44,00 zł
Stephen King, mistrz opowiadania historii, powraca z nową, niezwykłą, wielowątkową opowieścią oraz ulubioną bohaterką milionów czytelników – Holly Gibney („Pan Mercedes”, „Znalezione nie kradzione”, „Koniec warty”, „Outsider”, „Jest krew…”, „Holly”).
Policja miasta Buckeye otrzymuje tajemniczy list, zawierający przerażającą groźbę. Wkrótce straci życie czternaście osób – trzynaście niewinnych i jedna winna. Zabójstwa mają być aktem pokuty za śmierć niewinnego człowieka.
Detektyw Izzy James nie wie, co ma o tym sądzić. Czy ktoś naprawdę ma zamiar zamordować czternastu ludzi w akcie zemsty? W miarę rozwoju sytuacji Izzy zdaje sobie sprawę, że zagrożenie jest śmiertelnie poważne, i zwraca się o pomoc do swojej przyjaciółki Holly Gibney.
Tymczasem Kate McKay, kontrowersyjna działaczka na rzecz praw kobiet, rusza w drogę z serią wykładów, które przyciągają zarówno jej zwolenników, jak i zagorzałych przeciwników. Jeden z tych ostatnich zamierza pozbawić ją życia. Holly zostaje zatrudniona jako ochroniarka Kate. Staje przed trudnym zadaniem – musi zmagać się nie tylko ze zdeterminowanym przeciwnikiem, ale też uporem pracodawczyni.
Równoległe wątki zbiegają się w spektakularnym, budzącym dreszcz finale. Nowa książka Stephena Kinga to prawdziwa uczta dla miłośników stylu Mistrza, jedna z najbogatszych i najbardziej porywających powieści, jakie stworzył.
Stephen King (ur. 1947) nie bez powodu nazywany jest Królem Horroru. Napisał już ponad sześćdziesiąt nagradzanych książek, spośród których sławę i awans z pracownika pralni na najbogatszego pisarza Ameryki przyniosła mu „Carrie” (1974). To od niej zaczęło się pasmo wielkich bestsellerów – wśród nich znalazły się chociażby kultowe „Miasteczko Salem” (1975), „Lśnienie” (1977), „Bastion” (1978), cykl „Mroczna Wieża” (1982–2012), „Smętarz dla zwierzaków” (1983), „To” (1986), „Misery” (1987), „Zielona mila” (1996), „Dallas ’63” (2011), a także najnowsze powieści: „Billy Summers” (2021), „Baśniowa opowieść” (2022) i „Holly” (2023). Dzieła Kinga, łączące gatunki takie jak horror, science fiction, sensacja, thriller i fantasy, rozeszły się w setkach milionów egzemplarzy i zostały przetłumaczone na kilkadziesiąt języków. Były też wielokrotnie ekranizowane. Ich autor mieszka w stanie Maine z żoną, Tabithą King. Ma córkę i dwóch synów – pisarzy Owena Kinga („Śpiące królewny”) i Joego Hilla („Locke & Key”).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 583
Tytuł oryginału
NEVER FLINCH
Copyright © 2025 by Stephen King
All rights reserved
Projekt okładki
Will Staehle/Unusual Corporation
Opracowanie polskiej wersji okładki
Ewa Wójcik
Zdjęcie na okładce
© 80's Child/Shutterstock
Redaktor prowadzący
Adrian Markowski
Redakcja
Joanna Serocka
Korekta
Patrycjusz Pilawski
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8391-749-8
Warszawa 2025
Wydawca:
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla Robin Furth,
z miłością i podziękowaniami
za całą Twoją ciężką pracę.
Trig
1
Marzec. Pogoda jest paskudna.
Spotkania Kręgu Prostej Drogi odbywają się w piwnicy kościoła metodystycznego przy Buell Street od czwartej do piątej po południu w dni powszednie. Organizatorami formalnie są Anonimowi Narkomani, przychodzi też jednak wielu alkoholików; salka zwykle zapełnia się do ostatniego miejsca. Od prawie tygodnia trwa kalendarzowa wiosna, ale w Buckeye City – czasem nazywanym Drugą Pomyłką nad Jeziorem, pierwszą jest Cleveland – prawdziwa wiosna nastaje późno. Gdy spotkanie się kończy, w powietrzu wisi drobna mżawka. O zmierzchu zgęstnieje i przejdzie w deszcz ze śniegiem.
Dwudziestu, może trzydziestu paru uczestników zbiera się przy popielniczce koło wejścia i zapala papierosy, wciąganie nikotyny jest bowiem jednym z dwóch nałogów, jakie im pozostały, a po godzinie siedzenia w piwnicy potrzebują tego kopa. Inni, większość, odbijają w prawo i kierują się do The Flame, kawiarni przecznicę stąd. Kawa to drugi nałóg, na który mogą sobie pozwolić.
Jednego z mężczyzn zatrzymuje Wielebny Mike, stały członek nie tylko tej, ale też wielu innych grup; wychodzi z uzależnienia od opioidów. Na każdym spotkaniu (zalicza dwa–trzy dziennie, także w weekendy) przedstawia się słowami „Miłuję Boga, ale poza tym jestem zwyczajnym ćpunem”. Reakcją zawsze są skinienia głowami i pomruki aprobaty, choć zdaniem niektórych weteranów trochę przynudza. Nazywają go Mike Wielka Księga, bo ma w zwyczaju cytować (słowo w słowo) sążniste fragmenty poradnika Anonimowych Alkoholików.
Wielebny serdecznie ściska dłoń mężczyzny.
– Rzadko cię widuję w tych stronach, Trig. Pewnie mieszkasz na północy stanu.
Trig nie wyprowadza Wielebnego z błędu. Ma swoje powody, by chodzić na spotkania za miastem, gdzie raczej nikt go nie rozpozna, ale dzisiaj sytuacja była kryzysowa: albo poszedłby na spotkanie, alboby się napił, a po pierwszym drinku nie pozostałby mu już żaden wybór. Wie to z osobistego doświadczenia.
Mike kładzie dłoń na jego ramieniu.
– Kiedy zabrałeś głos, Trig, byłeś wyraźnie zdenerwowany.
Trig to przydomek z lat dzieciństwa. Mężczyzna przedstawia się nim na początku każdego spotkania. Poza tym rzadko się odzywa nawet w gronie Anonimowych Alkoholików i Narkomanów spoza miasta. Kiedy przychodzi kolej na niego, aby dać świadectwo, zazwyczaj mówi „Dzisiaj chcę tylko słuchać”, ale tego popołudnia podniósł rękę.
– Mam na imię Trig i jestem alkoholikiem.
– Cześć, Trig – odpowiedziała grupa.
Byli w piwnicy, nie we właściwym kościele, ale zachowywali rytm „jeden mówi – reszta chóralnie odpowiada” znany z nabożeństw przebudzeniowych. Krąg Prostej Drogi jest w istocie rzeczy Kościołem Upadłych Na Dno.
– Chcę tylko powiedzieć, że jestem dziś mocno wstrząśnięty. Nic więcej nie dodam, ale poczułem, że muszę się tym z wami podzielić. To wszystko.
Odpowiedziały mu pomruki:„Dzięki, Trig”, „Trzymaj się” i „Przychodź jak najczęściej”.
Teraz Trig mówi Wielebnemu, że jest zdenerwowany, bo dowiedział się, że stracił kogoś znajomego. Wielebny prosi o więcej szczegółów – wręcz się ich domaga – ale Trig zdradza tylko, że człowiek, którego opłakuje, zmarł za kratami.
– Pomodlę się za niego – mówi Wielebny.
– Dzięki, Mike.
Trig odchodzi, ale nie w stronę kawiarni The Flame; pokonuje trzy przecznice i pnie się po schodach do biblioteki publicznej. Musi usiąść i pomyśleć o człowieku, który umarł w sobotę. A właściwie został zamordowany. Dostał kosę pod więziennym prysznicem.
Znajduje wolne krzesło w czytelni czasopism i bierze lokalną gazetę po to tylko, by zająć czymś ręce. Otwiera ją na czwartej stronie i widzi artykuł o zaginionym psie, którego odszukał Jerome Robinson z agencji detektywistycznej Uczciwi Znalazcy. Na załączonym zdjęciu przystojny czarny młodzieniec z uśmiechem obejmuje ramieniem dużego psa, chyba labradora. Nagłówek to jedno słowo: ODNALEZIONY!
Trig patrzy niewidzącym wzrokiem na ten tytuł i myśli.
Jego prawdziwe nazwisko wraz ze zdjęciem znalazło się w tej samej gazecie trzy lata temu, ale jak dotąd nikt nie powiązał tamtego człowieka z tym, który dziś uczęszcza na spotkania odwykowe za miastem. Kto niby miałby go rozpoznać? Tamten Trig miał lekko szpakowatą brodę i szkła kontaktowe. Teraz zaś jest gładko ogolony, nosi okulary i wygląda młodziej (efekt odstawienia gorzały). Lubi myśleć o sobie, że jest nowym człowiekiem. Jednocześnie mu to ciąży. Stale boryka się z tym paradoksem. A także z myślami o ojcu, które ostatnio nachodzą go coraz częściej.
Odpuść, mówi sobie w duchu. Zapomnij o tym.
Jest dwudziesty czwarty marca. Zapomnienie potrwa zaledwie trzynaście dni.
2
Szóstego kwietnia Trig siedzi na tym samym krześle w czytelni czasopism, wpatrzony w pierwszą stronę niedzielnego wydania gazety. Nagłówek nie tyle informuje, ile krzyczy. BUCKEYE BRANDON: ZAMORDOWANY WIĘZIEŃ MÓGŁ BYĆ NIEWINNY! Trig przeczytał cały artykuł i trzy razy wysłuchał podcastu Buckeye Brandona. To właśnie samozwańczy „banita eteru” nagłośnił sprawę i według niego ofiara nie „mogła być”, lecz „była” niewinna. Czy to prawda? Trig sądzi, że tak, zważywszy na źródło informacji.
