Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
10 osób interesuje się tą książką
Jedna z najgłośniejszych spraw polskiej kryminalistyki. Żyła nią cała Polska.
Grudzień 1997 roku. W warszawskim butiku Ultimo pada sześć strzałów. Mężczyzna ginie na miejscu, kobieta – kierowniczka sklepu – cudem przeżywa. Brak śladów sugeruje, że egzekucji mógł dokonać płatny zabójca, a tłem mogły być gangsterskie porachunki. A jednak to Beata Pasik, pracowniczka sklepu, zostaje oskarżona. Choć sąd dwukrotnie ją uniewinnia, za trzecim razem – na podstawie tych samych dowodów – zapada wyrok: dwadzieścia pięć lat więzienia.
W 2021 roku, po ponad dwóch dekadach, dzięki staraniom wielu osób, w tym autora książki, Beata zostaje warunkowo zwolniona z więzienia, ale nie uniewinniona.
„Nie przyznam się, nie ja zabiłam” – powtarza od ponad dwudziestu lat.
Grzegorz Głuszak, jedna z osób, które przyczyniły się do uniewinnienia Tomasza Komendy, bierze pod lupę także i tę sprawę. Czy doszło do tragicznej pomyłki? Zawiódł system czy ludzie? A może ktoś celowo pchnął śledztwo na fałszywy trop?
Poznaj kulisy wieloletniego dziennikarskiego śledztwa, rozmowy z ekspertami, na nowo wykonane eksperymenty, które dowodzą, że skazano niewinną osobę.
Czy prawda wreszcie wyjdzie na jaw?
Grzegorz Głuszak – dziennikarz specjalizujący się w tematyce przestępczości zorganizowanej i meandrach polskiego wymiaru sprawiedliwości. Od dwudziestu pięciu lat reporter programów telewizyjnych „Superwizjer” i „Uwaga!” w telewizji TVN. Wielokrotnie nagradzany za swoją twórczość, w tym najbardziej prestiżową nagrodą dziennikarską w Polsce – Grand Press – za cykl reportaży „25 lat za niewinność”i „Utracona młodość Tomasza Komendy”. Laureat międzynarodowych festiwali filmów dokumentalnych, m.in. za film dotyczący niesłusznego skazania Beaty Pasik. Autor bestsellerowych książek o błędach wymiaru sprawiedliwości, m.in. zekranizowanej „25 lat niewinności. Historia Tomasza Komendy”. Pomysłodawca i współzałożyciel Fundacji Dowód Niewinności, pomagającej osobom poszkodowanym przez polskie organy ścigania i wymiar sprawiedliwości. Z zamiłowania stolarz, ogrodnik i żeglarz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 551
Copyright © Grzegorz Głuszak, 2025
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
Zdjęcie na okładce
© Piotr Molęcki/Agencja Wyborcza
Zdjęcia w środku
Arkadiusz Scichocki / Agencja wyborcza.pl
Wojciech Olkusnik / Forum
meg PAP/Tomasz Gzell
Rafal Guz / Forum
Maciej Figurski / Forum
Adam Chelstowski / Forum
Martyna Niećko
prywatne archiwum autora
Redaktor inicjujący
Michał Nalewski
Redaktor prowadzący
Anna Kubalska
Redakcja
Dagmara Ślęk-Paw
Korekta
Jolanta Rososińska
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8391-826-6
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Podczołgałam się z powrotem do łóżka i naciągnęłam prześcieradło na głowę. Ponieważ jednak przepuszczało światło, wtuliłam twarz w poduszkę, żeby stworzyć złudzenie, że jest noc. Zastanawiałam się nad tym, czy nie należałoby może wstać, ale nie mogłam znaleźć żadnego powodu. Nic na mnie nie czekało.
Sylvia Plath, Szklany klosz
Wtrakcie pracy nad książką i materiałami telewizyjnymi byłem wielokrotnie atakowany przez osoby, które nie chcą, by wracano do sprawy morderstwa sprzed już ponad dwudziestu pięciu lat. Obraźliwe słowa kierowano również pod adresem tych, którzy pomagali mi zbierać materiały, wspólnie analizowali akta sprawy i dzielili się swoją wiedzą przez kilka lat mojej pracy nad tematem morderstwa w butiku Ultimo.
To nie tylko opowieść o tej konkretnej zbrodni, lecz także analiza szeroko rozumianego wymiaru sprawiedliwości i działania organów ścigania pod koniec lat dziewięćdziesiątych – czasów, gdy niemal codziennie słyszeliśmy o morderstwach popełnianych nierzadko w biały dzień, w samym centrum miasta, między zwalczającymi się grupami przestępczymi. To fragment rzeczywistości tamtych lat – i nikt nie może dziś uzurpować sobie prawa do stwierdzenia, że jest to wyłącznie jego historia.
Bez wątpienia jest to jednak przede wszystkim historia kobiety – Beaty Pasik (wcześniej Beaty Kamińskiej, w trakcie trwania sprawy rozwiodła się i wróciła do panieńskiego nazwiska, stąd w przytaczanych w książce dokumentach pojawiają się różne jej nazwiska lub połączenie obu nazwisk) – spędziła ona kilkanaście lat za kratami więzienia. Jak twierdzi, za nie swoje grzechy. Jak podkreśla, została skazana niesłusznie i nigdy nie przyzna się do czegoś, czego nie zrobiła.
Od wydarzeń, które rozegrały się przy ulicy Nowy Świat w Warszawie, minęło już bardzo wiele lat. Niektórych sytuacji nie sposób dziś odtworzyć w stu procentach wiernie, stąd próba ich rekonstrukcji, a czasem nawet fabularyzacji pewnych scen, by przybliżyć czytelnikowi możliwe scenariusze wydarzeń sprzed ponad dwudziestu pięciu lat oraz oddać złożoność sytuacji. Zachowały się liczne, choć nie wszystkie, archiwa telewizyjne, radiowe i prasowe – to również na ich podstawie można dziś odtwarzać sytuacje i atmosferę tamtych czasów. Choć wydają się one nie tak odległe, dziś żyjemy już w zupełnie innej rzeczywistości. Klimat tamtych lat bez wątpienia kryje się jednak w aktach tej sprawy, które w całości przetrwały do dziś.
Ze względu na poszanowanie praw osób trzecich niektóre nazwiska i imiona zostały zmienione.
Kraków, 2025 r.
Mogę zacząć naszą książkę od słów: „Jestem wolna”. Zaraz miną trzy lata, od kiedy jestem na wolności. Jest 14 kwietnia 2024 roku, trochę czasu minęło od ostatniego pisania i mówienia o mnie, to znaczy o tym, co się dzieje w moim życiu. Media cały czas się odzywają, ale mam już trochę więcej spokoju.
Wiem jedno i mogę powiedzieć, że tę książkę chciałabym poświęcić głównie mojej nieżyjącej Mamie, chciałabym, żeby ją przeczytała, ale tak nie będzie, nie usłyszy tego, co bym chciała jej powiedzieć, i nie przeczyta tego, co chcę o niej napisać.
Była cudowną osobą, bardzo pomocną i walczącą do końca. To ona mi dawała siłę każdego dnia, nawet w więzieniu, to był napęd życiowy poprzez rozmowy telefoniczne, spotkania i w późniejszym czasie przepustki, to dla niej żyłam i funkcjonowałam. Dała mi tyle siły, gdy czasami nie wierzyłam w to, że dam radę. O mojej Mamie mogę mówić godzinami, bez niej ten świat jest inny. Nie ma jej, a pomimo to czuję jej obecność. Nie mogę się do niej przytulić i powiedzieć: „Mamo, damy radę”. Ja już tu jestem i tego mi brakuje.
