Never Been Kissed - Timothy Janovsky - ebook + książka

Never Been Kissed ebook

Janovsky Timothy

4,2

Opis

Drogi Obiekcie Westchnień (Z Którego Nigdy Się Nie Wyleczyłem), minęło już kilka lat, od kiedy się ostatnio widzieliśmy, ale wciąż myślę o chwili, gdy prawie…

Wren Roland jeszcze nigdy się z nikim nie całował, ale ponad wszystko marzy o prawdziwym filmowym happy endzie. W noc przed swoimi urodzinami pod wpływem nostalgii wysyła maile do wszystkich chłopaków, w których (ekhm) kochał się przed coming outem. Kolejnego dnia pojawia się nieuchronne „o-boże-co-ja-zrobiłem”, ale Wren ucisza panikę. Po co się stresować? Żaden z jego niedoszłych raczej nie przeczyta wiadomości, a już na pewno nie odpisze. Prawda?

I tu wkracza Derick Haverford, numer jeden na liście crushy Wrena sprzed wyjścia z szafy, a jednocześnie nowy praktykant od mediów społecznościowych w jego kinie. Wszyscy twierdzą, że Derick polega w życiu jedynie na urodzie gwiazdy i koneksjach ojca, ale Wren od zawsze wie, jak bardzo się mylą. Szkoda tylko, że Derick nie odwzajemnia jego uczuć w sprawie niesławnego prawie pocałunku, który wywrócił świat Wrena do góry nogami.

Wszystko jedno. Wren nie jest już schowanym w szafie nastolatkiem; jakoś to przeżyje. Jednak lato wypełnia chłopakom szczególny projekt, który ma szansę raz na zawsze uratować podupadające kino, a Wren i Derick coraz bardziej się do siebie zbliżają… i może wreszcie marzenie Wrena o perfekcyjnym pocałunku przed napisami końcowymi ma szansę się spełnić.

Pokrzepiająca komedia romantyczna LGBTQIA+ dla młodych dorosłych, idealna dla fanów Red White & Royal Blue, Materiału na chłopaka i A jeśli to my.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 377

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (27 ocen)
11
12
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
atramentowe

Całkiem niezła

Trochę kiczowaty i naiwny ale całkiem wciągający romans. Jak na tego typu książkę dobry styl i całkiem rozbudowana fabuła. Gdyby nie stanowczo zbyt cukierkowe zakończenie uznałabym to za dobrą książkę
00
KotZezuj

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciepła, dającą nadzieję opowieść. Ideała na koniec upalnego lata.
00
Tusz_na_papierze

Z braku laku…

fajny wątek kina samochodowego ale całościowo mi coś nie zagralo
00

Popularność




Rozdział 1

Na każdy idealny pierwszy pocałunek składają się trzy kluczowe elementy.

odpowiednie miejsce – bal maturalny, wieża zamku jak z bajki Disneya, skrzynia pick-upa w piękną gwiaździstą noc;

odpowiedni moment – gdy fajerwerki z okazji Dnia Niepodległości osiągają punkt kulminacyjny, podczas wolnego tańca przy świetle księżyca, tuż po pierwszym pełnym emocji „kocham cię”;

odpowiednia osoba – młody Leonardo DiCaprio (żadnych wyjątków).

Jeśli masz szczęście, dostaniesz wszystkie trzy. Ale jeśli jesteś mną, czeka cię obskurny klub gejowski, praktycznie wibrujący do dźwięków Let’s Hear It for the Boy Deniece Williams, i drag primadonna o pseudonimie Goldie Prawn.

– To co? Mam zaserwować temu przystojniakowi urodzinowego buziaka? – zwraca się Goldie do rozochoconej publiczności zebranej dookoła małej, podniszczonej sceny.

Zebrani w odpowiedzi unoszą szklanki. Próbuję siłą umysłu zepchnąć je wszystkie w dół. To byłby wyśmienity moment na nagłe objawienie się moich telekinetycznych supermocy.

Goldie odwraca się w moją stronę z wyraźnym zamiarem. Jej wielka kręcona peruka grozi zsunięciem się na pucołowatą, idealnie zrobioną twarz. Gdybym był szukającym poklasku pranksterem, może skorzystałbym z okazji, strącił blond konstrukcję i rozbawił publiczność, udając, że to wyreżyserowana scenka – byle tylko wykręcić się od buziaka.

Niestety żaden ze mnie prankster. Gorzej: jestem przerażonym, świeżo upieczonym dwudziestodwulatkiem, który we własne urodziny stoi na scenie przed tłumkiem obcych ludzi, przerażony na myśl o przeżyciu parodii pierwszego pocałunku.

Nie tak miało być.

– Gorzko, gorzko! – woła tłuszcza, zupełnie jakby pocałunki nie były niczym więcej niż darmowymi próbkami rozdawanymi w supermarkecie.

Pocałunki, przynajmniej dla mnie, są święte. Mają swoją wagę. Coś znaczą.

Ogarnia mnie panika. Nie chcę wszystkich zawieść ani zepsuć im zabawy. Może po prostu udam, że ten raz się nie liczy? Wykreślę go potem z rejestru.

Wciąż nie mogę się zdecydować. Presja otoczenia, żebym wreszcie miał pierwszy pocałunek za sobą, jest w tym momencie większa niż kiedykolwiek przedtem. Czuję się taki malutki.

Skandowanie się wzmaga.

I gdy już prawie dopuszczam do spotkania umalowanych, ściągniętych w ciup warg z moimi…

…nagłym ruchem odwracam głowę. Usta panny Prawn lądują na moim policzku, a podniecony tłum queerów buczy z rozżaleniem.

Czerwienię się, jeszcze bardziej się kurczę i próbuję ochłonąć.

Moc teleportacji? Nie? Okej, niech będzie. Życie zwykłego śmiertelnika czasami mocno ssie.

– Och, kochanie. Myślałeś, że pocałunkiem zmienię cię w ropuchę? – pyta Goldie. – Tak bywa z księżniczkami. Ja jestem królową.

Z głośników dobiega głos Królowej Kier z Alicji w Krainie Czarów wrzeszczącej „Skrócić o głowę!”, zupełnie jakby to wszystko było zaplanowane.

– Doprawdy, Paul w didżejce robi dziś wyśmienitą robotę!

– Dla ciebie wszystko, Goldie – huczy w odpowiedzi bezcielesny głos Paula.

Goldie wykonuje mały popis, po czym z powrotem odkręca się w moją stronę.

– A co do ciebie, ponieważ uroczy z ciebie cukiereczek, no i masz urodziny, tym razem ci odpuszczę. – Rzuca mi mordercze spojrzenie, a następnie całą uwagę kieruje znów na publiczność. – No dobrze, moi drodzy, jak w piosence: „let’s hear it for the boy”!

Parkiet przemienia się w ocean wijących się i podrygujących w półmroku ciał, puszczają wszelkie zahamowania. Moi najlepsi przyjaciele, Avery i Mateo, sprowadzają mnie ze sceny i zaciągają do pobliskiej toalety. To ich wina, że w ogóle znalazłem się w świetle reflektorów. Ich oraz własnoręcznie przez nich wykonanej szarfy z napisem „Urodzinowe Ciacho”, którą narzuciłem na obcisłą, imprezowo-sportową koszulkę bez rękawów.

– OCB?! Czemu jej nie pocałowałeś? – pyta Avery. Jej brokatowy makijaż w stylu „Euforii” mieni się w mrugającym świetle żarówki nad zafajdanym zlewem.

– Zamknij się, Aves. Dobrze wiesz czemu – mówi Mateo. – Powód jest głupi, ale głupie powody to też powody.

– Nie jest głupi – protestuję – tylko romantyczny. A to różnica.

– Romans i głupota to synonimy – wtrąca się łysy mężczyzna w skórzanej uprzęży z ćwiekami, który właśnie odlewa się do pisuaru. Nagle atakuje nas donośny plusk i nieprzyjemny zapach równego strumienia postpiwnego moczu.

– Dzięki za wkład w dyskusję – mówię.

– Ale wszystkiego najlepszego – dodaje Uprząż z Ćwiekami.

Mateo się śmieje.

– Masz już dwadzieścia dwa lata, słońce. Nie wydaje ci się, że najwyższy czas porzucić tęsknotę za Idealnym Pocałunkiem Przed Końcowymi Napisami i zadowolić się czymś mniejszym?

– W moim słowniku nie istnieje coś takiego jak „zadowolenie się czymś mniejszym”.

Nie zadowoliłem się college’em drugiego wyboru. Nie zadowoliłem się posadą asystenta menedżera w Kinie Samochodowym Wileya, mojej (już od siedmiu lat) cudownej, wypełnionej filmami pracy. Nie zadowalam się nawet pepsi, kiedy proszę o coca-colę. Porzucenie marzeń o idealnym pocałunku zwyczajnie nie wchodzi w grę.

– Wren, niektórzy z nas przełknęli tę żabę, zadowolili się mniej perfekcyjną opcją i jakoś przetrwali – mówi Avery. – Pamiętasz, jak to było z moim pierwszym pocałunkiem z Calebem?

– Jakbym kiedykolwiek mógł zapomnieć szczegółowy opis oddechu twojego byłego po meksykańskim żarciu. Nie każda rozmowa to zadanie z twórczego pisania, okej?

Avery daje mi kuksańca w ramię, po czym wtula się we mnie. W tych swoich szpilkach z paseczkami jest dokładnie na tyle wysoka, żeby wsunąć głowę w zagłębienie mojej szyi. Grzywa ciemnych kręconych włosów ląduje mi na twarzy i częściowo w otwartych, niczego niespodziewających się ustach. Ble.

– Mówię tylko, że nie nad wszystkim sprawujesz kontrolę – wzdycha Avery. – No i że masz dziwną obsesję na punkcie pierwszych pocałunków jak na kogoś, kto jeszcze nigdy tego nie doświadczył.

– Myślę, że to już wykracza poza obsesję. – Mateo wyjął z kieszeni marker i właśnie zajmuje się uwiecznianiem własnego imienia i numeru telefonu na łazienkowym lustrze, któremu bliżej do książki telefonicznej.

Mateo wierzy w kosmiczne połączenie. Pozwala zadziałać magii wszechświata, która ma zesłać mu kochanka miesiąca. Aplikacje przestały mu wystarczać. Chciałbym też umieć tak lekkomyślnie traktować przeznaczenie.

– Mam wizję swojego pierwszego pocałunku, okej? Co z tym jest nie tak? Ludzie tworzą tablice inspiracji przed weselami. Jaka to różnica? – pytam nadąsany, z rękoma skrzyżowanymi na piersi.

– Różnica polega na tym, że do pójścia w ślinę nie potrzebujesz złotej obrączki i siedmiopiętrowego tortu – odcina się Mateo. – Jezu, po prostu daj życiu robić swoje.

– To niesamowicie głębokie – komentuje Uprząż z Ćwiekami.

Wzdrygam się. Zapomniałem, że nie jesteśmy sami.

– Chwileczkę. Co ty tu jeszcze robisz?

– Tak jakby blokujesz umywalkę…

– Och – odsuwam się. – Przepraszam.

Odblaskowa podłoga i neonowozielone ściany zaczęły mnie przyprawiać o ból głowy. Chyba że to zasługa całego mnóstwa drinków, które wypiłem tego wieczoru dla uczczenia dwudziestych drugich urodzin z taką pompą, jakby nikt nie patrzył. I to był błąd. Zawsze ktoś patrzy. Moi przyjaciele zawsze się we wszystko wtrącają.