To, co rozważasz, byłoby szaleństwem, mówi sobie. Taka jest prawda.
Jeśli to zrobisz, nie będzie odwrotu, mówi sobie. To też prawda.
Jak już zaczniesz, musisz w tym wytrwać, mówi sobie, a to jest prawdą najważniejszą. Mantra jego ojca: „Wszystko trzeba doprowadzić do końca”. Ani kroku wstecz. Nie wymiękaj.
I… jak by to było? Co czułby, robiąc takie rzeczy?
Musi się jeszcze zastanowić. Nie tylko po to, by nabrać pewności co do swoich zamiarów, ale też, żeby między tym, czego dowiedział się dzięki Buckeye Brandonowi (oraz autorowi artykułu w lokalnej gazecie), a czynami – koszmarnymi – których może się z tego powodu dopuścić, nastąpiła pewna przerwa. Wtedy nikt nie powiąże jednego z drugim.
Przypomina mu się nagłówek o chłopaku, który odszukał skradzionego psa. To była czysta prostota: ODNALEZIONY! Trig teraz już jest w stanie myśleć tylko o tym, co utracił, co zrobił i jak musi za to zadośćuczynić.
Rozdział 1
1
Jest już kwiecień. W Drugiej Pomyłce nad Jeziorem nareszcie topnieją resztki śniegu.
Izzy Jaynes przez grzeczność stuka knykciem w drzwi porucznika i wchodzi, nie czekając na zaproszenie. Lewis Warwick siedzi odchylony do tyłu, z jedną nogą opartą o róg biurka i dłońmi luźno splecionymi na brzuchu. Wygląda, jakby medytował albo śnił na jawie. Kto wie, może to robi. Na widok Izzy prostuje się i stawia nogę z powrotem na podłodze, gdzie jej miejsce.
– Isabelle Jaynes, superdetektyw. Witaj w mojej norze.
– Do usług.
Izzy nie zazdrości mu gabinetu, bo wie, że ten przywilej wiąże się z masą biurokratycznych pierdół i towarzyszy mu podwyżka tak nikła, że w zasadzie można ją nazwać symboliczną. Jest względnie zadowolona ze swojego skromnego boksu piętro niżej, gdzie pracuje z siedmioma innymi detektywami, w tym obecnym partnerem Tomem Attą. Tym, czego Izzy gorąco pożąda, jest krzesło Warwicka. Z wysokim, przyjaznym kręgosłupowi, odchylanym oparciem, doskonale nadaje się do medytacji.
– Co mogę dla ciebie zrobić, Lewis?
Bierze z biurka kopertę i jej podaje.
– Możesz przedstawić swoje zdanie na ten temat. Bez żadnych zobowiązań. Śmiało, weź ją do ręki, dotykali tego już wszyscy, od listonosza po Evelyn z recepcji. Z samego listu pewnie trzeba będzie zdjąć odciski palców. Chociaż to po części zależy od tego, co powiesz.
Adres skreślony jest dużymi drukowanymi literami: DETEKTYW LOUIS WARWICK COURT PLAZA 19. Niżej nazwa miasta, stanu, kod pocztowy i jeszcze większymi literami: ŚCIŚLE TAJNE!
– Co ja powiem? Ty tu jesteś szefem, szefie.
– Nie zrzucam na ciebie odpowiedzialności, to mój problem, ale liczę się z twoim zdaniem.
Brzeg koperty jest rozdarty. Nie ma adresu zwrotnego. Izzy ostrożnie rozkłada pojedynczą kartkę wyjętą ze środka, trzymając ją za brzegi. Wiadomość została wydrukowana, prawie na pewno na komputerze.
Do: porucznik Louis Warwick
Od: Bill Wilson
Cc: komendant Alice Patmore
Uważam, że zasada Blackstone’a wymaga uzupełnienia. W moim przekonaniu za niepotrzebną ŚMIERĆ niewinnego należy karać NIEWINNYCH. Czy ci, którzy się do tej śmierci przyczynili, sami powinni zostać zgładzeni? Myślę, że nie, bo gdy ich zabraknie, cierpienie wywołane ich czynem dobiegnie końca. Nawet jeśli kierowali się najszlachetniejszymi intencjami, niczego to nie zmienia. Muszą myśleć o tym, co zrobili. Muszą „przeklinać ten dzień”. Widzicie w tym logikę? Ja tak i to mi wystarczy.
Zabiję 13 niewinnych i 1 winnego. Aby przysporzyć cierpienia tym, przez których umarł niewinny człowiek.
To jest akt POKUTY.
Bill Wilson
– O rany – mówi Izzy. Z równą ostrożnością składa list i chowa go z powrotem do koperty. – Komuś zdrowo odwaliło.
– Fakt. Wygooglowałem zasadę Blackstone’a, która głosi, że…
– Wiem, co głosi.
Warwick znów kładzie nogę na biurku i tym razem splata dłonie na karku.
– Objaśnij z łaski swojej.
– Lepiej, żeby dziesięciu winnych uszło kary, niż żeby cierpiał jeden niewinny.
Lewis kiwa głową.
– Przechodzimy do następnego etapu teleturnieju, podwajamy stawkę. O jakim niewinnym mówi nasz pomylony korespondent?
– Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że o Alanie Duffreyu. Miesiąc temu dostał kosę w Big Stone. Umarł w izbie chorych. O sprawie zaczął trąbić ten podcaster Buckeye Brandon, gazeta podchwyciła temat. Bo jakiś facet się przyznał, że wrobił Duffreya.
– Cary Tolliver. Wykryli u niego raka trzustki, późne stadium, więc postanowił umrzeć z czystym sumieniem. Twierdzi, że nie chciał śmierci Duffreya.
– Czyli to nie Tolliver jest autorem listu.
– Raczej nie. Dogorywa w szpitalu Kinera.
– Jego wyznanie to już musztarda po obiedzie, nie sądzisz?
– Może tak, może nie. Tolliver twierdzi, że przyznał się w lutym, kilka dni po tym, jak dostał diagnozę, że jego rak jest nieuleczalny. Nie było żadnej reakcji. W końcu, po zabójstwie Duffreya, poszedł do Buckeye Brandona vel banity eteru. Wiceprokurator okręgowy Allen przekonuje, że facet wciska kit, żeby zwrócić na siebie uwagę.
– A co ty sądzisz?
– Że Tolliver w sumie mówi z sensem. Twierdzi, że chodziło mu tylko o to, żeby Duffrey odsiedział parę lat. A prawdziwa kara miała polegać na tym, że znalazłby się w rejestrze przestępców seksualnych.
Izzy rozumie. Duffreyowi nie wolno byłoby mieszkać w pobliżu miejsc, gdzie przebywają dzieci – szkół, placów zabaw, parków publicznych. Nie mógłby komunikować się z nieletnimi – z wyjątkiem własnych dzieci – przez esemesy. Miałby zakaz posiadania pism pornograficznych i oglądania pornografii w sieci. Musiałby powiadamiać kuratora o każdej zmianie adresu. Wpisanie do Narodowego Rejestru Przestępców Seksualnych to wyrok dożywotni.
A raczej byłoby nim, gdyby przeżył.
Lewis wychyla się do przodu.
– Pomijając zasadę Blackstone’a, która nie ma większego sensu, przynajmniej moim skromnym zdaniem, czy musimy przejmować się tym Wilsonem? To realna groźba czy pieprzenie w bambus? Jak uważasz?
– Mogę to przemyśleć?
– Oczywiście. Potem. Co instynkt mówi ci już teraz? To nie wyjdzie poza ściany tego gabinetu.
Izzy się zastanawia. Mogłaby zapytać Lew, czy komendant Patmore wyraziła swoje zdanie, ale to nie byłoby w jej, Izzy, stylu.
– Facet jest stuknięty, ale nie cytuje Biblii ani Protokołów mędrców Syjonu. Nie sprawia wrażenia foliarza. Może to zwykły maruda. Jeśli nie, mamy problem. Pewnie to ktoś blisko związany z Duffreyem. Podejrzewałabym jego żonę lub dzieciaki, ale nie miał ani tego, ani tego.
– Samotnik – potwierdza Lewis. – Allen mocno to podkreślał na procesie.
Izzy i Tom znają Douga Allena, jednego z wiceprokuratorów okręgu Buckeye. Partner Izzy nazywa go Głodnym Hipopotamem, od gry planszowej, za którą przepadają dzieci Toma. Innymi słowy, Allen jest ambitny. Co może być kolejnym argumentem za tym, że Tolliver mówi prawdę. Ambitni wiceprokuratorzy okręgowi nie lubią uchylanych wyroków.
– Duffrey nie był żonaty, ale może miał partnerkę?
– Nie, a jeśli był gejem, to siedział w szafie. Głęboko. Żadnych plotek. Starszy inspektor kredytowy w First Lake City Bank. I tylko zakładamy, że facet ma na myśli Duffreya, ale bez konkretnego nazwiska…
– Może chodzić o kogoś innego.
– Może, ale to mało prawdopodobne. Chcę, żebyście ty i Atta pogadali z Carym Tolliverem, o ile nadal żyje. Porozmawiajcie też ze wszystkimi, podkreślam, wszystkimi znajomymi Duffreya, o których wiemy, z banku i nie tylko. I z tym, jak mu tam, który go bronił przed sądem. Wyciągnijcie od niego listę znajomych Duffreya, którą sporządził. Jeśli zrobił, co do niego należało, zna tych, którzy go znali.
Izzy się uśmiecha.
– Coś czuję, że zasięgając mojej opinii, liczyłeś, że będzie zbieżna z tym, co sam już zdecydowałeś.
