Niebo jest wszędzie - Nelson Jandy - ebook + książka

Niebo jest wszędzie ebook

Nelson Jandy

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książkę poleca Edyta Prusinowska!

Jandy Nelson snuje poruszającą opowieść o rodzinnych tajemnicach, miłości i żałobie, ukazując subtelne niuanse ludzkich doświadczeń. To historia, która udowadnia, że promienie słońca są w stanie przebić się nawet przez najbardziej zachmurzone niebo.

Edyta Prusinowska, autorka powieści młodzieżowych, w tym bestsellerowego „Opowiem o tobie gwiazdom”

Słyszałam kiedyś powiedzenie, że za każdym razem, gdy ktoś umiera, płonie biblioteka. Na moich oczach obraca się w zgliszcza.

Odkąd zmarła moja siostra, czasami ogarnia mnie tak ogromna tęsknota, że muszę zakrywać usta, by stłumić krzyk. Jak inni to robią? Jak radzą sobie ze stratą? Przecież ludzie umierają bez przerwy. Każdego dnia. A obok mnie kroczy nieznośny fakt, że ja mam przed sobą przyszłość, a Bailey nie.

I zostały ze mną tylko słowa, których nie zdążyłam wypowiedzieć. Słowa ukryte głęboko w moim sercu, których nie wypowiada się po czyjejś śmierci, bo są zbyt smutne, zbyt wściekłe, zbyt druzgocące, by wypłynąć z ust – wszystkie one burzą się we mnie jak rozszalała rzeka. I wylewam je. Wylewam na papierki po cukierkach, skrawek biletu, podeszwę buta, gałąź drzewa. A one piętrzą się, jakby chciały mnie zmiażdżyć…

Nowe wydanie debiutanckiej powieści Jandy Nelson, autorki nagradzanego „Oddam ci słońce”. To poetycka opowieść o wszystkich szalonych rzeczach, które się dzieją, kiedy ludzie pogrążają się w żalu. Czy po tak wielkiej stracie Lennie zdoła złożyć swoje serce w całość?

Książka z wątkiem romantycznym innym niż wszystkie. To opowieść o młodej dziewczynie, która po stracie siostry próbuje na nowo odnaleźć się w tym świecie. W każdym zdaniu Lennie czuć mnóstwo nadziei i miłości pomieszanych z niezdecydowaniem, ale dziewczyna próbuje zrozumieć swoje emocje. Ta historia łamie serce, a równocześnie składa je z powrotem w całość.

Natasza Kramm, @magicznestronyy

Lennie odkrywa, że ból można przekształcić w piękną poezję. Zanurz się w historii, gdzie niebo jest wszędzie, a autorka porusza serce za pomocą prostych, lecz przejmujących słów. To nie tylko książka, lecz intensywna podróż przez żal, tęsknotę i piękno, które zostaje w sercu na zawsze, stając się niezapomnianym przeżyciem.

Barbara Afanasieva, @booksvaria

Przejmująca powieść o żałobie, niewypowiedzianych słowach i niewyobrażalnej tęsknocie, która z każdym zdaniem coraz głębiej zapuszcza w sercu korzenie i nie daje o sobie zapomnieć. Ta historia zachwyci was swoim pięknem i sprawi, że poczujecie całą gamę emocji – od przeszywającego bólu po wyczekiwane ukojenie.

Magdalena Wacławik, @thebookishglimmer

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 299

Data ważności licencji: 6/1/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: The Sky Is Everwhere

THE SKY IS EVERYWHERE by Jandy Nelson.

Copyright © 2010 by Jandy Nelson.

Originally published by Dial Books for Young Readers, The Penguin Group (USA) Inc.

Published by arrangement with Pippin Properties, Inc. through Rights People, London

Grafiki w książce: Jennifer Kelly

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2024

Copyright © for the translation by Grażyna Woźniak

Wydawca prowadzący: Natalia Karolak

Redaktor prowadzący: Anna Małocha, Dagmara Małysza

Przyjęcie tłumaczenia: Natalia Karolak

Adiustacja i korekta: d2d.pl

Promocja i marketing: Magdalena Wojtanowska

Projekt okładki i ilustracja na okładce: Agnieszka Gontarz

ISBN 978-83-8135-653-4

www.moondrive.pl

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

CZĘŚĆ I

Rozdział 1

Babcia się o mnie martwi. Nie tylko dlatego, że cztery tygodnie temu zmarła moja siostra Bailey, że matka nie kontaktowała się ze mną od szesnastu lat, ani nawet dlatego, że nagle myślę wyłącznie o seksie. Martwi się o mnie, ponieważ jedna z jej roślin doniczkowych dostała plam.

Przez większość mojego siedemnastoletniego życia Babcia wierzyła, że ta konkretna roślinka, bliżej nieokreślonego gatunku, odzwierciedla moje samopoczucie w sensie emocjonalnym, duchowym i fizycznym. W końcu ja sama zaczęłam w to wierzyć.

Stojąca po drugiej stronie pokoju Babcia – wysoka na sto osiemdziesiąt dwa centymetry i ubrana w kwiecistą sukienkę – pochyla się nad usianymi czarnymi plamami liśćmi.

– Co to znaczy, że tym razem może nie wyzdrowieć? – zwraca się z tym pytaniem do wujka Dużego: arborysty, miejscowego entuzjasty trawki i na dokładkę szalonego naukowca. Duży wie co nieco na każdy temat, a na roślinach zna się jak nikt.

Komuś innemu mogłoby się wydać dziwne, czy wręcz szalone, że Babcia, zadając to pytanie, wpatruje się we mnie, ale nie wujkowi, bo on też się we mnie wpatruje.

– Tym razem jej stan jest bardzo poważny. – Głos Dużego rozchodzi się donośnie jak ze sceny lub ambony. Jego słowa mają wielką wagę. Nawet zwykłe „podaj sól” brzmi w jego ustach jak jedno z dziesięciu przykazań.