Mama nie doczekała mojego wyjścia, a bardzo pragnęła, żebym do niej wróciła. Widzę ją na schodkach, jak czeka na mnie. To tak bardzo boli i strasznie za nią tęsknię, nie powiedziałam jej wszystkiego, po prostu nie nacieszyłam się nią. Wiem, że to już nie wróci i muszę dalej żyć. Chcę wyremontować nasz rodzinny dom, aby do niego wrócić i poczuć tę bliskość, ale powoli mi to idzie, bo brakuje mi finansów. Niestety jest ciężko. Życie tu jest piękne, ale nie jest usłane różami, nie zarabiam kokosów. Wystarcza na tyle, aby przeżyć, a co dopiero mówić o remoncie. Ale z pomocą Bożą może w końcu wyremontuję ten swój wymarzony kąt.
Teraz życie bez Mamy jest inne, na pewno nie prostsze. Mogę powiedzieć, że bez niej nie mam w sobie już tyle determinacji, ale z drugiej strony czuję jej wsparcie, bym się nie poddawała i dalej walczyła. Teraz dużym wsparciem jest mój brat. To on przejął pałeczkę po Mamie. Jemu też jestem wdzięczna za wszystko. Do końca walczył o mnie. Dziękuję bratu, jak i całej rodzinie, za wszystko.
Dałam bratu odpocząć od tego całego niesprawiedliwego natłoku spraw, które na mnie czekają. Teraz mogę się sama wszystkim zająć. Idzie to jednak bardzo mozolnie i mam wrażenie, że nic się nie dzieje, bo przecież po co ma się dziać, jeśli ja jestem na wolności. Mam wrażenie, że ci, którzy mają moc sprawczą, myślą: czego ona chce, przecież ma upragnioną wolność. A mnie nie o to chodzi. Ja chcę prawdy i oczyszczenia z zarzutów, tylko pytanie, czy się to stanie. Tego nikt nie wie… Władza się zmieniła i nadal cisza, nikt nie chce w mrowisko wsadzić kija, bo trzeba by było pogrążyć swoich kolegów – i mówię to z całą świadomością. Moje życie toczy się powoli, bezpiecznie, korzystam ze wszystkich dobrodziejstw tego świata. Cieszę się ze spotkań z rodziną i, co najważniejsze, cieszę się z bliźniaków, moich przyszywanych wnuków, które są dla mnie wielkim skarbem. Teraz mogę patrzeć, jak dorastają, jak się zmieniają każdego dnia. To jest cudowne. Z tego miejsca chcę podziękować mojej bratanicy Kasi za ten Piękny Cud w postaci dwóch wspaniałych chłopców, Kazia i Bogusia, bo tak mają na imię.
Kiedyś człowiek nie dostrzegał tych wszystkich rzeczy, osób i najdrobniejszych detali. Po więzieniu moje życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Widzę szczegóły, doceniam życie, które mi dano na nowo, nie, ja je wywalczyłam, bo to była walka. Najmniejszy gest teraz mnie cieszy, niedługo znowu stanę się ciocią, przyjdzie na świat nowy członek rodziny, Tymek, tak będzie miał na imię. I znowu wielka radość z tego, że będę mogła uczestniczyć w jego życiu – i z tego najbardziej się cieszę. W ciągu tych trzech lat skupiłam się nie na sobie, tylko na rodzinie i na pracy. Tak, na pracy, to ona pochłania moje życie, bo chcę ciężką pracą nadrobić ten stracony czas, który mi zabrano, a zwrócono mi po wielu ciężkich przeprawach, które do końca nie są wyjaśnione. Wiem, że jestem wolna, ale nie uniewinniona, i może się tak zdarzyć, że stracę siłę i chęć, aby wyjaśnić tę sprawę. Sama nie dam rady. Bez narzędzi prawnych w naszym państwie nie da się nic zrobić, to znaczy bez policyjnych specjalistów i wyższych organów po prostu nie da się tego wykryć. Ja nigdy nie porównuję się do świętej pamięci Komendy, bo on przeżył horror w więzieniu i szary człowiek nigdy tego nie zrozumie. Każdy porównuje moją sprawę do niego, ale tu nie ma czego porównywać, jedynie tyle samo przesiedzieliśmy w więzieniu. Jednak tak samo, jak w jego przypadku, ja mam prawo do sprawdzenia od nowa wszystkich wątków i tego bym najbardziej chciała.
Życzę sobie i wszystkim, którzy walczą o swoją godność, aby doczekali się prawdy. Pomimo tego ciężkiego przeżycia, które przeszłam, nadal jestem sobą, nie zatraciłam uśmiechu ani życia w sobie. Wiem, że jest cierpienie ze strony poszkodowanej, ale nie ja je zadałam. Świadek naoczny to nie wszystko, tu musi być prawda, a nie ukrywanie i krycie sprawców, bo wiem, że było inaczej i z czystym sumieniem mogę żyć i funkcjonować, nie oglądając się za siebie.
Jeszcze raz dziękuję moim najbliższym za duże wsparcie, nie jestem w stanie wymienić wszystkich, ale w szczególności Kindze, która od najmłodszych lat studiowała moje akta. Dzisiaj zacięcie i z wielkim żalem i niesprawiedliwością patrzy na system, który po prostu nie działa. Dziękuję Karolowi, który wszedł w moją sprawę całym sobą i do dziś też nie może się pogodzić z tym, co mnie spotkało. Jest wiele osób, które chcą mi przywrócić wiarę. Jest Pani Halinka, z którą uwielbiam rozmawiać, jest ciepłą i mądrą osobą, warto od niej uczyć się tej mądrości i wytrwałości. Dziękuję Pani Kasi i Panu Markowi za przygarnięcie mnie do siebie, za ich ciepło i miłość do rodziny.
Wiele osób życzy mi wytrwałości. Czy ja ją będę miała? Tego nie wiem. Ale wiem jedno. Nie przyznam się, bo to nie ja zabiłam.
ROZDZIAŁ I
Historia Tomasza Komendy, niesłusznie skazanego na dwadzieścia pięć lat za kratami, wzbudziła wśród wielu osadzonych i ich rodzin całe pokłady nadziei. W przestrzeni publicznej pojawiły się pytania: Ilu jest takich Tomaszów Komendów? Ilu domniemanych sprawców różnych przestępstw siedzi niesłusznie w polskich więzieniach? Ilu niewinnych ludzi wciąż walczy o swoją kolej, by po sprawie Tomasza Komendy ktoś się nimi zajął?
Nie wiadomo, ale bez wątpienia jest ich zbyt wielu.
Kiedyś dostałem list, podobny do dziesiątków innych, choć ten nieco się różnił. Nawet treścią przypominał pozostałe, ale tym razem nadawcą po raz pierwszy była kobieta. Po sprawie Tomasza Komendy z dużym sceptycyzmem otwierałem listy z zakładu karnego. Co prawda czytałem wszystkie, ale większość trafiała do szuflady. Kolejny niewinny prosił o zajęcie się jego sprawą, kolejny człowiek, którego ktoś pomówił o coś, czego rzekomo nie zrobił, błagał o pomoc. Łatka osoby, która zajmuje się niewinnie skazanymi ludźmi, dość mocno mi ciążyła. Pytania o sprawę Tomka Komendy wręcz mnie drażniły. Każda rozmowa, czy to w gronie prywatnym, czy zawodowym, sprowadzała się do pytania: Co u Tomka? Odpowiadałem zdawkowo: że żyje i układa sobie wszystko na nowo. Niestety podczas pracy nad tą książką dowiedziałem się, że odpowiedzi będą od teraz zgoła odmienne. Paradoksalnie przeżył w warunkach izolacji osiemnaście lat, gdy tymczasem po opuszczeniu zakładu karnego przyszło mu żyć zaledwie sześć. Przegrał z chorobą, dobrze, że tu, a nie tam. Zdecydowanie miał za mało czasu, by nacieszyć się wolnością.