– Więcej wiary w siebie. Zasięgnąłem opinii Isabelle Jaynes, superdetektyw.
– Jeśli szukasz superdetektywa z prawdziwego zdarzenia, zadzwoń do Holly Gibney. Mogę dać ci jej numer.
Lewis opuszcza nogę na podłogę.
– Jeszcze nie upadliśmy tak nisko, żeby zlecać śledztwa podmiotom zewnętrznym. Powiedz, co ty sądzisz.
Izzy stuka palcem w kopertę.
– Myślę, że gościa trzeba potraktować poważnie. Karać niewinnych za niepotrzebną śmierć niewinnego? Wariat może widzieć w tym jakąś logikę, ale człowiek normalny? Nie sądzę.
Lewis wzdycha.
– Ci naprawdę niebezpieczni, wiesz, tacy, co zarazem są i nie są szurnięci, przyprawiają mnie o koszmary. Timothy McVeigh zabił ponad sto pięćdziesiąt osób w budynku imienia Murraha i mówił o tym całkowicie racjonalnie. Małe dzieci, które tam zginęły, nazwał stratami ubocznymi. Czy może być ktoś bardziej niewinny od grupy dzieci?
– Czyli uważasz, że to rzeczywista groźba.
– Może tak, może nie. Przyjrzyjcie się temu z Attą. Poszukajcie kogoś tak oburzonego śmiercią Duffreya…
– Albo zrozpaczonego.
– Jasne, to też. Znajdźcie kogoś na tyle rozwścieczonego i stukniętego, by posunął się do tego rodzaju pogróżek.
– Ciekawe, dlaczego facet pisze o trzynastu niewinnych i jednym winnym. Ma być w sumie czternaście osób czy winny jest jednym z trzynastu niewinnych?
Lewis kręci głową.
– Nie mam pojęcia. Może wybrał pierwszą lepszą liczbę.
– Jeszcze jedno zwróciło moją uwagę w tym liście. Wiesz, kim był Bill Wilson, prawda?
– Coś mi dzwoni, ale w sumie trudno się dziwić. Nazwisko może nie tak pospolite jak Joe Smith czy Dick Jones, ale i nie tak rzadkie jak, nie wiem, Zbigniew Brzezinski.
– Bill Wilson, którego mam na myśli, był założycielem Anonimowych Alkoholików. Może facet daje do zrozumienia, że chodzi na spotkania AA.
– Bo chce, żebyśmy go złapali?
Izzy wzrusza ramionami w geście mówiącym „nie mam zdania”.
– Przekażę ten list do laboratorium, choć to pewnie nic nie da. Powiedzą: zero odcisków palców, czcionka komputerowa, standardowy papier do drukarki.
– Prześlij mi jego zdjęcie.
– Załatwione.
Izzy wstaje.
– Zapisałaś się na mecz? – pyta Lewis.
– Jaki mecz?
– Nie udawaj głupiej. Spluwy–Bosaki. W przyszłym miesiącu. Jestem kapitanem drużyny policji.
– O rany, jakoś nie było okazji, szefie. – I nie będzie.
– Strażacy wygrali trzy razy z rzędu. W tym roku zapowiada się ostro po ostatnim. Pamiętasz? Złamana noga Crutchfielda?
– Kto to jest Crutchfield?
– Emil Crutchfield. Jeździ na patrole motocyklowe, głównie we wschodniej części miasta.
– Aha – mówi Izzy.
Chłopcy i ich zabawy, myśli.
– Zdaje się, że kiedyś grałaś? Na uczelni?
Izzy parska śmiechem.
– Taa. Kiedy dinozaury chodziły po ziemi.
– Powinnaś się zapisać. Zastanów się.
– Dobra, zastanowię się – mówi Izzy.
Kłamie.
2
Holly Gibney wystawia twarz do słońca.
– T.S. Eliot napisał, że kwiecień to najokrutniejszy miesiąc, ale mnie się nie wydaje szczególnie okrutny.
– Poezja – mówi Izzy z lekceważeniem. – Co zamówisz?
– Pewnie tacos z rybą.
– Zawsze bierzesz tacos z rybą.
– Nie zawsze. Przeważnie. Jestem niewolnicą swoich przyzwyczajeń.
– Też mi nowina, Sherlocku.
Jedna z nich zaraz wstanie, by ustawić się w kolejce do baru na kółkach Rybne Przysmaki Frankiego, na razie jednak siedzą w milczeniu przy stole piknikowym i grzeją się w słońcu.
Izzy i Holly dawniej nie były sobie szczególnie bliskie, ale zmieniło się to po ich przejściach z małżeństwem starych profesorów, Rodneyem i Emily Harrisami. Harrisowie byli wyjątkowo niebezpiecznymi szaleńcami. Można rzec, że Holly ucierpiała bardziej, bo stanęła z nimi twarzą w twarz, ale to detektyw Isabelle Jaynes przypadło w udziale przekazanie złych wieści rodzinom ofiar. Do tego musiała im powiedzieć, co Harrisowie zrobili ich najbliższym, a to też nie było lekkie, łatwe ani przyjemne. Obie wyszły z tego z bliznami i kiedy burza w prasie (krajowej i lokalnej) przycichła, Izzy zadzwoniła do Holly, by zaprosić ją na lunch, a Holly się zgodziła.
Od tamtej pory dość regularnie umawiały się na lunch i stopniowo powstała między nimi delikatna więź. Początkowo rozmawiały o Harrisach, ale z biegiem czasu coraz częściej przechodziły na inne tematy. Izzy opowiadała o swojej pracy; Holly o swojej. Ponieważ jedna jest policjantką, a druga prywatną śledczą, mają podobne, choć rzadko w pełni zbieżne, zainteresowania.
Holly nie zarzuciła też do końca myśli, by przeciągnąć Izzy na ciemną stronę mocy, zwłaszcza że jej wspólnik Pete Huntley przeszedł na emeryturę i teraz musi sama prowadzić Uczciwych Znalazców (czasem z pomocą Jerome’a i Barbary Robinson). Na zachętę zapewniła Izzy, że Znalazcy nie zajmują się rozwodami.
– Podglądanie przez dziurkę od klucza, grzebanie w mediach społecznościowych. Esemesy i teleobiektywy. Uuch.
Izzy za każdym razem odpowiadała, że rozważy jej propozycję. Co znaczy, myślała Holly, że Iz odsłuży wymagane trzydzieści lat, po czym odejdzie na emeryturę i zamieszka w apartamencie przy polu golfowym w Arizonie lub na Florydzie. Zapewne sama. Po dwóch przegranych na loterii małżeńskiej stwierdziła, że nie szuka nowego związku, zwłaszcza o charakterze matrymonialnym. Wyobrażasz sobie, powiedziała do Holly na jednym ze wspólnych lunchów, że wracam do domu i rozmawiam z mężem o ludzkich szczątkach znalezionych w lodówce Harrisów?
– Proszę cię – odparła na to Holly. – Nie przy jedzeniu.
Dziś spotkały się na lunchu w Dingley Park. Jak Deerfield Park na drugim końcu miasta, Dingley po zmroku bywa nieciekawym miejscem (zasrany bazar narkotykowy, tak nazywa go Izzy), za dnia jednak jest tu całkiem przyjemnie, zwłaszcza w taką pogodę jak dziś. Nadeszło ocieplenie, więc mogą jeść przy jednym ze stołów piknikowych nieopodal jodeł otaczających dawne kryte lodowisko.
Holly jest zaszczepiona po uszy, ale woli nie ryzykować – covid wciąż co cztery minuty zabija jednego Amerykanina. Pete Huntley do tej pory odczuwa skutki zakażenia tym paskudztwem, a matka Holly na to umarła. Dlatego sama nadal zachowuje ostrożność: nakłada maseczkę w zamkniętych pomieszczeniach publicznych i nie rozstaje się z buteleczką purelli. Pomijając obawy przed covidem, lubi jeść al fresco, kiedy pogoda dopisuje jak dziś, i już nie może się doczekać upragnionych rybnych tacos. Dwóch, z dodatkową porcją sosu tatarskiego.
– Co u Jerome’a? – pyta Izzy. – Widziałam, że książka o jego pradziadku gangsterze trafiła na listę bestsellerów.
– Tylko na parę tygodni – mówi Holly – ale na okładce wydania w miękkiej oprawie będą mogli napisać „Bestseller z listy «New York Timesa»”, co zwiększy sprzedaż. – Kocha Jerome’a prawie tak bardzo jak jego siostrę Barbarę. – Wrócił po cyklu spotkań autorskich i koniecznie chce mi pomagać w prowadzeniu interesu. Twierdzi, że w celach badawczych, bo jego następna książka będzie o prywatnym tajniaku. – Krzywi się, by pokazać, jak bardzo nie lubi tego określenia jej zawodu.
– A co słychać u Barbary?
– Studiuje na Bell, tu w mieście. Oczywiście anglistykę. – Holly mówi to, jak sądzi, z uzasadnioną dumą. Oboje młodzi Robinsonowie są publikowanymi autorami. Tomik wierszy Barbary – za który dostała Nagrodę Penleya, a to nie byle co – od paru lat jest w księgarniach.
– Czyli twoje dzieciaki dobrze sobie radzą.
Holly nie zgłasza sprzeciwu; choć państwo Robinson żyją i mają się świetnie, Barb i Jerome poniekąd rzeczywiście są jej dzieciakami. Tak wiele przeszli we trójkę. Brady Hartsfield… Morris Bellamy… Chet Ondowsky… Harrisowie. To były prawdziwe bitwy.
Holly pyta, co nowego w Świecie Niebieskich. Izzy patrzy na nią w zamyśleniu.
– Mogę ci coś pokazać na moim telefonie? – pyta wreszcie.
– Porno? – Izzy jest jedną z niewielu osób, przy których Holly pozwala sobie na żarty.