Babcia unosi ręce do twarzy z niepokojem, a ja wracam do pisania wiersza na marginesie egzemplarza Wichrowych Wzgórz. Siedzę skulona w rogu kanapy. Nie mam ochoty z nimi gadać, już prędzej napełniłabym sobie usta spinaczami do papieru.

– Ale przecież zawsze zdrowiała, Duży. Na przykład gdy Lennie złamała rękę.

– Tylko że wtedy liście miały białe plamki.

– Albo kiedy jesienią brała udział w przesłuchaniach na pierwszy klarnet, ale musiała się zadowolić drugim miejscem.

– Wtedy plamy były brązowe.

– Albo kiedy…

– Teraz jest inaczej.

Spoglądam w górę. Wciąż się we mnie wpatrują, strzelisty duet smutku i troski.

Babcia jest ogrodowym guru miasteczka Clover. Ma najbardziej spektakularny ogród kwiatowy w całej północnej Kalifornii. Jej róże buchają kolorami, mają więcej odcieni niż zachody słońca przez cały rok, a ich zapach jest tak odurzający, że według lokalnej legendy po ich powąchaniu można się zakochać w jednej sekundzie. Jednak pomimo całej troski i słynnej ręki Babci do kwiatów, roślinka zdaje się podążać dokładnie tą samą drogą co ja, niezależnie od jej własnej liściastej wrażliwości lub Babcinych wysiłków.

Odkładam książkę i długopis na stół. Babcia pochyla się nad roślinką, szepcze do niej, jak ważna jest joie de vivre, radość życia, po czym siada przy mnie na kanapie.

Potem dołącza do nas Duży, usadawiając swoją potężną postać obok Babci. Siedzimy we troje, strzechy niesfornych włosów przypominają stada lśniących czarnych wron na naszych głowach, i przez resztę popołudnia gapimy się przed siebie.

Tak właśnie się prezentujemy miesiąc po tym, jak moja siostra Bailey z powodu arytmii serca zmarła na scenie podczas próby do Romea i Julii. Całkiem jakby ktoś wessał horyzont do odkurzacza, akurat gdy patrzyliśmy w inną stronę.

Rozdział 2

Rankiem w dniu swojej śmierci

Bailey obudziła mnie,

wkładając mi palec do ucha.

Nienawidziłam tego.

Później zaczęła przymierzać bluzki, pytając:

– Która lepsza: zielona czy niebieska?

– Niebieska.

– Nawet nie spojrzałaś, Lennie.

– Dobra, zielona. Mam gdzieś, w co się ubierzesz.

A potem przekręciłam się na drugi bok i znów zasnęłam.

Później dowiedziałam się,

że włożyła niebieską

i że były to ostatnie słowa, jakie ode mnie usłyszała.

(Znalezione na opakowaniu po lizaku na ścieżce do rzeki Rain)

Mój pierwszy dzień po powrocie do szkoły jest dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałam – rozmowy cichną, uczniowie na korytarzu rozstępują się przede mną niczym Morze Czerwone, w ich oczach wzbiera nerwowe współczucie, wszyscy gapią się, jakbym trzymała w ramionach ciało Bailey i chyba tak właśnie jest. Jej śmierć oblepia mnie całą, mam wrażenie, że wszyscy ją widzą, jakbym miała na sobie wielki czarny płaszcz w piękny wiosenny dzień. Nie spodziewałam się za to bezprecedensowego szumu wokół nowego chłopaka, Joego Fontaine’a, który pojawił się podczas mojej miesięcznej nieobecności. Wszędzie słyszę to samo:

– Widziałaś go już?

– Wygląda jak Rom.

– Raczej jak gwiazda rocka.

– Albo pirat.

– Słyszałem, że gra w kapeli o nazwie Dive 1.

– Podobno jest muzycznym geniuszem.

– Ktoś mi powiedział, że mieszkał w Paryżu.

– Grał na ulicach.

– Poznałaś go już?

Poznałam, bo kiedy wracam na swoje miejsce w szkolnej orkiestrze – to, które zajmowałam przez ostatni rok – właśnie on na nim siedzi. Nawet otępiała z rozpaczy, wędruję wzrokiem od czarnych butów, przez kilometry pokrytych dżinsem nóg, bezkresny tors, aż po twarz, która wydaje się tak ożywiona, że zastanawiam się, czy nie przerwałam mu rozmowy z moim pulpitem do nut.

– Cześć – mówi, zrywając się z krzesła. Jest wysoki jak drzewo. – Ty pewnie jesteś Lennon. – Wskazuje moje imię na krześle. – Słyszałem o… Przepraszam.

Zwracam uwagę na sposób, w jaki trzyma swój klarnet: nie cacka się z nim, lecz zaciska na nim palce jak na mieczu.

– Dziękuję – odpowiadam, a wtedy całą jego twarz rozjaśnia uśmiech. O rany. Cóż to za egzotyczny wiatr go tu przywiał? Koleś jest radosny jak szczypiorek na wiosnę, w przeciwieństwie do większości z nas, która ponure miny opanowała do perfekcji. Ma na głowie burzę brązowych loków, sterczących we wszystkie strony, a rzęsy wokół jego jasnozielonych oczu są tak długie i gęste, że kiedy mruga, wygląda, jakby nimi trzepotał. Jego twarz przypomina otwartą księgę, czy raczej ścianę pokrytą graffiti. Uświadamiam sobie, że kreślę palcem na udzie słowo wow, i postanawiam się odezwać, zamiast ciągnąć ten niespodziewany pojedynek na spojrzenia.

– Wszyscy mówią mi Lennie – oznajmiam. Może to i mało oryginalne, ale na pewno lepsze niż „eee”, które miałam w zanadrzu, a do tego załatwia sprawę. Joe na sekundę spuszcza wzrok na swoje stopy, a ja biorę oddech i zbieram siły przed rundą drugą.