Niech spoczywa w pokoju.
Ten list był jednak inny, może dlatego, że nadawcą była właśnie kobieta. Było w nim coś niepokojącego. Przeczytałem go jednym tchem. Szybki przegląd myśli, sprawdzenie w internecie, prasówka. Chodziło o sprawę sprzed ponad dwudziestu lat i jedno z głośniejszych morderstw lat dziewięćdziesiątych, w samym centrum Warszawy. Zastanawiałem się, czy chcę zanurzać się w tę sprawę? Poprzednia kosztowała mnie dwa lata pracy. Zakończyło się niemal rozwodem. Dzieci prawie zapomniały, jak wygląda ich ojciec.
Wziąłem do ręki telefon. Wybrałem numer do zaprzyjaźnionej pani sędzi z Sądu Okręgowego w Warszawie. Po kilku kurtuazyjnych pytaniach o zdrowie, pogodę i politykę zapytałem:
– Pani sędzio, mówi coś pani nazwisko Pasik?
– Beata, a dlaczego pan pyta?
– Bo mam pewne obawy, że ta kobieta już kilkanaście lat siedzi niewinnie w zakładzie karnym.
– Redaktorze, ma pan słuszne obawy.
Niczego więcej nie potrzebowałem. Kilka dni później na twardym dysku mojego laptopa znalazły się całe akta sprawy morderstwa w butiku Ultimo z 16 grudnia 1997 roku. Po kilku dniach ślęczenia nad dokumentami miałem niemal całkowitą pewność, że w więzieniu niewinnie siedzi kolejny Tomasz Komenda, tyle że ten – a w zasadzie ta – ma na imię Beata, a na nazwisko Pasik. W aktach było też coś więcej. Zazwyczaj w pracy opieram się na twardych dowodach, niepodważalnych faktach. Tym razem przeczucie mówiło mi, że pośród kilku tysięcy stron dokumentów odnalazłem ślady prowadzące do mordercy, którym bez wątpienia nie jest kobieta skazana za tę zbrodnię.
Był 15 marca 2018 roku. Dzień niczym nie różnił się od innych. Godzina dziewiętnasta pięćdziesiąt. W celi jak zwykle o tej porze włączony był telewizor. Beata razem ze współosadzonymi niemal codziennie oglądała program interwencyjno-śledczy w telewizji TVN. Zresztą niejeden poświęcony był jej „koleżankom” z zakładu karnego, które zamordowały swojego konkubenta, porzuciły na śmietniku swoje nowo narodzone dziecko, imały się wszelkiej maści przestępstw karnych czy gospodarczych. Nieważne, jak bardzo by się starały ukryć prawdę o przestępstwie, za które trafiły do Grudziądza, ta i tak zawsze w jakichś tajemniczych okolicznościach dochodzi do współosadzonych, a potem fakty te są szeroko komentowane w całym zakładzie karnym.
Beata konsekwentnie wszystkim wkoło mówiła, że jest niewinna. Jedne wierzyły, inne potakiwały tylko, mówiąc, że przecież wszystkie siedzimy tu za niewinność. Na ten odcinek programu czekały, bo od kilku dni w mediach wrzało za sprawą doniesień o niewinnym człowieku, który osiemnaście lat przebywał w zakładzie karnym, a dziś – właśnie za sprawą warunkowego przedterminowego zwolnienia – opuścił więzienie i wiadomo było, że uniewinnienie go od zarzutów zabójstwa pozostaje tylko kwestią czasu.
– „Witamy w programie »Uwaga!«. Dziś wydanie specjalne – oznajmił milionom widzów prowadzący Tomasz Kubat. – Na żywo z Wrocławia połączymy się z naszym dziennikarzem, który jest w domu Tomasza Komendy razem z jego matką. Tomasz Komenda osiemnaście lat temu skazany został za brutalny gwałt i morderstwo. Dziś dzięki staraniom wielu osób, w tym i naszego dziennikarza, usłyszał, że może skorzystać z warunkowego przedterminowego zwolnienia. Prokuratura do tej sprawy zatrzymała inną osobę, Ireneusza M., za którego najprawdopodobniej Tomasz Komenda osiemnaście lat niesłusznie przebywał w zakładzie karnym”.
Beata i jej koleżanki z celi, zazwyczaj obojętne na wiadomości, które codziennie do nich docierały, teraz wszystkie jak jeden mąż wlepiły wzrok w telewizor.
– „Tomku, jak smakuje pięć godzin wolności? – Tym razem Grzegorz Głuszak wcielił się w rolę prowadzącego program wprost z domu Komendy.
– Cieszę się, że jestem tutaj, jeszcze nie wierzę, że to się dzieje, ale jest przy mnie moja ukochana mama, która wspierała mnie przez wszystkie te lata. Jestem wolny i to się liczy najbardziej. W końcu udowodnię, że nie jestem mordercą i zwyrodnialcem, za jakiego wszyscy mnie uważali przez ostatnich osiemnaście lat. Korzystając z okazji, chciałem podziękować swojej mamie, która była zawsze przy mnie i nie opuściła żadnego widzenia. To dzięki niej dziś żyję”.
Po policzkach Beaty Pasik spłynęły łzy. Starała się ukryć je przed współosadzonymi, zasłaniając twarz poduszką. Na nic się to zdało. Widziały, lecz żadna nie odezwała się słowem. Wszystkie były „niewinne”, ale chyba dopiero w tym momencie, widząc szczere łzy, zaczęły naprawdę wierzyć, że ona jest tu przez przypadek, inaczej niż one. Beata nie widziała już, jak zakończył się program. Po słowach Tomka o tym, że dziękuje mamie, nie była w stanie dalej oglądać. Wiedziała, że i jej matka ze wszystkich sił próbowała pomóc, ale zmarła, nie zobaczywszy jej na wolności. Beata wtuliła się w poduszkę, bo jej twarz cała już zalana była łzami. Dwie bite godziny ryczała jak małe dziecko. Usłyszała tylko, jak o godzinie dwudziestej drugiej oddziałowa oznajmiła, że wszyscy w celach gaszą światło. Chyba dopiero wtedy przestała płakać. Ukradkiem wyciągnęła z szafki kartkę i długopis. W celi panował półmrok, jedynie światło z latarni przebijające się przez małe okno nieopodal więziennego muru pozwalało jej dostrzec kontury. Dziewczyny już spały. Podniosła się z pryczy. Arkusz położyła na niewielkiej szafce ustawionej koło jej łóżka. Podeszła do drzwi i przyłożyła do nich ucho, by nasłuchać, czy strażniczka akurat nie kręci się po jej piętrze. Nie było jej. Wróciła do szafki. Niemal bezszelestnie przystawiła do niej krzesło i zaczęła pisać. W prawym górnym rogu nakreśliła miejsce, z którego pisze list, i datę. „Grudziądz, marzec 2018”.
