Nasza Pani z Ravensbruck - Marta Grzywacz - ebook + książka

Nasza Pani z Ravensbruck ebook

Grzywacz Marta

0,0
33,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Jest 24 listopada 1947 roku. W gmachu Muzeum Narodowego w Krakowie zbiera się Najwyższym Trybunał Narodowy, który ma sądzić nazistowskich zbrodniarzy. Proces uważnie śledzą byli więźniowie obozów koncentracyjnych, a także polskie i amerykańskie media. Na salę wprowadzani są kolejni oskarżeni. Wśród nich brakuje jednak Johanny Langefeld – byłej strażniczki obozów w Ravensbrück i w Auschwitz. Oskarżona uciekła. Parę lat później zaczną chodzić słuchy, że ktoś pomógł jej uciec. Obiegną Kraków relacje tak nieprawdopodobne, że trudno będzie dać im wiarę.
Bo
czy naprawdę mogło być tak, że Johannę Langefeld uwolniły z Montelupich dawne więźniarki Ravensbrück? Ofiary miałyby uratować kata? Takie rzeczy się przecież nie zdarzają. Książka Marty Grzywacz to opowieść o jednej z najbardziej tajemniczych
i
kontrowersyjnych postaci nazistowskiego systemu zagłady.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 427

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marta Grzywacz

NASZA PANI Z RAVENSBRÜCK

Historia Johanny Langefeld

Copyright © by Marta Grzywacz

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Człowiekowi można odebrać

wszystko z wyjątkiem jednego:

swobody wyboru swojego

postępowania w konkretnych

okolicznościach1.

Viktor Frankl, psychiatra, więzień obozów koncentracyjnych

Eugeniuszowi Brzezińskiemu i jego ojcu, Kazimierzowi, który przeżył Auschwitz

Prolog

Zanim na salę wejdą sędziowie Najwyższego Trybunału Narodowego, woźny rozkłada na stole sześćdziesiąt osiem tomów akt. Pokonuje niewielki schodek, bo przykryty zielonym suknem stół, dla lepszej widoczności, ustawiono na podeście i flesze aparatów fotograficznych natychmiast zaczynają błyskać2. Opinia publiczna czekała na tę chwilę od wielu tygodni, więc prasa nie chce niczego przeoczyć.

Nieco mroczny hall Muzeum Narodowego w Krakowie, na co dzień rozświetlają go dziesiątki lamp, a teraz także reflektory kinowe – w pogotowiu czekają kamery Filmu Polskiego, obok kręcą się operatorzy amerykańscy. Zbierają materiały do projektu „March of Time”. To seria krótkometrażowych filmów, których autorzy opisują współczesny świat. Relację z Krakowa widzowie w Ameryce zobaczą niespełna rok później3.

Każde słowo, które padnie na tej sali, zostanie powtórzone w czterech językach, więc tłumacze powoli zajmują swoje stanowiska wyposażone w nowoczesne słuchawki i mikrofony. Technika na najwyższym poziomie – chwalą krakowskie gazety. Nawet w Norymberdze takiej nie było. Dobrze, że Muzeum Narodowe użyczyło swojej sali, bo tylko tu jest tyle miejsca, żeby pomieścić pięćset osób4.

Pierwsze rzędy ławek zajmują przedstawiciele polskich władz i goście z zagranicy. Jest sędzia Yves Lemerle – prezes Francuskiego Trybunału Wojskowego w Rastatt, przed którym parę miesięcy wcześniej stanęli zbrodniarze hitlerowscy sądzeni za swoje okrucieństwa popełnione na obywatelach francuskich. Przyjechali: główny prokurator tego Trybunału Joseph Grenier, a także Laurence Allen, słynny reporter agencji The Associated Press, zdobywca nagrody Pulitzera za korespondencje wojenne i były jeniec niemieckich obozów w Europie i Afryce, który cudem uszedł z życiem z kilku bombardowań i katastrof na morzu5. Są wysłannicy Komisji Narodów Zjednoczonych do spraw Zbrodni Wojennych, a także przedstawiciele ambasad i konsulatów: ZSRR, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych, Czechosłowacji, Francji, Belgii, Jugosławii, Włoch, Węgier, Bułgarii, Rumunii6.

Publiczność tłoczy się jeszcze przy wejściu, bo na salę można się dostać tylko za okazaniem kart wstępu, ale wkrótce hall muzeum wypełni się do ostatniego miejsca. Pocieszeniem dla tych, którym nie udało się wejść do środka, są głośniki rozmieszczone na zewnątrz, od frontu. Dzięki nim zainteresowani będą mieli szansę śledzić przebieg rozprawy. Stojący obok samochód z napisem „Polskie Radio” gwarantuje, że relację z procesu usłyszy cała Polska.

Tymczasem na tyły gmachu podjeżdżają ciężarówki, które parę chwil wcześniej wyjechały z więzienia Montelupich, oddalonego od Muzeum Narodowego o trzy kilometry. Przywiozły oskarżonych.

Jest 24 listopada 1947 roku, dokładnie 8.30. Proces przed Najwyższym Trybunałem Narodowym ma się rozpocząć za pół godziny. Jego antybohaterowie złapani na terenie Niemiec, w brytyjskiej i amerykańskiej strefie okupacyjnej, ostatnie miesiące spędzili w różnych obozach internowania, aż wreszcie samolotami, okrętami i pociągami sprowadzono ich do Polski. Teraz będą mieli okazję spojrzeć w twarz sprawiedliwości. A właściwie w wiele twarzy. Wszystkie są zniszczone, smutne, przedwcześnie postarzałe i należą do ich ofiar – byłych więźniów obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. To oni będą stanowić widownię tego procesu.

Dawni nazistowscy funkcjonariusze zeskakują z platform ciężarówek samodzielnie, bo nie założono im kajdanek, i patrzą wprost w obiektyw kamery. Najwyższy rangą, czterdziestosześcioletni Arthur Liebehenschel, komendant Auschwitz-Birkenau, który objął to stanowisko w 1943 roku po Rudolfie Hössie, rzuca amerykańskiemu operatorowi krótkie spojrzenie. Szczupły, z wysokim czołem, w okularach, raczej niepozorny. Świadkowie powiedzą potem, że wyglądał na przestraszonego. Czterdziestoczteroletni Hans Aumeier, kierownik obozu i zastępca komendanta do spraw porządkowych, który nie tylko kontrolował kwestie wyżywienia i ubioru więźniów, ale miał też pod swoją pieczą więzienne komanda. „Tylko więzień martwy jest więźniem przyzwoitym” – lubił mawiać. Aumeier patrzy groźnie blisko osadzonymi oczami i może dlatego karykaturzystom będzie przypominał drapieżnego ptaka. Czterdziestodwuletni Austriak Maximilian Grabner – odpowiedzialny za ewidencję więźniów, szef obozowego Gestapo, pan życia i śmierci, któremu podlegała katownia w bloku numer 11, spuszcza wzrok. Uciekając przed wymiarem sprawiedliwości, ukrył się w gospodarstwie rolnym w Altenmarkt, zapuścił brodę i… udawał Żyda. Johann Paul Kremer, obozowy lekarz, sześćdziesięcioczteroletni profesor filozofii, doktor biologii i medycyny, wygląda, jakby nie rozumiał, dlaczego się tu znalazł. A to on ostatecznie decydował o tym, kiedy należy otworzyć komorę gazową, tak by nikt wewnątrz nie pozostał przy życiu. Brytyjczycy znaleźli jego pamiętnik, w którym skrupulatnie zapisywał przebieg swojej trzymiesięcznej służby w Auschwitz i ten niezbity dowód prowadzi go właśnie przed oblicze sądu. Tuż za profesorem z platformy ciężarówki zeskakuje młodszy pomocnik piekarski, a w Auschwitz szef krematorium, Erich Muhsfeldt.

Są też kobiety. Trzydziestosześcioletnia blondynka średniego wzrostu, Maria Mandl, która awansowała na nadzorczynię obozu koncentracyjnego dla kobiet najpierw w Ravensbrück, a potem w Auschwitz-Birkenau, i jej koleżanki po fachu: trzydziestoośmioletnia Therese Rosi Brandl, o małych, głęboko osadzonych oczach; ponura, z nalaną twarzą czterdziestoczteroletnia Alice Orlowsky; trzydziestoletnia, pulchna Luise Danz i dwudziestosiedmioletnia Hildegarda Lächert, długowłosa brunetka, która zeskoczywszy z ciężarówki, uśmiecha się do operatora, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że nie zaszkodzi dobrze wyglądać na zdjęciu, nawet w oczekiwaniu na wyrok, który może zakończyć jej krótkie życie.

Esesmani ubrani są w mundury Wehrmachtu bez dystynkcji, chroniące ich już teraz tylko przed przenikliwym porannym chłodem. Kobiety mają na sobie cywilne płaszcze. Prawie wszyscy trzymają w rękach pliki dokumentów. Być może dostarczone im kilka dni wcześniej akty oskarżenia w tak zwanym pierwszym procesie oświęcimskim, który – jako moralne zadośćuczynienie dla byłych więźniów obozu i rodzin zamordowanych – ma być duży i głośny. Niespełna osiem miesięcy temu, w Warszawie, sędzia Alfred Eimer skazał na karę śmierci Rudolfa Hössa, pierwszego komendanta Auschwitz-Birkenau. Teraz ten sam sędzia będzie przewodniczył procesowi, w którym osądzonych zostanie czterdziestu innych oprawców z Auschwitz.