– Nawet się nad tym zastanawiałem: Lennon po Johnie? – pyta, ponownie świdrując mnie spojrzeniem. Całkiem możliwe, że zemdleję. Albo stanę w płomieniach.

Kiwam głową.

– Mama była hipiską. – W końcu jesteśmy na ­północy północnej Kalifornii, rubieżach Popaprańcowa. Do samych tylko klas jedenastych chodzą Electricity, Magic Bus oraz cały bukiet kwiatów: Tulip, Begonia i Poppy 2 – wszystkie te imiona zostały im wpisane do aktów urodzenia. Tulip jest chodzącą górą mięśni i pewnie zostałby gwiazdą szkolnej drużyny futbolowej, gdybyśmy ją mieli. Ale nie mamy. W naszej szkole można za to pomedytować rano w sali gimnastycznej.

– Tak – mówi Joe. – Moja mama też, i tata, a także ciotki, wujowie, bracia, kuzyni… Cała komuna Fontaine’ów.

Parskam śmiechem.

– Czaję.

Ale znowu – czy powinnam się tak swobodnie śmiać? I tak dobrze przy tym czuć? Zupełnie jakbym zanurzyła się w chłodnej rzece.

Odwracam się, by sprawdzić, czy ktoś nas przypadkiem nie obserwuje, i widzę, że Sarah właśnie weszła – a raczej wparowała – do sali muzycznej. Z poczuciem winy uświadamiam sobie, że od pogrzebu niemal przestałyśmy się widywać.

– Leenieeeee! – Pędzi w naszą stronę, ucieleśnienie gotki przemienionej w kowbojkę. Ma na sobie obcisłą czarną sukienkę w stylu vintage i kowbojskie buty, a blond włosy przefarbowała na tak ciemny kolor, że wyglądają jak granatowe, i przykryła imponującym kapeluszem rodem z Dzikiego Zachodu. Widzę, w jakim tempie się do nas zbliża, i przez chwilę zastanawiam się, czy skoczy mi w ramiona. Gdy rzeczywiście to robi, obie siłą rozpędu wpadamy na Joego, któremu jakimś cudem udaje się nie przewrócić, i wyłącznie dzięki temu nie wypadamy przez okno.

To właśnie Sarah w swojej powściągliwej wersji.

– Nieźle – szepczę jej do ucha, gdy zamyka mnie w niedźwiedzim uścisku, mimo swojej ptasiej postury. – Właśnie powaliłaś boskiego nowego na kolana.

Sarah wybucha śmiechem, a ja czuję się jednocześnie niesamowicie i nieswojo, trzymając w ramionach kogoś, kto trzęsie się ze śmiechu zamiast z rozpaczy.

Sarah jest najbardziej entuzjastycznie nastawioną do życia cyniczką na świecie. Byłaby fantastyczną cheerleaderką, gdyby nie odstręczała jej sama idea takiego wyrażania „ducha szkoły”. Ma fioła na punkcie literatury, tak jak ja, ale czyta o wiele mroczniejsze książki, na przykład w dziesiątej klasie wzięła się za Mdłości Sartre’a. Wtedy też zaczęła nosić się na czarno (nawet na plaży), palić papierosy (chociaż wygląda jak chodzący okaz zdrowia) i doznała kryzysu egzystencjalnego (wciąż imprezując do białego rana).

– Lennie, witaj z powrotem, kochana – odzywa się inny głos. Pan James, którego nazywam w myślach Yodą ze względu na jego wygląd i niezwykły muzyczny wpływ na uczniów, wstał od fortepianu, a teraz patrzy na mnie tym samym bezgranicznie smutnym wzrokiem co reszta dorosłych. – Wszystkim nam jest bardzo przykro.

– Dziękuję – odpowiadam po raz setny tego dnia.

Sarah i Joe również na mnie patrzą: Sarah z troską, a Joe z uśmiechem szerokim jak kontynentalne Stany Zjednoczone. Zastanawiam się, czy patrzy tak na wszystkich. Może jest walnięty? Cóż, niezależnie od przyczyny jego uśmiech jest zaraźliwy. Nagle uśmiecham się równie szeroko, dorównując jego kontynentalnym Stanom Zjednoczonym i dorzucając Portoryko wraz z Hawajami. Teraz pewnie sama wyglądam, jakby odwaliło mi od tej żałoby. Rany. Na domiar złego zaczynam się zastanawiać, jak by to było go pocałować, taknaprawdę, ooo… I to jest problem, całkiem nowy, nie w stylu Lennie, który zaczął się (serio?!) na pogrzebie – tonęłam w mroku i nagle wszyscy ci chłopcy w pokoju rozbłysnęli. Koledzy Bailey z pracy i college’u, z których większości nawet nie znałam, podchodzili do mnie i mówili, jak bardzo jest im przykro. I nie wiem, czy to dlatego, że kojarzyłam im się z Bailey, czy dlatego, że mi współczuli, ale później przyłapałam niektórych z nich na wpatrywaniu się we mnie napiętym, przenikliwym wzrokiem. Odwzajemniałam ich spojrzenia, jakbym była kimś innym, myśląc o rzeczach, o których prawie nigdy wcześniej nie myślałam. O rzeczach, o których absolutnie nie powinnam myśleć w kościele, a już na pewno nie na pogrzebie własnej siostry.

Stojący przede mną chłopak, uśmiechnięty od ucha do ucha, promienieje niepowtarzalnym blaskiem. Musi pochodzić z bardzo przyjaznej części Drogi Mlecznej, myślę, próbując zetrzeć ten wariacki uśmiech ze swojej twarzy, lecz zamiast tego prawie wypalam do Sarah: On wygląda zupełnie jak Heathcliff. Właśnie bowiem zdałam sobie sprawę, że tak jest, no może z wyjątkiem uśmiechu. Zaraz potem nagle tracę oddech i twardo ląduję na zimnej betonowej podłodze, którą stało się moje życie, bo przypominam sobie, że nie będę mogła pobiec do domu po szkole i opowiedzieć Bails o nowym chłopaku w orkiestrze.

Moja siostra umiera wciąż na nowo, od świtu do nocy.

– Len? – Sarah dotyka mojego ramienia. – Wszystko gra?

Kiwam głową, starając się odpędzić pociąg rozpaczy pędzący prosto na mnie.

Ktoś za nami zaczyna grać motyw muzyczny ze Szczęk. Odwracam się i widzę Rachel Brazile, która sunie w naszą stronę, mamrocząc „Bardzo śmieszne” do Luke’a Jacobusa, saksofonisty odpowiedzialnego za akompaniament. Luke jest jedną z licznych ofiar Rachel zwiedzionych tym, że cała ta jej koszmarna wyższość została upchnięta w zabójczym ciele do kompletu z wielkimi sarnimi oczami i włosami Roszpunki. Obie z Sarah uważamy, że Bóg musiał być w przewrotnym nastroju, gdy ją stwarzał.

– Widzę, że poznałaś już Maestro – zwraca się do mnie Rachel, dotykając pleców Joego przed zajęciem swojego miejsca: pierwszego klarnetu, na którym powinnam siedzieć ja. Otwiera futerał i zaczyna składać instrument. – Joe uczył się w konserwatorium we Frąsji. Wspominał o tym? – Oczywiście nie mówi „Francja”, jak każdy normalny człowiek. Czuję, jak stojąca obok mnie Sarah się najeża. Nie toleruje Rachel, odkąd ta sprzątnęła mi sprzed nosa pierwszy klarnet, tylko że Sarah nie wie, co się naprawdę stało. Zresztą nikt tego nie wie.

Rachel zaciska ligaturę na ustniku, jakby próbowała udusić swój instrument.

– Joe byłfenomenalnym drugim klarnetem pod twoją nieobecność – stwierdza, rozciągając słowo „fenomenalny” jak stąd do wieży Eiffla.

Nie uderzam w nią słowami: Cieszę się, że wszystko ułożyło się po twojej myśli, Rachel. W ogóle się nie odzywam, żałuję tylko, że nie mogę zwinąć się w kłębek i poturlać gdzie pieprz rośnie. Dla odmiany Sarah wygląda, jakby żałowała, że nie ma pod ręką topora.

Sala wypełnia się zgiełkiem przypadkowych nut i gam.

– Kończcie strojenie, chcę dziś zacząć równo z dzwonkiem! – woła pan James, siedzący przy fortepianie. – I wyjmijcie ołówki, wprowadziłem kilka zmian w aranżacji.

– Mam ochotę w coś przywalić – odzywa się Sarah, rzucając Rachel zdegustowane spojrzenie, po czym odchodzi w stronę swoich kotłów.

Rachel wzrusza ramionami, uśmiecha się do Joego. Choć nie, nie uśmiecha się – ona promienieje. O losie.

– Cóż, to prawda – mówi. – Byłeś… to znaczy, jesteśfenomenalny.

– A gdzie tam. – Joe schyla się, by spakować swój klarnet. – Jestem przeciętniakiem, tylko grzałem krzesło. Teraz mogę wrócić tam, gdzie moje miejsce. – Wskazuje klarnetem sekcję trębaczy.

– Jesteś po prostu skromny – kwituje Rachel, przerzucając swoje bajkowe pukle przez oparcie krzesła. – Wydobywasztyle muzycznych odcieni z palety dźwięków swojego instrumentu.

Spoglądam na Joego, oczekując jakiegoś dowodu wewnętrznego sprzeciwu na tę idiotyczną uwagę, ale dostrzegam coś całkiem innego. Chłopak uśmiecha się do Rachel równie szeroko jak wcześniej do mnie. Czuję pełznące po karku ciepło.

– Wiesz, będzie mi ciebie brakowało – mówi Rachel, wydymając usta.

– Jeszcze się spotkamy – odpowiada Joe, dodając do swojego repertuaru trzepotanie rzęsami. – Choćby na historii.

Przestali zwracać na mnie uwagę, i dobrze, bo nagle nie mam pojęcia, co zrobić z twarzą, ciałem i rozwalonym sercem. Siadam na swoim miejscu, dochodząc do wniosku, że ten szczerzący się jak głupi do sera, wybałuszający oczy „Frąsuz” w niczym nie przypomina Heathcliffa. Myliłam się.

Otwieram futerał, wkładam stroik do ust, by go zwilżyć, i zamiast tego przegryzam go na pół.

O 16:48 w pewien kwietniowy piątek

moja siostra grała Julię,

a niespełna minutę później

już nie żyła.

Ku mojemu zdziwieniu czas nie zatrzymał się

razem z jej sercem.

Ludzie nadal chodzili do szkoły, pracy, knajp,

wkruszali sobie krakersy do zupy z owoców morza,

stresowali się egzaminami,

śpiewali w samochodzie przy zasuniętych szybach.

Przez wiele dni deszcz walił pięściami

w dach naszego domu

na dowód okropnej pomyłki

popełnionej przez Boga.

Każdego ranka po przebudzeniu

wsłuchiwałam się w niezmordowane dudnienie,

patrzyłam przez okno na tę szarugę

i czułam ulgę, że przynajmniej cholerne słońce

miało w sobie dość przyzwoitości,

żeby trzymać się od nas z daleka.

(Znalezione na kawałku papieru nutowego wbitego na gałąź w Wąwozie Skoczków)

1 Ang. dive – zanurzyć się (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

2 Ang. electricity – elektryczność, magic bus – magiczny autobus, tulip – tulipan, poppy – mak.

Rozdział 3

Reszta dnia zlewa się ze sobą. Jeszcze przed ostatnim dzwonkiem wymykam się ze szkoły i uciekam do lasu. Nie chcę wracać do domu zwykłą drogą, ryzykując, że spotkam kogoś ze znajomych, zwłaszcza Sarah, która powiedziała mi, że kiedy się ukrywałam, czytała książki na temat utraty kogoś bliskiego. Zdaniem wszystkich ekspertów nadszedł czas, bym porozmawiała o tym, przez co przechodzę – tylko że ani ona, ani eksperci, ani nawet Babcia nie rozumieją mojego stanu. Nie potrafię o tym mówić. Potrzebowałabym całkiem nowego alfabetu, takiego, który dałby radę opisać spadanie, przesuwające się płyty tektoniczne i pochłaniającą wszystko ciemność.

Kiedy przechodzę między sekwojami, a w moje trampki wsiąkają pozostałości padającego od wielu dni deszczu, zastanawiam się, dlaczego ludzie pogrążeni w żałobie zawracają sobie głowę noszeniem czarnych ubrań, skoro już sama żałoba zapewnia im tak niedającą się z niczym pomylić posępną aurę. Jedyną osobą, która nie zwróciła na nią dziś uwagi – oprócz Rachel, ale ona się nie liczy – był Joe. On będzie znał tylko tę nową, bezsiostrzaną wersję mnie.

Dostrzegam leżący na ziemi skrawek papieru, wystarczająco suchy, żeby po nim pisać, więc siadam na kamieniu i wyjmuję długopis, który zawsze noszę w tylnej kieszeni. Zapisuję na świstku jedną ze swoich rozmów z Bailey, po czym składam go i zakopuję w wilgotnej ziemi.

Kiedy wychodzę z lasu na drogę prowadzącą do naszego domu, zalewa mnie fala ulgi. Chcę się jak najszybciej znaleźć w domu, gdzie Bailey jest najbardziej żywa, gdzie wciąż widzę ją wychylającą się przez okno, z czarnymi włosami fruwającymi wokół twarzy, gdy mówi: „Chodźmy nad rzekę, Len, szybko”.

– Hej! – Głos Toby’ego wyrywa mnie z rozmyślań. Chłopak Bailey, z którym chodziła przez dwa lata. Jest trochę kowbojem, a trochę skejtem, kochał ją na zabój. Ostatnio całkiem zniknął z naszego życia, chociaż Babcia zapraszała go do nas mnóstwo razy.

– Naprawdę powinniśmy wyciągnąć do niego pomocną dłoń – powtarza ciągle.

Toby leży w ogrodzie, a obok niego śpią rude psy sąsiadów, Lucy i Ethel. To częsty widok wiosną. Kiedy kwitną bieluń i bez, ogród Babci ma działanie wybitnie nasenne. Po kilku chwilach spędzonych wśród kwiatów nawet ci najbardziej energiczni kładą się na plecach i zaczynają liczyć chmury.

– Wypieliłem trochę – informuje mnie, wyraźnie zawstydzony swoją rozmemłaną pozą.

– To się zdarza nawet najlepszym.

Grzywa surfera i szeroka, usiana piegami twarz upodabniają Toby’ego do lwa. Bailey zobaczyła go po raz pierwszy, kiedy wracała ze mną do domu. Obie czytałyśmy wtedy książki, co jest charakterystyczne dla naszej rodziny (nasi nieliczni sąsiedzi mają tego świadomość i gdy mijają nas samochodem, zawsze zachowują bezpieczną odległość, na wypadek gdybyśmy akurat byli zbyt mocno pochłonięci lekturą). Ja jak zwykle czytałam Wichrowe Wzgórza, a ona Przepiórki w płatkach róży, swoją ulubioną powieść, kiedy w drodze na szlak minął nas wspaniały kasztanowy koń. Ale ładny… – pomyślałam, po czym wróciłam do Katarzyny i Heathcliffa, podnosząc wzrok dopiero kilka sekund później, gdy dobiegł mnie odgłos pacnięcia książki Bailey o ziemię.

Nie szła już przy mnie, tylko stała jak wryta kilka kroków z tyłu.

– Co z tobą? – zapytałam, patrząc na jak rażoną gromem siostrę.

– Widziałaś tego gościa, Len?

– Jakiego gościa?

– Boże,coztobą? Tego cudownego kolesia na koniu, który wyglądał, jakby wyskoczył z kart mojej powieści czy coś. Nie mogę uwierzyć, że go nie zauważyłaś, Lennie. – Irytacja Bailey moim całkowitym brakiem zainteresowania chłopakami dorównywała mojemu poirytowaniu jej obsesją na ich punkcie. – Odwrócił się, gdy nas mijał, i uśmiechnął się do mnie. Byłnieziemsko przystojny… Zupełnie jak rewolucjonista z tej książki. – Podniosła ją z ziemi, strzepując kurz z okładki. – Wiesz, ten, który wsadza Gertrudis na konia i porywa ją w przypływie namiętności…

– Nieważne, Bailey. – Stanęłam do niej plecami, wróciłam do przerwanej lektury i weszłam na ganek. Gdy usiadłam na krześle, natychmiast zatraciłam się w namiętnym uczuciu łączącym tych dwoje na angielskich wrzosowiskach. Wolałam miłość bezpiecznie schowaną między okładką mojej powieści, a nie w sercu mojej siostry, która ignorowała mnie później przez długie miesiące. Co jakiś czas jednak spoglądałam na nią, siedzącą na kamieniu przy szlaku po drugiej stronie drogi, tak ewidentnie udającą, że czyta, że zaczynałam wątpić w jej zdolności aktorskie. Sterczała tam godzinami, czekając na swojego rewolucjonistę, który w końcu wrócił, ale z przeciwnego kierunku, zamieniwszy wcześniej konia na deskorolkę. Okazało się, że wcale nie pochodził z kart powieści, lecz z liceum Clover High, tak jak cała reszta z nas, z tą różnicą, że trzymał się z dzieciakami ranczerów i skejtami. Bailey zaś pasjonowała się wyłącznie aktorstwem, więc ich ścieżki nigdy wcześniej się nie przecięły. W tym momencie nie miało jednak znaczenia, skąd się wziął ani na czym przyjechał, ponieważ obraz Toby’ego galopującego na koniu wyrył się w psychice Bailey tak mocno, że odebrał jej zdolność trzeźwego myślenia.

Nigdy nie należałam do fanklubu Toby’ego Shawa. Ani jego kowbojski sznyt, ani to, że potrafił się obrócić na desce, jadąc do tyłu po poręczy, nie rekompensowały mi faktu, że zmienił Bailey w zaślepione miłością zombie.

Poza tym zawsze poświęcał mi mniej uwagi niż pieczonemu ziemniakowi.

– Wszystko w porzo, Len? – pyta, wciąż leżąc, i przywraca mnie do rzeczywistości.

Z jakiegoś powodu nie próbuję kłamać. Kręcę głową w jedną i w drugą stronę, od niedowierzania do rozpaczy i z powrotem.

Toby siada.

– Wiem – mówi, a ja poznaję po jego poważnej minie, że to prawda. Chcę mu podziękować za to, że nie musiałam nic mówić, a on i tak wszystkiego się domyślił, ale po prostu milczę, gdy słońce niczym z dzbana zalewa ciepłem i światłem nasze oszołomione głowy.

Chłopak poklepuje ręką trawę, żebym usiadła obok. Trochę mnie korci, żeby to zrobić, a trochę się waham. Nigdy wcześniej nie spędzaliśmy razem czasu bez Bailey.

Wskazuję ręką na dom.

– Muszę wracać.

To też prawda. Chcę się znowu znaleźć w Świątyni, a dokładnie: Świątyni Fanatyków Dyni, jak ochrzciłam nasz pokój po tym, gdy kilka miesięcy temu Bailey przekonała mnie do pomalowania jego ścian na tak wściekły pomarańczowy, że aż się prosi o okulary przeciwsłoneczne. Zanim wyszłam rano do szkoły, celowo zamknęłam drzwi, żeby odgrodzić się od Babci i jej kartonowych pudeł. Chcę, żeby Świątynia pozostała dokładnie taka jak do tej pory. Babci zapewne wydaje się, że to oznacza: „urwałam się z choinki i ganiam po lesie”, czyli że całkiem mi odbiło.

– Kwiatuszku. – Wychodzi na ganek w jasnofioletowej sukience w stokrotki. W ręku trzyma pędzel, chyba po raz pierwszy od śmierci Bailey. – Jak ci minął pierwszy dzień po powrocie do szkoły?

Podchodzę do niej, wdychając znajomą mieszankę zapachu paczuli, farby i ziemi.

– W porządku – odpowiadam.

Przygląda się badawczo mojej twarzy, jakby planowała ją namalować. Zapada między nami milczenie, co ostatnio nie jest niczym nowym. Wyczuwam bijącą od niej frustrację – chciałaby mną potrząsnąć jak książką w nadziei, że wszystkie słowa po prostu z niej wypadną.

– Mamy nowego chłopaka w orkiestrze – podrzucam.

– Tak? A na czym gra?

– Zdaje się, że na wszystkim. – Zanim uciekłam do lasu podczas przerwy obiadowej, widziałam go idącego z Rachel przez szkolny dziedziniec, z gitarą w ręku.

– Lennie, tak sobie myślę… że to by ci mogło pomóc, jakoś cię pocieszyć… – O, dokładnie wiem, do czego zmierza. – Kiedy chodziłaś na lekcje do Marguerite, nie chciałaś wypuścić klarnetu z rąk…

– Wszystko się zmienia – wchodzę jej w słowo. Nie zniosę kolejnej rozmowy na ten temat. Próbuję wyminąć Babcię i wejść do domu. Chcę się znaleźć w szafie Bailey, otulona jej sukienkami oraz ledwo wyczuwalną wonią dymu z ognisk palonych nad rzeką, kokosowego olejku do opalania i różanych perfum. Jej zapachem.

– Posłuchaj – mówi Babcia cicho, wyciągając rękę, by poprawić mi kołnierzyk. – Zaprosiłam Toby’ego na kolację. On też dostaje kręćka. Dotrzymaj mu towarzystwa, pomóż mu pielić czy coś.

Pewnie powiedziała mu podobne rzeczy o mnie, tak że w końcu zgodził się do nas przyjść. Ech.

A potem, bez zbędnych ceregieli, dotyka mojego nosa mokrym pędzlem.

– Babciu! – wołam, ale już do jej pleców, bo właśnie wchodzi do domu. Próbuję zetrzeć farbę. Przez większość naszego życia byłyśmy w ten sposób zaskakiwane przez zanurzony w zielonej farbie pędzel Babci. Zawsze w zielonej. W naszym domu jej obrazy wiszą dosłownie wszędzie, stoją poupychane za kanapami, krzesłami, pod stołami, w szafach, a każdy z nich jest świadectwem jej bezgranicznego oddania zieleni. Babcia korzysta ze wszystkich odcieni zielonego, od limonki do trawiastego, by malować ciągle to samo: smukłe damskie postacie przypominające pół syreny, pół Marsjanki. „To moje damy – tłumaczyła Bails i mnie. – W połowie drogi między tu i tam”.

Zgodnie z jej prośbą odkładam futerał i szkolną torbę, po czym sadowię się w ciepłej trawie obok leżącego na wznak Toby’ego i śpiących psów, aby pomóc mu w „pieleniu”.

– Symbol plemienny – wyjaśniam, wskazując na swój nos.

