, bezustannie dążący do bogactwa, kontroli i władzy, zwrócili wzrok w górę. Mówiąc wprost, przestrzeń kosmiczna otworzyła się na biznes. Niebo – tak jak wszystko inne – wystawiono na sprzedaż.
***
Od kilku lat mam okazję z bliska śledzić te osobliwe wydarzenia o historycznym znaczeniu. Podróż, która rozpoczęła się od przyglądania się Elonowi Muskowi i SpaceX, zaprowadziła mnie do Kalifornii i Teksasu, na Alaskę, do Nowej Zelandii, Ukrainy, Indii, Anglii, na Svalbard i do Gujany Francuskiej, a także do pomieszczeń, do których zazwyczaj nie wpuszcza się dziennikarzy. Całymi nocami towarzyszyłem inżynierom w ponurych halach produkcyjnych, próbującym po raz pierwszy uruchomić silniki rakietowe. Oglądałem spektakularne starty rakiet w południowoamerykańskich dżunglach. Poza tym przeczytacie o prywatnych samolotach, domach wspólnotowych, ochroniarzach wymachujących bronią, halucynogenach, trupie striptizerów, szczątkach walenia gnijących w wannie, dochodzeniu i nalotach funkcjonariuszy federalnych, kosmicznych hipisach i miliarderach zapijających ból po stracie pokaźnej części fortuny.
W tej książce próbowałem wprowadzić czytelników w samo centrum akcji, gdy ludzie na całym świecie wyruszyli po nowe, wspaniałe przygody. Śledzę przebieg misji realizowanych przez cztery firmy – Planet Labs, Rocket Lab, Astrę i Firefly Aerospace – które zbudowały nowe typy satelitów i rakiet. Przedsiębiorstwa te, ich szefowie i inżynierowie wyruszyli w nieznane, tak jak wcześniej twórcy komputerów osobistych czy internetu konsumenckiego. Poczuli, że mogą osiągnąć coś wielkiego i odegrać historyczną rolę.
Większość moich relacji jest inspirująca. Na przykład Planet Labs w nie mniejszym stopniu niż SpaceX zrewolucjonizowało technologię kosmiczną i działalność gospodarczą na niskiej orbicie okołoziemskiej. Zarazem tacy ludzie jak generał brygady Pete Worden zjawili się na scenie na długo przed Elonem Muskiem i za kulisami przygotowywali grunt pod tę rewolucję. Wielu idealistów, społeczników i ludzi nauki dokonało niezwykłych rzeczy. Niektórzy bohaterowie mojej książki niczym herosi zmierzyli się z ogromnymi przeciwnościami losu. I nie wszyscy dotarli do szczęśliwego zakończenia. W tych historiach komedia i tragedia mieszają się w równych proporcjach. Próbuję w nich uchwycić spektakularne szaleństwo tych wydarzeń.
Tak – to istne szaleństwo. Wprawdzie, jak dowodzę, w przestrzeni kosmicznej rozwija się działalność biznesowa, wciąż jednak niewiele osób decyduje się zarabiać w ten sposób. Nie bez przyczyny Falcon 1 przypominał plemienny totem. Ta prometejska tuba pełna ognia symbolizowała istotę ludzkich dążeń. Nawet najbardziej cynicznemu spawaczowi, który twierdzi, że pracuje do drugiej w nocy tylko po to, by odebrać pokaźną wypłatę, skrzydeł dodaje wyobrażenie, że pewnego dnia opowie przyjaciołom, jak to przyłożył rękę do wyniesienia wielkiej machiny w próżnię rozciągającą się nad naszymi głowami. Inżynierowie, dyrektorzy i zamożni inwestorzy uważają się za poszukiwaczy przygód. Podejmują ogromne ryzyko, by pokonać kumulujące się przeszkody. Naginają prawa fizyki, by udowodnić, że cała planeta musi poddać się ich woli. Żądza podboju to impuls płynący z trzewi. Zarazem wyprawiamy się w przestrzeń kosmiczną, by stać się częścią historii i spleść swój los z nieskończonością.
Doszedłem do wniosku, że najnowsza inkarnacja przemysłu kosmicznego żywi się zbiorowymi halucynacjami. Właściciele przedsiębiorstw zapytani o to, czy budowa rakiet i satelitów na sens i czy spodziewają się dużych zysków, odpowiadają, że to dopiero pokaże czas. Mimo to wciąż wydają miliardy dolarów na kolejne inicjatywy, a każda z nich jest osobliwsza niż poprzednie. Jak zawsze idealizm, pasja, inwencja, ego i chciwość to główne motory działań tych osób. Ścigają one swoje marzenia, ale zarazem trzymają się kilku niepisanych zasad – nie zadają zbyt wielu pytań, nie zastanawiają się nad konsekwencjami i czekają, aż rzeczywistość zweryfikuje ich nadzieje i marzenia. W końcu chodzi o kosmos. Najlepiej powiedzieć sobie: „Pieprzyć to! Zróbmy to, bo i tak nie mamy innego wyjścia”.