Ława oskarżonych jest więc długa – złożono ją z czterech rzędów. A właściwie trzech, bo w pierwszym siedzą obrońcy z urzędu – dziewięciu krakowskich adwokatów. Wśród nich znany żydowski prawnik, Bertold Rappaport, który parę tygodni wcześniej prosił, aby zwolnić go z obowiązku szukania argumentów na obronę zbrodniarzy odpowiedzialnych za wymordowanie członków jego narodu, rodziny i przyjaciół. Prośba nie została spełniona, więc teraz Rappaport zamierza dołożyć należytej staranności i jak najlepiej wykonać swoje zadanie. Informacja o procesie pójdzie w świat, stronie polskiej zależy więc nie tylko na tym, żeby zapadły surowe wyroki, ale przede wszystkim, by były poparte dowodami nie do podważenia, wydane przez sprawiedliwy trybunał.

Oskarżeni wchodzą na salę rozpraw pod eskortą wojska i przez widownię przebiega szmer. Byłe więźniarki Auschwitz-Birkenau szczególnie poruszone są widokiem Marii Mandl, nazywanej „bestią”, która wciąż ma na twarzy ten sam wyraz buty i pogardy. Mandl mimo wszystko uchodzi za urodziwą kobietę i ta jej uroda zdaje się nie licować z potwornościami, których się dopuszczała, więc tu i ówdzie słychać głosy, że „taka ładna i taka okrutna…”, jakby piękno ciała miało uchronić przed brzydotą także duszę.

Dawni oprawcy nie odwzajemniają spojrzeń widowni. Może wciąż odczuwają wstręt wobec tych „podludzi”, którzy zebrali się tak licznie, żeby być świadkami ich upadku? A może boją się, że nie wytrzymają wzroku swoich ofiar. Ale dawni więźniowie Auschwitz-Birkenau nie dadzą im o sobie zapomnieć. W ciągu najbliższych tygodni będą się przechadzać wzdłuż ławy oskarżonych i palcem wskazywać swoich niedawnych dręczycieli. Trzydziestu dziennikarzy z różnych stron świata zajęło miejsca przy biurkach ustawionych w środku sali i czeka w pogotowiu. Wreszcie za stołem, na którym ustawiono niemal metrowej wysokości drewniany krucyfiks, zasiada trzech sędziów i czterech ławników. W tym momencie można by powiedzieć, że są już wszyscy, choć w istocie brakuje jednej osoby.

Ale ona się nie zjawi.

Johanna Langefeld zniknęła. Jakby zapadła się pod ziemię. A przecież miała zająć na tym procesie „honorowe” miejsce, bo w wielkim scenariuszu Heinricha Himmlera była jedną z głównych postaci. To jej przypadła w udziale rola zorganizowania pierwszego obozu koncentracyjnego dla kobiet w Ravensbrück, a potem kolejnego w Auschwitz-Birkenau, zanim zastąpiła ją Maria Mandl, która swoim pejczem odcisnęła na obu tych miejscach krwawe piętno. To pod okiem Johanny Langefeld obóz w Ravensbrück stał się wzorcowym miejscem odosobnienia tysięcy niewinnych kobiet, a w końcu ich powolnej eksterminacji; to tam właśnie szkolono przyszłe strażniczki innych obozów, jak choćby siedzące tu teraz Therese Rosi Brandl, Alice Orlowsky i Luise Danz. Oddelegowane do Auschwitz, znakomicie wykorzystały to, czego nauczyły się w Ravensbrück – torturować, upokarzać, zabijać. I nie czuć litości. To w Ravensbrück pierwsze szlify odbierała Hildegarda Lächert – później postrach Auschwitz i Majdanka, która potrafiła utopić kobietę w latrynie, a inną poszczuć psem tak, że rozszarpał ją na kawałki.

Gdyby Johanna Langefeld nie zniknęła, razem z innymi zasiadłaby na ławie oskarżonych, a potem jak inni przez najbliższy miesiąc przemierzałaby drogę z więzienia Montelupich do gmachu Muzeum Narodowego. Jak inni słuchałaby opowieści ofiar, którym udało się przeżyć coś, co było nie do przeżycia; i nieprzekonujących mów obrońców, którzy wypowiadali gładkie zdania, nie wierząc w ich sens; i oświadczeń oskarżonych, których „nie poczuwam się do winy” było dla ich ofiar niczym jeszcze jedno smagnięcie pejczem. Aż w końcu razem z innymi patrzyłaby, jak usta sędziego Eimera układają się w słowa „winny”, „winna”, i słyszałaby przenikliwą ciszę sali, na której kilkuset widzów wstrzymuje oddech i wypuszcza go z ulgą w poczuciu sprawiedliwości, słysząc wyrok: kara śmierci. Dla jej dawnych koleżanek – dla Marii, dla Therese. Lata więzienia dla Alice, dla Luise, dla Hildegardy…

Ale nie dla Johanny. Bo Johanna zniknęła.

Strażnik, który wchodzi do jej celi 23 grudnia 1946 roku, ze zdumieniem stwierdza, że osadzonej tam nie ma. Johanna Langefeld, czterdziestosześcioletnia doświadczona nadzorczyni obozów koncentracyjnych, aresztowana w Niemczech przez żołnierzy Armii Amerykańskiej, ekstradowana do Polski i razem z innymi oskarżonymi czekająca na proces zbrodniarzy z Auschwitz w więzieniu Montelupich, po prostu zapadła się pod ziemię. Władze więzienia wiedzą tyle, że została odesłana do sprzątania mieszkań, które wkrótce mieli zająć nowi pracownicy zakładu karnego, i nie wróciła. Budynek znajduje się na terenie więzienia, tuż przy głównej bramie wjazdowej – to prawda, ale ktoś przecież musiał jej pilnować, ktoś patrzył na ręce kobiecie oskarżonej o zbrodnie. Ktoś odebrał ją z celi i ktoś powinien ją tam doprowadzić z powrotem. Nie wyszła tak po prostu przez więzienną bramę, nie poszła przed siebie przez nikogo niezatrzymywana, żeby rozpłynąć się w grudniowej mgle, która jak zwykle o tej porze roku opada na tę nieckę, jaką jest Kraków, i przykrywa dawne miasto królów szaroburą czapą.

Oczywiście, że zaczynają jej szukać. W końcu gdzieś musiała się ukryć. Choć nie zachowały się raporty z tych poszukiwań, można sobie wyobrazić, że straż więzienna przetrząsa każdy zakamarek gmachu, którego ściany widziały już wiele ludzkiej podłości i cierpień, ale nigdy nie zdradziły żadnej tajemnicy. Sprawdzane są cele, ambulatorium, kuchnia, magazyny, spacerniak. Bez rezultatu. Oskarżona nie została wezwana na przesłuchanie, nie przebywa u lekarza, nie leży w szpitalu, nie oddelegowano jej w bliżej nieokreślonym celu w inne miejsce.

Naczelnik więzienia Eugeniusz Oczkowski jest wściekły. Wie, że nowa ludowa władza nie pogłaszcze go za to po głowie. Jednak bez względu na to, jak groźnie brzmią jego rozkazy, które wydaje teraz podwładnym, poszukiwania i tak nie przynoszą rezultatu. Johanna Langefeld uciekła i trzeba zmierzyć się z tym faktem.

Parę lat później zaczną chodzić słuchy, że ktoś pomógł jej uciec. Obiegną Polskę relacje tak nieprawdopodobne, że trudno będzie dać im wiarę. Bo czy naprawdę mogło być tak, że Johannę Langefeld uwolniły z Montelupich dawne więźniarki Ravensbrück? Ofiary miałyby uratować kata? Takie rzeczy się przecież nie zdarzają.

Rozdział 1. Boże, zachowaj Niemcy

Kontrwywiad Wojskowy

970th CIC Detachment

Memmingen Sub-Region

Region IV – APO 205

US Army

Biuro Polowe w Füssen

Data: 31 grudnia 1945

W sprawie Johanny Langefeld

Do: Commanding Officer, CIB Interrrogation Center, US Forces, European Theater, APO 757, US Army.

Johanna Langefeld zatrzymana na podstawie aresztu automatycznego 20 grudnia 1945 roku […]. Istnieje przekonanie, że posiada ważne i szczegółowe informacje dotyczące obozów koncentracyjnych, które mogą zainteresować Centralne Biuro Śledcze […]. Załączam kopię Raportu Aresztowania wyżej wymienionej, a także raport spisany przez nią dotyczący obozów koncentracyjnych.

Podpisano: Charles Wellner, agent 970th CIC

Z załącznika:

Przesłuchiwana: Johanna Langefeld, Niemka, nadzorczyni obozów koncentracyjnych, ostatnie miejsce zamieszkania: Pfronten – Oesch Hense 262 1/2, Füssen, Niemcy, zatrzymana 20 grudnia o godzinie 12.15, złożyła pisemne oświadczenie następującej treści:

Ja, Johanna Langefeld, z domu May, urodziłam się 5 marca 1900 roku w Kupferdreh, niedaleko Essen. W latach 1924–1926 byłam żoną Wilhelma Langefelda. Mieszkaliśmy w Mülheim, w okręgu Ruhr-Styrum. W 1926 roku mój mąż zmarł. Dwa lata później, 2 sierpnia 1928 roku w Düsseldorfie, urodziłam nieślubnego syna, Herberta, który otrzymał moje panieńskie nazwisko – May, bo tak stanowiło ówczesne niemieckie prawo. Krótko potem przeprowadziłam się do Neuss. Od 1930 do końca 1934 roku byłam bezrobotna, aż wreszcie dostałam posadę kierowniczki na kursach gospodarstwa domowego. W październiku 1935 roku kurs dobiegł końca, a ja ponownie zaczęłam ubiegać się o pracę. Miesiąc później otrzymałam ofertę zatrudnienia jako kierowniczka Prowincjonalnego Zakładu Pracy Poprawczej w Brauweiler koło Kolonii. Posadę tę objęłam 15 listopada 1935 roku… […]7.

***

Essen, podmiejska dzielnica Kupferdreh. Kościół pod wezwaniem Chrystusa. Gabinet pastora Reinharda Lasera pachnie zakurzonymi książkami. Pokój jest niewielki, ale narożne okna w starych drewnianych ramach wpuszczają dużo światła.

– Herbaty? – Żona pastora zdejmuje rękawiczki ogrodnicze. Właśnie skończyła pielić grządki.

O Johannie pastorostwo wie niewiele. Ale w Kupferdreh były na początku XX wieku tylko dwa kościoły, więc kto wie, może faktycznie należała do ich parafii. Pastor sprawdza archiwa. Karty kościelnej księgi pożółkły, ale kaligraficzne pismo łatwo odczytać. Z zapisu wynika, że chrzest Johanny May odbył się w tym kościele 16 kwietnia 1900 roku.

Na przełomie XIX i XX wieku, gdy Johanna przychodzi na świat, Kupferdreh jest jedną z tych niewielkich miejscowości – ni to miasteczkiem, ni to wsią – gdzie życie toczy się nieśpiesznie, a mieszkańcy znają imiona swoich sąsiadów, ich dzieci i dzieci ich dzieci. Tydzień spędzają, pracując w swoich gospodarstwach albo okolicznych fabrykach, a w niedzielę idą do jednego z kościołów wybudowanych na przeciwległych krańcach miasta – katolickiego albo protestanckiego.

Rodzice Johanny są protestantami, więc przynajmniej raz w tygodniu wspinają się na porośnięte drzewami wzgórze do skromnego Christuskirche, gdzie jedyną ozdobą jest posadzka złożona z kolorowych kamieni zwiezionych z całego świata jednak gładkie białe ściany nie rozpraszają uwagi i pozwalają skupić myśli wyłącznie na doznaniach duchowych.

Latem, po wyjściu z kościoła, mieszkańcy Kupferdreh, niezależnie od wyznania, idą odpoczywać nad rzekę Ruhr. Za trzydzieści lat bezrobotni górnicy poszerzą jej koryto przy pomocy łopat, tworząc jezioro Baldeney, ale na razie rzeka musi wystarczyć. Na początku XX wieku miasteczko ma już własny dworzec kolejowy, brzegi Ruhr połączył most pontonowy, działają cementownia, kamieniołomy i kuźnie. Zanim wchłonie je pobliskie Essen i uczyni jedną ze swoich dzielnic, Kupferdreh cieszy się niezależnością i coraz szybciej się rozwija. Zresztą tak jak całe Niemcy – zjednoczone, umocnione po wygranej wojnie z Francją i rozpędzone w drodze do kapitalizmu, co widać w technologicznym rozmachu – budowie nowych kopalń, hut, rozwoju nowoczesnych gałęzi przemysłu. Kupferdreh jest tak dumne z własnych osiągnięć, że na pocztówkach z tamtych czasów nie zamieszcza widoku łąk, pól, lasów czy miejskiej architektury, tylko nowe fabryki z kominami, które wyciągają w górę swoje długie szyje i wystrzeliwują w niebo chmury dymów, sygnalizując nastanie nowej ery.

Z niewiadomych przyczyn rodzina Mayów przenosi się jednak w dół rzeki Ruhr, do Mülheim. Prawdopodobnie Ernst May, ojciec Johanny, z zawodu kowal, dostaje tam lepszą pracę, bo w archiwach miejskich zachowuje się informacja, że pełnił funkcję brygadzisty w jednej z tamtejszych fabryk. Mülheim, w porównaniu z malutkim Kupferdreh, to niemal metropolia, w której działa kilka kopalń węgla kamiennego, przemysł ciężki i garbarnie, a liczba mieszkańców zbliża się do stu tysięcy. Już w Mülheim rodzi się siostra Johanny, młodsza o cztery lata Maria, która w przyszłości będzie jej podporą i pocieszeniem. Johanna ma także dwóch starszych braci – Wilhelma i Maximiliana. Chłopcy urodzili się w Bous, w okręgu Saary, gdzie działała największa w okolicy fabryka produkująca rury. Prawdopodobnie ich ojciec był tam robotnikiem.

Okres prosperity Niemiec nie usypia czujności Ernsta Maya, który z całą rodziną co wieczór modli się o to, żeby Niemcy na zawsze pozostały wielkie, mając w pamięci czas, gdy okręg Ruhry dostał się pod panowanie Napoleona i znienawidzonej Francji. Każdej niedzieli, po mszy, on i jego żona Emilie siadają przy kuchennym stole ze swoimi dziećmi i opowiadają im historię Niemiec, pięknego, potężnego kraju, który nie powinien już nigdy zaznać upokorzenia. Wyobraźnię Johanny rozbudza szczególnie postać Eleonory Prohaskiej, „poczdamskiej Joanny d’Arc”, jak o niej mówią, która w 1813 roku walczyła o niepodległość Prus przebrana za mężczyznę i zginęła od ran poniesionych na polu bitwy. Johanna, podobnie jak Eleonora, chciałaby być chłopcem, bo wtedy – tak sobie wyobraża – mogłaby bronić swojej ojczyzny przed wrogiem8.

Jednak slogan 3 × K – Kinder, Küche, Kirche, czyli kołyska9, kuchnia i kościół, stworzony najprawdopodobniej przez cesarza Wilhelma II, robi w Niemczech zawrotną karierę, wyznaczając niemieckiej kobiecie u progu XX wieku jasno sprecyzowaną rolę w społeczeństwie10. Johanna jako dziewczyna z protestanckiego domu, religijna luteranka, wychowywana w poszanowaniu porządku i dyscypliny, ma więc tylko wyjść za mąż, urodzić dzieci i zajmować się domem.

Kiedy kończy szkołę podstawową – na tym poziomie edukacji poprzestanie, bo czy osiem klas nie wystarczy, żeby nauczyć się dobrze pisać, czytać i liczyć, a potem zostać wzorową gospodynią? – wybucha I wojna światowa. W wielu domach zaczyna się gorączkowe pakowanie, ponieważ już wkrótce młodzi rekruci ze wsi, miasteczek i miast ruszą na front.

Być może czternastoletnia Johanna, jak wiele innych kobiet i dziewcząt, wychodzi na drogę, by pomachać na pożegnanie maszerującym równym krokiem niemieckim chłopcom, licząc na to, że przyniosą swojemu krajowi upragnione zwycięstwo. W tamtej chwili pewnie nawet nie podejrzewa, że wojna nie ograniczy się tylko do pól bitewnych. Kobiety w Niemczech, choć zostaną w domach, także będą walczyć: o jedzenie, ogrzewanie, ubranie dla siebie i dzieci. A ponieważ nie ma mężczyzn, nagle okażą się niezastąpione przy obsłudze maszyn w wielkich fabrykach, przy prowadzeniu pojazdów, przy produkcji broni.

Jest więc duże prawdopodobieństwo, że także Johanna, mimo młodego wieku, zatrudnia się gdzieś, żeby pomóc rodzinie, szczególnie jeśli jej bracia, dziewiętnastoletni Maximilian i siedemnastoletni Wilhelm, postanowili się zaciągnąć. W niemieckiej armii złożonej z ponad trzynastu milionów żołnierzy pół miliona stanowią ochotnicy. Kto wie, czy na wojnę nie wyrusza także ojciec Johanny. Ówczesne prawo11 nakłada obowiązek wojskowy na każdego mężczyznę od dwudziestego do czterdziestego piątego roku życia. Nie zachowały się informacje o dacie urodzenia Ernsta Maya, ale wnioskując z wieku jego najstarszego syna, ojciec Johanny w chwili wybuchu Wielkiej Wojny może mieć około czterdziestu lat.

Z drugiej strony jednak rodziny żołnierzy walczących na froncie dostają niewielkie wsparcie finansowe od państwa, a to nie mobilizuje kobiet do pracy. Wolą zostać w domu i opiekować się dziećmi. Tym bardziej że warunki w fabrykach urągają zasadom bezpieczeństwa, koledzy z pracy nie mogąc znieść kobiet na stanowiskach obok, okazują im pogardę, a szefowie przypominają przy byle okazji, że ich praca jest wyłącznie tymczasowa, bo są zbyt głupie, żeby zrozumieć zagadnienia techniczne, i zbyt słabe, żeby podjąć pracę fizyczną. Jeśli więc Ernst May zostaje powołany, jego żona może otrzymywać od rządu fundusze na życie i być może ani ona, ani jej starsza córka – bo młodsza jest jeszcze dzieckiem – nie muszą pracować.

W 1914 roku przychodzi pierwsza fala głodu, gdy Brytyjczycy blokują dostawy żywności do Niemiec zza oceanu. Rok później w Berlinie zostaje wprowadzona reglamentacja chleba. Kobiety stoją w długich kolejkach, a gazety krzyczą tytułami: Nasze dzieci są głodne! Jednak naprawdę nie do zniesienia jest to, co dzieje się dwa lata później. Nie dość, że żywności jest mało, to mróz sięgający minus dwudziestu pięciu stopni Celsjusza niszczy uprawy ziemniaków, które musi zastąpić brukiew, warzywo bez smaku i wartości odżywczych, ale odporne na złe warunki atmosferyczne. Niemieckie książki kucharskie zamieszczają więc przepisy na potrawy z brukwi, żeby ta, w zależności od fantazji i umiejętności gospodyni, przybrała formę gulaszu, zapiekanki, a nawet dżemu. To dzięki temu niepozornemu warzywu przełom lat 1916/1917 przechodzi do historii Europy jako „brukwiowa zima”.

Kiedy wojna się kończy, niemieccy chłopcy wracają do domów ze spuszczonymi głowami, wściekli, chorzy, okaleczeni. Żal i zawód są tak wielkie, że wielu z nich ma kłopoty psychiczne.

Czy Johanna wychodzi na dworzec w oczekiwaniu na braci i ojca? A może tylko wygląda przez okno w nadziei, że któregoś dnia zobaczy za szybą znajome sylwetki Ernsta, Wilhelma i Maximiliana. Jeśli faktycznie byli na wojnie – udaje im się przeżyć. Maximilian i Wilhelm umrą dopiero w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Do ojca jeszcze wrócimy.

Tymczasem młoda Republika Weimarska, którą stają się Niemcy z końcem I wojny, po abdykacji cesarza Wilhelma II, targana wewnętrzną walką o władzę i niezdolna do spłat wysokich reparacji wojennych, pogrąża się w chaosie. W 1918 roku w listopadzie zapatrzeni w Rosję komuniści i socjaliści doprowadzają do wybuchu rewolucji, która zostaje krwawo stłumiona. Jednak nadal walczące ze sobą partie polityczne ciągną, każda w swoją stronę, niezadowolonych, sfrustrowanych ludzi, a na wiecach coraz częściej słychać trzydziestoletniego polityka, który mówi dużo i głośno, obwiniając o wszystko Żydów, komunistów i liberałów. Ktoś nareszcie tłumaczy Niemcom z czego wynikają ich porażki i kłopoty. Zdolny mówca właśnie założył w Monachium nową partię robotników DAP12, którą przekształci potem w NSDAP13 i wkrótce swoim głosem zahipnotyzuje całe Niemcy, przekonując młodych i starych, że tylko on wie, jak rozwiązać ich problemy. Wspomaga się teoriami francuskiego uczonego Gustave’a Le Bona14, autoraPsychologii tłumu, który pisze, że przywódca powinien być demagogiem, powinien umieć wygłaszać i wielokrotnie powtarzać proste hasła, przemawiające do uczuć i oddziałujące na nieświadomość tłumu, tak że nawet najbardziej inteligentni i sceptyczni członkowie nowoczesnego społeczeństwa ulegną sugestii niewykształconych mówców. Wschodząca gwiazda niemieckiej polityki znakomicie wykorzystuje te nauki, jak manipulować tłumem. Żydowski dziennikarz Konrad Heiden napisze potem, że ludzie, słuchając jego przemówień, niemal spijali mu słowa z ust15.

Johanna także ulega jego urokowi. Adolf Hitler, młody mówca z niemal szamańską mocą, jawi się jej jako wzór silnego, niemieckiego mężczyzny, zdolnego do wielkich czynów, ulepionego z innej gliny niż zwykli śmiertelnicy. Oto człowiek, który ma szansę wyciągnąć Niemcy z zapaści. Johanna Langefeld już zawsze będzie żywić do niego szacunek i nigdy nie przestanie nazywać go „Führerem”. Gdy więc w marcu 1933 roku Niemcy wybierają nowy parlament, przypuszczalnie ona także oddaje swój głos na NSDAP16.

W 1923 roku spełnia się czarny sen Ernsta Maya – jego ukochane Zagłębie Ruhry (okręg Saary) znowu wpada w ręce Francuzów, którzy nie mogąc doczekać się spłat za zniszczenia wojenne, przejmują niemiecki węgiel. Rosnące potrzeby państwa zaspokajane są przez dodruk pieniądza, co napędza hiperinflację, która dotyka głównie emerytów i drobnych rzemieślników. Banknoty tak bardzo tracą na wartości, że można sobie nimi tapetować ściany.

Kowal z Mülheim już tego nie widzi. Ernst May umiera w 1919 roku, jego żona, Emilie, dwa lata później. Od tej pory Johanna i jej rodzeństwo zdani są na siebie i nawet jeśli odziedziczyli cokolwiek po rodzicach, wszystko pochłonął kryzys. Jakby tego było mało, Johanna jest bez pracy. W czasach gdy panuje pokój i dekoniunktura, praca należy się przede wszystkim mężczyznom. Może więc chodzić od fabryki do fabryki, od drzwi do drzwi, czytać ogłoszenia w gazetach albo rozpytywać znajomych, ale cokolwiek robi, skutek jest marny. Łatwo sobie wyobrazić, że pewnego dnia siada zrezygnowana w parku albo idzie zwierzyć się przyjaciółce, a może tylko stoi w długiej kolejce do piekarni, w każdym razie w jakimś nieznanym nam miejscu i o bliżej nieokreślonej godzinie spotyka mężczyznę, który sprawia, że jej życie się zmienia.

Wilhelm Langefeld jest młodszy od niej o dwa lata, ma stałe zatrudnienie – pracuje jako księgowy17 – i najwyraźniej podoba mu się ta niewysoka, nieco pulchna szatynka o włosach układających się w miękkie loki, jasnych oczach i niepewnym uśmiechu18, bo w majową sobotę – dokładnie 3 maja 1924 roku – bierze z nią ślub19.

Johanna i Wilhelm nie zdążą się sobą nacieszyć. Przeżyją razem zaledwie dwadzieścia cztery miesiące, bo potem Wilhelm dostanie odmy płucnej20 i 29 kwietnia 1926 roku21 umrze.

„Wtedy się zgubiłam”22 – powie Johanna wiele lat później. Trudno orzec, co ma na myśli, ponieważ Margarete Buber-Neumann, której się zwierza, nie zadaje zbyt wielu pytań. Margarete to nie jest przyjaciółka, ale Johanna tak ją traktuje. Poznają się na początku lat czterdziestych. Ich relacja będzie oparta na emocjach dalekich od wspólnych radości i trosk, szczerości, wymiany myśli i doświadczeń czy pokonywania ramię w ramię trudów życia, a jednak można wnioskować, że Margarete stanie się dla Johanny autorytetem, kimś, przed kim można się otworzyć, komu warto się wytłumaczyć, dlaczego postępowało się w życiu tak, a nie inaczej.

Po śmierci Wilhelma Johanna robi wrażenie, jakby nie mogła znaleźć sobie miejsca na ziemi. Albo po prostu gorączkowo szuka pracy. Pięć miesięcy po pogrzebie męża przeprowadza się z Mülheim do Monachium, po siedmiu miesiącach wraca, przemieszkuje w „mieście nad rzeką” kilka kolejnych miesięcy i znowu wyjeżdża. Tym razem do Kolonii, choć nie wymeldowuje się z Mülheim.

Któregoś dnia późnym latem lub już jesienią 1927 roku do jej mieszkania (w Kolonii? w Mülheim?) puka przybysz z Alzacji. Pewnie także przyjechał za pracą. Wiemy o nim tyle, że nazywał się Franz Klemba23. Choć Alzacja nie należy już do Niemiec, nadal zamieszkuje ją wielu niemieckich obywateli, prawdopodobnie więc Klemba jest Niemcem. Johanna podnajmuje mu pokój i zbliża się do niego tylko po to, żeby zajść w ciążę. Mężczyzna jest przystojny, to wystarczy. Nie zależy jej na związku czy romansie. Chce tylko zostać matką. Godzi się na to, że będzie matką samotną.

Czy to miała na myśli, mówiąc, że się pogubiła?

Gdy tylko dowiaduje się o ciąży, opuszcza mieszkanie i przenosi się do Düsseldorfu. Dlatego Klemba nie wie i nigdy się nie dowie, że 2 sierpnia 1928 roku w tamtejszym schronisku dla niezamężnych kobiet rodzi się jego syn, Herbert24.

***

Wielka Wojna zmienia niemieckie kobiety. Zrzucają gorsety, skracają włosy, spódnice i gdy w 1918 roku dostają prawo głosu, zaczynają z niego korzystać. Niektóre walczą o równouprawnienie na wiecach, inne – jak Margarete Buber-Neumann – wstępują do partii komunistycznych, jeszcze inne rozwodzą się z mężami albo rodzą nieślubne dzieci.

Krótko po narodzinach Herberta Johanna Langefeld przenosi się do pobliskiego Neuss, gdzie mieszka już jej starszy brat, Wilhelm, z zawodu tokarz. Możliwe, że wybiera to miasto właśnie dlatego, że liczy na jego pomoc i wsparcie, tym bardziej że Wilhelm jest jeszcze kawalerem. Zapewne prowadzi mu dom, gotuje obiady, pierze, prasuje, a on pomaga jej się utrzymać i wychowywać Herberta. Robi to tak, jak sam był wychowywany przez ojca, dla którego ważne były porządek, dyscyplina i posłuszeństwo, bo druga żona Herberta, Gertrud, zapamięta „wujka Wilhelma” jako kostycznego, surowego starszego pana, którego jej mąż nie darzył sympatią25.

W Neuss Johanna Langefeld będzie mieszkać przez siedem lat. Nigdy już nie zwiąże się z żadnym mężczyzną i nie wyjdzie za mąż – tak jakby miłość do zmarłego męża wyczerpała zasoby jej uczuć wobec mężczyzn, a miłość do syna wystarczyła za wszystkie inne rodzaje miłości.

To nie do końca zgodne z polityką państwa, którym od 1933 roku rządzi idol Johanny, Adolf Hitler. Według narodowego socjalizmu małżeństwo to powinność każdego zdrowego Niemca, a rolą niemieckiej kobiety jest rodzenie dzieci. Romantyczne uczucia nic do tego nie mają. Tu trzeba się kierować obowiązkiem. Więzy emocjonalne mają łączyć kobiety i mężczyzn z III Rzeszą i Führerem, a nie ze sobą nawzajem. Hermann Göring dzieli się z niemieckim społeczeństwem swoimi przemyśleniami – kobieta jest niczym „klacz rozpłodowa”, która ma służyć do produkcji nowych obywateli – najlepiej zdrowych, jasnowłosych i błękitnookich chłopców, których bataliony zasilą niemiecką armię, i równie „aryjskich” dziewczynek, zdolnych wspierać swoich dzielnych mężczyzn, gotować im obiady, cerować mundury, flagi i nie odmawiać seksu. Heinrich Himmler, wydając już w czasie II wojny światowej nakaz prokreacyjny dla SS, mówi, że „na mieszczańskie prawa i obyczaje w trudnych czasach nie należy zwracać uwagi. Teraz, bez względu na stan cywilny, zadaniem kobiet i dziewcząt dobrej krwi niemieckiej jest przyłożenie się, nie lekkomyślne, ale realizowane z całą powagą moralną, do urodzenia dzieci żołnierzom wyruszającym do boju, o których tylko Przeznaczenie wie, czy wrócą, czy też polegną dla Niemiec”26.

Niezamężna matka w oczach nazistów przestaje być degeneratką, która jest samotna z własnej winy, głupoty lub z powodu kary za grzechy. Przeciwnie – zyskuje szacunek, ponieważ mimo trudności podjęła się urodzenia i wychowania dziecka, odrzucając egoizm, który charakteryzuje niejedną mężatkę. Kierownictwo NSDAP w tajnej dyrektywie zachęca wręcz szefostwo Bund Deutscher Mädel, żeńskiej sekcji Hitlerjugend, żeby w imię polityki populacyjnej wspierało pozamałżeński seks swoich członkiń27. Liderki BDM uczą więc swoje podopieczne, że posiadanie dzieci jest ich patriotycznym obowiązkiem, bez względu na to, czy są to dzieci ze związków małżeńskich, czy pozamałżeńskich28. Apele przynoszą skutek. Ze zjazdu Hitlerjugend i Bund Deutscher Mädel w 1934 roku około tysiąca dziewcząt, czasem nawet piętnastoletnich, wraca w ciąży lub z chorobą weneryczną, co wywołuje skandal w całym kraju.

Żeby skłonić kobiety do pozostania w domu i rodzenia dzieci, a przy okazji rozwiązać problem bezrobocia, naziści ograniczają im dostęp do rynku pracy. Na mocy przepisów o redukcji bezrobocia z maja 1933 roku zaczynają zwalniać urzędniczki. Nie tolerują adwokatek i lekarek, a nawet dentystek. Kształcenie kobiet na uniwersytetach uważają za zbędne, więc odsetek studentek zostaje ograniczony do dziesięciu procent. W 1933 roku studiuje już tylko dwadzieścia tysięcy kobiet, a za sześć lat liczba ta zmniejszy się do pięciu tysięcy. Kobiety nie mogą także zajmować wyższych stanowisk w edukacji, a w 1936 roku przestaną być powoływane w skład ław przysięgłych, ponieważ są „niezdolne do tego, ażeby myśleć logicznie i wnioskować obiektywnie”29. Praca jest dostępna raczej dla słabo wykształconych i w zawodach, których nie chcą wykonywać mężczyźni. O wartości kobiety stanowić ma nie intelekt, ale płodność.

Johanna jest młoda, mogłaby wydać na świat jeszcze kilkoro dzieci i przyczynić się do walki na „froncie rodzenia”, a tym samym do rozwoju potęgi III Rzeszy, ale najwyraźniej nie ma albo ochoty, albo odpowiedniego partnera. A przede wszystkim bezpiecznej sytuacji materialnej. Bo choć ufa Hitlerowi, wierzy w jego hasła „ochrony rodziny” i liczy, że dzięki niemu Niemcy podniosą się z kolan, to na poprawę własnego losu musi jeszcze poczekać. Tymczasem każdego dnia walczy o przeżycie. Jej syn ma rok, gdy świat ogarnia kolejny kryzys. Wystarczył jeden „czarny czwartek”, 27 listopada 1929 roku, żeby sparaliżować amerykańską giełdę, kredytodawcę Republiki Weimarskiej. W rezultacie z trudem wypracowana względna stabilizacja kraju sypie się jak domek z kart.

„W tamtym momencie życia byłam przerażona – zwierza się Margarete. – Paraliżował mnie strach, że jeśli nie znajdę pracy, wpadnę w ubóstwo i odbiorą mi dziecko”30.

Tak czy inaczej, od początku swojego macierzyństwa jako samotna, bezrobotna matka Johanna Langefeld zdana jest na pomoc protestanckich organizacji dobroczynnych.

Najważniejszą z nich jest założona w 1848 roku Misja Wewnętrzna, którą naziści włączają w struktury swojej NSV31 – Narodowosocjalistycznej Ludowej Opieki Społecznej. Joseph Goebbels, ówczesny Gauleiter Berlina32, dostrzega w organizacjach dobroczynnych – zarówno kościelnych, jak i świeckich – potężny potencjał propagandowy. NSV pod jego okiem rozwija skrzydła i staje się tym ramieniem partii, które ma wspierać społeczeństwo. Teraz wystarczy tylko zlikwidować inne tego typu organizacje i przejąć ich majątek oraz „klientów”, żeby NSDAP była jedynym dobroczyńcą całego narodu.

Kościół protestancki nie widzi w tym problemu. Większość luteranów lub kalwinów popiera nazistów. Na rok przed objęciem przez Hitlera urzędu kanclerza najbardziej fanatyczni protestanci zakładają grupę religijną o nazwie „Niemieccy Chrześcijanie”. Ich doktryna opiera się na odrzuceniu żydowskich aspektów Starego Testamentu i usunięciu z Nowego wszelkich elementów tradycji i kultury żydowskiej, na przykład krzyża. Niemieccy Chrześcijanie będą się też domagać znazyfikowania kościoła Rzeszy i w myśl czystości rasy – usunięcia z niego „niearyjskich” duchownych. Ich slogan brzmi: „Jeden naród, jedna Rzesza, jedna wiara”. Grupę poprze z czasem co trzeci protestancki pastor. Twierdzą Niemieckich Chrześcijan stanie się między innymi kościół w rodzinnej miejscowości Johanny, Kupferdreh.

Prawdopodobne jest więc, że Johanna dostaje się pod opiekę jednej z protestanckich organizacji dobroczynnych o nazistowskich sympatiach, bo w latach trzydziestych prawie nie ma już innych. Nawet darmowe kursy kroju i szycia dla kobiet z ubogich rodzin odbywają się pod szyldem partii, gdy ściśle z NSV zaczyna współpracować NSF33 – Narodowosocjalistyczny Związek Kobiet.

Dowodzi nim Gertrud Scholtz-Klink, trzydziestolatka z ciasno splecionym, owiniętym wokół głowy blond warkoczem, która co prawda twierdzi, że kobiety powinny wycofać się z życia publicznego, bo wznoszenie okrzyków na wiecach i występowanie w parlamencie im nie przystoi, sama jednak uwielbia przemawiać i fotografować się z Hitlerem. Pod kierunkiem Gertrud w wielu niemieckich miastach organizowane są kursy dla kobiet, na których uczy się je krawiectwa czy gotowania, a także przygotowuje młode żony do radzenia sobie z niemowlętami i domem zgodnie z polityką partii. Gertrud, jako propagandzistka, stawia sobie za cel gloryfikowanie radości płynącej z wykonywania prac domowych i macierzyństwa. Kobiecie nie jest potrzebna walka o równouprawnienie, bo to sprzeczne z naturą – głosi na wiecach. Na kursach w prowadzeniu gospodarstwa domowego zalecane są umiar i skromność; instruktorki zachęcają też do stosowania wyrobów rodzimej produkcji, ponieważ narodowi socjaliści dążą do uzyskania samowystarczalności. Pomiędzy porady, jak usmażyć jajecznicę, zmienić dziecku pieluchę i czym czyścić plamy, niepostrzeżenie wplatają zagadnienia ideologii rasowej34.

W 1934 roku z urzędu pracy w Neuss Johanna Langefeld dostaje propozycję objęcia stanowiska nauczycielki na jednym z takich kursów. Ma uczyć młode kobiety ekonomicznego gospodarowania i prowadzenia domu. Jej sytuacja na moment się poprawia. Jednak w październiku 1935 roku kurs dobiega końca i Johanna znowu szuka zatrudnienia. Nie czeka długo. Tym razem propozycja przychodzi z oddalonego o czterdzieści kilometrów od Neuss Brauweiler, niedaleko Kolonii, instytucji pracy przymusowej dla kobiet, które naruszyły niemieckie prawo: prostytutek, bezrobotnych, bezdomnych.

W istocie Brauweiler jest więzieniem, a Johanna Langefeld zdobędzie tam pierwsze szlify w roli strażniczki. Okaże się, że ma w tej dziedzinie duże uzdolnienia.

Rozdział 2. Najbiedniejsi z biednych

Zakład Pracy Poprawczej w Brauweiler koło Kolonii

Meldunek do naczelnika Alberta Bosse

Data: 16 listopada 1936 roku

Wczoraj wieczorem na oddziale z pojedynczymi celami doszło do awantury. Osadzone zrobiły z tego miejsca chlew. Wrzaski trwały przez 10 minut. Przeniosło się to na inne część oddziału kobiecego.

Podpisano: Johanna Langefeld

Wszystkie młode kobiety, które wzięły udział w tej awanturze, mają zostać zamknięte w izolatkach, w piwnicy. Należy też zredukować ich codzienne porcje żywieniowe35.

[Odręczny dopisek, prawdopodobnie Alberta Bosse]

***

Tradycją Brauweiler było dążenie do świętości. Dziedzic posiadłości, palatyn Lotaryngii, Ezzo, i jego poślubiona w 991 roku żona Matylda decydują się oddać wszystkie swoje córki na służbę Bogu. Pięć z sześciorga sióstr zamienia więc suknie na habity i tylko jedna, Rycheza, w przyszłości pozna smak życia poza murami. Nie dlatego, że boskie sojusze przestają być jej rodzicom miłe, tylko dlatego, że ziemskie sprawy na moment zwyciężają. A ściśle mówiąc – polityka.

W 1013 roku mniej więcej szesnastoletnia Rycheza rusza więc na wschód, żeby poślubić Mieszka II, syna polskiego księcia Bolesława Chrobrego. Po trzynastu latach, w 1025 roku, ta drobna kobieta – naukowcy badający jej szczątki dojdą do wniosku, że była szczupła i niewysoka – doprowadza do potrójnej koronacji. Dzięki jej staraniom królem Polski zostaje Bolesław Chrobry, a parę miesięcy później arcybiskup gnieźnieński Hipolit wkłada koronę na głowę jego syna, Mieszka II, i samej Rychezy.

Rok przed tym wydarzeniem rodzice pierwszej królowej Polski, ponownie starając się o boskie łaski, fundują w Brauweiler klasztor Benedyktynów. Rycheza, już jako wdowa po Mieszku II i matka Kazimierza Odnowiciela, zostaje tam mniszką i robi wszystko, żeby świat chrześcijański uznał Ezzo i Matyldę za świętych. W średniowieczu nie trzeba wiele; wystarczy trochę starań, wpływy i odrobina majątku. Matylda zostaje więc świętą za swoje rzekome umiejętności przywracania ludziom wzroku i władzy w nogach, a Ezzo za moc panowania nad roślinami. Próbując kiedyś pocieszyć jednego ze swoich zarządców, który narzekał, że na polu rozpleniły się chwasty, książę orzekł, że w przyszłym roku na pewno będzie lepiej. I było. A to wystarczyło, żeby przypisać mu moc czynienia cudów36.

Rycheza rozbudowuje Opactwo Brauweiler, które staje się centrum jej rodzinnych dóbr, i życzy sobie być tam pochowana. Ale jej ostatnia ziemska prośba nie zostaje spełniona. Biskup Kolonii Anno II porywa zwłoki królowej i przewozi je do swojego kościoła. Złodziejem czyni go okazja – po pierwsze, trumna podróżuje do Brauweiler przez Kolonię, a po drugie, królowa zapisała swoje dobra temu kościołowi, w którym spocznie jej ciało, więc żal byłoby nie skorzystać. Anno  II, próbując podnieść znaczenie swojej parafii, dochodzi do wniosku, że także z Rychezy warto zrobić świętą, zaczyna więc otaczać ją kultem. Do dziś w Nadrenii pierwsza królowa Polski uznawana jest za „błogosławioną”, mimo że jej doczesne szczątki spoczywają już nie w kościele św. Marii ad Gradus, lecz w katedrze kolońskiej, gdzie co dzień odbiera hołdy od tysięcy turystów.

– W Brauweiler mamy tylko relikwie królowej – mówi Hermann Daners, historyk, autor kilku monografii dotyczących klasztoru. – Otrzymaliśmy je w darze. Spoczywają w podziemiach37.

Rodzice królowej i ona sama biegają już po łąkach niebieskich, gdy mnisi z opactwa, podążając niezmiennie drogą ku świętości, otwierają progi klasztoru dla potrzebujących. Brauweiler zaczyna przyjmować gości niezależnie od ich statusu materialnego, pozycji społecznej i moralności – bogaczy i biednych, królów i pielgrzymów, bogobojnych i grzeszników.

Nawet wtedy gdy w 1812 roku bramy opactwa przekraczają wojska Napoleona i gdy klasztor zostaje zmieniony w zakład pracy poprawczej, żebracy wciąż mogą tam znaleźć nocleg i schronienie.

Republika Weimarska kontynuuje tradycje napoleońskie – opactwo pozostaje ośrodkiem pracy poprawczej. I nie przestaje nim być, gdy władzę przejmują naziści. Jednak nikt z potrzebujących nie puka do bram dawnego klasztoru z własnej woli. Wówczas jest to miejsce, w którym żebraków, włóczęgów, notorycznych pijaków, bezrobotnych, spóźniających się do pracy, zarabiających na życie ulicznym kuglarstwem, zadłużonych albo opóźnionych w rozwoju zamyka się tam przymusowo. Sprawcy tych przewin – outsiderzy, których poza nawias głównego nurtu życia wyrzucił zły los, zbieg okoliczności, słaby charakter czy choroba – zyskują miano „aspołecznych”, nieprzystosowanych do życia w niemieckim społeczeństwie, które ma być idealne – zdrowe i bez skazy. Jednostki, które odbiegają od tego wzorca, najlepiej jest odizolować i poddać odpowiedniemu wychowaniu. Naziści wierzą, że najlepiej służą do tego celu wojskowa dyscyplina i surowa kara.

Johanna Langefeld, która 15 listopada 1935 roku obejmuje w Brauweiler posadę Hilfsaufseherin – strażniczki pomocniczej, powie po latach Margarete Buber-Neumann, że zrobiła to, pragnąc pracować „na rzecz najbiedniejszych z biednych”.

Brauweiler najwyraźniej wciąż budziło w ludziach potrzebę dążenia do świętości.

***

W latach trzydziestych XX wieku dawne opactwo benedyktynów jest największym spośród około pięćdziesięciu domów pracy poprawczej w Niemczech. Na ośmiu hektarach ziemi władze prowincji organizują gospodarstwo ogrodnicze, cegielnię, zakłady przemysłu tekstylnego, obróbki drewna i metalu. Warsztaty pracy mieszczą się między innymi w krużgankach klasztoru, dlatego łagodne łuki arkad okalające wewnętrzny ogród zostają zabudowane i promienie słońca przestają docierać do zaciemnionych korytarzy. Szelestu mnisich habitów nie słychać od dawna. Cisza, która pozwala na skupienie myśli, także jest przeszłością. Teraz uszy atakuje przenikliwy zgrzyt pił, głuche jęki żelaza, które przyjmują na siebie uderzenia młotów, skrzypienie ciężkich wojskowych butów i krótkie komendy, które należy wykonać bez refleksji i bez zwłoki.

Brauweiler korzysta z pracy tysiąca trzystu osadzonych. Trafić tu bardzo łatwo, wyjść znacznie trudniej. Jeśli prawo Republiki Weimarskiej ograniczało pobyt w zakładzie pracy poprawczej do dwóch lat, to III Rzesza zniosła te limity. Do instytucji wychowującej przez pracę skazani trafiają po odsiedzeniu w więzieniu krótkiego wyroku za przestępstwo ograniczone karą od jednego dnia do sześciu tygodni pozbawienia wolności i pozostają tam tak długo, jak podoba się to władzom.

Kiedy do Brauweiler przyjeżdża nowa strażniczka, Johanna Langefeld, w „Arbeitsanstalt” osadzonych jest od stu pięćdziesięciu do dwustu kobiet. Mieszkają tuż obok kościoła, we „Frauenhaus” – prostokątnym budynku z czerwonej cegły, którego półokrągłe wykończenie okien sugeruje związki budowli ze stylem romańskim, a trójkątne tympanony zdobiące dach potwierdzają, że późniejszym architektom bardziej podobał się klasycyzm.

Okna Frauenhaus z jednej strony wychodzą na duży kwadratowy dziedziniec, porośnięty trawą i kilkoma rachitycznymi drzewami; jest listopad, więc liście już opadły, tworząc na ziemi złotorude plamy. Z drugiej widać utwardzoną drogę biegnącą wzdłuż zabudowań klasztornych do wsi. Johanna Langefeld, w zeznaniach, które złoży po swoim aresztowaniu, nie opisze tego momentu, ale można założyć, że nową osobę w załodze ktoś wprowadza w arkana zawodu, pokazuje miejsce pracy, przedstawia wymagania. Johanna idzie więc z jedną ze strażniczek ciągnącym się kilkadziesiąt metrów korytarzem Frauenhaus i zbiera informacje: pojedyncze cele są rzadkością, raczej traktuje się je jak karę, kobiety zajmują wieloosobowe pomieszczenia, bo dzięki temu łatwiej je kontrolować, osadzonym nie wolno ufać, potrafią być bardzo przebiegłe…

Pokoje wyposażone są w proste sprzęty, skromne drewniane krzesła, stoły, łóżka. Wszędzie panuje nienaganna czystość. Podobnie jest w kuchni i w szatni. Wreszcie po kamiennych schodach Johanna Langefeld schodzi do piwnicy, gdzie mieszczą się cele dla wyjątkowo nieposłusznych. Zapewne uderza ją panujące tam chłód i wilgoć. Może nawet cieszy się, że nie zostawiła swojego płaszcza w szatni na górze. Niewielkie okienka pojedynczych cel przysłonięte są gęstą kratą, pod odrapaną ścianą stoi łóżko, a raczej kawałek betonu o wymiarach osiemdziesiąt na dwieście centymetrów, przykryty drewnianą deską, w kącie kubeł na nieczystości. Osadzone zwykle przebywają w izolatkach przez kilka dni. Bez światła i prawie bez jedzenia. Kursy gospodarstwa domowego, które jeszcze do niedawna Johanna Langefeld prowadziła w Neuss, w porównaniu z „opieką” nad osadzonymi w Brauweiler muszą się jej teraz wydawać dziecinną igraszką.

Od listopadowej aury trudno oczekiwać, by wprowadzała w dobry nastrój, ale Johanna Langefeld, wychodząc na zewnątrz, wraz z pierwszym oddechem chłodnego powietrza może odczuwać coś w rodzaju ulgi. Jednak na rozmyślania nie ma czasu. Podnosi więc tylko wzrok na wolno sunące po niebie chmury i idzie dalej za swoją przewodniczką. Mijają dziedziniec i ogród, budynki, w których osadzeni są mężczyźni, i pomieszczenia warsztatowe, a wreszcie wchodzą do pralni i szwalni, gdzie pracują kobiety. Nawet jeśli Johanna zwraca uwagę na duży prostokątny budynek stojący na uboczu i dziwi się, że go nie odwiedzają, zapewne słyszy, że są to pomieszczenia Gestapo i że przetrzymuje się tam przeciwników NSDAP za działania antypaństwowe, więc ona nie musi się tym miejscem interesować. Ciężkie więzienie, które – jak mówi Hermann Daners – będzie przypominało „wczesny obóz koncentracyjny”, każe urządzić w Brauweiler Hermann Göring. Tuż przed II wojną światową ten właśnie budynek stanie się siedzibą oddziału pomocniczego dla Gestapo z Kolonii, gdzie na skutek przesłuchań umrze albo popełni samobójstwo pięćdziesiąt osób.

W budynku administracji Johannę Langefeld przyjmuje Maria Render, szefowa kobiecego oddziału, która ma pod sobą pięć strażniczek i kilka pomocnic. W sumie w Brauweiler, w żeńskim zakładzie pracy poprawczej, na sto pięćdziesiąt zatrudnionych osób pracuje tylko dziesięć kobiet. Johanna Langefeld będzie jedną z nich. I zacznie na samym dole więziennej drabiny.

***

Osadzone mieszkają razem, choć formalnie podzielone są na pięć grup. Pierwszą tworzą żebraczki lub prostytutki, które odsiedziały już krótkie wyroki w więzieniach, a w Brauweiler mają zostać wychowane na dobre, pożyteczne, niemieckie obywatelki. Jest ich około stu. Grupa druga to prostytutki zarażone chorobami wenerycznymi, stanowiące zbyt duży kłopot dla szpitali – tych kobiet jest około dziesięciu. Do trzeciej należą niechętne lub niezdolne do pracy z powodu kalectwa lub innej choroby, które podlegają opiece społecznej. Państwo nazistowskie, wysyłając takie kobiety do zakładu poprawczego, utrzymuje, że udziela im bezpłatnej pomocy. Do grupy czwartej zaliczono alkoholiczki, które są wstydem dla niemieckiego społeczeństwa, a do piątej trudną młodzież w wieku od szesnastu do dwudziestu lat. W większości są to młodociane prostytutki, ale także dziewczęta pozbawione opieki rodziców, którym odebrano prawa rodzicielskie. Jest ich około czterdziestu.

Johanna Langefeld ma pomagać przy reedukacji właśnie tej grupy. Choć „reedukacja” to jednak eufemizm – w Brauweiler zachodzi raczej łamanie charakterów niż nauka i wychowywanie. Dziewczyny mają się po prostu bać kary, bo nic tak nie skłania człowieka do współpracy, jak terror i strach.

Budzą się o 6.00 rano, w ciągu dwudziestu minut muszą się umyć i uporządkować sypialnie, żeby o 6.20 usiąść do śniadania. O 6.45 mają się pojawić na stanowisku pracy w pralni przemysłowej, w szwalni, w ogrodzie lub przy Tütenkleberei, gdzie ich zadaniem jest klejenie kopert. W ciągu dnia przysługuje im kilka przerw na kolejne posiłki, a w przypadku tych, które nie wykonują prac ogrodniczych, także na spacer.

Jedzenie jest ściśle racjonowane, ale o głodzie nie ma mowy. Osadzeni – osobnych danych dotyczących kobiet nie ma – dostają w tygodniu 560 gramów mięsa i 150 gramów ryby, a także 200 gramów tłuszczu do smarowania chleba oraz tyle samo sztucznego miodu lub dżemu. Na lunch i posiłek wieczorny kuchnia w Brauweiler podaje zwykle gulasz.

Kobiety kończą pracę o 18.15. O 21.00 muszą być już w łóżkach. Wolne mają sobotnie popołudnia i niedziele, ale część tego czasu władze więzienia wykorzystują na indoktrynację. Osadzone obowiązkowo wysłuchują wówczas pogadanek światopoglądowych o wypaczeniach komunizmu, celach narodowego socjalizmu albo tylko o powinnościach dobrej gospodyni. Chyba że zamiast pogadanki wybiorą kościół. I wiele z nich to robi, spędzając godzinę lub dwie w oderwaniu od doczesności, ciągle jednak pod czujnym okiem strażniczek i fundatorów opactwa, którzy patrzą na te pogubione dusze z portretów, wiszących na pokrytych szarawym tynkiem ścianach kościoła.

Hermann Daners:

– Wie pani, czyja to podobizna? Tu, po lewej? To witraż z wizerunkiem Adolfa Hitlera jako demona. Ufundował go jeden z najsłynniejszych więźniów Brauweiler, Konrad Adenauer. On sam jest na witrażu na dole. Bo wie pani, że tutaj więzili Adenauera?38

Konrad Adenauer, który nie ukrywa swoich antynazistowskich przekonań, zostaje aresztowany w 1944 roku po zamachu na Hitlera w Wilczym Szańcu. Udaje mu się uciec z pomocą przyjaciół i przez jakiś czas się ukrywa, ale naziści aresztują jego żonę, Gussie, którą wywożą do Brauweiler i zamykają we Frauenhaus. Podczas przesłuchań Gussie trzyma się całkiem nieźle, zdradza kryjówkę męża dopiero wtedy, gdy grożą jej aresztowaniem córek. Konrad Adenauer zostaje aresztowany i także trafia do Brauweiler, tyle że do więzienia Gestapo. Po wojnie już jako kanclerz Niemiec nie będzie chciał ścigać nazistów, odetnie przeszłość grubą kreską, a w 1951 roku powie wprost: „Pora przestać węszyć za nazistami, bo nie wiadomo, dokąd nas to zaprowadzi”. Gussie już wtedy nie żyje. W 1946 roku, złamana swoją własną słabością, dręczona wyrzutami sumienia, próbuje popełnić samobójstwo, ale udaje się ją uratować. Nigdy jednak nie dochodzi do siebie po wojennej traumie i umiera w 1948 roku.

Kobiety osadzone w zakładzie poprawczym w Brauweiler w latach trzydziestych XX wieku także przeżyją tam wiele ciężkich chwil. Gdy więc w St. Nikolaus Abteikirche trwa niedzielna msza, myślą tylko o tym, żeby ten, do którego się modlą, wysłuchał ich próśb i pozwolił jak najszybciej opuścić to miejsce. Johanna Langefeld na pewno nie ma takich marzeń. Praca wychowawczyni daje jej wyczekiwaną od lat stabilizację. Jako pobożna luteranka modli się więc raczej o to, żeby w jej życiu jak najdłużej nic się nie zmieniało.

***

Szef Zakładu Pracy Poprawczej w Brauweiler, Albert Bosse, zdeklarowany nazista, uważnie obserwuje więźniów, a wnioski, które wyciąga, publikuje w kilku artykułach. Dwa z nich omawiać będą między innymi charakterystykę młodocianych prostytutek, tych właśnie, którymi zajmuje się Johanna Langefeld. Bosse wyjątkowo ich nie lubi. Dla niego te młode kobiety to „ludzki materiał niższej jakości”39, dlatego uważa, że powinno się je sterylizować. W Brauweiler to naturalna praktyka w przypadku mężczyzn alkoholików, kobiet chorych wenerycznie i prostytutek, ale Bosse chce, żeby programem sterylizacji objąć także młode, kilkunastoletnie dziewczęta. Zapobiegawczo albo za karę. W dużej mierze dzięki decyzji Bossego do wybuchu wojny w Brauweiler zostanie wysterylizowanych 417 więźniów – kobiet i mężczyzn40.

Sterylizacja jest legalna od 14 lipca 1933 roku, gdy posłowie Reichstagu przegłosowują Ustawę o zapobieganiu potomstwu dziedzicznie obciążonemu. Powołują się między innymi na pracę zatytułowaną Dziedziczenie i selekcja w rywalizacji ludów. Jej autorem jest Wilhelm Schallmayer, lekarz. W marcu 1903 roku wygrał konkurs, ogłoszony przez przemysłowca Friedricha Alfreda Kruppa, na najlepszą pracę naukową, która miała odpowiedzieć na pytanie: „Czego możemy się nauczyć z teorii ewolucji o wewnętrznym rozwoju politycznym i prawodawstwie państwa?”. Schallmayer przekonuje, że należy uniemożliwić posiadanie dzieci alkoholikom, kryminalistom i chorym psychicznie. Uważa też, że powinno się karać finansowo zamożnych i wykształconych ludzi, którzy pozostają samotni. Taka polityka miałaby się przyczynić z jednej strony do budowy zdrowego społeczeństwa, a z drugiej do zwiększenia liczby dzieci.

Schallmayer jest prekursorem eugeniki, która za parę lat przejdzie w Niemczech szybką ścieżkę rozwoju – od sterylizacji do eutanazji. Dwóch niemieckich naukowców – prawnik Karl Binding i psychiatra Alfred Hoche – w 1920 roku napiszą traktat pt: Die Freigabe der Vernichtung lebensunwerten Lebens – Zgoda na niszczenie życia niewartego życia. Binding poruszy w nim kwestię relacji pomiędzy samobójstwem i eutanazją, Hoche skupi się na związku pacjenta z lekarzem, sugerując, że zabijanie jest usprawiedliwione, gdy ma na celu ratowanie innego życia. A także wtedy, gdy życie danego człowieka jest „bez wartości dla niego samego lub społeczeństwa”.

Termin „życie niewarte życia” wkrótce zintegruje się z ideologią nazistowską, która obejmie nim wszelkich „dewiantów”: chorych psychicznie, niepełnosprawnych, homoseksualistów, kryminalistów, ale także komunistów, świadków Jehowy, Żydów czy osoby żyjące w związkach międzyrasowych. Stanie się to w końcu podstawą przymusowej eutanazji – Akcji T4 – masowego morderstwa, w którym za parę lat Johanna Langefeld także weźmie udział. W Brauweiler, w roku 1935, jeszcze tego nie wie. Niewątpliwie jednak tam właśnie po raz pierwszy ma szansę zobaczyć, do czego prowadzi nazistowska polityka rasowa, o której gazety trąbią od dwóch lat. Być może Johannie rzucił się w oczy artykuł w jednym z rządowych dzienników w styczniu 1933 roku, w którym napisano, że czterysta tysięcy osób w Niemczech powinno zostać poddanych sterylizacji, bo ich rozmnażanie się jest dla niemieckiego społeczeństwa niewskazane i niewłaściwe.

Nazistowskie władze realizują swój plan metodycznie i konsekwentnie, dlatego rok po uchwaleniu ustawy mogą się już pochwalić wynikami swoich działań – udało się wysterylizować pięćdziesiąt tysięcy mężczyzn i kobiet.

– Istnieje opinia, że Langefeld weszła w konflikt ze swoim szefem, Albertem Bosse, bo sprzeciwiała się podobnym praktykom w Brauweiler – mówi Hermann Daners – ale ja w żadnych źródłach nie znalazłem dowodu na to, że występowała przeciwko sterylizacji kobiet. Wręcz przeciwnie. Sądząc z następujących po sobie wydarzeń, znakomicie dogadywała się z Albertem Bosse. I raczej spełniała wszystkie jego wyobrażenia o dobrze wykonywanej służbie w nazistowskim państwie, bo błyskawicznie awansowała41.

Johanna Langefeld zaczyna pracę od najniższego szczebla Hilfsaufseherin – pomocnicy strażniczki z pensją 106,40 marki, żeby sześć miesięcy później, 1 kwietnia 1936 roku, zostać już Hausmutter – opiekunką jednego z oddziałów dla kobiet i zastępcą nadzorczyni Marii Render. Otrzymuje tym samym status Beamtin, urzędnika państwowego, i jej pensja skacze do około czterystu marek miesięcznie plus okolicznościowe premie w wysokości sześciuset marek42. Tyle samo zarabia szef wszystkich strażników, a niewiele więcej szef stuhektarowego gospodarstwa rolnego należącego do opactwa. Dla porównania, gdyby jej ojciec jeszcze żył, jako brygadzista w jednej z przemysłowych kuźni co miesiąc otrzymywałby nie więcej niż sto osiemdziesiąt marek pensji.

Hermann Daners:

– Ta szybka kariera Johanny Langefeld jest czymś niespotykanym. Inne strażniczki, żeby zajść tak wysoko, musiałyby pracować nawet pięć lat43.

Początkowo do obowiązków Langefeld należy tylko pomoc strażniczce sprawującej kontrolę nad nastolatkami, ale wkrótce już samodzielnie dogląda szatni, pralni, inwentarza, poszczególnych oddziałów. Dba o porządek i spokój. A jako Hausmutter sporządza raporty liczbowe i bierze udział w naradach kierownictwa. Uprawniony jest więc wniosek, że komendant Albert Bosse bardzo ją ceni. Gdyby różnili się w kwestiach światopoglądowych, nie uszłoby to jego uwadze i nie byłaby promowana. Przypuszczalnie jednak Bosse widzi, że ma do czynienia nie tylko z lojalną nazistką, ale także z osobą, która wykazuje pewien „talent”, jeśli chodzi o panowanie nad osadzonymi. Najwyraźniej zaczynają procentować nauki, które Langefeld wyniosła z domu – sama wychowywana w surowej dyscyplinie, potrafi ją teraz zaprowadzić wśród osadzonych. Bunt młodocianych podopiecznych udaje się jej opanować w ciągu dziesięciu minut. Dziewczęta zostają przykładnie ukarane.

Kary w Brauweiler określa regulamin: za mniejsze przewinienia, na przykład źle pościelone łóżko, grozi zwykłe upomnienie, za nieco poważniejsze – ostra reprymenda połączona z zakazem korespondencji przez czternaście dni, ale ktoś, kto narusza porządek zakładu albo odpowiada strażnikom w sposób „kpiący” lub „obraźliwy”, jest natychmiast izolowany. Izolacja może trwać od jednego do siedmiu dni i z reguły jest połączona z ograniczeniem jedzenia do chleba i wody – w poszczególne dni lub podczas odbywania całej kary. Szczególnie napastliwych więźniów zamyka się w tak zwanej celi wariatów, gdzie są prawdopodobnie przywiązywani do łóżek44.

Johanna Langefeld nie chwali się przełożonemu, jakich metod użyła, żeby uciszyć swoje „podopieczne”. Jeśli nikogo nie uderzyła – choć wymierzanie policzków było na porządku dziennym – musiała posłużyć się innymi „argumentami”, które przemówiły do zbuntowanych dziewcząt. Izolatka o chlebie i wodzie albo cela dla szaleńców były przypuszczalnie wystarczającym straszakiem. Tak czy inaczej skuteczność Langefeld w postępowaniu z osadzonymi nie uchodzi uwadze Alberta Bosse. Zresztą szef Brauweiler nie jest jedynym, który potrafi to docenić.

W styczniu 1935 roku zakład odwiedza hrabina Merveldt, która w ramach swojej działalności dobroczynnej sprawdza stan opieki nad kobietami zarówno w Arbeitsanstalt, jak i w pobliskim szpitalu dla nerwowo chorych. W raporcie z tej wizyty hrabina pisze, że dziewczętom osadzonym we Freimersdorf, czyli na oddziale młodzieżowym, brakuje starszej, doświadczonej przewodniczki, która zadbałaby o ich edukację. Langefeld jeszcze tam wtedy nie pracuje. Parę miesięcy później, w grudniu 1935 roku, hrabina znowu przyjeżdża do zakładu i jej kolejny raport ma już zupełnie inną wymowę – warunki we Freimersdorf poprawiły się z dwóch powodów: dochodzącej pielęgniarki, „panny E. N.” oraz „Frau Langefeld, która sprawuje funkcję Hausmutter”. Czy jest to jej osobiste spostrzeżenie, czy też ktoś wydał Langefeld taką opinię, nie mamy pewności. Wiadomo natomiast, że Langefeld oficjalnie została mianowana na stanowisko Hausmutter dopiero w kwietniu 1936 roku. Skoro więc hrabina tytułuje ją w ten sposób, oznacza to, że dużo wcześniej była postrzegana lub przedstawiana jako osoba na wyższym rangą stanowisku.

A jednak Johanna Langefeld, składając zeznanie amerykańskim śledczym w 1945 roku, twierdzi, że została z Brauweiler zwolniona. Pisze: „W sierpniu 1937 roku ówczesny wicedyrektor Zakładu [pracy poprawczej – red.], główny inspektor Kirschieben, wytknął mi, że nie jestem – jak sądził – członkiem NSDAP i że jest tym bardzo rozczarowany. Następnie zarzucił mi, że przyjęłam od jednej ze strażniczek pożyczkę w wysokości dwóch tysięcy RM. Wyraził opinię, że są to ważkie powody, by wnioskować do naczelnika prowincji o natychmiastowe zwolnienie mnie z pracy. Tuż potem otrzymałam decyzję o moim zwolnieniu”.