Kiwa głową bez większego zainteresowania, pogrążony w kwiatowej śpiączce. Teraz dla odmiany jestem pieczonym ziemniakiem z pomalowanym na zielono nosem. Cudownie.

Przyciągam kolana do klatki piersiowej i opieram o nie brodę. Przenoszę spojrzenie ze spływającego kaskadami po treliażu bzu na kilka kępek żonkili szemrzących na wietrze o tym, że wiosna zrzuciła dziś swój płaszcz przeciwdeszczowy i dokazuje – przyprawia mnie to o mdłości, zupełnie jakby świat zdążył zapomnieć o tym, co nas spotkało.

– Nie spakuję jej rzeczy do kartonowych pudeł – odzywam się bez namysłu. – Nigdy.

Toby przekręca się na bok, osłania twarz przed słońcem, żeby mnie lepiej widzieć, i ku mojemu zaskoczeniu odpowiada:

– No raczej.

Kiwam głową, a on odwzajemnia mój gest. Opadam na trawę i zasłaniam twarz skrzyżowanymi ramionami, by nie widział, że się uśmiecham.

Po chwili słońce chowa się za górą, która okazuje się ­stojącym nad nami wujkiem. Musieliśmy z Tobym ­przysnąć.

– Czuję się jak Glinda Dobra Czarownica z Południa patrząca z góry na Dorotkę, Stracha na Wróble i dwóch Toto na polu maków pod Oz – stwierdza Duży. Usypiająca woń garstki wiosennych kwiatów nie pasuje do jego głosu. – Jeśli się nie obudzicie, będę musiał sypnąć na was śniegiem.

Uśmiecham się sennie, zatrzymując wzrok na sumiastych wąsach wujka pyszniących się nad górną wargą niczym Wielki Manifest Dziwactwa. Wujek nosi ze sobą czerwoną turystyczną lodówkę, jakby to była aktówka.

– Jak ci idzie z dystrybucją? – zagaduję, stukając w nią stopą.

Doświadczamy właśnie szynkowej klęski urodzaju. Można by pomyśleć, że po pogrzebie Bailey wprowadzono przepis nakazujący każdemu mieszkańcowi Clover obdarować nas szynką. Szynki wypełniały nam lodówkę, zamrażarkę, zajmowały blaty, kuchenkę, leżały przyczajone w zlewie i piekarniku – były wszędzie. Duży otwierał drzwi, gdy ludzie przychodzili do nas z kondolencjami. Razem z Babcią słyszałyśmy jego tubalny głos powtarzający raz za razem: „Och, szynka, jak miło, dziękuję, wejdź”. Z biegiem czasu reakcja wujka na kolejne porcje wędliny stawała się coraz bardziej dramatyczna. Za każdym razem, gdy wykrzykiwał: „Szynka!”, patrzyłyśmy sobie z Babcią w oczy, tłumiąc niestosowny w tej sytuacji chichot. Teraz Duży pilnuje, by każda osoba w promieniu trzydziestu kilometrów miała co włożyć do kanapki.

Kładzie lodówkę na ziemi i wyciąga rękę, żeby pomóc mi wstać.

– Niewykluczone, że za kilka dni zabraknie nam szynki.

Gdy już stoję na równych nogach, wujek całuje mnie w głowę, a potem wyciąga ręce do Toby’ego. Kiedy ten się podnosi, przytula go do siebie i widzę, jak Toby, który sam jest rosłym facetem, znika w niedźwiedzim uścisku.

– Jak się trzymasz, kowboju?

– Nie za dobrze – przyznaje.

Duży wypuszcza go z objęć, ale wciąż trzyma mu rękę na ramieniu, a drugą kładzie na moim. Przenosi spojrzenie z Toby’ego na mnie.

– Nie mamy innego wyjścia, jak tylko przez to przebrnąć – oznajmia niczym Mojżesz, więc oboje kiwamy głowami, jakbyśmy usłyszeli coś bardzo mądrego. – A tobie przydałaby się kapka terpentyny. – Mruga do mnie porozumiewawczo. Wujek to mistrz puszczania oczek, czego najlepszym dowodem jest pięć nieudanych małżeństw na jego koncie. Po tym, gdy opuściła go ukochana piąta żona, Babcia uparła się, żeby się do nas wprowadził, mówiąc: „Wasz biedny wujek umrze z głodu albo uschnie z nieszczęśliwej miłości. Cierpiące serce zatruwa każdą potrawę”.

Okazało się to prawdą, ale dla Babci. Wszystko, co gotuje, smakuje teraz jak popiół.

Toby i ja wchodzimy za Dużym do domu, gdzie wujek zatrzymuje się przed obrazem swojej siostry, a mojej nieobecnej matki, Paige Walker. Zanim odeszła od nas szesnaście lat temu, Babcia malowała jej portret, którego nigdy nie dokończyła, ale i tak zdecydowała się go powiesić. Obraz wisi teraz nad kominkiem w salonie i przedstawia połowę mojej matki, z długimi zielonymi włosami spływającymi jak woda wokół niedokończonej twarzy.

Odkąd pamiętam, Babcia zawsze powtarzała, że nasza matka wróci. „Wróci” – mówiła, jakby tamta wyskoczyła tylko do sklepu po jajka albo popływać w rzece. Powtarzała to tak często i z takim uporem, że przez długi czas nie kwestionowałyśmy tego, cierpliwie czekając, aż zadzwoni telefon, dzwonek do drzwi albo przyjdzie list.

Delikatnie stukam w ramię Dużego, który wpatruje się w Półmamę, jakby pogrążony w bezgłośnej, ponurej rozmowie. Wzdycha, obejmuje jednym ramieniem mnie, a drugim Toby’ego i wszyscy razem idziemy do kuchni niczym trzygłowy, sześcionogi, dziesięciotonowy worek smutku.

Na kolację, co nie jest wielkim zaskoczeniem, jest zapiekanka z szynki i popiołu, której prawie nie tykamy.

Po posiłku Toby i ja rozkładamy się na podłodze w salonie, słuchając muzyki Bailey i przeglądając niezliczone albumy ze zdjęciami. Praktycznie rozrywamy nasze serca na strzępy.

Ukradkiem zerkam na chłopaka z drugiego końca pokoju. Niemal widzę, jak Bails zakrada się do niego od tyłu i zarzuca mu ramiona na szyję, tak jak to zawsze robiła. Szeptała mu do ucha obrzydliwie żenujące rzeczy, a on odwzajemniał jej się tym samym. Oboje zachowywali się wtedy tak, jakby mnie przy nich nie było.

– Mam wrażenie, że ciągle tu jest – odzywam się wreszcie, przytłoczona tym uczuciem. – W tym pokoju, z nami.

Toby z zaskoczeniem unosi wzrok znad leżącego mu na kolanach albumu.

– Ja też. Właśnie o tym myślałem.

– Totakie miłe – mówię, czując ulgę wylewającą się ze mnie razem ze słowami.

Uśmiecha się, mrużąc oczy, jakby raziło go słońce.

– Rzeczywiście, Len.

Pamiętam, jak Bailey powiedziała mi kiedyś, że Toby rzadko rozmawia z ludźmi, za to jest w stanie uspokoić konie na ranczu ledwie kilkoma słowami. „Jak święty Franciszek”, odparłam wtedy, i naprawdę tak myślę – jego wypowiadane leniwie słowa brzmią kojąco niczym szum fal obmywających nocą morski brzeg.

Wracam do oglądania zdjęć Bailey jako Wendy w przedstawieniu Piotruś Pan, w którym grała w szkole podstawowej. Żadne z nas już o tym nie wspomina, ale krzepiące wrażenie bliskości Bailey towarzyszy nam przez resztę wieczoru.

Później wychodzimy do ogrodu, żeby się pożegnać. Stoimy otoczeni oszałamiającym, upojnym zapachem róż.

– Cudownie było spędzić razem czas, Lennie. Od razu lepiej się poczułem.

– Ja też – potwierdzam, skubiąc płatek lawendy. – Dużo lepiej, naprawdę. – Mówię to cichym głosem, zwracając się do krzewu róży. Nie wiem, czy chcę, żeby Toby w ogóle to usłyszał, ale kiedy spoglądam na jego twarz, bije z niej serdeczność. Przypomina teraz raczej lwiątko niż dorosłe­go lwa.

– Tak – przyznaje, wpatrując się we mnie ciemnymi oczami, które są jednocześnie błyszczące i smutne. Podnosi rękę i przez chwilę wydaje mi się, że zamierza dotknąć mojej twarzy, ale on tylko przeczesuje sobie palcami słoneczną czuprynę.

Ostatnie kroki dzielące nas od drogi pokonujemy w zwolnionym tempie. Gdy już tam docieramy, Lucy i Ethel wyrastają jak spod ziemi i gramolą się na Toby’ego, który przykucnął, żeby się z nimi pożegnać. Jedną ręką trzyma deskorolkę, a drugą głaszcze psy, szepcząc coś niezrozumiale w ich sierść.

– Ty naprawdę jesteś świętym Franciszkiem, co? – Mam słabość do świętych, ze względu na czynione przez nich cuda, a nie umartwianie się.

– Tak mówią. – Łagodny uśmiech błąka się chłopakowi po twarzy, zatrzymując się na wysokości oczu. – A właściwie tylko twoja siostra.

Przez chwilę mam ochotę mu powiedzieć, że to ja wymyśliłam, a nie Bailey.

Toby kończy się żegnać z psami, staje prosto i upuszcza deskorolkę na ziemię, przytrzymując ją stopą. Nie wsiada na nią jednak. Mija ładnych parę lat.

– Będę się zbierał – mówi i wciąż nie rusza się z miejsca

– Tak – odpowiadam. A potem jeszcze kilka.

Przed wskoczeniem na deskę Toby przytula mnie na pożegnanie i przez chwilę tulimy się do siebie tak mocno pod ponurym, bezgwiezdnym niebem, że mam wrażenie, jakby nasze złamane serca zrosły się w jedno.

Nagle czuję na biodrze dotyk czegoś twardego. Tak, właśnietego.Japierdzielę! Szybko się odsuwam, mówię „dobranoc” i biegiem wracam do domu.

Nie mam pojęcia, czy on wie, że to poczułam.

Nic już nie wiem.

Ktoś z kółka teatralnego Bailey

krzyknął „brawo” na koniec nabożeństwa.

Wszyscy zerwali się na równe nogi

i zaczęli klaskać.

Pomyślałam wtedy, że dach może się zarwać

od grzmotów naszych dłoni

i że żałoba to pomieszczenie pełne

wygłodniałego, zrozpaczonego światła.

Oklaskiwaliśmy dziewiętnaście lat

świata z udziałem Bailey

i nie przestawaliśmy klaskać,

nawet gdy zaszło słońce, wzeszedł księżyc,

a ludzie zaczęli napływać do naszego domu,

przynosząc jedzenie i rozpaczliwy smutek.

Nie przestawaliśmy klaskać

aż do świtu,

kiedy zamknęliśmy drzwi

za Tobym,

który wyruszył w ponurą drogę do domu.

Wiem, że musieliśmy się stamtąd ruszyć,

bo przecież trzeba się myć, jeść i spać,

ale w mojej głowie Babcia, Duży i ja

spędziliśmy długie tygodnie,

wpatrując się w zamknięte drzwi

z dłońmi złączonymi

powietrzem.

(Znalezione na kartce z notesu porwanej przez podmuch wiatru na Main Street)

Dalsza część w wersji pełnej