1 Start oglądało za pośrednictwem internetu około pięciu tysięcy osób.
2 Dowódca wojskowy na Kwajaleinie, zaintrygowany eksplozją, wezwał do siebie Tima Buzzę, wiceprezesa SpaceX do spraw startów i lotów testowych. „Głównodowodzący na wyspie zadzwonił do mnie i kazał mi się natychmiast stawić w swoim domu” – powiedział Buzza. „Pomyślałem sobie: »O Boże, wpadłem w tarapaty«. Ten pułkownik dopiero co walczył w Iraku. Pojechałem do niego rowerem, a on już czekał na ganku z dwoma piwami. Usiadłem, a on mówi: »Cóż, to nie był wasz dzień, ale staniecie na nogi. Chciałbym pogadać o tym, co zobaczyłem na nagraniu wideo«”. Nie tylko nie udzielił Buzzie reprymendy, lecz także jeszcze chciał się dowiedzieć, „jaką siłę rażenia ma ta rakieta”. Zapytał: „Czy ten sprzęt może się przydać wojsku?”.
Robbie Schingler pojechałdo Indii, by przejść do historii.
W lutym 2017 roku wylądował w Ćennaju, siedmiomilionowym mieście na wschodnim krańcu kraju. Schingler, dobiegający czterdziestki, wyglądał jak typowy turysta. Ten szatyn średniej postury miał na sobie jeansy, koszulę z krótkim rękawem i okulary zatknięte na czubku głowy. Po przyjeździe zameldował się w hotelu i zaczął walczyć z jet lagiem. Próbował także przyzwyczaić się do lokalnych warunków dzięki spacerom i zwiedzaniu miasta. Natłok wrażeń w parnym i upalnym Ćennaju dał mu się we znaki. Tuż za bramą hotelu Schingler natknął się na tłum zajęty codziennymi obowiązkami i tuk-tuki mknące ulicą. Zagarnęła go fala zapachów i dźwięków. Zmęczony przechadzką, zdrzemnął się.
Zdziwiło mnie, że zasnął tak spokojnie akurat tego dnia: 13 lutego. Schingler założył Planet Labs – firmę budującą satelity. Dwa dni później osiemdziesiąt osiem maszyn wielkości pudełek na buty miało polecieć na orbitę na pokładzie indyjskiej rakiety znanej jako Polar Satellite Launch Vehicle (PSLV). Obok sprzętu wyprodukowanego przez Planet Labs na jej pokładzie znaleźć się miały satelity należące do uniwersytetów, start-upów i zespołów badawczych. Wcześniej jeszcze żadna rakieta nie zabrała w kosmos stu czterech urządzeń, a prasa indyjska traktowała to bezprecedensowe wydarzenie jako źródło dumy narodowej.
Stawką w tej rozgrywce było nie ustanowienie rekordu, tylko przetrwanie firmy. Planet Labs, założone w 2010 roku, próbowało zrewolucjonizować przemysł satelitarny i poszerzyć wiedzę o naszej planecie. Najprościej rzecz ujmując, satelity budowane przez to przedsiębiorstwo poruszały się po orbicie i bezustannie fotografowały to, co dzieje się w dole. Znacznie większe i droższe wersje tych urządzeń obrazujących istniały już od dziesięcioleci. Było ich jednak niewiele i nie wszędzie mogły one zajrzeć. Co więcej, zdjęcia, które wykonywały, trafiały najpierw do organizacji rządowych i wojska, a potem do garstki korporacji, które stać było na podobny zakup.
Planet Labs powstało z myślą o produkcji mniejszych i tańszych urządzeń, które mogłyby utworzyć konstelację. Setka satelitów, odpowiednio rozmieszczonych, miała okrążać Ziemię i codziennie fotografować każdy jej skrawek. To osiągnięcie technologiczne miałoby doniosłe konsekwencje. Zdjęcia przedstawiające, co dzieje się na powierzchni globu, nie byłyby unikatowe i nie handlowałaby już nimi garstka firm. Planet Labs zamierzało stale rejestrować wydarzenia na całym świecie, a fotografie udostępniać każdemu za pośrednictwem internetu. Efekty codziennych poczynań – takich choćby jak mobilizacja wojsk na Krymie, transport towarów przez ocean, budowa wieżowców w Shenzhen, a nawet testy pocisków balistycznych w Korei Północnej – można byłoby ściągnąć natychmiast za niewielką opłatą.
Z konstelacji satelitów, która przypomina sprzęt szpiegowski, z pewnością mógłby korzystać wywiad. Ale Schingler i jego wspólnicy – Will Marshall i Chris Boshuizen – byli na poły astronomicznymi nerdami, na poły kosmicznymi hipisami. Satelity ich produkcji miały w zamierzeniu realizować szczytny cel. Ludzie mogliby wykorzystywać przesyłane przez nie obrazy do monitorowania stanu lasów deszczowych, zawartości metanu i dwutlenku węgla w atmosferze i migracji uchodźców w miejscach, w których szaleje wojna. Schingler, Marshall i Boshuizen liczyli na to, że wywiad skorzysta z ich sprzętu tylko po to, by ustalić obiektywną prawdę na temat testów broni albo katastrofy ekologicznej, dzięki czemu rząd nie będzie mógł zatuszować tych spraw ani przedstawić ich w wypaczony sposób. Z myślą o tym Planet Labs nadało swoim satelitom nazwę Dove (pol. Gołąb).