– W pewnym sensie.
– To mnie zaciekawiłaś.
Izzy wyjmuje telefon.
– Ten list był zaadresowany do Lewisa Warwicka. I komendant Patmore. Zobacz.
Holly bierze od niej telefon i czyta.
– Bill Wilson. Hm. Wiesz, kto to?
– Założyciel AA. Lew wezwał mnie do swojego gabinetu i zapytał o zdanie. Powiedziałam, że wolałabym zgrzeszyć nadmiarem ostrożności. Co ty sądzisz, Holly?
– Zasada Blackstone’a głosi…
– Lepiej, żeby dziesięciu winnych uniknęło kary, niż żeby ucierpiał jeden niewinny. Blackstone był prawnikiem. Wiem, bo robiłam kursy przygotowawcze do studiów prawniczych na Bucknell. Myślisz, że autor może być z zawodu prawnikiem?
– Nie wiem, czy to dobra hipoteza – odpowiada Holly dyplomatycznie. – Nigdy nie chodziłam na kursy prawnicze, a i tak słyszałam o tej zasadzie. Powiedziałabym, że jest powszechnie znana.
– Akurat ty chłoniesz wiedzę jak gąbka – mówi Izzy – ale może masz rację. Lew Warwick początkowo myślał, że to z Biblii.
Holly ponownie czyta list.
– Sądzę, że autor może być człowiekiem religijnym – stwierdza. – W AA dużo mówią o Bogu, „Odpuść sobie, dopuść Boga” to jedno z ich powiedzeń… Poza tym ten pseudonim plus uwaga o pokucie… bardzo to katolickie.
– Co zawęża grono podejrzanych do… nie wiem… pół miliona ludzi – mówi Izzy. – Bardzo pomogłaś, Gibney.
– Czyżby ten człowiek oburzył się z powodu, tak tylko zgaduję, Alana Duffreya?
Izzy gratuluje jej cichymi oklaskami.
– Choć konkretnie nie wspomina…
– Wiem, wiem, nasz pan Wilson nie wymienia żadnego nazwiska, ale ta wersja wydaje się najbardziej prawdopodobna. Pedofil ginie w więzieniu, po czym okazuje się, że być może wcale nie był pedofilem. Chronologia mniej więcej się zgadza. Masz u mnie tacos.
– I tak twoja kolej, żeby zapłacić – mówi Holly. – Przypomnij, o co chodziło w sprawie Duffreya. Możesz?
– Jasne. Tylko obiecaj, że mi jej nie ukradniesz i nie namierzysz Billa Wilsona beze mnie.
– Obiecuję. – Holly mówi poważnie, ale już jest bez reszty zaabsorbowana. Do takich właśnie rzeczy została stworzona i przez to czasem zapuszcza się w różne dziwne rejony. Jej zwyczajna codzienna praca ma jedną, ale zasadniczą wadę: więcej w niej wypełniania formularzy i rozmów z poręczycielami kaucji niż rozwiązywania zagadek.
– W telegraficznym skrócie, Alan Duffrey pełnił funkcję starszego inspektora kredytowego w First Lake City Bank, ale do 2022 roku był tylko jednym z szeregowych pracowników wydziału kredytowego. To bardzo duży bank.
– Tak – mówi Holly. – Wiem. Mam tam konto.
– Podobnie jak policja i sporo miejskich spółek, ale mniejsza z tym. Starszy inspektor kredytowy przeszedł na emeryturę i było dwóch kandydatów na jego znacznie lepiej płatne stanowisko. Jednym był Alan Duffrey. Drugim Cary Tolliver. Wygrał Duffrey, więc Tolliver załatwił mu wyrok za posiadanie pornografii dziecięcej.
– Trochę drastyczna reakcja – stwierdza Holly i robi zaskoczoną minę, kiedy Izzy wybucha śmiechem. – No co? Co takiego powiedziałam?
– Po prostu… to cała ty, Holly. Nie powiem, że za to cię kocham, ale może z czasem rzeczywiście to w tobie polubię.
Holly nadal ma zmarszczone brwi.
Izzy wychyla się do przodu, wciąż uśmiechnięta.
– Jesteś mistrzynią dedukcji, Hols, ale czasem wydaje mi się, że masz słabe pojęcie o prawdziwych motywach przestępców, zwłaszcza tych, którym odbija z gniewu, rozżalenia, paranoi, kompleksów, zazdrości czy innych powodów. Cary Tolliver zrobił to, co zrobił, dla pieniędzy, oczywiście, że tak, ale jestem pewna, że w grę wchodziły też inne czynniki.
– Przyznał się po śmierci Duffreya, prawda? – pyta Holly. – Poszedł do tego podcastera, który bez przerwy wygrzebuje jakieś brudy.
– Twierdzi, że się zgłosił, kiedy Duffrey jeszcze żył. W lutym, po otrzymaniu diagnozy, że jest nieuleczalnie chory na raka. Rzekomo wysłał do wiceprokuratora okręgowego list, w którym przyznał się do winy, i twierdzi, że prokuratura nic z tym nie zrobiła. Dlatego wszystko wyśpiewał Buckeye Brandonowi.
– Może stąd pokuta, o której mowa w liście.
– On tego nie napisał – mówi Izzy, stukając palcem w ekran swojego telefonu. – Cary Tolliver umiera, zostało mu niewiele czasu. Przesłuchamy go z Tomem dziś po południu. Dlatego lepiej już pójdę po lunch.
– Dla mnie z dodatkową porcją sosu tatarskiego – mówi Holly, kiedy Izzy wstaje.
– Holly, ty się nigdy nie zmienisz.
Holly, drobna, siwiejąca kobieta, podnosi na nią wzrok ze słabym uśmiechem.
– To moja supermoc.
3
Tego popołudnia Holly wypełnia formularze ubezpieczeniowe w swoim gabinecie. Wie, że nie ma sensu nienawidzić dużych firm ubezpieczeniowych, bo to nic nie da, ale zdecydowanie są na jej czarnej liście i serdecznie nie znosi ich reklam telewizyjnych. Owszem, trudno żywić niechęć do Flo, kobiety z Progressive Insurance – choćby dlatego, że Jerome Robinson kiedyś powiedział „Jest trochę podobna do ciebie, Holly!” – za to wręcz aż za łatwo życzyć wszystkiego najgorszego Dougowi i jego głupawemu Limu Emu czy Mayhemowi z Allstate. Nie cierpiała też kaczki z Aflac… która na szczęście poszła w odstawkę razem z jaskiniowcem z GEICO (choć nie można wykluczyć, że pewnego dnia powrócą). Jako śledcza, która pracowała z wieloma rzeczoznawcami ubezpieczeniowymi, Holly zna wielką tajemnicę tych wszystkich firm: gdy tylko składasz wniosek o odszkodowanie, zwłaszcza wysokie, zabawa się kończy.
Formularze, które tym razem ma przed sobą, są z Global Insurance, a jego telewizyjną maskotką jest Buster Mówiący Osioł z tym jego irytującym ryczącym śmiechem. Z każdego dokumentu Buster szczerzy na nią (jakoś tak bezczelnie) swoje wielkie zębiska. Holly nie cierpi tych formularzy, ale pociesza się myślą, że gadający osioł Global wkrótce będzie zmuszony pokryć koszt biżuterii skradzionej podczas włamania. W sumie sześćdziesiąt–siedemdziesiąt tysięcy dolarów minus udział własny. Chyba że ona, Holly, odnajdzie zaginione klejnoty.
– No i kto dzisiaj wyszedł na osła? – mówi do pustego gabinetu i nie może powstrzymać śmiechu.
Dzwoni jej telefon, nie służbowy, tylko osobisty. Na ekranie wyświetla się twarz Barbary Robinson.
– Cześć, Barbaro, co u ciebie?
– Świetnie! Mam się świetnie! – W jej głosie słychać bezbrzeżną radość. – Mam wspaniałą wiadomość!
– Twoja książka jest na liście bestsellerów? – To rzeczywiście byłaby doskonała nowina. Książka jej brata doszła do jedenastego miejsca na liście „Timesa” i choć ostatecznie nie przebiła się do pierwszej dziesiątki, to i tak spory sukces.
Barbara parska śmiechem.
– Tomiki poezji z zasady nie są bestsellerami, chyba że autorką jest Amanda Gorman. Muszę się zadowolić czterema gwiazdkami na Goodreads. – Robi pauzę. – Prawie czterema.
Holly uważa, że książka jej przyjaciółki zasługuje na pięć gwiazdek na Goodreads. Sama tyle jej dała. Dwa razy.
– Jaką więc masz nowinę, Barb?
– Dziś rano dodzwoniłam się do K-POP jako dziewiętnasta i wygrałam dwa bilety na koncert Sisty Bessie! Jeszcze nawet tego nie ogłosili!
– Nie bardzo kojarzę, kto to – mówi Holly, choć coś jej się kołacze w pamięci. Pewnie przypomniałaby sobie, gdyby nie miała głowy zajętej subtelnie stronniczymi na korzyść firmy pytaniami z formularzy ubezpieczeniowych. – Pamiętaj, mam swoje lata. Jak dla mnie, muzyka popularna w zasadzie kończy się na Hallu i Oatesie. Zawsze lubiłam tego jasnowłosego.
Poza tym rap i hip-hop zupełnie jej nie interesują. Może polubiłaby te gatunki, gdyby miała młodsze, bardziej wyczulone uszy (wiele rymów jej umyka) i potrafiła wczuć się w serenady o życiu ulicy w wykonaniu artystów, których słuchają Barbara i Jerome, osobników o egzotycznych przydomkach typu Pos’ Top, Lil Durk czy – tego Holly lubi najbardziej, mimo że nie ma pojęcia, o czym on rapuje – Young Boy Never Broke Again.