Mimo że wokół panował półmrok, była w stanie zapisać na kartce w kratkę formatu A4 litery składające się w słowa, wyrazy i zdania. W celi, jak i w całym zakładzie karnym, panowała zupełna cisza, od czasu do czasu zakłócona szczękiem otwieranych krat.
Jej pierwszy list do mnie. Dziś to wiem, że pisząc go, wielokrotnie przedzierała kartki na pół, wrzucając je do kosza, by zacząć od nowa. Gryzła się ze swoimi myślami, zastanawiając się, jaki to ma sens, czy list w ogóle trafi do adresata i jeżeli nawet, to czy on go w ogóle przeczyta. Tej nocy nie zmrużyła oka. Za oknem było jeszcze ciemno, gdy złożyła kilka zapisanych arkuszy i włożyła do koperty. Nazwisko odbiorcy znała, adres kilka dni wcześniej przez telefon podał jej Jacek, brat, który bez trudu odnalazł krakowską redakcję programu „Superwizjer”. Po porannym apelu przekazała kopertę oddziałowej z prośbą o nadanie listu. Kilka dni później leżał w sekretariacie w budynku telewizji TVN w Krakowie przy ulicy Pułkownika Dąbka. Tego samego dnia znalazł się na moim biurku. Podobnie jak inne, które do mnie przychodziły, był bardzo starannie napisany. Osadzeni mają sporo czasu, by przyłożyć się do nakreślenia liter i słów. Niektóre są nawet pisane od linijki, inne przyozdobione różnymi wzorami czy wycinankami. Co zresztą ciekawe, kartki z różnymi odręcznie zdobionymi rysunkami są swoistego rodzaju walutą w zakładach karnych, podobnie jak papierosy. Przyozdobione w serduszka, kwiaty lub ptaszki, głównie gołębie, wyglądają nieco kiczowato, ale przyznać trzeba, że narysowane są zawsze bardzo starannie. Ten jednak nie był opatrzony rysunkami ani żadnymi wzorkami. Objętość, jak na list z zakładu karnego, nie była też duża, zaledwie kilka kartek.
Dzień dobry, Panie Grzegorzu,
swój list do Pana rozpocznę słowami, że dziękuję Panu, że zajął się Pan sprawą niewinnie skazanego Tomasza Komendy. Moja sprawa od 16 grudnia 1997 roku nie pozwala mi normalnie żyć, funkcjonować, a co najważniejsze, to ja nie mogę udowodnić swojej niewinności, gdzie z całego serca pragnę udowodnić, że prawdziwi sprawcy są na wolności. Panie Grzegorzu, w sklepie, w którym doszło do morderstwa, nigdy nie pracowałam, zaczynałam pracę w butiku Ultimo na Nowym Świecie nr 42, a nie 36, gdzie doszło do morderstwa. Potem przeszłam do sklepu tej samej firmy Ultimo na ulicę Świętokrzyską 20, gdzie pracowałam ostatnie pięć i pół roku. Początki były obiecujące, dobra kasa, lata dziewięćdziesiąte, nawet dobrze im szło. Gdzieś w jakimś momencie coś się zaczęło psuć. Właściciele, bo było ich dwóch, zaczęli się kłócić, a nawet między sobą się bili, oczywiście poszło o pieniądze. Przez jakiś czas pracowałam w spółce u jednego ze współwłaścicieli, pana Artura, a Magdalena u pana Marka, ale cały czas to była ta sama spółka. Potem się jakoś rozeszli i chyba mieli osobne interesy. Ja już w sklepie na Nowym Świecie nigdy nie byłam, bo pracowałam na ulicy Świętokrzyskiej, a kierowniczka sklepu Magdalena właśnie przy ulicy Nowy Świat 36. Zupełnie nie znałam tego lokalu, nawet nie wiedziałam, jaki tam jest rozkład pomieszczeń, a już zupełnie, że tam są jakieś dwa wejścia, bo ja wcześniej pracowałam w sklepie na Nowym Świecie, ale pod numerem 42, a nie 36, gdzie doszło do morderstwa. Zeznawałam w tej sprawie i za każdym razem odpowiadałam, że nigdy nie byłam w tym sklepie, a zwłaszcza w dniu morderstwa. To kierowniczka przyczyniła się do mojego aresztowania, bo zrobiła tak zwany zakup kontrolowany i rzekomo ja nie nabiłam pieniędzy na kasę, tylko je ukradłam. Nigdy nic takiego nie miało miejsca. Oczywiście przyznam to, że wszyscy w sklepie kradli, ale nie ja, a stałam się ofiarą, pytanie tylko, dlaczego tak wysoką karę za to zapłaciłam i płacę nadal?
Magdalena do końca nie była pewna na sto procent, że to ja strzelałam do niej i zabiłam jej męża. Mówiła w sądzie, że na dziewięćdziesiąt dziewięć uważa, że to ja, a jak sąd ją spytał, co z tym jednym procentem, to na to nie potrafiła odpowiedzieć. Z jej zeznań wynika, że weszłam od tyłu sklepu, ona mi otworzyła i prosto w nią skierowałam broń i wypowiedziałam słowa, że nie zabierzesz mi tej broni, bo za dużo za nią zapłaciłam. Dałam ponoć dziesięć tysięcy i w dodatku na Różyckim [bazar w Warszawie – dop. aut.] kupiłam ten pistolet. Biegli od broni wypowiedzieli się, że to jest niemożliwe, żebym trzymała ją w ręku niezabezpieczoną, boby mi wypaliła, ale nikt nie szukał tej broni. Nikogo to nie interesowało.
– Gdzie była ochrona, która zabezpieczała ten sklep?
– Dlaczego nikt się tym nie interesował?
– Dlaczego nie zabezpieczono mojej kurtki?
– Dlaczego nikt nie zbadał wątku denata, który tuż przed śmiercią przegrał przetarg, w którym startował, na ochranianie parkingów sieci Makro?
– Dlaczego nikt nie zapytał świadków, po co był mu kij bejsbolowy w bagażniku?
– Dlaczego nikt nie zainteresował się fałszywymi pieniędzmi zabezpieczonymi u niego w biurze?
– Dlaczego Magda przyjechała w ogóle tego dnia do pracy, mając dziecko z bardzo wysoką temperaturą?
– Dlaczego nikt nie zainteresował się tym, że jej mąż Dawid dostał strzał z przyłożenia tak, aby naprawdę zginął?
– Dlaczego nikt nie zastanowił się, że ja nie miałam obrażeń typowych związanych z bójką, a on miał?
– Dlaczego nikogo nie zastanowiło, że na moich ubraniach, skórze nie było śladów prochu, który zawsze, dziś już wiem, zawsze zostaje po wystrzale z broni palnej?
Panie Grzegorzu, mam milion pytań i milion teorii, ale pytanie sprowadza się do jednego. Dlaczego ja?
16 grudnia 1997 roku, ten dzień pamiętam jak dziś. O osiemnastej byłam umówiona w kancelarii w związku z moim zwolnieniem z pracy. Kancelaria mieści się przy ulicy Grochowskiej. Widziałam się z mecenasem, co potwierdził w zeznaniach. Później pojechałam na Bródno na kolację do rodziny Piotra, mojego przyjaciela, przecież świadek, człowiek z parkingu, na którym zaparkowaliśmy samochód, potwierdził to. Później z ulicy Malborskiej pojechaliśmy do kwiaciarni, zamówiłam tam ozdoby na choinkę. Potwierdzają to świadkowie. Potem byliśmy u rodziców Piotrka, oni też to potwierdzają, bo razem z nimi spędziliśmy wieczór. Co mogłam jeszcze udowadniać? Jak miałam się bronić? Jak miałam być na miejscu zbrodni, skoro byłam zupełnie gdzie indziej, co potwierdza wielu świadków?
Sprawa morderstwa w butiku Ultimo wcale nie jest trudna, jeżeli chodzi o moją niewinność, tylko czy ja miałam znaleźć prawdziwego sprawcę i podać go policji na tacy, skoro nie mam pojęcia, kim był? Wiem, że nie byłam nim ja.
Panie Grzegorzu, nie wiem, czy mi Pan uwierzy, ale starałam się opisać Panu początek mojej życiowej porażki z wymiarem sprawiedliwości, gdzie przez tyle lat nie mogę udowodnić, że jestem osobą niewinną. Że to nie ja zabiłam człowieka. Wiem, że nikomu już się nie chce grzebać przy tej sprawie, dla wielu ważne jest, że sprawca siedzi bez względu, czy jest winny, czy nie. Przykre jest to, że nasze prawo skazuje ludzi na poszlakach i to bardzo wątłych. Słowo przeciw słowu i to bez żadnych dowodów.
Panie Grzegorzu, moja mama, dopóki żyła, robiła wszystko, by udowodnić moją niewinność, może to głupio zabrzmi, ale chwytała się wszystkich możliwych sposobów, była nawet u jasnowidza, pana Jackowskiego. Zrobiła dla mnie wszystko, co tylko mogła, szkoda, że jej dziś tu nie ma, znaczy na tym świecie, ale to właśnie dla niej dziś muszę mieć tę siłę, żeby pokazać, jak bardzo wymiar sprawiedliwości pomylił się, może ten list do Pana piszę trochę dla niej.
Chciałabym Panu wszystko opowiedzieć, wszystko opisać, więc może piszę trochę chaotycznie. Chciałabym panu pomóc w odnalezieniu prawdziwych sprawców.
Gdy piszę do Pana, ściska mnie w środku, że jestem taka bezradna we własnej sprawie. Będę powoli kończyła. Mam nadzieję, że ten bardzo krótki opis sprawy sprawi, że zainteresuje się Pan moją historią. Jeżeli tylko zechce mi Pan pomóc, odpowiem na wszystkie Pana pytania. Dziękuję jeszcze raz za sprawę Tomka Komendy. Wiem, że jest Pan dobrym człowiekiem i zechce mi Pan pomóc. Serdecznie Pana pozdrawiam. Beata.
Cztery strony arkusza A4 na papierze w kratkę. Pisała już tyle razy do różnych dziennikarzy i nigdy nie otrzymała odpowiedzi.
Z jedną dziennikarką, zresztą kiedyś moją koleżanką, a dziś poczytną pisarką, spotkała się osobiście w zakładzie karnym w Grudziądzu. Ta zapewniała ją, że pomoże. Jakież rozczarowanie wzbudziła w Beacie książka Morderczynie, w której postawiono ją w jednym rzędzie razem z innymi najbardziej brutalnymi sprawczyniami morderstw. Czasami w chwilach beznadziei zastanawiała się, czy może jest jednak jedną z nich, ale szybko przychodziło otrzeźwienie. Słynne powiedzenie znanego zbrodniarza brzmi, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. Ale nie dla niej. Pewnie więcej niż tysiąc razy usłyszała, że jest morderczynią, lecz o sobie nigdy tak nie pomyślała. Nawet nie kalkulowała, by się przyznać, co zapewne znacznie ułatwiłoby jej wcześniejsze opuszczenie zakładu karnego. Była w stanie spędzić tam jeszcze kilka lat, które jej zostało, choć mogłaby już wyjść na warunkowe przedterminowe zwolnienie. Wystarczyły dwa słowa, „przyznaję się”, wyrażenie skruchy, by brama więzienna stanęła przed nią otworem. Zamiast tego postanowiła dalej walczyć w nierównej walce. Może dlatego napisała do mnie list.
Choć nie ma stuprocentowych danych, to niektóre badania wskazują, że w polskich więzieniach nie swoje wyroki odsiaduje od jednego do trzech procent osadzonych. Czy to dużo? Biorąc pod uwagę, że w naszych zakładach karnych średnio przebywa około osiemdziesięciu tysięcy osadzonych, to od jednego do trzech procent stanowi od ośmiuset do dwóch tysięcy czterystu osób. To może i nie jest porażająca liczba, ale dla tych ludzi to zatrważająca i dramatyczna sytuacja. W takiej bez wątpienia tkwiła cały czas Beata Pasik.
To był pierwszy, ale nie ostatni list od niej. Trochę się wahałem, czy w ogóle zająć się sprawą, byłem przekonany, że to nie będzie prosty temat, pamiętałem, ile mnie i moją rodzinę kosztowała sprawa Tomasza Komendy, ale po telefonie do zaprzyjaźnionej sędzi wiedziałem, że powinienem przynajmniej sprawdzić, czy to, o czym pisze kobieta, która twierdzi, że jest niewinna, ma cokolwiek wspólnego z prawdą. A jeżeli Beata Pasik mieści się w tym przedziale od jednego do trzech procent faktycznie niesłusznie skazanych? Tylko jak wytłumaczyć żonie, że znów brnę w jakąś sprawę, która do prostych, a już na pewno szybkich, nie należy. Ale pytanie o to, co sądzi, musiałem zadać.
– Jeżeli wiesz, że robisz dobrze i masz o tym pełne przekonanie, to my to wytrzymamy, ale pamiętaj, że masz też swoje życie i swoją rodzinę, nie możesz żyć wiecznie życiem innych ludzi, jak robisz to od wielu już lat. Wiem, wiem… ale nie angażuj się za bardzo. Co, jeżeli poniesiesz porażkę, ile będzie cię to kosztowało?
Byłem już po krótkiej rozmowie telefonicznej z Jackiem Pasikiem, bratem Beaty. Nawiązałem kontakt z Sylwią Kamińską, jej pełnomocniczką, która na sprawę trafiła zupełnie przypadkowo, ale postanowiła pomóc kobiecie. Zapoznałem się z aktami sprawy, które wysłała mi pani mecenas. Po przeczytaniu ich wiedziałem, że czas porozmawiać z Jarkiem, moim kolegą i szefem w jednej osobie. Powiedział tylko, że jeżeli mam takie przeczucie i dowody wskazują na to, że w więzieniu siedzi kolejny Tomasz Komenda, to mam zielone światło. Nie było na co czekać.
Z Jackiem umówiliśmy się kilka dni później w Warszawie, w kancelarii Sylwii Kamińskiej. Po rozmowie z nimi nie miałem już żadnych wątpliwości, że muszę się zająć tym tematem, choć byłem pewien, że nie będzie to sprawa z tych prostych, a „zagrzebię” się w niej na miesiące, o ile nie na lata. Pisząc z perspektywy dzisiejszej, wiem, że miałem rację. Odbyłem z Beatą setki rozmów telefonicznych, bo innej możliwości nie było. Próba odwiedzenia jej w zakładzie karnym zakończyła się fiaskiem, bo dyrekcja zakładu nie zgodziła się na widzenie. Chciałem poznać ją bliżej, ale przez telefon zawieszony na ścianie więzienia, z ograniczonym czasem rozmowy, raczej trudno poznać kogoś tak naprawdę, nawiązać jakieś relacje, dowiedzieć się czegoś więcej już nawet nie o sprawie, ale o niej samej, o jej życiu, o tym, co czuje, jak wygląda jej życie za kratami. Podczas jednej z rozmów poprosiłem ją, żeby napisała do mnie kolejny list, coś od siebie i o sobie, żeby napisała mi o swoim życiu. Chyba miała z tym pewien problem. Zwierzyć się obcemu dziennikarzowi, z którym może i mniej więcej co drugi dzień rozmawiała przez telefon, ale jednak… Po wielu próbach poprosiłem ją, żeby w takim razie nie pisała do mnie, tylko napisała o sobie. Przynajmniej jeden rozdział, który będę mógł umieścić w książce.
Po kilku tygodniach na moim biurku leżał kolejny list. Trochę inny niż ten pierwszy, bardziej osobisty, bardziej od siebie, jakby chciała opowiedzieć mi fragment swojego trudnego życia. Może pomysł, żeby pisała własną książkę, nie był najgorszy.
Jej myśli – bez cenzury, cz. I
(pisownia oryginalna)
Rok 1997
Szczęśliwy rok dla mnie, ponieważ byłam zakochana i nie tylko. Zamieszkałam z Piotrem, zaczęłam sobie układać życie od nowa, po rozstaniu z mężem. Myślałam, że już nie znajdę kogoś, kogo pokocham, i że będę kochana, ale czas pokazał, że jest to możliwe. Wakacje spędziliśmy nad polskim morzem i zaczęliśmy urządzać mieszkanie na Żoliborzu na ul. Przy Agorze. To był fajny czas, o którym marzyłam. W tym czasie pracowałam w Ultimo na Świętokrzyskiej 20, a Piotrek podjął pracę w firmie przy telefonach. Radziliśmy sobie finansowo i dobrze nam się układało. Po dłuższej rozmowie z moim partnerem, który chciał zmienić pracę i przyjąć się do policji, zaczęła się batalia: badania, testy itd., później wyjazdy na szkolenia, a ja ciągle pracowałam w sklepie jako ekspedientka. Nie było to moim marzeniem, ale lubiłam tę pracę, ponieważ miałam kontakt z ludźmi, którzy mieli swoją historię.
Ja też mam swoją historię. Zaczęła się na początku grudnia właśnie w sklepie Ultimo, w którym pracowałam sześć lat, prawie od początku istnienia sieci Ultimo. To były czasy powstawania butików, lata dziewięćdziesiąte. Młoda dziewczyna, która zachwyciła się wielkim miastem i jego życiem, które z dnia na dzień rozwijało się bardziej, dobrze płatna praca, markowe ciuchy, pokazy mody itd. To było fajne, mogłam korzystać z życia, ale jeszcze nie wiedziałam, co mnie czeka…
Zostałam oskarżona o kradzież spodni za 149,90 zł w sklepie, w którym pracowałam ponad sześć lat; przypominam, że to były lata dziewięćdziesiąte, wtedy każdy korzystał z dobrodziejstwa, jakim są ubrania markowe i modne, ale to ja zostałam oskarżona o kradzież, bo musieli znaleźć kozła ofiarnego.
Prawdopodobnie do zwolnienia mnie z pracy przyczyniła się koleżanka. Pytanie: dlaczego? Bo pracowałam dobrze, bo byłam miła dla klientów i obroty były duże, bo liczyła się prowizja od utargu, co motywowało do pracy i do jak największej sprzedaży? Ponieważ zaczynając pracę w sieci Ultima pracowałam w spółce dwóch współwłaścicieli, a kończąc po latach pracę w sklepie, pracowałam już u jednego, bo zaczęło się między nimi psuć, wiadomo dlaczego (pieniądze). Każda z nas, to znaczy koleżanki miały taką możliwość wyboru, u kogo chcą pracować. Jak już wspomniałam, wybrałam pracę u drugiego wspólnika, pana Artura, w sklepie na ulicy Świętokrzyskiej, gdzie byłyśmy podzielone, jako dwie ekspedientki. Koleżanka pracowała dla innego niż ja, nawet ubrania były podzielone, ale wszystko wbijałyśmy na dwie kasy. Nie wspomnę o przekrętach, które panowały w sklepie i nie tylko zdrowa rywalizacja między dziewczynami i szefami, którzy mieli satysfakcję z liczby sprzedanych ubrań. Wszystko odbijało się na nas, no i właśnie, chcieli mnie się pozbyć, bo zwiększałam obroty sprzedaży, bo byłam dobra w tym, co robiłam, ale niektórym osobom się to nie podobało i trzeba było mnie zwolnić, zlikwidować zagrożenie i jedna z pracownic, kierowniczka w nowo otwartym sklepie na Nowym Świecie 36, przyczyniła się do zwolnienia mnie z pracy, żeby była jasność, ja byłam zatrudniona jeszcze w spółce. Udało się dopiąć ten cel, 6 grudnia zostałam wyrzucona prawie siłą ze sklepu, nawet była interwencja policji, piękny dostałam prezent mikołajkowy, ale to nic w porównaniu z tym, co mnie czekało, to co było przede mną.
Muszę przerwać pisać, bo emocje są silniejsze, jak wspominam te czasy… A teraz te czasy wspominam, przebywając w zakładzie karnym i spisując wspomnienia z tego okresu, ale ten wątek w dalszej części. Wracając do grudniowej historii 1997 roku, do feralnych dni, które mi się przytrafiły i były przeklęciem na moje dalsze losy życiowe.
Zwolnienie z pracy, brak pracy i co dalej, determinacja i szukanie prawdy, co jest przyczyną… Zaczęła się cała batalia, złożenie pozwu do sądu pracy, porady u radcy prawnego w tej sprawie – dlaczego zostałam zwolniona z pracy i dlaczego ja, znowu pytania i jak zwykle brak odpowiedzi. No cóż, takie jest życie, ktoś musi odpowiedzieć za przekręty tego świata.
Moje życie powoli upadało w gruzach, siedziałam w domu, w dodatku tuż przed świętami. Chcieliśmy zrobić święta nasze pierwsze na nowym miejscu i razem, to miały być magiczne rodzinne święta.
Grudzień 1997 roku zaczął się tragicznie, może inaczej, był przekleństwem dla mojej całej rodziny, a w szczególności dla mnie. W najgorszych snach nie pomyślałam, że coś tak okrutnego mnie spotka. Po jakimś czasie doszłam do wniosku, że żałuję, że pracowałam w Ultimo, że nie słuchałam mojej mamy, jak mnie ostrzegała, żebym się zwolniła z pracy, jak przychodziłam i płakałam, że nie mam siły tam pracować. Pracowałyśmy na dużych obrotach, nabijając kasę dwóm facetom, którzy śmiali się z nas, z młodych dziewczyn, które były zafascynowane ubraniami. Powinnam zrezygnować z tej pracy, nawet po tym, jak mój były mąż, można tak ująć, zachwycił się moją koleżanką, może inaczej, koleżanka rozbiła moje małżeństwo i oczywiście stało się to w Ultimo. Po tym fakcie powinnam odejść, aby tego nie widzieć, ale znowu pytanie – dlaczego ja miałam ustąpić, jakby mieli honor, sami powinni odejść z pracy, ale nie mieli wstydu, myśleli, że tak musi być.
Wtedy byłam zła na cały świat, chciałam zagłuszyć tę wyrwę w moim sercu i zaczęłam korzystać z życia w postaci imprez, wyjazdów, spotkań towarzyskich, aby nie być samą i nie mieć żalu do siebie, że rozbito moje małżeństwo.