Przed startem rakiety w 2017 roku firma umieściła dziesiątki satelitów na orbicie, by zweryfikować swoje początkowe założenia i udoskonalić technologię. Ten start miał domknąć konstelację i umożliwić bezustanną obserwację całej planety. Gdyby urządzenia Planet Labs funkcjonowały zgodnie z obietnicą, położyłyby szereg kamieni milowych. Start-up stałby się operatorem największej liczby satelitów na orbicie okołoziemskiej, a dzięki temu zostałby kolejnym – obok SpaceX – przedstawicielem nowej gwardii podbijającej kosmos. Firma dowiodłaby też, że niewielkie i niedrogie satelity sprzężone ze sobą są lepsze od dużych maszyn, na które do tej pory stawiała cała branża. Doprowadziłoby to do bezprecedensowej demokratyzacji przestrzeni kosmicznej. Każdy posiadacz komputera mógłby oglądać Ziemię w najdrobniejszym szczególe i śledzić całą ludzką działalność.
Następnego dnia drzemki nie wchodziły w grę. Rankiem rządowy SUV zabrał Schinglera z hotelu, skąd po bez mała trzech godzinach dotarł do Centrum Kosmicznego Satish Dhawan.
Indie znajdują się w czołówce państw finansujących programy kosmiczne. Kraj ten dysponuje wysoko wykwalifikowaną kadrą inżynierską i tanią siłą roboczą. Dlatego właśnie satelity produkowane przez rodzime firmy i licznych sojuszników, w tym Stany Zjednoczone, na orbitę wynosi najlepsza maszyna w indyjskiej stajni – rakieta PSLV, niezawodna i niedroga w eksploatacji. Co roku od trzech do pięciu maszyn tego typu wynosi ładunek na orbitę, a misje te realizuje Indyjska Organizacja Badań Kosmicznych (Indian Space Research Organization, ISRO), wspierana przez rząd. Jej dokonania są tak doniosłe, że na banknotach o nominale dwóch tysięcy rupii widnieje Mangalyaan – pierwszy azjatycki orbiter, który krążył wokół Marsa.
Centrum Kosmiczne Satish Dhawan to bodaj najbardziej egzotyczna ze wszystkich indyjskich platform z wyrzutniami rakiet. Założono je w 1971 roku na wyspie Sriharikota w Zatoce Bengalskiej. Ten ląd o dwudziestosiedmiokilometrowej linii brzegowej z lotu ptaka przypomina węża, który połknął kozę. Z rozdętego środka o szerokości ośmiu kilometrów na północ i południe ciągną się cienkie wypustki lądu. Z Ćennaj do kosmodromu prowadzi autostrada, której użytkownicy mają kodeks drogowy w głębokim poważaniu, a o prawo do korzystania z niej walczą świnie, krowy, półciężarówki, motocykle, autobusy i kobiety dźwigające na głowach wiadra z wodą. W pewnym momencie z trasy zjeżdża się na groblę komunikacyjną przecinającą moczary, stawy solne i bagna – tereny porośnięte przez oportunistyczne gatunki roślin.
W każdym odwiedzanym porcie kosmicznym doświadczałem podobnej dezorientacji. Mózg przestawia się tam na inny tryb i oczekuje widoku futurystycznych pojazdów o opływowych kształtach – w końcu w takich placówkach ogląda się szczytowe osiągnięcia nauki i inżynierii. Tymczasem większość portów kosmicznych zamiast lśnić nowością, wygląda na zniszczałe i wyeksploatowane. Dzieje się tak, ponieważ agencje kosmiczne budują wyrzutnie na odludziu, nad brzegiem morza, by zminimalizować ryzyko śmiertelnego wypadku bądź poważnych zniszczeń, jeśli rakieta wymknie się spod kontroli. Poza tym infrastruktury powstałej w kulminacyjnym punkcie wyścigu kosmicznego w późniejszych dekadach właściwie nie modernizowano.
Taki los spotkał również Centrum Kosmiczne Satish Dhawan, które Schinglerowi bardziej przypominało opuszczoną dyskotekę niż kosmodrom z filmu fantastycznonaukowego. Samochód zatrzymał się przed strzeżoną bramą, przy której dwóch funkcjonariuszy policji wylegitymowało Schinglera. Następnie zażądali oni, by wszyscy pasażerowie wysiedli, wyjęli posiadane urządzenia elektroniczne – takie jak laptopy i telefony komórkowe – a następnie odręcznie wpisali ich numery seryjne do rejestru. Po kontroli bezpieczeństwa Schinglera skierowano do pobliskiego biura, by tam poświadczył swoje kwalifikacje. Pomieszczenie oświetlała żarówka zwisająca na splątanych kablach, a na rozwieszonych pożółkłych plakatach widniały rakiety i twarze naukowców. Dwóch bosych urzędników wstało od biurek, zabrało dokumenty Robbiego i po chwili wróciło z jego przepustką.
Gdy tylko odniósł bagaże do kwatery przypominającej pokój w akademiku, w asyście dwóch wysoko postawionych urzędników ISRO wyruszył po kolejne przygody. Start rakiety kosztował Schinglera miliony dolarów, dlatego uroczyste oprowadzanie obejmowało nawet wejście na wyrzutnię i wizytę w centrum kontroli lotów. Budynki należące do instytucji stały na terenie wykarczowanego lasu tropikalnego. Przez całą drogę słychać było małpy rozrabiające w leśnej gęstwinie; czasem rządowy samochód musiał się zatrzymywać, by przepuścić jedną lub dwie krowy.
Wieczorem nie pozostało już nic innego, jak tylko czekać na wystrzelenie rakiety. Dwóch pracowników Planet Labs przyleciało do Indii, by obserwować start spoza granic kompleksu, nie wpuszczono ich bowiem na teren centrum kosmicznego. Udało im się kupić na cześć satelity osiemdziesiąt osiem figurek Ganeśy, o czym zawiadomili telefonicznie Schinglera. Ten był pewien, że bóstwo przyniesie im szczęście.