– Powinnaś ją znać, to piosenkarka z twoich czasów, Holly.
Auć, myśli Holly.
– Śpiewa soul?
– Tak! I gospel.
– No dobrze, już kojarzę – mówi Holly. – Zdaje się, że nagrała cover piosenki Ala Greena? Let’s Stay Together?
– Tak! To był hicior! Śpiewam to na karaoke! Raz nawet wykonałam ten kawałek na scenie, na wiosennym balu w ostatniej klasie liceum.
– Dorastając, słuchałam Q102 – wspomina Holly. – Puszczali dużo rocka z Ohio, Devo, Chrissie Hynde, Michaela Stanleya, prawie samych białych wykonawców. Czarną muzykę nadawali rzadko, ale ta wersja… Tak, pamiętam ją.
– Sista Bessie wraca na scenę i u nas rozpoczyna trasę koncertową! W Audytorium Mingo! Dwa koncerty, oba wyprzedane, ale wygrałam dwa bilety… i przepustki za kulisy! Chodź ze mną, Holly, proszę, zgódź się – nęci ją Barbara. – Śpiewa też gospel, a wiem, że taką muzykę lubisz.
To szczera prawda. Holly jest wielką fanką Blind Boys of Alabama i The Staples Singers, zwłaszcza Mavis Staples, i choć tylko mgliście pamięta Sistę Bessie i w ogóle większość muzyki z ostatniej dekady dwudziestego wieku, uwielbia stary dobry złoty soul z lat sześćdziesiątych, piosenkarzy takich jak Sam Cooke i Jackie Wilson. No i Wilsona Picketta. Raz nawet wybierała się na koncert „Wicked” Picketta, ale matka jej nie puściła. I skoro już przyszła jej na myśl Mavis Staples…
– W latach osiemdziesiątych występowała jako Little Sister Bessie. Słuchałam wtedy WGRI. Mała stacja AM, kończyła nadawanie o zachodzie słońca. Puszczali gospel. – Holly tak naprawdę słuchała WGRI tylko pod nieobecność matki, bo wiele z tych zespołów, choćby BeBe & CeCe Winans, było czarnych. – Pamiętam Sit Down, Servant w wykonaniu Little Sister Bessie.
– To musiało być, jeszcze zanim zdobyła sławę. Jedyna płyta, jaką nagrała po rezygnacji z koncertów, to w całości gospel. Lord, Take My Hand. Mama często ją puszcza, ale ja wolę wcześniejsze kawałki. Obiecaj, że ze mną pójdziesz, Holly. Proszę. To jej pierwszy występ, zobaczysz, będzie świetna zabawa.
Audytorium Mingo źle się Holly kojarzy za sprawą potwora nazwiskiem Brady Hartsfield. Barbara była przy tym, co się stało, ale nie ona powaliła Brady’ego; zrobiła to sama Holly. Nie potrafi jednak Barbarze niczego odmówić. Ani Jerome’owi, swoją drogą. Gdyby Barb oznajmiła, że ma dwa bilety na koncert Young Boya NBA, Holly powiedziałaby „tak”. (Prawdopodobnie).
– Kiedy to będzie?
– W przyszłym miesiącu. Trzydziestego pierwszego maja. Dość czasu, żebyś zarezerwowała termin w kalendarzu.
– O późnej porze? – Holly nie znosi włóczyć się po nocy.
– Nie, gdzie tam! – Barbara wciąż jest cała w skowronkach, co niezmiernie poprawia Holly nastrój. – Początek koncertu o siódmej, koniec o dziewiątej, najpóźniej wpół do dziesiątej. Sista pewnie nie lubi balować do późna, jest już stara, ma sześćdziesiąt kilka lat.
Holly, według której sześćdziesiąt kilka lat to wcale nie taki stary wiek, powstrzymuje się od komentarza.
– To jak, pójdziesz ze mną?
– A nauczysz się Sit Down, Servant i mi zaśpiewasz?
– Tak. Jasne! W dodatku akompaniuje jej świetna kapela soulowa. – Barbara zniża głos prawie do szeptu. – Część muzyków jest z Muscle Shoals!
Holly nie odróżniłaby Muscle Shoals od szału muskułów, ale to nic. Chce jednak, żeby Barbara jeszcze trochę bardziej się postarała.
– Zaśpiewasz też Let’s Stay Together?
– Tak! Jeśli tak cię przekonam, będę to piłować na karaoke do znudzenia!
– Wobec tego zgoda. Jesteśmy umówione.
– Hura! Przyjadę po ciebie. Mam nowy samochód kupiony za pieniądze z Nagrody Penleya. Prius, taki jak twój!
Jeszcze chwilę rozmawiają. Barbara mówi, że rzadko widuje Jerome’a od jego powrotu z cyklu spotkań autorskich. Brat albo zbiera materiały do nowej książki, albo siedzi w biurze Uczciwych Znalazców.
– Też go kilka dni nie widziałam – odpowiada Holly. – A kiedy wcześniej się spotkaliśmy, był jakiś markotny.
– Zmarkotnieje jeszcze bardziej, kiedy się dowie, że idziemy na koncert Sisty Bessie – stwierdza Barbara (z nieskrywaną satysfakcją). – Dzięki, Holly! Serio! Wybawimy się za wszystkie czasy!
– Mam nadzieję – mówi Holly. – Nie zapomnij, że obiecałaś dla mnie zaśpiewać. Masz bardzo ładny…
Ale Barbara już się rozłączyła.
4
Izzy i Tom Atta wjeżdżają windą na trzecie piętro szpitala Kinera. Kiedy wysiadają, strzałki na ścianie wskazują im drogę na kardiologię (w prawo) i onkologię (w lewo). Skręcają w lewo. Legitymują się na stanowisku pielęgniarek i pytają o salę Cary’ego Tollivera. Izzy z zaciekawieniem zauważa, że przez twarz dyżurnej przemyka grymas obrzydzenia – kąciki jej ust na króciutką chwilę wędrują w dół.
– Leży w czterysta dziewiętnaście, ale raczej znajdziecie go w solarium. Pewnie wygrzewa się na słońcu i czyta jeden z tych swoich kryminałów.
Tom nie owija w bawełnę.
– Słyszałem, że rak trzustki jest jednym z najgorszych. Jak pani sądzi, ile czasu mu zostało?
Pielęgniarka, stara wiaruska, która w odróżnieniu od większości personelu wciąż nosi klasyczny biały strój z wiskozy, wychyla się do przodu i zniża głos.
– Według jego lekarza to kwestia tygodni. Dwóch, może nawet mniej, na moje wyczucie. Odesłalibyśmy go do domu, gdyby nie jego ubezpieczenie, najwyraźniej o wiele lepsze od mojego. Zapadnie w śpiączkę, a potem dzień dobry, dobry wieczór i dobranoc.
Izzy przypomina sobie narzekania Holly Gibney na firmy ubezpieczeniowe.
– Dziwne, że ubezpieczyciel jakoś się od tego nie wykręcił – mówi. – To znaczy Tolliver wrobił człowieka, który potem został zamordowany w więzieniu. Wie pani o tym?
– Oczywiście, że wiem – odpowiada pielęgniarka. – Ciągle się przechwala, jaki to jest skruszony. Nawet spotkał się z pastorem. Krokodyle łzy i tyle!
– Prokurator okręgowy nie wniósł zarzutów, twierdzi, że Tolliver ściemnia, więc facet nie odpowie za to, co zrobił, a ubezpieczyciel opłaci jego rachunek – stwierdza Tom.
Pielęgniarka przewraca oczami.
– Może nie ściemnia, ale na pewno truje. Zajrzyjcie do solarium.
Kiedy ruszają w głąb korytarza, Izzy myśli, że jeśli istnieje życie pozagrobowe, Alan Duffrey zapewne niecierpliwie czeka na swojego byłego kolegę z pracy, Cary’ego Tollivera.
– I będzie miał mu parę słów do powiedzenia.
Tom spogląda na nią.
– Co?
– Nic.
5
Holly kładzie przed sobą ostatni formularz z Global Insurance, wzdycha, bierze długopis – dokumenty musi wypełnić odręcznie, jeśli chce mieć możliwość odszukania zaginionych błyskotek, Bóg raczy wiedzieć dlaczego – po czym go odkłada. Sięga po telefon i spogląda na list od Billa Wilsona, kimkolwiek jest. To nie jej śledztwo, za nic w świecie nie ukradłaby go Isabelle, a mimo to czuje, że zapalają się w niej światełka. Jej praca często bywa nudna, za dużo papierkowej roboty, za mało, zwłaszcza ostatnio, ciekawych, zajmujących dochodzeń, nic więc dziwnego, że jest zaintrygowana. Jednak istnieje też inny, jeszcze ważniejszy powód. Kiedy zapalają się jej wewnętrzne światełka… Kocha to. Uwielbia.
– To nie moja sprawa. Szewcze, trzymaj się kopyta.
Jedno z powiedzonek ojca Holly. Jej nieboszczka matka, Charlotte, znała tysiąc celnych aforyzmów na każdą okazję, ojciec tylko kilka… ale Holly do dziś je wszystkie pamięta. Co to właściwie jest kopyto szewskie? Nie ma pojęcia i zwalcza pokusę, by sprawdzić to w Google’u. Wie, jakiego kopyta sama musi się trzymać: najpierw wypełnić ostatni formularz, potem poszukać w lombardach i u paserów biżuterii skradzionej bogatej wdowie z Sugar Heights. Jeśli znajdzie te klejnoty, dostanie premię od Bustera Mówiącego Osła. Którą ten pewnie wydali pupą, myśli. Bardzo opornie.
Wzdycha, znów bierze długopis, odkłada go z powrotem i zamiast tego pisze maila.