Ale to nie jest najważniejsze teraz – wracając do tematu tego feralnego grudnia. Jak wspomniałam, zostałam zwolniona z pracy za kradzież spodni za 149,90 zł i tak właśnie zaczął się mój koszmar. Zajęłam się przygotowaniem pozwu do sądu o niesłuszne zwolnienie mnie z pracy. I w dalszej codziennej walce dotarliśmy do daty 16 grudnia 1997 rok. Dzień jak co dzień, bardzo mroźny, prawie -15 stopni, zbliżały się święta. Wstaliśmy rano, w bardzo dobrych humorach, bo byliśmy razem, pojechałam do kosmetyczki na solarium, w międzyczasie zadzwonił ojczym Piotrka i zaprosił nas na kolację na żurek, który był specjałem pana Andrzeja, byłam tego dnia w kancelarii, aby doradzić się, co mogę zrobić w związku ze zwolnieniem z pracy, potem pojechaliśmy do rodziców na kolację. Byliśmy tam do wieczora, później pojechaliśmy do domu, a następny dzień był jeszcze gorszy. 17.12 dowiedzieliśmy się z wiadomości, że w sklepie Ultimo na Nowym Świecie 36 doszło do strzelaniny, a 18 grudnia zostałam wraz z Piotrkiem zatrzymana w naszym domu o szóstej, może siódmej rano przez grupę antyterrorystów. Weszli do naszego mieszkania jak bandyci, wyważyli drzwi, krzycząc, było ciemno, myślałam, że to jest napad na mieszkanie, nie wiedziałam, co się dzieje, ściągnęli nas na podłogę, ja leżałam w pokoju w sypialni, a Piotrek w następnym pomieszczeniu, krzycząc do nas, wzywając i zadając pytania, bo od razu zostaliśmy przeszukani na rzecz broni i pieniędzy, które zaginęły, może inaczej, zostały ukradzione ze sklepu. Dla mnie to był najgorszy dzień w moim życiu, nigdy nie miałam do czynienia z policją, a tu nagle antyterroryści, wielki cios, którego nie zapomnę do końca życia. Przeraźliwy płacz ogarnął mnie, nie mogłam wydobyć z siebie słowa, myślałam, że to sen. Nawet teraz, pisząc to, nie mogę złapać oddechu z tych emocji, bezsilności…
Leżałam dwie godziny na podłodze, pozwolili mi się ubrać, ciesząc się, że złapali bandytów, mogli odhaczyć, sprawa jest zamknięta, mamy sprawców. Zostaliśmy przewiezieni na komendę na ul. Wilczą i tam się zaczęły przesłuchiwania. Był dobry policjant i ten zły. Nie wiem, jak był przesłuchiwany Piotrek, ale mnie traktowali jak najgorszego bandytę. Kurwo, przyznaj się do winy, bo i tak zginiesz w więzieniu, straszyli mnie, że moja rodzina nie chce mnie znać, mówili mojej rodzinie, że przyznałam się do winy, że to ja zabiłam, że jestem morderczynią. Oczywiście nie mogłam się dowiedzieć, za co jestem zatrzymana, powiedzieli mi po jakimś czasie, że doszło do strzelaniny w sklepie Ultimo i że Dawid, mąż kierowniczki, zginął, a moja koleżanka została postrzelona.
Tak naprawdę nie wiedziałam, co on w ogóle do mnie mówi, nagle w mojej głowie powstała pustka i wielka cisza w uszach. Myślałam tylko o jednym, jak moja mama, babcia, czy one wierzą mi, przecież to nie jest możliwe, to zaraz się wyjaśni i powiedzą, że wracam do domu. Nie mogłam się skupić na niczym. Pytałam ciągle, dlaczego jestem oskarżona, co ja mam z tym wspólnego? Oczywiście nie było odpowiedzi, bo nikt nie chciał ze mną o tym rozmawiać, aż wreszcie znalazł się dobry policjant i wytłumaczył mi, że w zemście za zwolnienie mnie z pracy dopuściłam się tego okrutnego czynu, że zastrzeliłam męża mojej koleżanki, a ją postrzeliłam. Szczerze, policjant powiedział: ty dziewczyno nie wyglądasz mi na mordercę, będziesz miała ciężko i musisz mieć dobrego adwokata. Dotarło do mnie, że to nie sen i to jest prawda, zaczęłam walkę ze sobą, sto pytań do siebie i dlaczego ja.
Kolejne dni upływały na przesłuchaniach i wałkowaniu jednego i tego samego, aż w końcu usłyszałam w sądzie: 3-miesięczny areszt i przyjazd na Grochów. To jest areszt śledczy dla kobiet, zaczął się mój kolejny etap koszmaru. Wejście do więzienia, rozbieranie, ręce na ścianę, przeszukiwania i wejście na cele, gdzie przebywają osoby za różne artykuły, ja nawet nie wiedziałam, jaki mam artykuł, bo się nie znałam na tym, ktoś się pytał mnie, za co jestem, nie wiedziałam, co powiedzieć. Jedna z osadzonych kobiet przybliżyła się do mnie i mówi: jesteś za „łeb”, a ja do niej spierdalaj stąd, nie zbliżaj się do mnie. Bałam się wszystkiego, byłam przerażona miejscem, ludźmi, którzy tam przebywali. Brud, śmierdzące materace, koce, brudne ściany, tak zwana przejściówka, i ja w tym wszystkim. Usiadłam na łóżku i zastanawiałam się, co dalej, myślałam, że otworzą się drzwi od celi i powiedzą: Pasik, wychodzisz, czekałam każdego dnia na tę chwilę.
Styczeń zaczął się od wizyt psychologów, wychowawców itd., każdy chciał zobaczyć tę morderczynię, o której tak było głośno medialnie. Więzienie jest okropnym miejscem na ziemi, ta tęsknota za bliskimi jest niewyobrażalna, kłębią się w głowie myśli, których nie można okiełznać. Ciężko mi pisać o samym zatrzymaniu, którego nigdy nie zapomnę, same te przesłuchania, śledczy i ich metody, abym się tylko przyznała. W AŚ przebywałam rok i dziesięć miesięcy. W październiku 1999 roku zapadł wyrok uniewinniający, to był szczęśliwy dzień dla mnie i dla mojej rodziny. W głowie miałam tylko jedno. Jestem niewinna, to słowo towarzyszyło mi przez długi czas. Nie mogłam uwierzyć, ale prawda zwyciężyła, przynajmniej tak mi się wydawało. Dzień był cudowny dla naszej całej rodziny, a przede wszystkim dla mojej mamy, która trzymała różaniec o godzinie dwunastej w południe i modląc się, płakała, żebym wróciła do domu. To był szczęśliwy dzień dla mnie nie tylko z tego powodu, że zostałam uniewinniona, ale z tego powodu, że zobaczę moją mamę, którą tak bardzo kocham, i modliłam się o jej zdrowie. Mój tata nie dożył tych czasów, jak mnie aresztowano, jak musiałam siedzieć w więzieniu z najgorszymi przestępcami – tak, może ktoś pomyśleć, że ja też kwalifikowałam się do tej grupy, ale ja wiedziałam i nie mogłam nic z tym zrobić, bo w naszym kraju to nie państwo ma nam udowodnić, czy ty jesteś niewinna, tylko ja sama muszę udowodnić swoją niewinność. Mam alibi na 16 grudnia, ale dla naszych władz to się nie liczy. Ciężko było mi wrócić do rzeczywistości, bo byłam osobą medialną, ciężko było mi znaleźć pracę i zacząć życie po tak tragicznych przeżyciach, których na własnej skórze doświadczyłam. Ale pomogła mi moja rodzina i ksiądz, który zatrudnił mnie jako gospodyni. Jestem mu bardzo wdzięczna za to, że wyciągnął do mnie rękę, nie bał się zatrudnić, jak by nie było z plakietką przybitą do mnie (morderczyni), bo takie słowa też słyszałam po wyroku uniewinniającym.