Rankiem, tuż przed startem, Robbie postanowił zjednać sobie siły kosmosu. Obudził się przed świtem, zjadł śniadanie w stołówce i poszedł do świątyni znajdującej się niedaleko kwatery. Tam pomedytował i zmówił modlitwę. Podczas poprzednich startów przedsiębiorstwu nie dopisało szczęście, a satelity uległy zniszczeniu w wyniku wybuchu rakiet Antares i SpaceX. Paradoksalnie niepowodzenia te potwierdziły słuszność zamierzeń Planet Labs. Eksplozja małej i niedrogiej maszyny nie narażała producenta na duże straty. Tego samego nie można powiedzieć o poprzednikach, którzy poświęcali dziesięć lat na budowę urządzenia za pół miliarda dolarów. Tak czy inaczej, utrata osiemdziesięciu ośmiu satelitów za jednym zamachem byłaby katastrofą, po której Planet Labs – wbrew najlepszym chęciom – nie mogłoby szybciej gnać naprzód.
Złożywszy hołd bogom kosmosu, Schingler zdał się na wyjątkowe kompetencje indyjskich inżynierów. Z przedstawicielami ISRO udał się do centrum kontroli lotów, które przypominało znane z telewizji pomieszczenie w siedzibie NASA. Na biurkach ustawionych w kilka rzędów stały komputery i monitory, a ludzie w kitlach siedzieli zamyśleni albo krzątali się wokół i wykonywali rozmaite zadania. Schingler zajął miejsce za ich plecami, w strefie dla obserwatorów oddzielonej szybą od głównej hali. Obok mężczyzny zasiadło wielu indyjskich dygnitarzy, a ja przycupnąłem przy Schinglerze jako pierwszy zagraniczny dziennikarz, którego wpuszczono do samego serca Centrum Kosmicznego Satish Dhawan1.
Start rakiety ma zawsze ten sam przebieg: po długim okresie napięcia następuje przypływ ekscytacji. Schingler przez półtorej godziny śledził ostatnie przygotowania do startu. Gdy nerwowo się rozglądając, prowadził grzecznościowe rozmowy, satelity warte dziesiątki milionów dolarów zawisły czterdzieści metrów nad ziemią, nad rakietą PSLV. Pół godziny przed startem czas jednak przyspieszył. Schingler wciąż obserwował krzątaninę inżynierów, ale kolejne minuty mijały błyskawicznie. Nagle minęło ich pięć. Potem siedem. „Boże – pomyślał – to się naprawdę wydarzy?”
Gdy to pytanie przemykało mu przez głowę, otworzyły się szerokie drzwi do loży i wszystkich wyprowadzono na zewnątrz. Kilkadziesiąt osób zebrało się na półkolistym patio przed lasem ciągnącym się w dal. Z głośników za ich plecami dobiegały rozmowy toczące się w centrum kontroli lotów. Trzydzieści sekund. Piętnaście. W końcu rozpoczęło się odliczanie. Dopiero po kilku nieznośnych sekundach przed naszymi oczami zamajaczył jakiś kształt. O dziewiątej dwadzieścia osiem rakieta wyłoniła się spomiędzy drzew i wzbiła się ku chmurom. Rozległy się aplauz, radosne pohukiwania i okrzyki. Ci, którzy widzieli już niejeden start, po chwili wracali do środka. Schingler został jeszcze na moment i z szerokim uśmiechem wyściskał swojego współpracownika. „Tak się cieszę” – powiedział. „Oglądajmy dalej”.
Chodziło mu o to, byśmy w centrum kontroli lotów upewnili się, że rakieta zachowuje się tak, jak powinna. Udało jej się wyrwać z uścisku ziemskiej grawitacji, ale misja obejmowała znacznie więcej zadań. Maszyna musiała jeszcze dotrzeć na właściwą orbitę i bezpiecznie wypuścić satelity w odpowiednim miejscu. To oznaczało, że trzeba dalej czekać i pomimo napięcia i lęku być dobrej myśli.
Po półgodzinie gruchnęła wieść, że satelity udało się rozmieścić na orbicie prawie pięćset kilometrów nad ziemią. Dove’y, pomalowane na biało, jeden po drugim wytoczyły się z ładowni rakiety i niczym sznur pereł przesuwały się na tle ciemnego nieba. Pracownicy Planet Labs przebywający w siedzibie głównej w San Francisco zaczęli komunikować się z urządzeniami za pośrednictwem sieci anten rozmieszczonych w stacjach naziemnych na całym świecie. Pierwszy krok polegał na sprawdzeniu satelitów i upewnieniu się, czy nic nie zagraża ich prawidłowemu działaniu.
Wcześniej żadnej organizacji nie udało się wynieść na orbitę za jednym zamachem aż osiemdziesięciu ośmiu satelitów. Zazwyczaj poprzestawano na jednej lub dwóch, czasem tylko decydowano się na cztery lub pięć. Dlatego Planet Labs musiała opracować liczne metody lokalizowania, kontrolowania i obsługiwania stada Dove’ów, które z zawrotną prędkością okrążały Ziemię.