Iz – na pewno sama już zdajesz sobie z tego sprawę, bo to dość oczywiste, ale facet, którego szukasz, jest inteligentny. Wspomina o zasadzie Blackstone’a, a człowiek niewykształcony raczej by się na nią nie powoływał. Za niepotrzebną śmierć niewinnego należy karać niewinnych to może i idiotyczny pogląd, ale przyznasz, że całkiem zgrabnie sformułowany. W wyważony sposób. Interpunkcja w liście jest bez zarzutu. Zwróć uwagę na dwukropki w nagłówku i Cc w odniesieniu do komendant Patmore. Dawniej, kiedy zajmowałam się korespondencją biurową, ten skrót oznaczał „carbon copy”, czyli „kopia przez kalkę”. Dziś przeważnie pisze się „DW”, czyli „do wiadomości”. A zatem ten Bill Wilson może być pracownikiem umysłowym.
Co się tyczy samego pseudonimu „Bill Wilson”. Nie sądzę, by wybrał go na chybił trafił. (Zakładając, że jest mężczyzną). Nie można wykluczyć, że poznał zamordowanego Alana Duffreya w AA lub NA. (O ile autor listu rzeczywiście ma na myśli Duffreya). Może powinnaś się skontaktować z kimś, kto chodzi na spotkania tych grup. Jeśli nikogo takiego nie znasz, mam informatora, który jest w NA i zupełnie się z tym nie kryje. Jest barmanem (o dziwo), od sześciu lat nie bierze. On albo ktoś, kogo sama znajdziesz, mogli zwrócić uwagę na osobę zadbaną, elokwentną. Osobę, która może nawet na jednym ze spotkań wspomniała o Duffreyu lub o „facecie zadźganym w więzieniu”. Z uwagi na zasadę anonimowości obowiązującą w AA i NA szanse, że coś z tego wyjdzie, są niewielkie, jednak a nuż uda się namierzyć tego człowieka w ten sposób. Mało prawdopodobne, wiem, ale zawsze to jakiś wątek do zbadania.
Holly
Najeżdża kursorem na „wyślij”, po czym dopisuje kilka linijek.
PS! Zauważyłaś, że popełnił błąd w imieniu Lewisa Warwicka? Jeśli zatrzymasz podejrzanego, nie każ mu napisać własnego imienia. Powtarzam, facet nie jest głupi. Poproś, żeby napisał coś w stylu „Nigdy nie lubiłem Lewisa Blacka”, i sprawdź, czy popełni ten sam błąd. Pewnie sama to wszystko wiesz, ale siedzę tu i nie mam nic do roboty.
H
Czyta to, co napisała, i dodaje PPS! Lewis Black to taki komik. Chwilę się zastanawia i stwierdza, że Izzy może uznać, że Holly ma ją za idiotkę lub analfabetkę kulturalną. Kasuje to zdanie, po czym myśli: Przecież nie każdy musi znać Lewisa Blacka, i pisze je od nowa. Zawsze zadręcza się takimi szczegółami.
Bill Hodges, założyciel Uczciwych Znalazców, kiedyś powiedział Holly, że jest zbyt empatyczna, a gdy odparła „Mówisz o tym tak, jakby to była wada”, stwierdził „W tym fachu może nią być”.
Wysyła mail i mówi sobie, żeby ruszyć pupsko (jak ujęłaby to Charlotte Gibney) i poszukać zaginionej biżuterii. Jeszcze chwilę jednak zostaje na miejscu, bo coś, co powiedziała Izzy, nie daje jej spokoju.
– Nie, nie Izzy. Barbara.
Holly jest świetnie obeznana z komputerami – to zbliżyło ją do Jerome’a – ale terminy umówionych spotkań woli zapisywać tradycyjnie, w kalendarzyku. Wyjmuje go z torebki i otwiera na końcu maja. Ma tam wpisane „Kate McKay, AM 20.00. Może?”. AM oznacza Audytorium Mingo.
Od czasu, kiedy zagrożenie covidem osłabło, Holly często bywa w kinie (zakłada maseczkę, jeśli sala wypełniona jest choćby w połowie), ale rzadko chodzi na wykłady i koncerty. Pomyślała jednak, że mogłaby się wybrać na odczyt Kate McKay. O ile nie będzie musiała za długo stać w kolejce i w ogóle dostanie bilet. Nie ze wszystkimi poglądami McKay się zgadza, ale z tym, co mówi o przemocy seksualnej wobec kobiet, jak najbardziej. Holly za młodu była napastowana i zna niewiele kobiet – nawet Izzy Jaynes tego doświadczyła – których nie spotkało to w takiej czy innej postaci. Poza tym Kate McKay ma to coś, co Holly w duchu nazywa zadziornością. Ceni ją za to, bo sama nigdy do zadziornych nie należała. No dobrze, wykazała się pewną zadziornością, kiedy stawiła czoła Harrisom, ale to była głównie kwestia przetrwania. I łutu szczęścia.
Postanawia, że zagadką dwóch imprez w tym samym miejscu i czasie zajmie się później. Ponieważ wciąż ma tendencję do obwiniania siebie o wszystko, uznaje, że mogła pomylić datę. Tak czy owak, wygląda na to, że w sobotni wieczór trzydziestego pierwszego maja jest jej pisane znaleźć się w Audytorium Mingo, i choć podziwia zadziorność Kate McKay, zdecydowanie woli towarzystwo Barbary.
– Biżuteria – mówi, wstając. – Muszę znaleźć biżuterię. – Formularze z Global Insurance mogą poczekać.
6
Izzy ma sprecyzowane wyobrażenie o tym, jak powinien wyglądać starszy inspektor kredytowy First Lake City Bank, które sobie wyrobiła prawdopodobnie na podstawie otrzymanej pocztą broszury lub jakiegoś serialu. Lekko przy kości, ale zadbany, w gustownym garniturze, pachnący wodą kolońską (nie za mocno), przymilnie uśmiechnięty, z pytaniem „Ile pieniędzy pani potrzeba?” na ustach.
Cary Tolliver nie odpowiada temu wyobrażeniu.
Zastają go drzemiącego w świetlicy na trzecim piętrze, z rozłożonym na piersi kryminałem Toxic Prey. Zamiast eleganckiego trzyczęściowego garnituru ma na sobie znoszony szlafrok szpitalny narzucony na wymiętą piżamę w buźki Hello Kitty. Jego zapadnięte policzki pokrywa szpakowaty zarost. Przez dość długie, ale mocno przerzedzone włosy prześwitują żółtawe płaty egzemy. Część twarzy nieporośnięta rzadką brodą przybrała bladozielonkawy odcień, ciało to sama skóra i kości, pomijając wielki, rozdęty brzuch. Jak purchawka gotowa do uwolnienia zarodników, myśli Izzy. Po jednej jego stronie stoi wózek inwalidzki, po drugiej stojak z kroplówką. Kiedy podchodzą bliżej, Izzy uzmysławia sobie, że Tolliver niezbyt ładnie pachnie. Nie, to eufemizm. Śmierdzi.
Rozdzielają się bez słowa. Tom staje przy wózku, Izzy obok stojaka z kroplówką, która kropla po kropli wsącza jakiś bezbarwny płyn w grzbiet dłoni Tollivera.
– Pobudka, Cary – odzywa się Tom. – Wstawaj, śpiąca królewno.
Tolliver otwiera przekrwione, zaropiałe oczy. Wodzi wzrokiem od Toma do Izzy i z powrotem.
– Gliny – mówi. – Powiedziałem prokuratorowi okręgowemu wszystko, co wiem. Napisałem do niego list. Skurwiel nic z tym nie zrobił. Żałuję, że zabili Duffreya. Nie tak miało być. Nie mam nic więcej do powiedzenia.
– To się jeszcze okaże – oznajmia Tom. – Pokaż mu list, Iz.
Izzy wyjmuje swój telefon i podaje go Tolliverowi, który kręci głową.
– Nie utrzymam go w ręku. Jestem za słaby. Dlaczego nie dacie mi umrzeć w spokoju?
– Skoro możesz trzymać książkę, z tym też sobie poradzisz – mówi Izzy. – Przeczytaj to.
Tolliver bierze telefon i podsuwa go sobie pod nos. Przebiega wzrokiem treść listu od Billa Wilsona, po czym oddaje komórkę.
– I co z tego? Myślicie, że według tego gościa jestem winny? W porządku. Próbowałem wszystko odwołać, ale proszę bardzo, jak chce, niech przyjdzie i mnie zabije. Wyświadczyłby mi przysługę.
Izzy nie wpadła na to, że „Bill Wilson” może uważać Tollivera za tego jednego winnego… choć idzie o zakład, że Holly już o tym pomyślała.
– Chcemy, żebyś nam pomógł – mówi. – Bill Wilson to prawie na pewno pseudonim. Możesz nam powiedzieć, kto mógł to napisać? Kto był na tyle blisko związany z Alanem Duffreyem, żeby posunąć się do takiej groźby?
– Niewykluczone, że ten list to pic na wodę, ale jeśli nie, możesz uratować komuś życie – dodaje Tom.
– Nie kręcą mnie dzieci – mówi Tolliver i Izzy poznaje, że jest naćpany. – Powiedziałem to tamtym gliniarzom. I skurwysynowi z prokuratury. To wszystko, co znaleźli w moim komputerze… miałem tylko po to, żeby mi uwierzyli. Skasowałem te rzeczy, przywróciłem je, kiedy zachorowałem. To były duplikaty większości fotek, które podesłałem Duffowi. – Mówiąc „Duffowi”, unosi górną wargę jak warczący pies, a Izzy zauważa, że stracił kilka zębów. Te, które ocalały, zaczynają czernieć. Facet naprawdę straszliwie cuchnie: eau de pisse, eau de merde i eau de mort. Izzy nie może się doczekać, żeby wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem.