Pewnie nie powinienem się tak boczyć z powodu nieszkodliwych interwencji w moje życie uczuciowe, ale Mateo i Avery muszą spojrzeć prawdzie w oczy: w okolicy nie ma żadnego odpowiedniego, dostępnego kandydata. A w każdym razie żadnego, z którym chciałbym – jak to zgrabnie ujął Mateo – pójść w ślinę.

Mówię, że jestem zmęczony i chcę zadzwonić po kierowcę. Mateo zamienia wszystkie kropki nad „i” w swoim nazwisku na gwiazdki, po czym wypadamy z łazienki. Unikam kontaktu wzrokowego z brylującą przy barze Goldie. Na scenie co prawda okazała mi łaskę, ale nie zna piekło straszliwszej furii nad wściekłość wzgardzonej drag queen.

Przy wyjściu na żądanie Avery wyciągamy dłonie po pieczątki.

– Wrócicie jeszcze dzisiaj? – pyta uwodzicielsko bramkarka Stacia.

Stacia to butch jak z obrazka, w czarnej katanie ze sztucznej skóry, całej pokrytej napami, zarzuconej na spłowiałą rozpinaną koszulę. Przytrzymując prawą rękę Avery, przyciska pieczątkę do poduszki z niebieskim atramentem. Dziś na drewnianym sztyfcie ma wygrawerowanego skrzydlatego hipopotama z szyją żyrafy i tygrysim ogonem.

Avery cały czas (cały czas) się zastanawia, skąd Stacia bierze pieczątki. To, oczywiście, jej sposób na okazanie, że jest kimś zauroczona – rozwodzi się nad jednym mikroskopijnym szczegółem, aż Mateo i ja w końcu każemy jej się zamknąć. Bardzo czule, rzecz jasna.

Zaskakuje ją pytanie Stacii, ale daje radę wydusić z siebie:

– Eee, pewnie nie. Jest późno. Czemu pytasz?

– Pytam… – Stacia przerywa, żeby lekko dmuchnąć na grzbiet dłoni Avery i uchronić tusz przed rozmazaniem. – …bo za każdym razem, kiedy tu jesteś, wpadasz po pieczątkę, po czym odchodzisz w noc i tyle cię widzieli. – Bezceremonialnie przyciąga ją lekko do siebie. – Jeśli szukasz wymówki, żeby ze mną pogadać, następnym razem po prostu przyjdź się przywitać. Bywam samotna, bo wszystkie fajne rzeczy dzieją się na parkiecie.

Avery zaczyna się jąkać, chyba intensywność flirtu trochę ją przerosła, więc Mateo rzuca się na ratunek.

– Dopilnuję, żeby koleżanka zapamiętała. A teraz dobranoc.

I wyprowadza oniemiałą przyjaciółkę na ulicę, zanim ta zdąży zrobić z siebie idiotkę, a ja podążam za nimi. W świetle latarni dostrzegam, że policzki Avery wciąż płoną żywym ogniem.

Zazdrość, jak nieproszona pierwszoklasistka na imprezie maturzystów, głośno oznajmia swoją obecność. Już od tak dawna nie czułem niesłabnącego gorąca zalotnych przekomarzanek, niekończącego się kontaktu wzrokowego i dotyków, które trwają o ułamek sekundy zbyt długo. Cieszę się szczęściem Avery, naprawdę. Ale, cholera, tęsknię za tym. Fakt, że wciąż jeszcze się nie całowałem, wcale nie oznacza, że nie chciałbym… no… tego wszystkiego.

Za kilka minut podjeżdża czarny sedan. Rashan, jeden z naszych ulubionych mieszkańców miasteczka, zarabia na życie jako kierowca, i zawsze wysyłamy mu wiadomość przed skorzystaniem z aplikacji. Skoro już wspieramy nieszczególnie etyczną korporację, chcemy chociaż zostawić Rashanowi szczodry napiwek w uznaniu dla świetnych playlist i masy ładowarek podłączonych do jego centralnej konsoli.

Rashan przekrzykuje najnowszą Arianę Grande:

– Wszystkiego najlepszego, Wren! Jakie to uczucie mieć dwadzieścia dwa lata? Pamiętam tamte dni… – Melancholijnie zawiesza głos i podkręca ogrzewanie.

Noc jest chłodna, a w tym momencie mamy na sobie więcej błyszczącego konfetti niż ubrań, więc doceniamy ciepły nawiew.

– A ty przypadkiem nie masz dopiero dwudziestu sześciu lat? – pyta Mateo.

– Moja młodość odpłynęła w dal już całe wieki temu – odpowiada Rashan.

Za oknem surowe ulice miejskiej Pensylwanii przechodzą w dzielnicę domków jednorodzinnych, a potem w kampus college’u Rosevale. W ciemności słychać tykanie kierunkowskazu.

– To co, będzie dzisiaj jakaś akcja? – rzuca Rashan.

Wiem, że jego słowa są skierowane do mnie, solenizanta, który powinien skakać pod sufit na myśl o urodzinowym seksie, ale nagromadzenie śliny w gardle nie pozwala mi się odezwać. Tym lepiej, bo i tak nigdy nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie.

– Dla Wrena akcja byłaby wtedy, gdyby się dowiedział o nowym kolekcjonerskim wydaniu wszystkich filmów Barbry Streisand – burczy Avery, jakby sama nie uwielbiała pijackich gier z Yentl w roli głównej. Zna cały tekst do Papa, Can You Hear Me?, i to wcale nie dlatego, że ma za ojca reformowanego rabina. – Wren robi za grupowego dziadka.

– Taaa, stary malutki, któremu się nie spieszy. Tak bardzo mu się nie spieszy, że nawet nigdy się nie całował – dorzuca Mateo. Po kilku głębszych wyostrza mu się język.

– Jeśli chcesz coś z tym zrobić, ja mam wargi, ty masz wargi, możemy je sprasować – oferuje Rashan.

Z tego, co wiem, Rashan wylosował okrągłe zero na skali Kinseya i, szczerze mówiąc, przydałoby mu się zainwestować część napiwków w kolekcję balsamów do ust. Dziękuję, postoję.

– Jestem zaszczycony – mówię. – Naprawdę. Ale zachowuję siebie na szczególną okazję.

– Zdajesz sobie sprawę, jak smutno to brzmi, prawda? – pyta Mateo.

– No, sto procent zgody – zgadza się Avery.

– Nie wiem. Moim zdaniem to całkiem urocze – oponuje Rashan.

Jakby na dowód wsparcia hamuje przed naszym blokiem tak gwałtownie, że głowy moich przyjaciół uderzają o podgłówki przednich siedzeń.

– Aua! – krzyczą jednogłośnie.

– Przepraszam, mam ciężką stopę – mówi Rashan, choć wcale nie brzmi to jak przeprosiny.

Ja też odpalam tryb „sorry not sorry”. Poprawiam urodzinową szarfę i z godnością odpinam pas bezpieczeństwa, który w dziadkowym stylu przezornie zapiąłem przed jazdą.

– Macie za swoje – rzucam z uśmiechem samozadowolenia, po czym leniwym krokiem idę na zasłużony odpoczynek.

Rozdział 2

Litera w srebrnym „3B” na niebieskich drzwiach naszego mieszkania trzyma się zaledwie na jednym cienkim gwoździu. Teraz czuję się właśnie jak to „B”: Bardzo Zajebista Sucz na chwilę przed rzuceniem się w wir przygody. Co popchnie mnie do działania?

Ciągle sobie powtarzamy, że naprawimy literę, ale nigdy nie umiemy się do tego zabrać. No cóż. To dopiero sześć miesięcy. Myślę, że przekrzywione „B” przydaje charakteru typowemu studenckiemu budynkowi z mieszkaniami jak spod jednej sztancy. Trudno znaleźć zakwaterowanie poza kampusem, a jeszcze trudniej utrzymać je w dobrym stanie. A tak poza tym z szyldu zrodziła się nazwa naszego grupowego czatu „3Bee Gees”, trafna przede wszystkim dlatego, że nasza ulubiona piosenka pod shoty z tequili to Stayin’ Alive.

„Ah, ha, ha, haaa, stayin’ alive!”

Drzwi się otwierają, a ja wtaczam do ciemnego mieszkania. Avery napotyka trudności z wyciągnięciem klucza z zamka. Nikt z nas nie ma ochoty na stawienie czoła ostrym świetlówkom, na bank zainstalowanym jeszcze w latach siedemdziesiątych – po powrocie z klubu zawsze wyglądamy jak zmokłe kury. Jako pierwszy opadam na koszmarną, pozostawioną przez poprzednich lokatorów, fioletowo-zieloną kanapę. Muszę dać odpocząć oczom, stopom i całej reszcie.

Prawie odpływam w poimprezową drzemkę, ale przerywa mi śpiew.

„Happy Birthday…”

Mateo i Avery wnoszą do pokoju talerz oblanych czekoladą cannoli z mojej ulubionej piekarni. W krem wetknęli kilka zapalonych świeczek. Blask płomieni oświetla dolną połowę twarzy obojga, przez co wyglądają jak duchy niespełnionej przeszłości – nie żebym wciąż to wszystko rozpamiętywał czy coś. (Tak, totalnie rozpamiętuję).

Nie wiem, dlaczego tak mnie to dziś dręczy. Nigdy nie przejmowałem się byciem w tyle za wszystkimi, szczególnie że większość moich kolegów z liceum była hetero, a ludzie hetero zaczynają wchodzić w związki dużo wcześniej niż osoby LGBTQ. Czy to nie powinno pozwolić mi na trochę luzu?

Chociaż tak szczerze mówiąc, w tych wszystkich docinkach może być źdźbło prawdy. To pierwsza noc od bardzo dawna, kiedy zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie nadszedł już właściwy moment, żeby jakoś zaradzić mojej bezpocałunkowości. Ukłucie niepokoju przypomina mi, że nie jestem coraz młodszy. Dwadzieścia dwa lata to połowa czterdziestu czterech, a czterdzieści cztery to połowa osiemdziesięciu ośmiu. Skoro pokonałem jedną czwartą drogi do prawie dziewięćdziesiątki, to może powinienem poddać wargi próbie. Użyć ich tak, jak Bóg nakazał. Nawet jeśli niektórzy wierzą, że Bóg dał nam usta do użytku tylko w monogamicznym, heteroseksualnym małżeństwie.

Gdy mrużę oczy, płomyczki urodzinowych świeczek przypominają mi żarówki dookoła wielkiego afisza nad wejściem do kina. Afisza z tekstem:

Wren w poszukiwaniu homopocałunku przed końcowymi napisami

W roli głównej: Wren Roland

Reżyseria: Wren Roland,

Scenariusz: Wren Roland,

Producent: Wren Roland…

Do obejrzenia w wersji CinemaScope!

Muszę przyznać – brzmi nieźle. A jeśli wszechświat nie chce mi zorganizować pierwszego pocałunku marzeń, to może powinienem sam wpisać go do historii.

Pozbędę się przyjaciół marudzących mi nad uchem oraz wykreślę pierwszy pocałunek z listy kamieni milowych dorosłości. Na własnych warunkach. Wilk syty i owca cała.

Tak więc po zaśpiewanej z miłością (choć nieczysto) piosence, życzę sobie, żeby nadchodzące lato było momentem, gdy wreszcie przestanę stać na zapleczu technicznym własnego życia i zacznę dla odmiany zachowywać się jak jego główny bohater.

Główny bohater po zniesieniu Kodeksu Haysa1, ma się rozumieć.

Mateo rozdziela cannoli, a Avery pyta:

– Czego sobie życzyłeś?

– Założę się, że więcej fallicznych deserów – żartuje Mateo.

– Mógłbyś mi oszczędzić freudowskiej psychoanalizy przy spożywaniu ciastek? Zresztą nie mogę wam powiedzieć, czego sobie życzyłem, bo się nie spełni.

Pochłaniam pierwszy kęs kremowo-chrupiącej włoskiej cudowności. Falliczne czy nie, są zbyt pyszne, żeby je marnować.

– Daj spokój, nie możesz być taki przesądny. A co, jeśli pomożemy ci spełnić to życzenie? Co jeśli wszechświat posłał nas, totalnie zajebistych najlepszych przyjaciół, żebyśmy stali się twoimi SŻ? – Avery uwielbia posługiwać się żartobliwymi akronimami i właśnie przeszła do swojej mądro-doradczej fazy zjazdu, którą kocham, chociaż nigdy się do tego nie przyznam.

– Niech zgadnę, sentymentalnymi żabnicami? – podsuwam, również żartobliwie.

– Raczej spełniaczami życzeń, głuptasie!

– Bycie spełniaczem życzeń brzmi strasznie męcząco – jęczy Mateo. – Nie mogę po prostu dać ci buzi i tyle?

Serce mi przyspiesza, ale tylko na moment.

– Nie, dzięki. Nie trzeba.

Sięgam po szklankę wody, którą przyniosła mi Avery, bo muszę przełknąć okruchy cannoli oraz własną dumę. Na pierwszym roku myślałem o pocałowaniu Mateo. Dużo. To było, zanim wyszedłem z szafy, ale już po tym, jak zostaliśmy przydzieleni do tego samego mieszkania i bardzo się zaprzyjaźniliśmy.

Teraz nasza przyjaźń zbyt się scementowała, a on za dużo wie. Czar prysł. I dobrze. Mówię serio. Tyle że wciąż przechowuję szkic maila do niego w specjalnym folderze na koncie Google. To mój folder z prawie-pocałunkami sprzed coming outu (sprytnie zatytułowany „Nie wchodzić! Pornosy z mackami!”).

Tam właśnie przelałem wszystkie źle ulokowane uczucia, zanim zorientowałem się, że jestem queerem. Zanim zatrzymałem się, padłem i wyturlałem z szafy jako gej. Chociaż sam nie wiem, czy wciąż się tak identyfikuję.

W folderze są w sumie cztery niewysłane wiadomości. Nie myślałem o nich przez ostatnie pół roku.

– Nie ma nikogo z naszego liceum, kogo chciałbyś pocałować? – pyta Avery, bez celu scrollując media społecznościowe, z okruszkami cannolo wciąż rozsypanymi na piersi.

Na afiszu sprzed kilku minut wyświetlam w myślach dwa nazwiska, ale je ignoruję. A raczej próbuję je zignorować. Mimo olbrzymich starań jedno z nich rośnie jednak i jaśnieje tym bardziej, im bardziej usiłuję wyłączyć ekran.

– Moment! – wykrzykuje Avery, jakby też widziała podświetlone litery. – A co z Derickiem? Wiem, że jesteś starym prykiem, który już nie bywa na portalach społecznościowych, ale widziałam, że wyoutował się na drugim roku. W szkole miałeś obsesję na jego punkcie. Myślisz, że wróci do domu na lato?

Derick Haverford. Jego maturalne zdjęcie w purpurowo-czarnym birecie i todze pojawia się na parodii pin-upowego plakatu pod wielkim afiszem. To samo zdjęcie, w które po skończeniu szkoły wpatrywałem się pod kołdrą, przyświecając sobie telefonem. Zdjęcie, wokół którego czerwonym długopisem rysowałem kształtne serduszka przed fatalnym wieczorem spalonego prawie-pocałunku. „Chory z miłości” nawet w połowie nie oddaje stanu, w jakim się znajdowałem.

Nie mam wątpliwości, że przyjedzie do domu na lato, bo jego ojciec jest inwestorem i współwłaścicielem firmy przewozowej Any Weather Transportation, która obsługuje linie autobusowe między Filadelfią i Nowym Jorkiem. Jeśli korzystasz z transportu publicznego, żeby dojechać do pracy lub w celach rozrywkowych, z pewnością kojarzysz firmę przewozową Any Weather i twarz lekko posiwiałego mężczyzny z lokalnych kampanii reklamowych.

Jestem ciekaw, czy Derick będzie tak wyglądał jako poważny dorosły człowiek.

Jestem ciekaw, czy on też czasem o mnie myśli.

– Zghostował mnie, nie pamiętasz?

Czy to się nadal zalicza jako ghosting, kiedy jest się tylko parą przyjaciół, którzy raz prawie się pocałowali? Może to ghoulowanie, zombiakowanie albo poltergeistowanie? Ta z opcji, która najbardziej przeraża i najrzadziej krzyczy „łuu!”.

– Och – Avery bawi się pasemkiem włosów, unikając mojego wzroku. – Racja.

– Za ghosting powinna grozić kara śmierci – mówi Mateo, z prędkością światła pisząc coś na telefonie. Podnosi wzrok i zauważa nasze zatroskane miny. – Co? Ech, no dobrze. To chociaż publiczne wybatożenie.

– Publiczne wybatożenie? Chciałbyś – droczy się z nim Avery. Mateo to dumny kinkster, za co go kochamy.

Chociaż bardzo bym chciał ukarać Dericka za rzucenie w kąt cudownej rocznej przyjaźni na rzecz zmienianych jak rękawiczki chłopaków z bractwa studenckiego i pozwolenie na to, żeby nasza więź przekształciła się w emocjonalne uzależnienie, nie mogę wiele zrobić. Jest jak jest. Na zawsze pozostanę jego „może”. On na zawsze pozostanie moim „prawie”.

– Derick należy do przeszłości – wzdycham, nie pozostawiając żadnych wątpliwości. – Może spotkam kogoś w pracy. W sumie zawsze miałem taką fantazję. Poczuć chemię z kinomanem, który ma taki sam gust jak ja. Serio, to miejsce jest moją jedyną nadzieją. Przez całe lato będę przykuty do Wileya. Robię wszystko, żeby uchronić kino przed zamknięciem.

Mój szef Earl nigdy nie przyznałby, że kino ma problemy finansowe, ale jak mogłoby ich nie mieć, skoro co sekundę pojawia się kolejna platforma streamingowa?

– Chcę mieć pewne zatrudnienie. Studenckie kredyty same się nie spłacą – dodaję.

– Wiem, że dopiero awansowałeś, ale chyba nie myślisz o pozostaniu tam dłużej niż do końca lata? Będziemy już dorośli i powinniśmy mieć, no wiesz, poważną robotę.

– Co za wnikliwość – przewracam oczami w kierunku Avery. – A niby w jaki sposób Wiley nie jest, no wiesz, poważną robotą?

Wzrusza ramionami, jeszcze głębiej zapadając się w poduszki leżące na kanapie.

– To znaczy, oczywiście nie chcę, żeby kino się zamknęło czy coś. Pracujemy tam razem od liceum. To nasze szczególne miejsce. Zrobię wszystko, żeby ten sezon był świetny, ale zamierzam jak najszybciej szukać pracy na pełen etat. Earl za dobrze nie płaci.

– Nie płaci? – wtrąca Mateo. – Jak to się stało, że dałem wam się namówić na tę robotę?

– Bo niby twoja gaża w teatrze letnim Rosevale byłaby dużo wyższa? – odcina się Avery.

Mateo, po koszmarnym zamieszaniu z castingiem, w wyniku którego nie dostał roli Bobby’ego w musicalu Company, musiał się zmierzyć z prawdziwym wyborem Zofii między obsługą stolików u rodziców, w filipińskiej restauracji fusion na Brooklynie, a dołączeniem do nas w krainie sezonowego kina i zarobieniem trochę grosza.

– Tam przynajmniej płaciliby mi brawami.

Avery posyła w jego stronę okruszek.

Nawet nie zamierzam rozważyć jej sugestii. Myśl o pozostawieniu Wileya wywołuje u mnie wysypkę. Mam tę robotę zakodowaną w genach. To z jej powodu studiuję filmoznawstwo. Większość ludzi składa się w sześćdziesięciu procentach z wody, ale przysięgam, że ja składam się już w sześćdziesięciu procentach z coli z nalewaka.

– Czas na mnie – mówię. Nie mogę dłużej tak siedzieć, mierząc się z niepewnymi uczuciami. – Dobranoc, kochani.

– Już do łóżka? – pyta Avery, wzdychając teatralnie. Wie, że udaję zmęczenie.

Mateo podrywa się, kurczowo trzymając telefon w pomalowanych na bursztyn szponach.

– Wygląda na to, że moja noc dopiero się rozpoczyna.

Odwraca ekran w naszą stronę. Klubowa toaleta najwyraźniej zrobiła swoje. Przystojny czarnoskóry chłopak o okrągłej twarzy i z ogoloną głową, którego kojarzę jako studenta pierwszego roku w instytucie gender studies, wysłał na numer Mateo selfie z załączoną wiadomością:

Nwm kim jesteś, ale zrobiłeś sobie bdb reklamę

Może to nie sonet Szekspira, ale nie mam wątpliwości, że Mateo jest zachwycony. Odpisuje w zawrotnym tempie.

– Widzę się z nim w ogrodach biblioteki za dziesięć minut.

Biblioteczne ogrody stanowią jedyne miejsce na kampusie, którego regularnie nie patroluje ochrona. Jeśli stanie się we właściwym miejscu, można uniknąć wzroku kamer. W każdą noc weekendu da się napotkać między różanymi krzewami i pergolami co najmniej osiem par na różnych etapach gry wstępnej.

Jeśli to jeszcze nie jest boleśnie oczywiste, nigdy tam nie byłem. I nigdy nie pójdę. Tak naprawdę nigdy nie miałem ochoty.

– Uwierzysz, że lustro podziałało? Przecież nigdy nie działa – rozpływa się Mateo.

– Magia WDL – stwierdza Avery, wymownie stukając mnie w pierś. – Wychodzenia. Do. Ludzi.

– TBH nie miałbym nic przeciwko WDL z ładnym chłopcem, ale ZTCP jak na razie z miłością idzie mi raczej kiepsko – odburkuję, wygrywając z Avery w jej ulubioną grę.

– To zrób jak celebryci w aplikacji do notatek i ZN. – Po aversku: „zmień narrację”.

– Jeszcze rozchodniaczek – mówi Mateo, zdejmując butlę waniliowej wódki z honorowego miejsca na szczycie pożółkłej lodówki.

Wciąż jestem podpity po żurawinowych drinkach z klubu, ale biorę kieliszek w osiołki, który przywiozłem z wycieczki do Dublina. Mateo leje szczodrze, ale zawsze rozlewa. Dostanę maksymalnie trzy czwarte shota. Nie będzie źle.

– Wszystkiego najlepszego, słonko. Niech dwadzieścia dwa szczęście ci da!

– Sam to wymyśliłeś? – pyta osłupiała Avery.

– Nie jesteś tu jedyną poetką i dobrze o tym wiesz! – Mateo wysuwa biodro, przyjmując pozę supermodela.

Stukamy się kieliszkami. Chórem recytujemy nasz rubaszny irlandzki toast:

– Pijmy za was, pijmy za mnie, nasza przyjaźń niech nie słabnie, gdy niezgoda nas dopadnie, chuj wam w dupę, pijmy za mnie!

Łyk alkoholowej rozkoszy ostro pali mnie w przełyku. Zaczęło mi dźwięczeć w uszach, jakby dzwony obwieszczały nowy początek. Ale początek czego?

– Papatki! – Mateo łapie klucze, kurtkę i legitymację studencką. Drzwi zamykają się za nim z głośnym trzaskiem.

Avery znów scrolluje, więc wymykam się, jeszcze bardziej pijany, do sypialni. Dekoracyjne lampki wciąż świecą, oświetlając kolekcję filmowych plakatów od Casablanki po Czarnoksiężnika z Oz. Mam nawet trochę nowszych, na przykład Lady Bird i Moonlight. Zwykle w otoczeniu filmowych gadżetów czuję się swojsko, ale z jakiegoś powodu dzisiaj, po drugiej stronie dwudziestki dwójki, nagle jestem zagubiony.

To chyba ta cała dyskusja na temat mojego niedorozwiniętego życia uczuciowego i niejasne, ledwo zarysowane postanowienie. Już na samą myśl rzucam się do laptopa, żeby odblokować folder z mackowym porno. Chwilę później rozczulam się już nad każdym słowem i zdaniem zapisanej na elektronicznym papierze ckliwej prozy, upamiętniającej pierwsze pocałunki, które nigdy nie nastąpiły.

„Drogi Dericku…”

„Drogi Mateo…”

„Drogi Cole’u…”

„Drogi Alfie…”

„Czy pamiętasz tę noc, gdy…”

„Gdyby tylko tata przyszedł pięć minut później…”

„Wiem już od Halloween…”

Im dłużej czytam, tym cięższe robią się moje powieki i tym bardziej wyrazy zlewają się na ekranie. Mimo że niebieskie światło podobno działa jak stymulant, nie mogę pokonać zamglenia umysłu i opadającej głowy. I właśnie wtedy pijacki pomysł pojawia się jak dymek w komiksie: „Wyślij je. Wyzywam cię!”.

To zły pomysł z wielu różnych powodów, ale główny bohater, który wybiera się na pocałunkową misję, potrzebuje ekranowego partnera, no nie? Mój mózg nie rejestruje tego, co robią palce. Po jakiejś godzinie, zatopiony w powodzi uczuć, ściągam okulary w podrabianych oprawkach, kładę głowę na blacie i tracę świadomość przy akompaniamencie łagodnie świszczących sygnałów wysyłania wiadomości.

Rozdział 3

Poranne słońce wyrywa mnie ze snu. Pośród chaosu i cannoli nie zasłoniłem okna. Gdy otwieram oczy, zdaję sobie sprawę, że nawet nie dotarłem do łóżka. Na lewej stronie twarzy mam odciśnięte kwadratowe ślady od klawiatury laptopa.

Pociągam wodę z butelki z symbolami college’u Rosevale, jakbym był zagubionym na pustyni wędrowcem. Wciąż jednak odnoszę wrażenie, że mam usta pełne waty, przypomina to stan po usunięciu dwóch ósemek. Tyle tylko, że tym razem nie jestem naćpany gazem rozweselającym.

Podnoszę się, a w głowie wciąż mi łupie. Gdyby dało się zamówić śmierć przez aplikację, zrobiłbym to natychmiast: duża porcja wiecznego snu, poproszę bez nudności.

Przynajmniej jest sobota. Powinienem uczyć się do egzaminów, pisać prace i planować prezentacje grupowe, ale… Nie muszę nigdzie iść.

Moje mięśnie rozluźniają się na samą myśl o całym dniu na zajęcie się sobą przed sesyjnym triathlonem. Wyciągam staromodną kasetę VHS z imponującej kolekcji i pozwalam Norze Ephron przywrócić mnie do życia.

Zwijam się w kłębek na pojedynczym łóżku i jęczę, kładąc pilota na materacu. Nie ma nic lepszego na kaca niż słuchanie kwiecistych przemów Toma Hanksa na temat bukietów z ołówków. Film odbija mi się po wewnętrznej stronie powiek. Widziałem go tyle razy, że znam na pamięć każde ujęcie. Bez wysiłku przywołuję jesienną kolorystykę.

W anielski śpiew The Cranberries towarzyszący cudownemu montażowi nowojorskiej Upper West Side wdziera się dźwięk powiadomienia. Może to doktor Tanson chce się ze mną umówić na spotkanie na koniec semestru. Jest moją promotorką na filmoznawstwie i kierowniczką instytutu. Jeśli nie odpiszę jej w ciągu dziesięciu minut od otrzymania maila, odpowiedź na pewno zagubi się w czeluściach jej wiecznie przepełnionej skrzynki odbiorczej. Wlokę się do laptopa obklejonego winylowymi naklejkami z Gretą Gerwig i Noah Baumbachem, żeby zobaczyć, o co chodzi.

Na górze ekranu widzę pasek przychodzącej wiadomości, a gdy w niego klikam, moim zdumionym oczom ukazuje się od dawna niewidziany adres.

OD: [email protected]

DO: [email protected]

TEMAT: Re: Ostatni wieczór w kinie Wileya

Hej, nieznajomy,

Dawno nie gadaliśmy.

Wow… Nie spodziewałem się takiego rozpoczęcia dnia.

Nie.

Nienienienienienienie.

Wspomnienia poprzedniej nocy przykuwają mnie do krzesła. Szczęki mi się zaciskają, a puls przyspiesza. Modlę się, żeby podróż w czasie wciąż wchodziła w grę jako moja sekretna supermoc.

W panice otwieram Google i próbuję się dowiedzieć, jak anulować wysyłanie maila. Już otrzymanego maila. Już przeczytanego maila. Maila, na którego już się dostało odpowiedź.

Tak to się kończy, kiedy ktoś przegina z wódką. Tak to się kończy, gdy najlepsi przyjaciele wypominają komuś bycie głupim romantykiem. Tak to się kończy, gdy ktoś wypije o jednego shota za dużo pomimo bolącego serca, w desperacji, żeby dogonić rówieśników.

Chyba zwymiotuję. Z trzaskiem zamykam laptop i rzucam się w stronę wspólnej łazienki, przebiegając obok siedzącej w pokoju dziennym Avery. Zasnęła na kanapie, tuląc się do naszej ulubionej poduszki z napisem „Twinki i wydry, i miśki, och jej!”. Na szczęście Mateo nie widać na horyzoncie.

Pochylam się nad żółtym sedesem. Mam odruchy wymiotne, ale moje ciało nie chce niczego z siebie wyrzucić – ani alkoholu, ani przedimprezowych przekąsek, ani napęczniałej kuli emocji. Osuwam się na zimne białe płytki, odblokowuję telefon i czytam dalej:

Podejrzewam, że mogłeś mi to wysłać niechcący. Nie ma sprawy, jeśli tak było. Bez stresu.

Bez stresu? Składam się w 100% ze stresu, angstu i głupoty. Nie podnosząc się z podłogi, sięgam i wymacuję na zabałaganionym blacie malutki papierowy kubeczek. Odkręcam kran i pozwalam zimnej wodzie ściekać na grzbiet dłoni. To pierwsze miłe uczucie tego ranka.

Ledwo upijam pierwszy uspokajający łyk, gdy od strony głównego wejścia dobiega głośne powitanie.

– Kochaaani, wróciiiłem!

Mateo brzmi jak Ricky Rickardo z Kocham Lucy, ale śmiech publiczności nie stanowi nagrody za efektowne wejście. To szyderczy śmiech ze mnie, chłopaka wpychającego sobie do buzi czekoladki, podczas gdy taśmociąg jego życia uczuciowego gwałtownie przyspiesza, wymykając się spod kontroli.

Teatralnie wypluwam wodę do sedesu, bo przypominam sobie, że Mateo dostał jeden z maili.

Powinienem był usunąć wiadomość, gdy wprowadziliśmy się do 3B z Mateo i Avery na początku pierwszego roku. Uczucia zdążyły już ostygnąć. Nasz prawie-pocałunek na hawajskiej imprezie w Pride House, na której zjawiliśmy się w identycznych koszulach hawajskich i kwiatowych wieńcach, należał do przeszłości. Drzwi do czegoś więcej zostały zamknięte na kłódkę.

Teraz czołgam się do prawdziwych drzwi, zatrzaskuję je i przekręcam zamek. Wiem, że nie mogę się tu ukrywać do końca świata. Żeby zachować pozory normalności, odkręcam prysznic, ale pod niego nie wchodzę. Kiełkuje we mnie podejrzenie, że bez względu na to, ile lawendowego peelingu zużyję, już nigdy nie zaznam spokoju.

– Wren? – Z drugiej strony drzwi dobiega zaspany głos Avery. – Czy znowu unikasz nas, udając, że bierzesz prysznic?

– Mnie na pewno unika. Patrz na to – mówi Mateo czymś, co wydaje mu się normalnym szeptem, ale tak naprawdę jest to szept teatralny, idealnie słyszalny przez cienką płytę.

Zbieram wszystkie siły, szybko otwieram drzwi i wyszarpuję mu telefon. Żadne z przyjaciół nie ma czasu zareagować. Biegnę do pokoju dziennego i rzucam się na kanapę, desperacko szukając przycisków, za których pomocą da się usunąć dowody mojego emocjonalnego upadku.

Wystarczy jedno kliknięcie, żeby mail uległ samozniszczeniu. Uff. Mogę odetchnąć.

Mateo i Avery stoją w przejściu do przedpokoju z zagubionymi, ale po rodzicielsku zatroskanymi minami. W powietrzu unosi się rozczarowanie. Oddaję im telefon, ale wciąż nie potrafię zaznać spokoju umysłu.

– Czy już skończyłeś zachowywać się jak jeden z tych agresywnych psów ze schroniska, które potrzebują cierpliwego właściciela i mnóstwa przysmaków, żeby na nowo nauczyć się kochać? – pyta Avery, podpierając się pod boki.

Mateo odblokowuje telefon.

– Myślisz, że mnie ugryzie, jak mu powiem, że Gmail przechowuje usunięte wiadomości przez trzydzieści dni? – Na te słowa wydaję bardzo głośny jęk. – A tak poza tym, niby nie zrobiłbym zrzutów ekranu? – Mateo patrzy na mnie spode łba.

Kładę się, pokonany, z rękami skrzyżowanymi na piersi dla ochrony przed atakiem. Muszę wyglądać jak zwłoki chłopaka, który kiedyś z nadzieją patrzył w przyszłość, ale dzisiaj skończył z niczym. Tu leży Wren Roland, ukochany syn, znośny brat, lojalny przyjaciel i beznadziejny romantyk (z naciskiem na „beznadziejny”).

Mateo i Avery klękają przy stoliku zastawionym naszą kolekcją kaktusowych milusińskich. Zażenowanie jeszcze we mnie iskrzy, zwiastując śmierć systemu.

– Ja tak tylko pytam, ale czy to ma jakiś związek z rozwlekłym, częściowo dezorientującym, mocno żenującym, ale półsłodkim mailem na temat naszego prawie-pocałunku, który otrzymałem wczoraj, kiedy całowałem się z Brandonem? – pyta Mateo. Nie muszę na niego patrzeć, żeby wiedzieć, że jego brwi wykonują właśnie prowokacyjny taniec.

– Uch. Kompletnie zapomniałam, że prawie się pocałowaliście – mówi z rozbawieniem Avery. – Zabiłabym za wypad do równoległego wszechświata, w którym do tego doszło. Założę się, że chodziliście ze sobą przez, no nie wiem, może trzy miesiące, po czym rozstaliście się z jakiegoś głupiego powodu, na przykład kłótni o to, który album Lady Gagi jest najlepszy…

– Born This Way.

– Ścieżka dźwiękowa z Narodzin gwiazdy.

Mateo się zapowietrza.

– Bez wątpienia przechodzisz kryzys, więc udam, że tego nie słyszałem. – Każda sylaba ocieka pogardą.

– Zrozumiemy, jeśli jeszcze nie chcesz o tym rozmawiać – zapewnia mnie Avery.

Jestem pewny, że nigdy nie będę w stanie rozmawiać o tym, jak w pijackiej rozpaczy wysłałem do czterech chłopaków cztery wiadomości, których nigdy nie mieli otrzymać. Myślałem, że wyjście z szafy będzie najważniejszym życiowym wydarzeniem, jakie dam radę przetrwać tego roku, ale jakimś cudem to zamieszanie jest jeszcze gorsze. Będzie mnie prześladować do końca życia. Mateo nie da mi o tym zapomnieć. Kto wie, co jeszcze Derick napisał w odpowiedzi… I mogę tylko żywić gorącą nadzieję, że pozostałe maile się nie wysłały.

– Daj spokój. Przestań się ociągać, gadaj – żąda Mateo.

Mój umysł to jedna wielka ruina. Wstrząsy wtórne wciąż przetaczają mi się przez mostek. Nie mam pojęcia, co te maile oznaczają ani dlaczego je wysłałem. Jasne, byłem smutny, pijany i wkurzająco ogarnięty tęsknotą, ale to nie wyjaśnia, czemu od razu nie napisałem kolejnych wiadomości o treści: „Przepraszam! Zhackowali mi konto! LOL LMAO hahahahahahahaha. Prześlij bitcoiny”.

Moment. Czy już za późno, żeby tak zrobić?

– To stary mail – mamroczę, bawiąc się kawałkiem nitki wystającej z podłokietnika.

Decyduję się nie wspominać o pozostałych. W każdym razie nie teraz.

– No co ty nie powiesz. Tego się domyśliłem. Ale dlaczego teraz? Czemu wysłałeś go teraz? – pyta Mateo.

– Nie chciałem…

To brzmi żałośnie. Mogę wymyślić miliard wymówek, ale to nie zmienia faktu, że jakaś część mojej podświadomości jak najbardziej chciała je wysłać. Może po prostu potrzebowałem uwagi, szansy. Nie wiem.

A może wydawało mi się, że to będzie pierwszy krok pocałunkowej misji. Zebrać do kupy „prawie” i zmienić je w rzeczywistość. Jest w tym jakaś pokręcona logika.

– Nie chciałeś czy pożałowałeś już po fakcie?

– Uch. – Uciskam sobie oczodoły dolną częścią dłoni.

– Słońce – mówi Mateo, wyciągając rękę ponad stolikiem i kładąc mi ją na ramieniu. – Nie oceniam cię. Próbuję się dowiedzieć, czemu tak dziwacznie się zachowujesz.

Zachowuję się tak dziwacznie, bo wyoutowałem się przed rodziną jako gej mniej więcej pięć miesięcy temu, ale wciąż coś mi zgrzyta. Lepiej się czuję ze słowem „queer”. Mam wrażenie, że ono lepiej oddaje moje wnętrze, ale nie jestem pewien, czy chcę je wypowiedzieć na głos ani co to wszystko oznacza. Nie mogę tak po prostu zrobić kolejnego coming outu. Jeśli dodamy do tego mailową porażkę i czekające nas ukończenie studiów, dziwaczne zachowanie jest chyba uzasadnione. A nawet zasłużone.

– Wszystko okej? – pyta Avery po dłuższej ciszy.

Świetne pytanie. Na które nie mogę odpowiedzieć, zanim nie ugaszę pożaru. Dlatego wstaję i zdejmuję smycz z legitymacją z haka przy drzwiach. Na nogi wkładam sportowe buty, a na grzbiet – dżinsową kurtkę, której jeszcze nie nosiłem tej wiosny. Chociaż nie biorę książek ani laptopa, mówię, że muszę iść się uczyć, zaczerpnąć świeżego powietrza, pobyć sam. Jak przystało na wspierających przyjaciół, bez oporów dają mi przestrzeń.

Zatrzaskuję drzwi z hukiem, ale mnie to nie rusza. Jestem zbyt przejęty misją odzyskania godności.

* * *

Gdy chcę być sam, udaję się do biblioteki, na poziom B. Wszechobecne stłumione głosy i stukanie paznokci o klawiaturę zlewają się, tworząc żywe nagranie ASMR, specjalnie dla mnie wykonane w wersji wielokanałowej.

Tutaj czuję się bezpieczny i spokojny. W niczym nie przypomina to głuchej ciszy poziomu C, gdzie Avery rzuca gniewne spojrzenie nawet najciszej kaszlącym studentom. Nie jest tu też tak hałaśliwie jak na poziomie A, na którym Mateo i jego koledzy ze studiów teatralnych głośno czytają sztuki Tennessee Williamsa z kiepskim południowym akcentem.

Mój mały, przytulny kącik na poziomie B jest odcięty od świata i, co ważniejsze, od współlokatorów. Mailowy powrót do przeszłości to coś, czym muszę zająć się sam. Przynajmniej na razie. Przyjaciele nie potrafiliby zrozumieć ogromnego żalu, który zagnieździł mi się w klatce piersiowej. Dlatego siedzę tutaj, zalogowany do jednego z uniwersyteckich komputerów, konfrontując się z odpowiedzią Dericka.

Wstrzymuję oddech i otwieram wiadomość.

OD: [email protected]

DO: [email protected]

TEMAT: Re: Ostatni wieczór w kinie Wileya

Hej, nieznajomy,

Dawno nie gadaliśmy.

Wow… Nie spodziewałem się takiego rozpoczęcia dnia.

Podejrzewam, że mogłeś mi to wysłać niechcący. Nie ma sprawy, jeśli tak było. Bez stresu.

Wypuszczam powietrze. Okej, czyli oczy mnie nie zmyliły. Nie jest to rządek sparklących serduszek i oświadczyny, ale też nie koniec świata, prawda? Czuje się mile połechtany. Zdziwiony. Może zawstydzony. On jednak nie ma problemu z tym, że obnażam przed nim duszę bez żadnego filtra. Nie wysyła zrzutów ekranu do wszystkich znajomych i nie śmieje się ze mnie za plecami.

Mam nadzieję.

Pamiętam tę noc. Większość. Ciebie i wszystkich naszych przyjaciół. Kiedy zaczął się film, ze skrzyni pick-upa mogliśmy dojrzeć tyle gwiazd. Poduszki, koce, światełka. Było naprawdę pięknie.

Pięknie. Pamięć zmysłowa wywołuje lekki dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Chodzi o lato sprzed college’u. Pozbawione wszelkich ograniczeń.

Pożyczyłem samochód od taty, Earl dał mi wolny wieczór i całą grupą skrzyknęliśmy się, żeby obejrzeć najnowszą premierę.

Chociaż film nie był jakiś wybitny, nie przeszkadzało mi to. Spędziłem seans wtulony w Dericka pod wspólnym kocem (wykradzionym z pokoju siostry), z darmowym wiaderkiem popcornu ze stoiska z przekąskami.

Ponieważ cała nasza dziewiątka nie mogłaby wjechać na teren kina w pick-upie taty, niektórzy musieli wziąć własne samochody i zaparkować je na parkingu technicznym tyłem do ekranu. Gdy do nas dołączyli, śmialiśmy się, jedliśmy i robiliśmy selfie, a przyszłość zdawała się odległa. Do załatwienia jutro.

Jednak z biegiem wieczoru znajomi zaczęli stopniowo rozchodzić się do domów.

To było nasze ostatnie spotkanie w tej grupie przed pójściem do college’u. Czy mi się tylko wydaje, czy było trochę słodko-gorzkie?

Z mojej perspektywy słodycz przeważała nad goryczą.

W końcu zostaliśmy z Derickiem sami. Tak jakby. Avery przysnęła niedaleko na stosie poduszek. Skończył nam się popcorn, a podczas drugiego filmu (jakimś cudem jeszcze nudniejszego od pierwszego) miałem wrażenie, że pod kocem czuję dotyk ręki Dericka na dłoni.

Nasze spojrzenia spotkały się jak w romantycznej scenie z pobocznego wątku. Pick-up stał w jednym z ostatnich rzędów częściowo pustego parkingu, więc wiedziałem, że nikt nas nie zobaczy. Gdybym miał jaja, mógłbym się do Dericka zbliżyć. Serce waliło mi w piersi i byłem przekonany, że on nachyla się ku mnie. I już kiedy wyglądało na to, że hormonalne przyciąganie zwycięży, Avery obudziła się gwałtownie, zmuszając nas do natychmiastowego powrotu na poziom platoniczny.

– Co mnie ominęło? – spytała, sięgając po żelki leżące nam na kolanach.

Chwila została całkowicie zrujnowana. Po powrocie do domu płakałem, pisząc do niego wiadomość.

Nie złość się, ale nie do końca pamiętam akurat ten moment. A w każdym razie nie tak samo. Dużo się działo. Było późno. I mam nadzieję, że Cię nie zranię, ale szczerze mówiąc, nie myślałem o Tobie w ten sposób.

Wow. Trochę za późno z tą nadzieją. Moje uczucia zostały zmasakrowane. I, cholera, rozpłakałem się w bibliotece. Nie żeby zdarzyło się to po raz pierwszy, ale nigdy nie byłem aż tak zdruzgotany.

Tak naprawdę o nikim nie myślałem w ten sposób. Nie pozwalałem sobie na to. To skomplikowane. Miałem sporo… problemów z określeniem własnej seksualności. Nie bierz tego do siebie.

„Nie bierz tego do siebie”? Jakby nie wystarczyło, że mnie zghostował. Teraz jeszcze oficjalnie mnie odrzucił. Na piśmie. Ślad, który pozostanie już na zawsze, brukając pamięć naszego idealnego prawie-pocałunku. Właśnie dlatego powinienem się nauczyć, że historie miłosne to domena filmów.

Dziewczyna z o dwa lata młodszego rocznika, z francuskim warkoczem i w koszulce z Taylor Swift, spogląda na mnie ze współczuciem z drugiego końca rzędu komputerów i łagodnie pociesza:

– To tylko sesja. Dasz radę.

Gdyby tylko powodem moich łez było coś tak głupiego i trywialnego jak oceny. Biorę się w garść na tyle, żeby jej podziękować, i zmuszam się do dokończenia nieszczęsnej odpowiedzi Dericka.

Podpisał wiadomość:

Do zobaczenia niedługo,

Derick (ale to już wiedziałeś)

Do zobaczenia niedługo? Co może mieć na myśli?

PS Spóźnione wszystkiego najlepszego, Wrenji.

Wrenji.

Tylko on mnie tak nazywał. Pierwszego dnia czwartej klasy podstawówki w Willow Valley nauczyciel przyrody posadził go obok mnie. Ja byłem cichy i nieśmiały (do jakiegoś stopnia nadal jestem), więc kiedy mu się przedstawiłem, usłyszał „Ben” zamiast „Wren”.

– Czy ktoś mówi na ciebie Benji? – spytał.

– Jeśli masz na myśli Wrenji, to tak – zażartowałem.

Spojrzał na mnie zdezorientowany.

– Okej. Miło cię poznać, Wrenji.

Byłem zbyt zdenerwowany, żeby go poprawić. W końcu przezwisko stało się naszą małą tradycją, co mi nie przeszkadzało. Teraz jednak wolałbym, żeby nie zostało użyte w roli broni masowego rażenia emocjonalnego.

Zanim w ogóle zabiorę się do odpisywania, rozpraszam się, klikając link do strony Dericka w stopce maila. Najwyraźniej zaczął robić zdjęcia zawodowo. Kiedyś pełnił funkcję nadzwyczajnego fotografa szkolnych albumów Willow Valley. Żadna fotka nie mogła pojawić się w albumie bez jego wyraźnej zgody. Miał wybitny talent do uwieczniania chwil.

Wygląda na to, że teraz zaczął zajmować się portretami – zdjęciami aktorów do portfolio i profesjonalnymi profilówkami na LinkedIn. Layout strony jest minimalistyczny, z szaroniebieskim tłem. Portfolio prezentuje się imponująco. Obsłużył nawet kilka sporych imprez, słodkich szesnastek i bar micw.

Jego zdjęcia potrafią przenieść oglądającego w cudze wspomnienia. Rzecz jasna, nie znam mężczyzny w średnim wieku, który na fotografii zapala świeczkę w towarzystwie córki ubranej w fioletową suknię balową i diadem, ale mam wrażenie, że jednak znam. To właśnie tak urzeka w pracach Dericka.

Gdy wchodzę w oddzielny folder, widzę, że wrzucił na stronę nawet niektóre zdjęcia z liceum. Scrolluję fotki z meczów lacrosse i balu maturalnego.

Podczas przeglądania kolekcji dostrzegam znajomą twarz. Wielkie oczy za okrągłymi okularami. Niesforna czupryna ujarzmiona za pomocą masy kosmetyków.

To ja w granatowym fraku. Stoję uśmiechnięty razem z Avery w bogato udekorowanej hotelowej sali balowej. Avery śmieje się z mojego żartu, a ja trzymam ją za odsłonięte ramię, pomagając jej zachować pion na zbyt wysokich obcasach. Rzuciła je w kąt tuż po zrobieniu zdjęcia i zamieniła na wyciągnięte z kopertówki różowe skarpetki.

Złość wypełza ze swojej mrocznej kryjówki i brutalnie rozprawia się ze smutkiem.

Dlaczego to opublikował? Jeśli tak mało dla niego znaczyłem na pierwszym roku studiów, kiedy podczas ferii zimowych przestał się do mnie odzywać, dlaczego zachował tę małą pamiątkę po naszej relacji? Przestał przychodzić na grupowe spotkania, zaczął spędzać więcej czasu z braćmi, którzy namawiali go do ubiegania się o miejsce w sekcji bractwa Delta Tau Delta w jego college’u. Wszyscy mężczyźni z jego rodziny należeli do bractwa i bardzo im zależało, żeby podtrzymał tradycję. To był ważny czynnik przy wyborze szkoły.

Coś w nim wtedy stwardniało. Opuścił licealny czat, a prywatne wiadomości zostawiał bez odpowiedzi. A teraz…

Mam mu odpisać? Czy on w ogóle na to zasługuje? Czy teraz moja kolej na zerwanie kontaktu?

Te pytania smakują jak wspomnienie przesłodzonych lasek cukrowych, które rozdawaliśmy jako elfy-wolontariusze podczas strażackich mikołajek organizowanych przez Komendę Straży Pożarnej Willow Valley. Zaliczaliśmy w ten sposób zajęcia z zarządzania. Ja zapisałem się pierwszy, a Derick dołączył.

Gdy dotarliśmy na stację, komendant w czerwonym stroju, wypchanym poduszką, wręczył nam dwa wieszaki i spytał, czy nie jesteśmy przypadkiem zbyt duzi na zabawę w elfy.

Okazało się, że jesteśmy. Kostiumy miały dziecięcy rozmiar XL, a widok Dericka w obowiązkowych legginsach w paski, które na nim wyglądały jak bardzo obcisłe rybaczki, wywołał u mnie wybuch śmiechu. Ale on zachował zimną krew i w grudniowej aurze przechadzał się ulicami Willow Valley, jakby nigdy w życiu nie było mu wygodniej.

A ja? Ciągnąłem się za nim i próbowałem wtopić w otoczenie, naciągając czapkę na twarz, żeby nikt mnie nie rozpoznał.

Żeby mnie rozluźnić, Derick poprosił kierowcę ciężarówki o puszczenie na cały regulator mojej ukochanej świątecznej piosenki, White Christmas.

– Śpiewaj ze mną, Wrenji! – przekrzykiwał muzykę.

Chwilę później radośnie śpiewała już cała ulica. Derick objął mnie silnym ramieniem, przyciągnął do siebie, i maszerowaliśmy w podskokach jak prawdziwe elfy na dwudziestego szóstego grudnia.

Kiedy wróciliśmy na komendę i zostaliśmy sami w gabinecie, wciąż trząsłem się jak osika. Zima w Pensylwanii to nie przelewki. Właśnie miałem się przebrać w oversize’owy wełniany sweter, gdy Derick zauważył, że cały drżę, i poczęstował mnie ostatnim kubkiem gorącego kakao. Podziękowałem mu i uniosłem kubek do ust. Zanim upiłem pierwszy łyk, dotknął mojego nadgarstka, szepcząc:

– Ostrożnie. Nie poparz się.

Dmuchnął z drugiej strony naczynia. Poczułem na wargach jego oddech. Nagle zacząłem trząść się jeszcze bardziej. A gdy podczas picia zorientowałem się, że moje usta znajdują się tam, gdzie przed chwilą były jego, zakrztusiłem się.

– Wszystko w porządku? – spytał. Pokiwałem głową, kaszląc jak szalony. – Już, już. – Wziął ode mnie kubek i poklepał po plecach.

Gdy się uspokoiłem, przytulił mnie mocno.

– Żebyś się rozgrzał – oznajmił.

– Taaa – odparłem, roztapiając się jak pianki w kakao. – Żebym się rozgrzał.

Wiedziałem jednak – czy raczej wydawało mi się – że chodzi o dużo więcej.

Naprawdę szczerze myślałem, że my też moglibyśmy stać się czymś więcej. A jednak od samego początku się myliłem – Derick nie tylko do niczego mnie w życiu nie potrzebował, ale też w ogóle mnie nie chciał.

Jednym ruchem ściągam różowe okulary nostalgii, strzelam kłykciami i zmuszam się do odpowiedzi:

Masz rację. To było niechcący. Byłem pijany. Proszę, zapomnij, że to się wydarzyło.

Pozdrawiam,

Wren

Tuż przed wysłaniem wiadomości dodaję jeszcze:

PS Dzięki. Miło, że pamiętałeś.

Klik. Bam. Poszło.

Pocałunkowa misja została oficjalnie odwołana.

Wylogowuję się, wyrzucam latte ze smętną, roztopioną warstewką bitej czekolady, i wychodzę na majowe słońce. Ciepło owiewa moją twarz, a ja zdejmuję dżinsową kurtkę i przewiązuję ją sobie w pasie.

W połowie drogi do mieszkania myślę z ulgą: „Jeśli pozostali też odpiszą, dam sobie radę. Przynajmniej najgorsze mam już za sobą”.

Rozdział 4

A jednak najgorsze jeszcze przede mną.

Derick

Będzie mi trudno tak po prostu zapomnieć o twoim mailu, skoro mamy razem pracować przez całe lato.

No i klops. Jedna jedyna wiadomość wystarczyła, żeby zrujnować coś, co miało być doniosłą okazją.

Ceremonia ukończenia studiów college’u Rosevale odbywa się na olbrzymim boisku do futbolu amerykańskiego. Wysuwam stopy z czarnych mokasynów. Przystrzyżona trawa łaskocze mnie w palce. Dzień jest nieprzyzwoicie gorący, słońce praży na całkowicie bezchmurnym niebie. Trybuny po obu stronach roją się od rodziców, krewnych, znajomych i wykładowców. Na jednej z wyższych ławek dostrzegam tatę, mamę i moją młodszą siostrę, Claire, wachlujących się usztywnianymi programami uroczystości.

Jednym zdaniem: wielka pompa i hektolitry potu.

Po czterech latach cierpień spodziewałem się czegoś więcej niż teczka z ekoskóry z zapisaną po łacinie kartką. Nie spodziewałem się tylko, że to więcej zmaterializuje się w formie sensacyjnego SMS-a od Dericka.

Derick nie odzywał się przez cały tydzień, aż znienacka w samym środku ceremonii zdecydował się wykopać przeklęty topór wojenny. Następnym razem nie zostawię nikomu mapy miejsca, w którym go zakopałem.

Przebiegam wzrokiem przez to jedno zdanie tyle razy, że w końcu litery składają się w coś w miarę sensownego. O co mu chodzi? Earl wysłał mi listę nowych pracowników na ten sezon. Jedynym imieniem, które przykuło moją uwagę, był Mateo. Czy coś przeoczyłem?

Gdy tak obsesyjnie wpatruję się w telefon, dziewczyna obok, Gemma Rolling, rzuca mi zniesmaczone spojrzenie typu „może trochę kultury?”. Sprawa jest jednak zbyt pilna, żeby ją odkładać. Zresztą dopiero wyczytują nazwiska na „W”, więc mamy jeszcze trochę czasu, zanim wstaniemy i podrzucimy w powietrze ozdobne birety, pozując do pamiątkowego zdjęcia. Takiego, jakie Derick z pewnością wykonałby olśniewająco nawet z zamkniętymi oczami.

Ja zostawiłem swój czarny biret w stanie czystym. Żadnych inspirujących cytatów czy uczelnianych maskotek. Chciałbym móc powiedzieć, że to wyraz niechęci do mediów społecznościowych (zresztą robótki ręczne nigdy nie były moją mocną stroną, ku rozczarowaniu mamy), ale tak naprawdę nie mam pojęcia, co mnie dalej czeka. Poza letnią pracą w kinie zupełnie nie wiem, co przyniesie przyszłość, i nie istnieje tekst piosenki ani fragment przemowy Michelle Obamy, który mógłby oddać ten zoomerski niepokój.

Odpisuję:

Jak to: będziemy razem pracować?

Nawet nie odkładam telefonu. Kompulsywnie otwieram i zamykam różne aplikacje, żeby dać coś do roboty niespokojnym palcom, nie zwracając uwagi innych. Gdy otrzymuję powiadomienie, moje serce na moment dosłownie zamiera.

Derick

Jestem nowym praktykantem od mediów społecznościowych.

Earl nic nie mówił?

To. Się. Nie. Dzieje.

Earl często zapomina mi przekazać ważne informacje, ale tym razem naprawdę przegiął. Nie żeby wiedział o naszej wspólnej historii. A nawet gdyby wiedział, nie przejąłby się. Chciałbym tylko, żeby choć raz przekazał mi istotną decyzję i potraktował jak dorosłego, a nie jak piętnastolatka z aparatem na zębach, którego zatrudnił kilka lat temu. Jestem już menedżerem. Dostałem awans, mam na to papier! Zasługuję na informacje!

Panika chwyta mnie za gardło. Jeśli Earl decyduje się na tak drastyczną zmianę jak zatrudnienie na lato praktykanta od mediów społecznościowych, to musi to oznaczać, że kino radzi sobie gorzej niż w zeszłym roku. Wiley nie może upaść. Nie teraz, gdy wreszcie otrzymałem szansę, na którą tak długo pracowałem. Lęk jest wystarczająco silny, żeby chwilowo przyćmić wstyd.

Jesteś pewny? To nie brzmi jak coś w stylu Earla.

Jemu się wydaje, że Twitter to ptaszek z kreskówki, a „TikTok” robią zegary.

Kino Wileya stanowi w moim życiu ostatni bastion normalności. Po zakończeniu ceremonii uwolnię się ze szponów akademii, ale równocześnie zostanę pozbawiony jedynej rutyny, jaką do tej pory znałem. Szkoła przez dziewięć miesięcy w roku, kino przez pozostałe trzy. To jedyna matematyka, jaką ogarnia mój umysł.

Derick

Jestem absolutnie pewny. Nie widziałeś konta na Instagramie, które już założyłem?

Nie widziałem. Przestałem śledzić media społecznościowe po pierwszym roku college’u. To jeden z powodów, dla których przyjaciele wytykają mi, że jestem niepostępowym dziadkiem.

Nie lubię selfików. Nie robię dzióbków. Nie fotografuję się bez koszulki. Nie używam ringlightów. Może i jestem staroświecki, ale z całej siły walczę z potrzebą dzielenia się życiem online, bo żenuje mnie idea czerpania codziennej dawki serotoniny z lajków i komentarzy.

I okej, mała część mnie nie mogła znieść dręczącej obecności Dericka w każdej możliwej apce. Smartfon stawał się narzędziem tortur za każdym razem, kiedy włączałem go, żeby śledzić życie Dericka, opowiadane za pomocą idealnych zdjęć i memów, postępujące beze mnie. To było dołujące.

Kolejna wiadomość zawiera zrzut ekranu oficjalnej oferty pracy skierowanej do Dericka. Niewielka pensja, minimalna liczba godzin, ale szeroki zakres obowiązków związanych z „budowaniem marki osobistej”. (Jestem pewien, że nie Earl ujął to w ten sposób. W jego wewnętrznym świecie markami wciąż płacą Niemcy i Finowie).

Pod spodem Derick załączył jeszcze jedno zdjęcie. Selfie.

Jest wyższy (naturalnie), przystojniejszy (nieprawdopodobnie) i w kinie Wileya (niestety).

Stoi przed niską, różowiastą budką z przekąskami, pozdrawiając fotografa kciukami w górę. Jego gęste włosy dosłownie lśnią w blasku słońca chylącego się ku zachodowi. To moja ulubiona pora w kinie, tuż przed rozpoczęciem wieczornej gorączki. Aż dziwnie pomyśleć, że kiedyś Derick był moją ulubioną osobą, może nawet wygrywał z Avery, ale ta epoka już dawno przeminęła. Teraz to tylko facet, który „nie myślał o mnie w ten sposób”.

W końcu przegapiam podrzucanie biretów, zaaferowany obmyślaniem odpowiedniej odpowiedzi. Dookoła mnie wybuchają gromkie, ekstatyczne okrzyki, ale jakoś nie potrafię się tym przejąć.

* * *

– Odchodzę z Wileya – informuję Avery, gdy tylko siadamy.

Nasi rodzice fundują nam uroczysty obiad w koszernej restauracji ze śliwkowymi obiciami i złotymi dekoracjami. Prawdziwi dorośli zebrali się po drugiej stronie długiego prostokątnego stołu i, pochłonięci rozmową na temat naszych wybitnych osiągnięć, nie są w stanie dosłyszeć mojego stanowczego obwieszczenia.

Mateo siedzi z głową w telefonie i pisze do Brandona. Twierdzi, że nawet nie uprawiali seksu tamtej nocy. Wzięli na spółkę kubełek kurczaka z całodobowego food trucka zaparkowanego przed Studenckim Centrum Kultury i omawiali dorobek Ryana Murphy’ego, żartując przy tym na temat najlepszych ról Sary Paulson.

Dobrze wykarmiona zazdrość wciąż wraca po więcej.

– Co? Straszne głupoty. Nie mów tak. – Avery odrywa kawałek świeżego chleba i macza go w stojącej przed nami miseczce oliwy z przyprawami.

– Mówię poważnie. Nie mogę tam wrócić.

Avery przestaje przeżuwać i spogląda na mnie zmrużonymi oczami.

– Bo powiedziałam, że to nie jest poważna praca? Nie miałam na myśli tego, że tak na teraz. Chodziło mi o przyszłość – wyjaśnia, bawiąc się kolczykiem z turkusowych koralików.

Kelnerka zaczyna przyjmować zamówienia na napoje. Proszę o kieliszek musującego rosé, chociaż na myśl o alkoholu robi mi się niewyraźnie. Byłem trzeźwy przez całą sesję, żeby zachować chłodną głowę i zdolność koncentracji. Zakończyć w dobrym stylu i tak dalej. Ale tak naprawdę alkohol przyczynił się do całego obecnego bałaganu. Chociaż przyczynił się też do tego, że otrzymałem ostrzeżenie o inwazji Dericka na miejsce najbliższe mojemu sercu. Czyli chyba… dzięki za pomoc, alkoholu?

– Nie, po prostu Derick zaczął tam pracować…

Mateo podnosi głowę na chwilę.

– Ten z polaroidów w akademiku?

Derick widnieje na dobrych paru zdjęciach spośród tych, które zawiesiłem na sznurku nad łóżkiem. Posępnie kiwam głową.

– Ten Derick, który cię zghostował? Ten Derick, na którego lecisz od niepamiętnych czasów? – Dalej niechętnie przytakuję. – Ten Derick – ciągnie Mateo – który gapi się na nas z drugiego końca sali?

Odwracam głowę tak szybko, że prawie stacza mi się z ramion jak kula do kręgli. Dwa stoliki dalej para oczu koloru morskiej mgły przeszywa mnie na wylot. Derick lekko unosi duże dłonie, trzymając w gotowości nieproporcjonalnie małe sztućce. Rękawy kasztanowej marynarki ma podciągnięte i pomarszczone, a krawat w kwiatowe wzory zwisa smętnie z odpiętego kołnierzyka. W rodzinie notesów Moleskine Derrick jest pomazanym zeszytem w linie.

W powietrzu powstaje wir wspomnień, który wciąga mnie do środka.

Gdy nie pracowałem, obracaliśmy się w liceum w tym samym towarzystwie. Moje zmiany w kinie zwykle przypadały na domówkowe wieczory, ale wypady na wybrzeże i popołudnia w centrum handlowym Willow Valley zwykle obejmowały dziewięcioosobową ekipę: Derick grał główną rolę, a mnie dostała się partia cichego podpieracza ścian.

Tak się jakoś złożyło, że zawsze szliśmy na tyłach grupy, wymieniając się prywatnymi żartami i ukradkiem uczestnicząc w konkursach typu „kto znajdzie najdziwniejszy przedmiot”. Torebka w kształcie banana. Pokrowiec na telefon z napisem „babcia wciąż ma branie” nad przerobionym zdjęciem Betty White w bikini. Raz nawet wydałem prawie dwa dolary na grę, w której nagrodą był pluszowy mops o rozmiarach plażowego parasola. Wygrałem. Ochrzciliśmy pluszaka mianem Mega Mopsa, wcisnęliśmy go do bagażnika nowiutkiego dwuosobowego samochodu Dericka i sporządziliśmy umowę o wspólnym sprawowaniu władzy rodzicielskiej.

Wracam na ziemię, bo Mateo przesuwa mi rękę tuż przed twarzą.

– Tak, to ten sam – wyznaję, nękany serią sercowych wstrząsów, podobnie silnych jak te, które dopadły mnie, gdy po raz pierwszy ujrzałem nazwisko Dericka wśród otrzymanych maili.

Bez zastanowienia do niego macham. To mały, żałosny ruch. Derick zaczyna się podnosić z krzesła, ale jego ojciec szacuje trajektorię płomiennego kontaktu wzrokowego i szepcze synowi do ucha coś jadowitego, coś, co zmusza go do pozostania na miejscu. Zmieszanie. Spojrzenie, które Derick mi rzuca, ma w sobie ładunek do połowy ukształtowanych przeprosin.

Sfrustrowany, zgniatam w kulkę rąbek białego lnianego obrusa, prawie ściągając na siebie nienapoczęte napoje.

Może to właśnie moja supermoc: elektromagnetyzm. Tyle że zamiast turbodoładowanych przedmiotów z metalu na każdym kroku przyciągam turbodoładowane przykrymi emocjami sytuacje.

– Do niego też wysłałem wiadomość z wyznaniem – pozwalam tym słowom zawisnąć w powietrzu.

– Tych maili było więcej? – pyta nieco zbyt głośno Avery.

Rodzice odwracają się w naszą stronę. Uśmiechamy się niewinnie, idealnie imitując młodzieńczą naiwność, więc wracają do rozmowy na temat zwrotów podatku, grzejników, najlepszej marki kombuchy czy czegoś w tym guście.

– W sumie cztery. Wspomnienia prawie-pocałunków. Po jednej wiadomości do każdego chłopaka, z którym prawie przeżyłem pierwszy pocałunek, ale w końcu nic z tego nie wyszło. – Pociągam łyk wina dla odwagi. – Mateo i Derick, do tego Cole, przewodniczący klubu filmowego, kiedy byłem w pierwszej klasie liceum, i Alfie, w którym podkochiwałem się na obozie po ósmej klasie. Mail do Cole’a się nie wysłał, ten do Alfiego utknął gdzieś po drodze, no a resztę już wiecie.

Moja smętna historia wydaje się nierzeczywista. Odczuwam ulgę, dzieląc się tym ciężarem; sam nie dałbym rady go nieść.

– Cole? Serio? Był strasznym chujem – mówi Avery.

– Dla mnie był miły.

– Bo się przed nim płaszczyłeś.

Avery bierze kolejny kawałek chleba. Chciałbym móc zaprzeczyć, ale ma rację. Wrenowi-pierwszoklasiście imponowała jego wiedza na temat filmowych klasyków oraz niszowy gust. Cole był wybitnym deskorolkarzem w czapce-menelce. Nic dziwnego, że bez mrugnięcia okiem rezerwowałem sale, organizowałem seanse i robiłem notatki ze wszystkich spotkań.

– Nie rzucaj kamieniem, słonko. Kto z nas nigdy się fatalnie nie zauroczył w ślicznym fuckboyu? – Mateo rzuca Avery ostre, znaczące spojrzenie, po czym odwraca się do mnie. – No dobra, to co ci Derick odpisał?

Streszczam im całą historię, na koniec dodając:

– Myślałem, że nasza przyjaźń wtedy opierała się częściowo na obustronnej wiedzy, że ten drugi jest…

– Ochrzczony w łaźni homoseksualności? – podsuwa Mateo.

– Skąd ty bierzesz te teksty? – Avery marszczy nos.

– Lubię myśleć, że to boże natchnienie. – Żegna się i skłania głowę, jak przystało na byłego ministranta o twarzy aniołka.

Parskam śmiechem. Na szczęście jego teatralny szept nie dociera na drugi koniec stołu. Zagłusza go brzęk widelców towarzyszący pojawieniu się wielkiego talerza smażonych kalmarów. To nie jest dobry moment na owoce morza. Odrzucenie i upokorzenie budują sobie w moim brzuchu domek z ogrodem; dwójka stałych lokatorów-imprezowiczów, których z całego serca chciałbym wyrzucić na bruk.

Avery przewraca oczami, upijając z miedzianego kubka solidny łyk moscow mule’a. Idę za jej przykładem i pozwalam bąbelkom musującego rosé napełnić mnie fałszywą lekkością.

Naprzeciwko nas pan Haverford podnosi się i idzie w kierunku toalet. Derick kieruje w stronę naszego stołu serię ukradkowych spojrzeń. Pozostali członkowie rodziny dookoła niego rozmawiają ze sobą, ale on nie odzywa się ani słowem.

Zignoruj go.

– Może zatrudnię się na lato w Rosevale. Instytut filmoznawstwa ciągle szuka ludzi do digitalizacji archiwów – próbuję zmienić temat.

– Chyba sobie żartujesz – mówi Mateo.

Pod jego pogardliwym wzrokiem uginam się jak wierzba płacząca.

– To co mam teraz zrobić?

Milknie na moment, umysł mu pracuje.

– Przyznaj się. Powiedz mu, że jest dupkiem, bo cię olał. Zobacz, co się stanie. Daj życiu robić swoje – powtarza złotą myśl z klubowego kibla. Powinienem dać mu na święta kieliszek z tym cytatem. – Kto wie, co dalej będzie? W końcu najlepsze przeprosiny czasami kończą się pocałunkiem.

Ma rację, ale przeprosiny to nie jest DeLorean z Powrotu do przyszłości, jak mu się chyba wydaje. Nie pomogą nam przenieść się w czasie, żeby naprawić utracone zaufanie. Zresztą czy chciałbym to zrobić? Przecież Derick napisał w wiadomości, że nigdy nie myślał o mnie w ten sposób.

Chociaż zanim pojawiły się uczucia i flirt, była między nami przyjaźń. Prawdziwa i mocna. Jeśli mam z nim pracować przez całe lato, potrzebuję choć częściowego domknięcia sprawy.

Ojca Dericka nie widać na horyzoncie, więc, wiedziony impulsem, wysyłam wiadomość:

Spotkajmy się w altanie obok werandy

Wstaję niepewnie i mówię, że zaraz wrócę. Powietrze na zewnątrz jest już chłodniejsze, lekki wietrzyk marszczy srebrzystą powierzchnię pobliskiego stawu. Nierówną kamienistą ścieżką idę do pustej altany. Siadam na ławce z widokiem na staw i uspokajam się, przywołując z pamięci znajomą ścieżkę dźwiękową z filmu. Delikatny utwór z podzwaniającą partią fortepianu. Może to Danny Elfman.

Melodia właśnie ma osiągnąć szczyt, gdy słyszę:

– Hej.

Derick stoi nade mną, przeczesując palcami rozwichrzone włosy. Spokojna muzyka zmienia się w namiętny utwór z głębokim basem. Cholera by wzięła tego podstępnego wyimaginowanego grajka.

– Cześć. – Podnoszę się i wyciągam do niego rękę, jakby właśnie przyszedł do mojego biura na spotkanie biznesowe. Spogląda z wahaniem na moją dłoń, więc natychmiast ją wycofuję. – Przepraszam, że przerwałem ci obiad.

– Przepraszam, że się na ciebie gapiłem. Po prostu, no wiesz, nie spodziewałem się tu ciebie zobaczyć.

– To ja nie spodziewałem się zobaczyć ciebie. Nie powinieneś przypadkiem być teraz gdzieś w Berkshire i przygotowywać się do ceremonii ukończenia college’u?

Przed jego wyjazdem do szkoły cztery lata temu porównywaliśmy kalendarze akademickie i obiecywaliśmy sobie, że będziemy spotykać się w przerwach, żeby pogadać, co u nas. Coś razem zrobić. Porządnie spędzić ze sobą czas.

To nigdy nie nastąpiło.

– Uroczystość miałem w zeszły weekend. Wróciłem do domu. Moi bracia wzięli wolne i wszyscy przyjechali lub przylecieli, żeby oblać mój powrót. I dlatego tu jesteśmy – wyjaśnia. – Oblewamy.

– My też. Dzisiaj skończyłem szkołę. Wybrałem tę knajpę, bo byliśmy tu raz na randce – czerwienię się na własną niezręczność. – To znaczy na spotkaniu integracyjnym.

Spotkania integracyjne odbywały się w ramach zajęć z zarządzania. Jako współzarządzający projektami na rzecz lokalnej społeczności mieliśmy spędzać razem czas poza lekcjami i zaliczeniami. Pewnego wieczoru Derick zaproponował, żeby przyjść tutaj na szybką kolację i chociaż mnie ledwo było stać na przystawkę, to przegadaliśmy trzy dania, za które zapłacił burżujską kartą kredytową ojca. „Nawet się nie zorientuje” – powiedział wtedy. – „To ten typ bogaczy”.

Derick nie uśmiecha się, gdy popełniam gafę. Na jego twarzy malują się wyłącznie szczerość i powaga.

– Jeśli chodzi o tę wiadomość… Wrenji, serio, przepraszam…

Nie wiem, czy zamierza powiedzieć „przepraszam, że zniknąłem z twojego życia”, czy „przepraszam, że nie odwzajemniłem twoich uczuć”, ale dociera do mnie, że nie chcę wiedzieć. Usłyszenie tego na głos byłoby gorsze niż cokolwiek, co mogę sobie wyobrazić. Instynkt samozachowawczy budzi się, żeby uchronić mnie przed nieprzyjemnymi uczuciami.

– Co? – Śmieję się sztucznie. – Nie chodzi o wiadomość. Nie, zupełnie mnie to nie obchodzi. – Strasznie mnie to obchodzi. – Ja też już tego nie czuję. – Nie mam pojęcia, jak się czuję. – To nic nie znaczy. – Kiedyś Derick znaczył dla mnie wszystko.

Ściąga brwi.

– To nie wyglądało jak nic nieznacząca rzecz.

Naprawdę nie zniosę w tej chwili uprzejmego odrzucenia, więc zmieniam strategię.

– Nie, serio. Ale wiesz, skoro chcesz o czymś pogadać, to może powiesz mi, dlaczego mnie olałeś na pierwszym roku?

„Jakbym nie był twoim przyjacielem. Jakbym w ogóle się nie liczył” – dopowiadam w myślach. Jakimś cudem moje nogi są jeszcze bardziej niepewne, gdy wstaję, żeby przejść na drugą stronę altany. Słońce chowa się za chmurami, a świetlne girlandy włączają się spontanicznie, rzucając romantyczny blask na tę koszmarnie nieromantyczną scenę.

Derick wzdycha i przeciera ręką oczy.

– Wrenji. – Ta stara ksywka ma w sobie niepojęty ciężar, którego sam do końca nie rozumiem.

Tamtego roku przed feriami zimowymi, kiedy wiadomości od Dericka zaczęły przychodzić rzadziej, myślałem sobie: „jest zajęty”. Gdy przed naszym spotkaniem zaczął odpisywać półsłówkami, myślałem: „zawsze był zwięzły”. A potem w wieczór, kiedy mieliśmy zobaczyć się po raz pierwszy od rozpoczęcia college’u, nie pojawił się bez zapowiedzi. Zarazem pragnę i boję się usłyszeć, jak mógł z taką łatwością wślizgnąć mi się w życie i z niego wyślizgnąć, jakbym był nikim, ale nagle…

– Derick? – Odwracamy się i widzimy Damiena, brata Dericka, byłego kapitana licealnej drużyny baseballowej, a potem zawodnika w rozgrywkach międzyuczelnianych, z kozią bródką i długimi włosami. – Tiramisu się prawie rozciapciało i tata zaczyna się niecierpliwić. Poziom irytacji: grozi, że wyjdzie stąd bez ciebie. Chodźmy.

Cieszę się, że stoi kawałek dalej, bo właśnie w tym momencie moje serce daje za wygraną, co wyciska mi z oczu łzy. Odwracam głowę, żeby Derick nie zobaczył, i nonszalancko macham ręką.

– Okej, pa. Do zobaczenia.

Derick waha się, ale już nic nie mówi. Wkrótce słyszę tylko jego kroki oddalające się w kierunku restauracji.

Daję sobie pięć minut na uspokojenie, po czym wracam do stołu, z całej siły starając się sprawiać wrażenie, że wszystko jest w porządku. Avery i Mateo patrzą na mnie z identycznym wyrazem wyczekiwania na twarzach, ale ignoruję ich. Ignoruję Dericka i jego rodzinę po drugiej stronie zatłoczonej restauracji, nawet gdy Derick próbuje złapać mój wzrok, kiedy w końcu zaczynają się zbierać. Nasz stół zostaje zastawiony przystawkami i dodatkami, a tata nalega na toast – wariację na temat przemów, które zazwyczaj wygłasza podczas dorocznej imprezy sylwestrowej dla zarządzanej przez siebie ekipy pracowników zakładów komunalnych. Unoszę kieliszek, wypełniony chyba cementem, biorąc pod uwagę, jak ciężki mi się wydaje.

Docierają do mnie tylko ostatnie słowa toastu:

– Za nowy początek!

Doceniam ironię sytuacji.

Wszyscy równocześnie trącają się kieliszkami.

Brzdęk, brzdęk. Moje serce ściska strach.

Rozdział 5

Doktor Tanson ma spotkanie.

W każdym razie tak wynika z kartki na drzwiach jej gabinetu.

Ze mną też umawiała się na spotkanie, na 10:32, bo z jakiegoś powodu nie wierzy w zwyczajne harmonogramy. („Kto dał władzę wielokrotnościom piątek?!”, wykrzyknęła kiedyś na zajęciach z filmu queer, jakbyśmy to my obarczyli ją pojęciem czasu). W punktualność też nie wierzy, więc o 10:40 postanawiam zadzwonić do Earla i dopytać o Dericka.

Wspomniany przez Dericka instagramowy profil Kina Samochodowego Wileya wyskoczył Avery wśród sugerowanych postów tuż po obiedzie, który rozdarł moje już i tak delikatne serce. Konto kina zapełniają bumerangi i rolki przedstawiające popcorn wysypujący się z maszyny i informacje o nadchodzących rozdaniach. Jest też strona firmowa na Facebooku, polubiona przez kilkadziesiąt osób, a nawet profil na TikToku. Derick już grzeje silnik odrzutowy, żeby wystartować z rebrandingiem.

Miło, że ktoś wykazuje inicjatywę, ale trudno mi przełknąć, że to właśnie on jest tą osobą.

Bez kitu. Kurde. W liceum inaczej myśleliśmy o sobie nawzajem. Nie wiem, jakie uczucia wzbudza we mnie świadomość, jak łatwo byłoby myśleć o nim w ten sposób teraz, gdybym tylko sobie na to pozwolił.

Earl odbiera tuż przed sygnałem poczty głosowej.

– Jak się masz, młody? Mam nadzieję, że za bardzo nie balujesz. – Jego szorstki bas dociera do mnie stłumiony przez filtr przerośniętych wąsów. Trzaski po drugiej stronie to nie efekt problemów z połączeniem, tylko szorowania o mikrofon rzadkiego zarostu Earla.