Na potrzeby tej misji firma wybrała trzy satelity zwane „kanarkami”, które miały przyjąć pierwszy duży pakiet poleceń. Gdy przesłała instrukcje sprawdzenia stanu maszyn, trzy satelity otrzymały komendę, by włączyć cewki magnetyczne – niewielkie urządzenia wytwarzające pole magnetyczne wokół satelity. Manewr ten wykonano po to, by dzięki interakcji sztucznie stworzonego pola magnetycznego z ziemskim polem magnetycznym Dove’y przestały obracać się wokół własnej osi. Tak stworzony moment siły miał ustabilizować satelity na ich pozycjach. Cewka magnetyczna połączona z kołem reakcyjnym skierowała każdego satelitę ku Słońcu, gdy po obu ich stronach rozłożyły się panele słoneczne. Dove’y rozwinęły skrzydła. Następnie wykorzystano kilka sprzężonych czujników pokładowych do skalibrowania systemu pozycjonowania i kamer i usytuowano je w relacji do takich obiektów jak konstelacje i Księżyc.
W ten sposób wytropiono kilka usterek, które inżynierowie z Planet Labs usunęli przez napisanie nowych programów i wysłanie ich do maszyn. Komendy trafiały do kolejnych grup satelitów, dopóki wszystkich nie skonfigurowano.
Schingler nie zamierzał pozostawać w Indiach przez cały czas trwania misji. Dove’y potrzebowały kilku miesięcy, by powoli się rozprzestrzenić i umiejscowić w równych odstępach, tak by stworzyć wokół Ziemi pierścień wykonujący fotografie. Co zaskakujące, urządzeniami sterowano nie za pośrednictwem silnika, tylko metodą różnicowania oporu. Na panele słoneczne, pełniące funkcję żagli, napierała atmosfera – śladowa na tej wysokości. Panele, ustawione pionowo, wytwarzały pięciokrotnie większy opór, niż gdyby ułożono je w poziomie. Taka technika sterowania satelitami na orbicie pozostawała w sferze hipotez, póki mózgowcy z Planet Labs nie wprowadzili tego rozwiązania w życie.
Zanim jednak do tego doszło, Schingler znalazł chwilę, by jeszcze w Indiach świętować małe sukcesy. Udzielił kilku wywiadów lokalnym stacjom telewizyjnym i dziennikarzom, a przedstawiciele ISRO zwołali konferencję prasową z jego udziałem. Następnie wszyscy dygnitarze udali się na obiad, po którym Schingler zebrał swoje rzeczy, wsiadł do SUV-a i wrócił do Ćennaju.
W trakcie podróży poprosił kierowcę o postój, by w przydrożnym sklepie zaopatrzyć się w kilka piw Kingfisher. Gdy uczcił start toastem, dotarliśmy do skrzyżowania – wraz z sześcioma innymi samochodami, które jednocześnie skręcały w różnych kierunkach. Zderzenie z jednym z nich wydawało się nieuniknione, ale nikt nie zareagował na zagrożenie, przez co mimo żółwiego tempa doszło do kraksy. Kierowcy wyskoczyli, obejrzeli samochody i postanowili wrócić za kółka. Podczas całego zajścia Schinglerowi z ust nie schodził uśmiech, bo przyziemne sprawy nie mogły przyćmić cudu matematyki i fizyki, którego niedawno był świadkiem.
Na kilka kolejnych dni do głosu doszła hipisowska natura Schinglera. Dopiero w trakcie suto zakrapianego wieczoru uświadomił sobie, że nie zarezerwował pokoju hotelowego. Sukces startu przyniósł biznesmenowi grube miliony, a on tymczasem musiał przenocować w pokoju jednego z podwładnych. Następnego dnia wyruszył na wybrzeże, by wykąpać się w morzu i odwiedzić kilka zabytkowych świątyń. Potem ja wróciłem do domu, on zaś kontynuował podróż, by odwiedzić Auroville – „utopijną wspólnotę”. Tam też nie znalazło się dla niego żadne miejsce noclegowe, dlatego spał w szopie, na betonowej posadzce, skulony obok starej maszyny do lodów.
Prasa indyjska rozpisywała się o starcie rakiety, a o rekordowej liczbie satelitów i aspiracjach Planet Labs wspomniało kilku dziennikarzy na całym świecie. Tylko garstka osób spoza kosmonautycznej wspólnoty rozumiała jednak wagę tych doniesień. Tak doniosłym osiągnięciem nie mogła poszczycić się żadna prywatna firma od czasu, gdy SpaceX przeprowadziło udany start Falcona 1.
Od założenia w 2010 roku do sukcesu w 2017 roku Planet Labs umieściło w przestrzeni kosmicznej setki satelitów. Część z nich po spełnieniu swojej funkcji poszybowała w stronę Ziemi i spłonęła w atmosferze. Około stu pięćdziesięciu urządzeń zgodnie z planem nadal wykonywało swoją pracę i stale fotografowało – niczym gwiazdę filmową podczas niekończącej się premiery – błękitną kulę wirującą w dole. Start-up zatrudniający dwustu młodych pracowników wyprawił się w kosmos i zagarnął dla siebie niemały kawałek jego najcenniejszej części. Po starcie z indyjskiej platformy sprzęt Planet Labs stanowił dziesięć procent działających satelitów znajdujących się na orbicie okołoziemskiej. Założyciele firmy osiągnęli to dzięki idealizmowi, brawurze i innowacyjnemu podejściu do projektowania i budowy tych maszyn.