– Miał nie tylko świństwa w komputerze, ale też czasopisma – mówi Tom. – Rozmawiałem z Allenem, a jadąc tutaj, przejrzałem akta. Jedno z tych pisemek nazywało się „Chluba i Radość Wuja Billa”. Może być coś bardziej obrzydliwego?
– Jeśli to zrobiłeś… – zaczyna Izzy.
– Zrobiłem to i ten skurwysyn Allen dobrze o tym wie. Napisałem do niego w lutym, kiedy dostałem diagnozę. Wszystko wyjaśniłem. Podałem szczegóły, których nie było w prasie. A on nic z tym nie zrobił. Duffrey powinien być na wolności. To Allen jest tym jednym winnym.
– Jeśli to zrobiłeś – powtarza Izzy – nie obchodzi nas, jak to się stało. Zależy nam tylko na ustaleniu autora tego listu.
Tolliver nie patrzy na nią. Utkwił wzrok w Tomie. Izzy nie jest zaskoczona; kiedy za partnera ma mężczyznę, przesłuchiwani faceci z reguły ją ignorują. Kobiety zresztą też.
– Kupiłem te pisemka w dark webie – mówi Tolliver. – Zakradłem się do jego domu… zostawił otwarty właz do piwnicy… i schowałem je za kotłem grzewczym.
– Powiedz, kto przyjaźnił się z Duffreyem – naciska Izzy. – Kto mógł się aż tak wkurzyć, żeby…
Tolliver wciąż ją ignoruje. Mówi tylko do Toma Atty i wyraźnie się rozkręca.
– Chcecie wiedzieć, jak umieściłem te rzeczy w jego komputerze? Wyjaśniłem to Allenowi, ale kutas to olał. Dlatego jak już się pogodziłem z tym, że umieram… poniekąd, na tyle, na ile można się z tym pogodzić… powiedziałem wszystko Buckeye Brandonowi. On mnie wysłuchał. Wysłałem do Duffreya powiadomienie niby od USPS, znaczy poczty, że przesyłka do niego trafiła pod zły adres. Każdy wie, że to phishing, stare babcie wiedzą, że to phishing, ale ten bałwan… podobno z kwalifikacjami na to, żeby zostać starszym inspektorem kredytowym, a tak naprawdę bystry jak woda w klozecie… ten bałwan wziął i kliknął w załączony link. Wtedy miałem go w garści. Wysłałem mu spakowany zipem plik ukryty w formularzu PIT. Ale za nic nie chciałem, żeby go przez to zabili. Dlatego się zgłosiłem.
– Nie dlatego, że się dowiedziałeś, że umierasz? – Choć nie z tego powodu tu przyszli, Iz nie może się powstrzymać.
– No… jasne, że tak. To też miało wpływ. – Zerka na nią, po czym znów przenosi wzrok na Toma. – Część winy chyba spada na gościa, który go zadźgał, nie? Ja tylko chciałem, żeby Duffrey po wyjściu na wolność był w rejestrze. To mnie należał się awans. Ja powinienem był objąć to stanowisko, a on je ukradł. – Nie do wiary, ale Tolliver zaczyna płakać.
– Znajomi Duffreya – rzuca Izzy. Ma ochotę postukać Tollivera w kościste ramię, żeby ściągnąć na siebie jego uwagę, ale nie może się na to zdobyć. Facet tak śmierdzi, że kotłuje się jej w brzuchu. – Nazwiska. Pomóż nam, to damy ci spokój.
– Pogadajcie z Pete’em Youngiem z działu kredytów. Claire Rademacher, główną kasjerką. Kumplowała się z nimi obydwoma. Jest jeszcze Kendall Dingley, szef oddziału. – Górna warga znów unosi się jak u warczącego psa. – Kendall jest głupi jak but, zrobili go kierownikiem tylko dlatego, że jego dziadek był założycielem tego banku, a wujek to naczelnik straży pożarnej. Nawet nazwali park na cześć starego Hirama Dingleya. Kendallowi też powinienem był wysłać parę fotek z dziećmi, wszyscy uznaliby, że babrał się w tym razem z Duffem, ale tego nie zrobiłem, bo taki porządny ze mnie gość. Wiem, nie wierzycie, ale to prawda, w głębi serca jestem dobry. Duff bezwstydnie podlizywał się temu cymbałowi Dingleyowi. Dlatego dostał awans zamiast mnie.
Izzy zapisuje nazwiska.
– Ktoś jeszcze?
– Może miał znajomych w swojej dzielnicy, ale nic mi o tym nie… – Krzywi się i unosi sterczące brzuszysko. Puszcza przeciągłego, donośnego bąka i do Izzy dolatuje smród, od którego farba by się złuszczyła.
– Chryste, ale boli. Muszę wrócić do sali. Pompa morfinowa powinna już być gotowa. Popchacie mi wózek?
Tom schyla się, nie bacząc na fetor, i zniża głos.
– Cary, nie naszczałbym na ciebie, gdybyś stanął w ogniu. Jeśli mówisz prawdę, posłałeś niewinnego człowieka do więzienia, gdzie dostał nożem i cały dzień umierał. Myślisz, że cierpisz? To on naprawdę cierpiał, choć na to nie zasługiwał. Przyłożyłbym ci w ten pokraczny bandzioch, ale tylko byś się znowu spierdział.
– Żona mnie zostawiła – mówi Tolliver. Wciąż płacze. – Zabrała dzieci i odeszła. Zrobiłem to też dla niej, ciągle narzekała, że nie stać nas na to czy tamto, i kto mnie teraz pochowa? Hę? Kto mi wyprawi pogrzeb? Brat? Siostra? Nie odpisują na moje maile. Matka mi powiedziała…
– Nie obchodzi mnie, co ci powiedziała.
– …powiedziała „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”. Jak tak, kurde, można?
Unosi biodra i znów puszcza potężnego bąka. To jakby usłyszeć trąbę jerychońską.
– Chodźmy stąd – mówi Izzy. – Powiedział wszystko, co wie.
– Przyznałem się – rzuca Tolliver, kiedy ruszają do wyjścia. – Dwa razy. Najpierw skurwysynowi z prokuratury, potem Buckeye Brandonowi. Chociaż nie musiałem. I teraz spójrzcie na mnie. Spójrzcie.
Izzy i Tom kierują się do dyżurki pielęgniarek. Stara wiaruska w białym stroju z wiskozy wypełnia formularze.
– Chce wrócić do swojej sali. Mówi, że pompa morfinowa powinna już być gotowa.
Weteranka nie podnosi głowy.
– Może poczekać – mówi.
7
Maj. Pogoda jest piękna.
Niedaleko miasta leży otoczona lasem miejscowość o nazwie Upriver. Na jej północnych obrzeżach znajduje się mały park kieszonkowy, w którym grupka ludzi medytuje w pozach, które może (a może nie) nazywają się asany. Triga nie obchodzi ich nazwa. Wszyscy patrzą na horyzont, nie na niego. To dobrze. Po drodze kupił hamburgera w okienku dla zmotoryzowanych, ale po paru kęsach rzucił go na fotel pasażera. Z nerwów stracił apetyt. List wysłany do policji był ostrzeżeniem. Teraz pora przejść od słów do czynów.
Pytanie, czy da radę. To nie jest wcale pewne. Owszem, sądzi, że tak, ale zdaje sobie sprawę, że przekona się dopiero po fakcie. W dzieciństwie zabijał wiewiórki i ptaki z wiatrówki, i było nie najgorzej. Ba, było dobrze. Tyle że kiedy ojciec raz zabrał go na polowanie na jelenie, nie chciał mu powierzyć prawdziwej strzelby. Powiedział „Znając cię, wpadniesz w jakiś dół i odstrzelisz sobie stopę”. Obiecał, że jeśli zobaczą jelenia, pozwoli Trigowi go upolować, ale nie napotkali ani jednego i Trig był pewien, że nawet gdyby jakiś się napatoczył, ojciec i tak nie dałby mu strzelby. Sam by go ustrzelił, żeby cała chwała spłynęła na niego.
I teraz miałby utracić niewinność, od razu zabijając człowieka? Trig jest świadom, że kiedy przekroczy tę granicę, nie będzie odwrotu.
Ulica obok parku kieszonkowego nazywa się Anyhow Lane (zabawne, kto to widział, żeby nazwać ulicę Jakkolwiek?). To ślepy zaułek. Trig był tu trzy razy i wie, że blisko końca tej ulicy biegnie Szlak Buckeye. Szlak ma prawie trzydzieści kilometrów długości. Dawniej była to linia kolejowa, ale przed trzydziestu laty usunięto tory, a ich miejsce zajęła sfinansowana przez władze okręgu szeroka asfaltowa ścieżka, która wije się wśród drzew i krzewów, by ostatecznie wyłonić się z gąszczu przy płatnej autostradzie i doprowadzić na peryferie właściwego miasta.
Na końcu Anyhow Lane jest placyk ubitej ziemi z tabliczką ZAKAZ PARKOWANIA PO 19:00. Podczas każdego rekonesansu Trig widział ładowarkę kołową Komatsu stojącą tam wbrew zakazowi; tego popołudnia także. Kto wie, może sterczy w tym miejscu od lat i postoi jeszcze długie lata. Zasłoni jego samochód, tylko to się liczy. Dalej jest zagajnik, przed którym ustawiono tabliczki SZLAK BUCKEYE, NIE ŚMIECIĆ i WJAZD ROWEREM/WEJŚCIE NA WŁASNE RYZYKO.
– Hej, tatusiu, hej, tatusiu.
Ojciec od dawna nie żyje, ale Trig i tak czasem z nim rozmawia. To może nie podnosi go na duchu, ale czuje, że przynosi mu szczęście.