Ta gehenna nie kończyła się, bo zaczęła się następna batalia, poszkodowana odwołała się od wyroku i sprawa poszła do ponownego rozpatrzenia. Następny wyrok był znowu uniewinniający, znowu była radość, byłam na wolności i łatwiej mi było walczyć, bo byłam z rodziną. Czas na wolności powoli upływał, ale cały czas coś wisiało nade mną, niezakończona sprawa, niby korzystałam z życia, ale bałam się założyć rodzinę, bo czułam, że to nie koniec, bo po drugim wyroku uniewinniającym sprawa trafiła na wokandę po raz trzeci. W 2005 roku 21 lipca o godzinie piętnastej trzydzieści miał zapaść wyrok trzeci, uniewinniający, przynajmniej tak myślałam, że to jest tylko formalność.
Z bratem pojechaliśmy do sądu, pożegnałam się z mamą i jeszcze zrobiła mi znak krzyża na czole, płakałyśmy obie i to był ostatni raz, bo z sądu już nie wyszłam. Został ogłoszony wyrok skazujący, usłyszałam: dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności. To już był cios w samo serce, koszmar dopadł mnie znowu – słowo przeciw słowu. Sąd dał wiarę Magdzie za trzecim razem. Znowu wszystko poszło się jeb… tak pomyślałam o swoim życiu. Nie wróciłam już do domu, prosto z sądu do aresztu, do tego koszmaru na Grochowie.
Znowu zaczęłam batalię z wymiarem sprawiedliwości, ale bezskutecznie. Ja wiedziałam, jak pisałam jakiekolwiek pismo, jaka będzie odpowiedź. Nadal nic się nie działo: apelacja, kasacja, Strasburg, Rzecznik Praw Obywatelskich, prokuratura, minister sprawiedliwości, ułaskawienie itd. To wszystko przeszłam, moja mama walczyła i nic – głucha cisza.
Teraz, pisząc to wszystko, mam opisać swoje przeżycia. Szesnaście lat w więzieniu i rok i dziesięć miesięcy w areszcie. Nie wiem, czy zdołam to wszystko napisać, na pewno nie mogę wyrazić uczuć, które mi towarzyszyły i cały czas towarzyszą. Bo obecnie przebywam w Zakładzie Karnym nr 1 w Grudziądzu, w największym więzieniu dla kobiet, od szesnastu lat walczę cały czas o sprawiedliwość i o to, żeby prawda ujrzała światło dzienne.
No właśnie, pomaga mi w tym dziennikarz TVN pan Grzegorz Głuszak, który na swój sposób chce mi pomóc poprzez książkę. Te szesnaście lat minęło nie wiem kiedy, teraz tak mogę powiedzieć, bo nadal walczę. Siedzę i nie wiem, co zrobić, aby udowodnić, że to nie ja jestem morderczynią, żeby to piętno, które na mnie ciąży, było przeszłością. Grudziądz dał mi przez pięć lat korzystać z przepustek, ten czas poświęciłam mojej mamie, która w 2017 roku odeszła. Mogłam się z nią pożegnać, ale nie doczekała mojego wyjścia.
Został mi brat, który walczy ze mną dalej, który robi wszystko, abym wróciła do domu. Jestem mu wdzięczna za to i dziękuję mu za to, że jest ze mną i mnie wspiera.
Zabrano mi wszystko i zniszczono mnie i mój dom, ale nie zniszczono mojej wiary. Silnie wierzę, że przyjdzie ten dzień dobrych wieści.
Tę książkę chcę dedykować wszystkim, którzy są przy mnie, mojej nieżyjącej mamie, która szła do celu, aby uwolnić mnie z tych kajdan.
W tej chwili chcę podziękować mojemu bratu, Jackowi, który jest dla mnie wszystkim, bo wiem, jak walczy, mam nadzieję, że wiara, nadzieja i miłość zwyciężą pomimo tych wszystkich przeciwności. Dziękuję moim bratanicom, szwagierce i mojej najbliższej rodzinie.
Na koniec dodała jednak coś od siebie do mnie. Znaliśmy się w końcu już jakiś czas, telefonicznie oczywiście, bo spędziliśmy na słuchawkach dziesiątki godzin. Sam zresztą zastanawiałem się, ile już pieniędzy wydała na karty telefoniczne, na rozmowy ze mną. Za każdym razem zapewniałem ją, że robię, co mogę, ale niczego nie obiecuję. Mijały miesiące od pierwszego listu, który do mnie wysłała, a sprawa wciąż nie ruszyła się nawet o krok. No, może o jeden, malutki. W końcu przekonałem ją, żeby napisała kolejny wniosek o warunkowe przedterminowe zwolnienie, bo inaczej nie ma co liczyć na moją pomoc.
Panie Grzegorzu!
Pisząc do Pana list, chciałabym wszystko Panu powiedzieć, wyrazić swoją wdzięczność, żeby Pan zrozumiał, że nie mam do Pana żalu, że nie może Pan nic zrobić. Ja to rozumiem, bo sama wiem, jaka to jest ciężka praca, aby udowodnić niewinność osoby, która nic z tym nie miała do czynienia.
Panie Grzegorzu, opisując swoje przeżycia dotyczące sprawy, może wszystko chaotycznie spisałam, ale tak bardzo bym chciała wyrazić, że czasami brakowało mi tchu, aby to opisać. Wolę mówić, na pewno wielu rzeczy nie ujęłam, bo nie mogę, bo nadal przebywam w tym miejscu, a później to wszystko odbije się na mnie.
Może będzie taki czas, pora, aby opowiedzieć ze szczegółami fakty, które były istotne.
Pomimo to ten czas na pewno kiedyś wykorzystam, nie wiem, czy to będzie książka, film, ale na pewno usłyszą ci, którzy mnie bardzo skrzywdzili, i opowiem, co zrobiło to szesnaście lat pozbawienia wolności.
Panie Grzegorzu, jeszcze raz dziękuję za wszystko i pozdrawiam!!!
Po otrzymaniu pierwszego listu od Beaty ściągnąłem i przeczytałem całe akta sprawy. Już z nich jasno wynikało, że Beata została skazana, bo ktoś musiał skazany zostać. W przekonaniu o jej niewinności utwierdziło mnie zdanie odrębne przewodniczącej składu orzekającego, który skazał Beatę. Z sędzią Bańkowicz zresztą próbowałem się skontaktować przez osoby trzecie, bo jest już na emeryturze. Chciałem zapytać, czy nie ciąży jej na sumieniu, że nie potrafiła przekonać całego składu orzekającego do swoich racji? Niestety informacja od pani sędzi w stanie spoczynku była jasna i klarowna. Wszystko, co miała do powiedzenia, zawarła w dołączonym do uzasadnienia zdaniu odrębnym.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
Od autora
Kilka słów od Beaty
ROZDZIAŁ I. Listy od Beaty
Jej myśli – bez cenzury, cz. I
Okładka