Charyzma Elona Muska i magia rakiet sprawiły, że opinia publiczna skupiła się w głównej mierze na SpaceX jako katalizatorze zmian w gospodarce kosmicznej dokonujących się wysoko nad naszymi głowami. Tymczasem wśród ludzi z branży nie mniejszy entuzjazm budziły osiągnięcia Planet Labs. Wyglądało na to, że sposoby postępowania – zarówno sama podróż w kosmos, jak i zakres możliwych działań na orbicie – zmieniają się niezwykle dynamicznie. SpaceX i Planet Labs umocniły w przekonaniu tych, którzy wierzyli, że prywatne przedsiębiorstwa mogą wyprzeć organizacje rządowe i zdominować działalność gospodarczą w kosmosie. Wydawało się, że nowa era gospodarki na niższej orbicie okołoziemskiej zbliża się wielkimi krokami. Od 2017 roku grube miliardy dolarów inwestowano w start-upy kosmiczne, a każda nowa firma chciała stanąć w jednym szeregu ze SpaceX i Planet Labs.
Spostrzegawczy obserwator tych wydarzeń być może zadawałby sobie szereg pytań: Jak powstało Planet Labs? Jak to możliwe, że facet, który wraz z dwoma równie ekscentrycznymi kumplami sypia w szopie na podłodze, buduje system zdolny do rejestrowania najdrobniejszych zawirowań na Ziemi?
Jak ustaliłem, odpowiedzi na te pytania nie zaczynają się od Schinglera i współzałożycieli jego firmy. Grunt pod rewolucję, która pozornie dokonała się w kosmosie znienacka, szykowano przez kilka poprzednich dekad. Nad jej przebiegiem czuwał wybitny generał, który miał niezwykły talent do wyprowadzania z równowagi wszystkich wokół. Należy on do grona tych, o których mało kto słyszał, choć odegrali oni kluczową rolę w tej historii, bo pociągali za sznurki i wprowadzali w życie spektakularne plany.
1 A przynajmniej tak mi powiedziano.
Na pierwszej stronie „New York Timesa” z 19 lutego 2002 roku ukazał się nagłówek: „Wyzwanie dla serc i umysłów narodu. Pentagon nie szczędzi wysiłków, by wpływać na światową opinię publiczną”. W artykule tym ujawniono, że Departament Obrony Stanów Zjednoczonych stworzył jednostkę o nazwie Biuro Wpływu Strategicznego. Jak twierdzili autorzy tekstu, jej celem było kształtowanie opinii innych krajów na temat działań wojskowych USA po atakach terrorystycznych z 11 września 2001 roku. Innymi słowy, Ameryka liczyła na to, że za pomocą działań propagandowych usprawiedliwi wojnę z terroryzmem – szczególnie w krajach islamskich. Opowieści o proamerykańskiej wymowie miały zostać rozpowszechnione w mediach tak, by nikt się nie zorientował, że ich źródłem jest Departament Obrony.
Choć autorzy artykułu nie wdawali się w szczegóły, sugerowali, że Biuro Wpływu Strategicznego wydawało miliony dolarów na znacznie groźniejsze inicjatywy i w ramach tajnych operacji szerzyło dezinformację za pośrednictwem internetu, reklam i rozmaitych działań objętych tajemnicą. Odezwały się głosy kwestionujące legalność takich przedsięwzięć, a dziennikarze zagraniczni niezbyt entuzjastycznie zareagowali na wieść, że mogą nieświadomie brać udział w wielkobudżetowych kampaniach polegających na manipulacji psychologicznej. Sekretarz obrony Donald Rumsfeld i jego współpracownicy zaprzeczyli pogłoskom, jakoby nowe biuro prowadziło szemraną działalność, i prezentowali program jako próbę podbicia serc i umysłów za pomocą metod analitycznych. Nie zamierzali po prostu rozpowszechniać informacji – za pomocą nowoczesnej technologii chcieli szerzyć precyzyjnie skalibrowaną propagandę, by jak najlepiej wydać pieniądze podatników.
Niemniej jednak ujawnienie programu podważyło sens prowadzenia tajnych działań i pociągnęło za sobą istotne problemy polityczne. W ciągu tygodnia od publikacji artykułu w „New York Timesie” Biuro Wpływu Strategicznego zakończyło działalność. „Nie mam wątpliwości, że tak skompromitowane nie może sprawnie funkcjonować” – oświadczył wówczas Rumsfeld. „Dlatego je zamykamy”.
Sprawy nie toczyły się zatem po myśli Simona P. Wordena, generała brygady sił powietrznych kierującego tą jednostką, przez przyjaciół zwanego Pete’em. W trakcie trzydziestoletniej służby zdążył on jednak przywyknąć do trudnych sytuacji. Po ukończeniu studiów astrofizycznych imał się różnych zajęć – od badań nad bronią i kierowania tajnymi misjami rządowymi po bardziej szlachetne przedsięwzięcia, bliższe jego wykształceniu, takie jak choćby zgłębianie natury wszechświata. Na każdym etapie kariery umacniał swoją reputację jako błyskotliwy i nieszablonowy myśliciel, który zuchwale starał się walczyć z biurokracją pleniącą się w instytucjach. Cechy charakteru Wordena sprawiły, że w jego karierze zawodowej powtarzał się ten sam schemat: doceniano go, póki nie nadepnął na odcisk jakiemuś wysoko postawionemu biurokracie, a wtedy przenoszono go na inne stanowisko.
Tym razem rząd zdecydował, że następnym przystankiem Wordena będzie Centrum Systemów Kosmicznych i Rakietowych w Los Angeles, szukające zastosowań dla technologii wojskowych w kosmosie. Pete kierował pięćdziesięcioosobowym zespołem, którego zadanie polegało na opracowywaniu nowych, brawurowych pomysłów na rozwój broni kosmicznej. Pisali oni o tym w niezwykle interesujących artykułach, bo liczyli na to, że któregoś dnia zwrócą uwagę dowództwa sił zbrojnych. „Po przeprowadzeniu badań przekazywało się ich wyniki przełożonym, a oni mówili: »Bardzo ciekawe«” – wspominał Worden. „Często raport trafiał do archiwum, a potem, po pół roku albo po pięciu latach, w obliczu nowego wyzwania ktoś stwierdzał, że wyniki tego eksperymentu mogą mu się do czegoś przydać”.
Choć Worden nie miał nic przeciwko działalności badawczej, a wręcz ją cenił, to wolał działać. Od dawna uważał, że dynamiczny rozwój elektroniki i technologii komputerowych otwiera nowe możliwości przed konstruktorami nie tylko rakiet, lecz także satelitów. Był zdania, że gdyby ktoś zbudował niewielkiego funkcjonalnego satelitę i umieścił go w niewielkiej funkcjonalnej rakiecie, doszłoby do przełomu na polu zwanym przez armię „przestrzenią reagowania”. Worden wyobrażał sobie to, co ostatecznie zyskało oficjalne miano sił kosmicznych, i chciał, by z zasobów wszechświata dało się korzystać z taką samą szybkością i precyzją jak z innych narzędzi w arsenale Stanów Zjednoczonych.
„Gdy dochodzi do kryzysu, dajmy na to, w Botswanie – tłumaczył – pojawia się taki mianowicie problem, że nie ma satelitów obsługujących ten kraj. Jeśli wiadomo, że za kilka dni w takie miejsce wysłane zostaną armia i siły powietrzne, to natychmiastowe wystrzelenie wspomagającego satelity stanowiłoby przełom”.
W kwestii szybkiego i taniego transportu kosmicznego w armii działał jednak paraliżujący mechanizm. Etos NASA i sił zbrojnych, ukształtowany w latach sześćdziesiątych XX wieku, nakazywał, by wszystkie rakiety i satelity niezawodnie działały, dlatego warto było za to zapłacić każdą cenę. Gdy coś zaszwankowało, pociągano kogoś do odpowiedzialności, wprowadzano nowe przepisy i regulacje i wdrażano odpowiednie procedury, by zapobiec takim pomyłkom w przyszłości. Jak ujął to Fred Kennedy, były specjalista sił zbrojnych w kosmosie, „kultura zerowych defektów tworzyła się przez czterdzieści lat. Należało zrównać ją z ziemią i zacząć od nowa”.
Stara gwardia, zarządzająca w ten sposób, potęgowała frustrację pracowników Agencji Zaawansowanych Projektów Badawczych (Defense Advanced Research Projects Agency, DARPA), która z ramienia Departamentu Obrony zajmuje się badaniami i rozwojem technologii. Zadanie tej jednostki polega na myśleniu z dziesięcio-, dwudziesto-, a nawet trzydziestoletnim wyprzedzeniem i opracowywaniu technologii wojskowych rodem z filmów fantastycznonaukowych. Kierownictwo chciało realizować w przestrzeni kosmicznej eksperymenty zrodzone w głowach szalonych naukowców, ale rzadko udawało się załapać na kurs na orbitę, bo zleceniobiorcy armii – tacy jak Boeing i Lockheed Martin – działali powoli i rzadko wysyłali rakiety w kosmos. „W DARPA często powtarzano: »Kupmy pięćdziesiąt małych boosterów rakietowych i wystrzeliwujmy je na orbitę po jednym dziennie, to zagramy na nosie całej tej zgrai niepozbieranych półgłówków«” – wspominał Kennedy.
Gdy podczas rekonesansu na nowym stanowisku w DARPA Worden spotkał podobnie myślących ludzi, rozpętała się burza mózgów. Zaintrygowała ich inicjatywa pewnego bogacza Elona Muska, który założył przedsiębiorstwo SpaceX, by wysyłać w kosmos tyle tanich małych rakiet, ile tylko się da.
Wkrótce Musk zjawił się w gabinecie Wordena, z którym natychmiast znalazł wspólny język. „Oznajmił, że za dwa lata rakieta o nazwie Falcon 1 będzie gotowa” – wspominał generał. „Chciał tylko wybadać, czy jej użyjemy”. Worden, najwyżej postawiony fan kosmonautyki w armii, wysłuchał już tłumów nawiedzonych wynalazców snujących wizje „nie z tej ziemi”, począwszy od majsterkowiczów budujących broń laserową w garażu, skończywszy na gościach przekonanych, że ich latający spodek zrewolucjonizuje transport wojskowy. Tymczasem w Musku, który wydawał się niezwykle racjonalny, Worden dostrzegł bratnią duszę. Obaj mieli nadzieję, że ludzkości uda się kiedyś skolonizować Marsa, a może nawet podbić dalsze rejony kosmosu. Zawzięcie roztrząsali teorie, które podpowiadały, jak tego dokonać. „Elon był wizjonerem, a takich jak on nie brakowało w tamtym okresie” – stwierdził Worden. „Coś mi jednak mówiło: »W przeciwieństwie do innych nie wygląda na ściemniacza. Coś z tego będzie«. Wyróżniało go również to, że znał się na budowie rakiet i ich funkcjonowaniu”.
DARPA, zachęcona przez Wordena, podpisała ze SpaceX kontrakt na wystrzelenie niewielkiego satelity1. Dzięki temu start-up zyskał nieco prestiżu, a instytucja rządowa mogła bliżej przyglądać się jego poczynaniom.
Przez następne dwa lata Worden na polecenie Departamentu Obrony monitorował działania SpaceX na Kwajaleinie. Czasem wyruszał w długą podróż z Kalifornii na Hawaje, a stamtąd na wyspy Kwajalein i Omelek, by przygotować raport ze swoich obserwacji. Podejście start-upu do budowy rakiet oceniał pozytywnie. Podobało mu się, że firma zatrudnia niewielki zespół. Podobała mu się też energiczność pracowników i ich kreatywność w obliczu trudności. Zarazem jednak Worden zarzucał firmie brak należytego rygoru. Zespół SpaceX nie dokumentował stosowanych procedur. Nie korzystał ze stałych łańcuchów dostaw i polegał na nieczęstych wizytach transportowców oraz prywatnym samolocie Muska, dostarczającym kluczowe elementy konstrukcyjne w krytycznej sytuacjach. Mimo że był nieszablonowym wojskowym i sam lubił rozmowy suto podlewane szkocką whisky, zaniepokoiła go ilość alkoholu spożywanego na placu wokół wyrzutni.
„Przyglądałem się dzieciakom w trampkach, gdy majstrowały przy rakiecie i gramoliły się na nią” – powiedział Worden. „Wszedłem do jednej z malutkich przyczep kempingowych, otworzyłem szafkę i znalazłem kilka zgrzewek piwa. Sam je pijam, ale nie podczas uruchamiania rakiety. Z centrum kontroli lotów obok komunikatów nadawano niewybredne żarty. Podobnie zachowują się programiści w Dolinie Krzemowej. Tylko że jeśli gotowy program szwankuje, można napisać go od nowa bez ponoszenia dodatkowych kosztów. Budowa rakiety trwa sześć miesięcy i pochłania miliony. W szczegółach tkwi nie tylko diabeł, ale i zbawienie”.
Worden podzielił się swoimi obawami z Departamentem Obrony i Muskiem, który jednak nie wziął sobie krytyki do serca. „Elon stwierdził: »Jesteś astronomem. Nie budujesz rakiet«” – wspominał Worden. „Odparłem: »Nie krytykuję twojej technologii napędowej ani projektu. Ale jako oficer sił powietrznych wydałem na to miliardy dolarów i zauważyłem kilka mankamentów twojej działalności. To źle wróży«”.
Po kilku nieudanych startach SpaceX zastosowało się do niektórych sugestii Wordena i innych doradców. Początkowo start-up nie zamierzał dźwigać brzemienia tradycji astronautycznej. Kłóciła się ona z zamierzeniami przedsiębiorstwa. Ale inżynierowie zatrudnieni w firmie i załoga centrum kontroli lotów wiedzieli, że to i owo można usprawnić. Szczypta profesjonalizmu sprawiła, że Falcon 1 dotarł do orbity.
Jeszcze zanim poszybował w przestworza, Worden dość się naoglądał, by nabrać pewności, że zaczęła się rewolucja. Od wielu lat próbował nakłonić kompleks wojskowy do zmiany myślenia i wykorzystania spektakularnie rozwijającej się technologii konsumenckiej. Teraz stało się jasne, że projektanci nowoczesnych komputerów i oprogramowania weszli przebojem na teren kosmonautyki i zamierzali ośmieszyć biurokratów. Wprawdzie śmiałkom z Doliny Krzemowej zdarzało się przeceniać swoje możliwości i porywać z motyką na słońce, jednak nie brakowało im ambicji, myśleli nieszablonowo i mieli mnóstwo pieniędzy. Worden, ówcześnie po pięćdziesiątce, uważał, że może – podobnie jak Musk – przyspieszyć zmiany i odegrać w tym procesie główną rolę jako łącznik między dwoma światami: starą i nową gwardią kosmiczną. Wystarczyło tylko znaleźć miejsce, w którym zdołałby połączyć dogłębną wiedzę o kosmosie i funkcjonowaniu instytucji rządowych z prędkością działania i determinacją typowymi dla Doliny Krzemowej. Los zadecydował, że właśnie w takim idyllicznym miejscu pojawiła się oferta pracy.
Dalsza część w wersji pełnej
1 To właśnie ta rakieta spadła na dach szopy.
Tytuł oryginału
WHEN THE HEAVENS WENT ON SALE: The Misfits and Geniuses Racing to Put Space Within Reach
Copyright © 2023 by TangoOCB, Inc.
Projekt okładki
Maciej Trzebiecki
Zdjęcia na okładce
Adobe Stock
Redaktor nabywający
Krzysztof Chaba
Opieka redakcyjna
Magdalena Kowalewska
Menadżer projektu
Marianna Starzyk
Opieka promocyjna
Maciej Pietrzyk
Adiustacja
Kinga Kosiba
Korekta
Marta Stochmiałek
Joanna Kłos
Indeks
Tomasz Babnis
Copyright © for the translation by Mateusz Borowski
Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2025
ISBN 978-83-8367-854-2
Znak Horyzont
www.znakhoryzont.pl
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