Trig parkuje za ładowarką, a potem bierze plecak i mapę szlaku z tylnego siedzenia toyoty. Zakłada plecak na plecy, mapę chowa do tylnej kieszeni spodni. Z konsoli środkowej wyjmuje krótkolufowy rewolwer Taurus kaliber .22. Wsuwa go do prawej przedniej kieszeni. W lewej ma cienkie skórzane etui z trzynastoma karteczkami. Mija ławki piknikowe, kosz na śmieci pełen puszek po piwie i pomalowany słupek z laminowaną mapą Szlaku Buckeye. Kiedy przychodził tu na zwiady, spotykał wielu spacerowiczów i rowerzystów. Niektórzy byli w parach i trójkach – to nie sprzyjałoby jego obecnym zamiarom – trafiali się też jednak samotni wędrowcy.
Może dzisiaj nie spotkam nikogo idącego samotnie, myśli. To byłby znak. „Przestań, dopóki możesz, wycofaj się, zanim przekroczysz granicę. Bo potem nie będzie odwrotu”.
To przypomina mu mantrę AA: „Jeden łyk to za dużo, a tysiąc nigdy dość”.
Ma na sobie brązowy sweter i zwykłą brązową czapkę z daszkiem nasuniętą prawie po brwi. Czapka jest bez logo, bo ewentualni świadkowie mogliby je zapamiętać. Kieruje się na wschód, nie na zachód, żeby słońce nie oświetlało odsłoniętej części jego twarzy. Z naprzeciwka nadjeżdża para staruszków na rowerach. Mężczyzna mówi „dzień dobry”. Trig pozdrawia go uniesieniem dłoni, nie odzywa się. Idzie dalej. Jakieś półtora kilometra stąd las się przerzedza, szlak biegnie tam skrajem osiedla, gdzie o tej porze dzieci na pewno bawią się w ogródkach, a kobiety rozwieszają pranie. Jeśli dotrze w tamto miejsce, nie napotkawszy żadnego samotnego spacerowicza, da sobie spokój. Może na dzisiaj, może na dobre.
Jasne, mówi tatuś. Wiedziałem, że wymiękniesz, mięczaku pieprzony.
Trig idzie spokojnym krokiem, trzymając dłoń na kolbie rewolweru. Pogwizdywałby sobie, ale ma zbyt suche usta. I oto zza zakrętu szlaku wyłania się samotny spacerowicz, którego wyczekiwał z nadzieją (i lękiem). Właściwie spacerowiczka. No i w zasadzie nie sama; na czerwonej smyczy prowadzi psa, pudla dużego. Trig wyobrażał sobie, że jego pierwszym będzie mężczyzna, a tu proszę, los postawił mu na drodze kobietę w średnim wieku w dżinsach i bluzie z kapturem.
Nie zrobię tego, myśli. Poczekam na mężczyznę bez psa. Przyjdę kiedy indziej. Tyle że jeśli zamierza zrealizować swoją misję – do samego końca – wśród ofiar tak czy owak muszą być cztery kobiety.
Dystans między nimi się zmniejsza. Jeszcze chwila i kobieta z psem go minie. Będzie dalej żyć. Zrobi kolację. Poogląda telewizję. Zadzwoni do koleżanki i powie: „Och, dzień minął mi całkiem miło, a tobie?”.
Teraz albo nigdy, myśli Trig i lewą ręką wyjmuje mapę z tylnej kieszeni. Prawą wciąż ściska rewolwer. Nie odstrzel sobie stopy, mówi w duchu.
– Dzień dobry – zagaja kobieta. – Piękne popołudnie, co?
– O tak. – Ochrypł czy tylko mu się wydaje? Raczej to drugie, bo kobieta nie wygląda na zaniepokojoną. – Mogłaby mi pani pokazać, gdzie dokładnie jestem?
Wysuwa do niej mapę. Ręka lekko mu drży, ale kobieta chyba tego nie zauważa. Podchodzi, spogląda w dół. Pudel obwąchuje nogawkę spodni Triga, który w tej samej chwili wyjmuje rewolwer. Kurek zahacza o podszewkę kieszeni, ale zaraz wysuwa się na zewnątrz. Kobieta tego nie widzi. Patrzy na mapę. Trig obejmuje ją ramieniem i kobieta podnosi wzrok. Nie wymiękaj, myśli Trig.
Zanim kobieta zdąży się odsunąć, Trig przystawia krótką lufę taurusa do jej skroni i pociąga za spust. Strzelał na próbę, więc wie, czego się spodziewać, nie głośnego huku, lecz trzasku, jakby suchego patyka łamanego na kolanie. Oczy kobiety uciekają w głąb, czubek języka wysuwa się z jej ust. Tylko to jest w całej sytuacji okropne. Zwisa bezwładnie w uścisku obejmującego ją ramienia.
Krew ciurka z otworu w jej skroni. Trig przystawia lufę taurusa do osmalonej prochem dziury i strzela znowu. Pierwsza kula nie wyleciała na zewnątrz, utkwiła w gasnącym mózgu kobiety, za to ta przechodzi na wylot. Włosy po drugiej stronie głowy podrywają się, jakby uniesione figlarnym palcem. Trig rozgląda się pewien, że ktoś patrzy, ktoś musiał to widzieć, ale nie ma nikogo. Przynajmniej na razie.
Pudel, skomląc, patrzy w górę na swoją panią. Czerwona smycz leży pozwijana przy jego przednich łapach. Pies spogląda na Triga, jakby szukając zapewnienia, że wszystko jest w porządku. Trig klepie go w porośnięty kręconą sierścią zad i mówi: „Idź!”.
Pudel odbiega może dziesięć metrów, poza zasięg bijącej ręki, staje i ogląda się za siebie. Czerwona smycz ciągnie się wstęgą za nim.
Trig wciąga kobietę przez krzaki na skraju ścieżki do rzadkiego lasu. Rozgląda się na boki, dopóki nie nabiera pewności, że jest dobrze ukryty. Niedaleko przejeżdżają samochody, ale ich nie widać.
Ten pies, myśli. Ktoś się zdziwi, dlaczego ciągnie za sobą smycz. I może wrócić do swojej pani. Trzeba było odpuścić.
Teraz już za późno.
Wyjmuje z kieszeni skórzane etui. Ręce drżą mu tak mocno, że omal go nie upuszcza. U jego stóp leży martwa kobieta. Wszystko, czym była, przepadło. Przegląda świstki papieru. Andrew Groves… nie… Philip Jacoby… nie… Steven Furst… nie. Gdzie kobiety? Gdzie te cholerne kobiety? Wreszcie trafia się Letitia Overton. Była czarna, a ta, którą zabił, jest biała, ale mówi się trudno. Może nie przy każdej ofierze uda się zostawić nazwisko, ale przy tej owszem. Wsuwa karteczkę między dwa palce jej otwartej dłoni, po czym rusza z powrotem na szlak. W krzakach przystaje, wypatrując spacerowiczów i rowerzystów. Ani żywej duszy. Wychodzi na ścieżkę i kieruje się na zachód, w stronę parkingu i swojego samochodu.
Pudel wciąż tam stoi, jego smycz ciągnie się po ziemi. Trig podchodzi, machając na niego obiema rękami. Psina kuli się i pospiesznie czmycha. Za następnym zakrętem znów się spotykają: pudel przednimi łapami stoi na asfalcie, tylnymi w krzakach. Cofa się, czeka, aż Trig przejdzie, następnie pędzi z powrotem tam, skąd przyszedł, wlokąc smycz za sobą. Zaraz znajdzie swoją panią i ani chybi zacznie ujadać: „Obudź się, pani, obudź się!”. Aż w końcu ktoś się zaciekawi, dlaczego ten durny burek robi tyle hałasu.
Na szlaku nadal jest pusto, więc Trig przyspiesza kroku, przechodzi w trucht, potem zrywa się do biegu. Dociera niezauważony na parking, wrzuca plecak na tylne siedzenie, siada zdyszany za kierownicą.
Zabieraj się stąd. Myśl jego, głos tatusia. Natychmiast.
Przekręca kluczyk w stacyjce i rozlega się ciche „dzyń”, ale nic poza tym się nie dzieje. Samochód zdechł. Kara boska. Trig w Boga nie wierzy, ale Bóg i tak go pokarał. Spogląda na konsolę środkową i widzi, że gasząc silnik, zostawił dźwignię biegów w trybie jazdy. Przełącza na tryb parkowania i wóz odpala. Trig wyjeżdża tyłem zza ładowarki i rusza w dół Anyhow Lane, opierając się pokusie, by wcisnąć gaz do dechy. Pomału, spokojnie, mówi sobie. Spiesz się powoli.
Asany, pozdrowienia słońca czy jak to zwał, najwyraźniej dobiegły końca. Mężczyźni i kobiety, gawędząc, wracają do samochodów. Nikt nie spogląda na nieznajomego w brązowej czapce jadącego zupełnie niegodną uwagi toyotą corollą.
Zrobiłem to, myśli. Zabiłem tę kobietę. Jej życie się skończyło.
Nie odczuwa wyrzutów sumienia, tylko tępy żal, który przywodzi mu na myśl jego ostatni rok picia, kiedy to każdy pierwszy łyk smakował śmiercią. Ta kobieta znalazła się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym momencie (choć z jego punktu widzenia i miejsce, i moment były jak najbardziej właściwe). Gdzieś tam została książka, której nie doczyta do końca, maile i esemesy, na które nie odpisze, urlop, którego nie weźmie. Jej pudel może i dostanie dziś coś do jedzenia, ale nie od niej. Patrzyła na mapę, bach i… przestała.
Najważniejsze, że to zrobił. Kiedy przyszło co do czego, nie odstrzelił sobie stopy, nie wymiękł. Przykro mu, że kobieta w dżinsach i bluzie z kapturem musiała być elementem jego pokuty, ale jest pewien, że jeśli istnieje raj, jego ofiara już zawiera tam nowe znajomości. Dlaczego nie?
Przecież jest jedną z niewinnych.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI