Nastoletnie problemy. Olka - Elżbieta Jodko-Kula - ebook

Nastoletnie problemy. Olka ebook

Elżbieta Jodko-Kula

5,0

Opis

Olka zmienia szkołę i wchodzi w nowe środowisko, a tu napotyka na problemy, które najwyraźniej ją przerastają. Najgorsze jest to, że nie ma wsparcia rodziców…

Na pozór zwyczajne miasto, zwyczajna szkoła i zwyczajne problemy nastolatki. Za fasadą „normalności” kryją się alkohol, narkotyki, przemoc, manipulacja, bezwzględność dorosłych i młodzieńcza naiwność, która może doprowadzić do tragedii. Olka - niegłupia, samodzielna i odważna - wikła się w bardzo trudną sytuację. Pomagają jej młodzi psychologowie, dla których zetknięcie z tą nastolatką staje się prawdziwą szkołą życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 164

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright by Wydawnictwo skrzat2015
Wydanie elektroniczne
Zespół redakcyjno-korektorski:
Wydawnictwo Skrzat
Skład:
Wydawnictwo Skrzat
Projekt okładki:
Wydawnictwo Skrzat
ISBN 978-83-7915-232-2
Księgarnia Wydawnictwo Skrzat Stanisław Porębski 31-­202 Kraków, ul. Prądnicka 77 tel. (12) 414 28 [email protected]ź naszą księgarnię internetową:www.skrzat.com.pl

Rozdział I

To było przecież nie tak dawno, a mnie się wydaje, że minęły całe wieki. Czas jakoś dziwnie zasuwa raz szybciej, raz wolniej, aż trudno się w tym wszystkim połapać. Czasami zastanawiam się czy to, co minęło trwało kilka tygodni, miesięcy czy może dłużej. Teraz nie ma to żadnego znaczenia. Czasu nie cofnę, ani nie przyspieszę, zresztą po co miałabym to robić. Co będzie to będzie – pożyję, zobaczę może mi się życie wreszcie jakoś ułoży, chociaż kiedy czasem myślę, co zostawiłam za sobą, boję się każdego nowego dnia. Ciągle mi się wydaje, że nie powinnam liczyć na fart. Po prostu taka jestem – nie za bardzo fartowna i już.

Właściwie nie wiem, czy chce mi się o tym wszystkim opowiadać, nie wiem też, czy kogoś to w ogóle zainteresuje, ale w końcu powinnam obejrzeć się za siebie, pozbierać te wszystkie kawałki, na które rozpadło się moje życie, i popatrzeć, co z niego zostało.

Czy po tym co przeszłam mogę jeszcze na coś czekać?…

Czekać… nie znoszę tego słowa. Może to głupie, ale od tamtego czasu naprawdę go nienawidzę, a jednocześnie nie mogę go sobie odpuścić. Nie tylko słowa nie lubię, samego czekania nie znoszę, ale nie potrafię bez tego żyć.

Jedna babka powiedziała mi kiedyś, że jeżeli tak jest, to znaczy, że mam nadzieję. Ale ja nie mam nadziei, w mojej sytuacji nie ma się już nadziei, bo to głupota. No chyba że ja jestem głupia… Jestem.

Pochodzę z rodziny patologicznej, sama należę do marginesu społecznego, i nic dobrego ze mnie nie wyrośnie. Tak w każdym razie myślałam o sobie przez pewną istotną część mojego życia. Staczałam się na samo dno, sięgnęłam dna i stałam się wrzodem na tyłku społeczeństwa!

Dopóki byłam dzieckiem ojca alkoholika, było pół biedy. Kiedy tata zapił się na amen i jacyś przypadkowi ludzie znaleźli go zamarzniętego w rowie za cmentarzem, zostałam półsierotą. Nie czułam wielkiego żalu. Rzadko ze mną rozmawiał, bo rzadko bywał w domu. Kiedy już się do niego wtaczał, leżał i chrapał, aż do wytrzeźwienia, a potem znowu szedł pić.

Nie pamiętam, żeby był trzeźwy, więc kiedy umarł, wcale mi go nie brakowało, jednak krótko po pogrzebie ojca, nie wiadomo dlaczego zaczęła pić moja matka. Wtedy to już miałam całkowicie przerąbane.

Ojciec nie był agresywny. Pił od zawsze, przepijał pieniądze mamy, ale ona jakoś sobie z tym radziła. Kiedy żył, pracowała w urzędzie miejskim w bufecie. Czasem dorabiała szyciem lub drobnymi przeróbkami. Kilka miesięcy po śmierci ojca zwolnili ją z pracy, bo zdefraudowała pieniądze. Długo nie wiedziałam, co to znaczy zdefraudować, a mama jakoś nie spieszyła się, żeby mi to wyjaśnić. Sprzedała dwa obrazki i komplet sztućców, który dostała dawno temu w prezencie ślubnym, żeby oddać pieniądze pani Lodzi, ajentce bufetu. Wtedy zrozumiałam, że moja matka po prostu tę kasę ­gwizdnęła.

Nawet mnie to nie zdziwiło. Mimo że nie utrzymywała już ojca, pieniądze, które zarabiała, znikały gdzieś, zanim dotarła z nimi do domu. Niby powinno być nam lepiej, ale los, szczególnie mój, bywa cholernie złośliwy, i pewnie dlatego matka zaczęła pocieszać się wódką. Początkowo wcale nie mogłam tego zrozumieć. Po tylu latach życia z alkoholikiem moja niepijąca dotąd mama coraz częściej śmierdziała piwem i coraz częściej przyjmowała gości, z którymi kiedyś balował jej mąż.

Śmierć ojca wbrew logice, nie była dla mnie końcem ponurego koszmaru. Stała się przedsionkiem piekła, choć wówczas jeszcze nie zdawałam sobie z tego sprawy…

Byłam w pierwszej klasie gimnazjum, gdy mama została bez pracy, zadłużona po uszy i z groźbą sprawy sądowej, która jej się słusznie należała. Jednak pani Lodzia po pierwszym ataku złości odstąpiła od pomysłu powiadamiania policji. Odwiedziła nas wtedy w domu, w towarzystwie swojego męża i szwagra, i obrzuciwszy pełnym obrzydzenia spojrzeniem nasze skromne mieszkanie oznajmiła, że ze względu na mnie nie powiadomi policji, tylko wyrzuci matkę z roboty. Zażądała też zwrotu pieniędzy w ciągu dwóch tygodni, a miny towarzyszących jej mężczyzn nie pozostawiały złudzeń, że mówi poważnie.

Kiedy wyszli, mama rozpłakała się i poszła do sklepu po piwo, a ja zostałam ze swoją nienawiścią do pani Lodzi i całego świata. Siedziałam sama do wieczora. Byłam coraz bardziej głodna i moja złość zaczęła stopniowo zwracać się ku mamie. Powoli docierało do mnie, że nic jej nie obchodzę i pewnie znowu wróci do domu pijana, jak to się już wcześniej zdarzało. Zastanawiałam się, co powinnam zrobić, żeby dać matce nauczkę. Może nie wpuścić jej do mieszkania?

Wiedziałam, że nie ma klucza. Swój zgubiła tydzień wcześniej, gdy wracała z jakiejś imprezy. Nie miałyśmy pieniędzy, żeby zmienić zamek, nie było też za co dorobić klucza, byłam więc teraz panią sytuacji. Mogłam zamknąć drzwi i zostawić mamę na klatce schodowej. Mogłam nawet wyjść z domu i wrócić za parę godzin, a co tam!

Kiedy dotarło do mnie, że naprawdę mogę tak zrobić, pobiegłam do korytarza i ściągnęłam z wieszaka kurtkę. Założyłam na nogi zimowe buty, w których było mi już trochę gorąco, bo był kwiecień, ale innych nie miałam. Nacisnęłam klamkę, żeby zdążyć zwiać, zanim matka wróci. Nie zdążyłam. Kiedy wystawiłam nogę za próg, zobaczyłam jak wdrapuje się na schody. Za nią szedł pan Rysiek, pijaczyna z sąsiedniej klatki schodowej. Chichotała idiotycznie, mizdrząc się obleśnie do tego typa. Piętro niżej stał jeszcze jakiś facet z torbą pełną butelek.

Cofnęłam się do mieszkania. Nie chciałam z nimi rozmawiać. Nie chciałam ich widzieć, ani słyszeć. Schowałam się w łazience i poczekałam, aż rozpoczną libację. Matka zawołała mnie, żeby sprawdzić, czy jestem w domu, ale potem już jej to nie obchodziło. Kiedy wszyscy troje wyżłopali cały zapas alkoholu, wyszłam ze swojego pokoju i starając się zachowywać jak najciszej, zajrzałam do kuchni, żeby zrobić sobie coś do zjedzenia. Niestety nic nie znalazłam. Goście mojej matki zżarli wszystko.

Po raz drugi tego dnia, a właściwie już w nocy ubrałam się i wyszłam z mieszkania. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Byłam głodna, smutna i zła. Zamknęłam drzwi na klucz i szybko zbiegłam ze schodów. Właśnie wtedy poczułam, że nienawidzę swojego domu.

Pierwszą klasę gimnazjum skończyłam z dwiema trójkami. Angielski nigdy nie wchodził mi do głowy i nauczycielka starała się mnie zmobilizować, żebym nauczyła się na czwórkę, ale mnie się już nie chciało. Nie chciało mi się też uczyć matmy i trója z minusem była w pełni zasłużona.

Wychowawczyni nawet wzywała matkę, żeby z nią porozmawiać o mojej przyszłości, ale stara zadzwoniła tylko do szkoły i powiedziała, że jest zajęta i nie może przyjść. Nie mogła, faktycznie nie mogła, bo była zajęta chlaniem. Zresztą cieszyłam się nawet, że nie przyszła do szkoły, nie musiałam się dodatkowo wstydzić. Matka już wtedy wyglądała niezbyt fajnie i nie chciałam, żeby łaziła po szkole w czasie, gdy byłam na lekcjach. Co innego zebrania, na które i tak nie chodziła, ale przed południem, kiedy w szkole byli moi znajomi… Przestałam ją szanować.

W drugiej klasie, gdzieś mniej więcej w połowie roku powie­dzieli nam, że zlikwidują naszą szkołę. Właściwie nie powinno to nikogo dziwić, bo nasze gimnazjum znajdowało się w starym budynku, który przed wojną był prywatną własnością. Znalazł się właściciel i zażądał jej zwrotu. Wszyscy zastanawiali się, po co komuś stary, odrapany budynek ze skrzypiącą podłogą i wypaczonymi oknami, ale co było robić? Musieliśmy się stamtąd zabierać.

Władze miasta jakoś nie bardzo troszczyły się o mieszkańców naszego osiedla i nie zdążyły na czas wybudować nowej szkoły. Moje gimnazjum nie było duże, ale dla dwóch osiedli jak dotąd wystarczało w zupełności. Myśleliśmy, że przeniosą nas wszystkich razem, ale gimnazjum w centrum miasta przyjęło tylko po pięćdziesięciu uczniów z każdego poziomu. Reszta musiała pójść do gimnazjum nr iii, gdzie chodziły dzieciaki ze starego osiedla. Nikt z nas nie chciał się tam znaleźć, ale nie było rady. Rodzice niektórych uczniów postarali się, żeby ich dzieci trafiły do gimnazjum w centrum, a reszta nie miała wyboru, kto był szybszy, ten zdążył. Mojej mamie się nie spieszyło.

Dokumenty zaniosłam wreszcie sama. Poszłam razem z Anką z mojego podwórka i jej mamą. Zostawiłam papiery w sekretariacie i zwiałam do domu. Potem dzwonili, żeby matka przyszła coś podpisać, ale wybrała się tam już beze mnie.

Nie chciałam iść do tego gimnazjum. Wiedziałam, że tam nie jest fajnie i trochę bałam się fali. Nasze osiedle to nie jakieś tam Las Vegas. W dziesięciopiętrowych blokach mieszkają różni ludzie i ich różne dzieci. Starzy przeważnie piją, a niektóre dzieciaki najpierw demolują plac zabaw, potem też piją, a na koniec ćpają. Czasem trafiają do ośrodka, do poprawczaka albo do pierdla, zależy, kto jakie ma szczęście. Sory ziomale, może nie jest aż tak źle, ale faktycznie kiedyś liczyłyśmy z Anką, ilu gości z naszego podwórka jest na państwowym wikcie i wyszło nam, że siedmiu siedzi. Trzech wyszło, ale najwidoczniej pragną tam wrócić (na to w każdym razie wygląda).

Kilku z nich było kolegami mojego ojca, a potem znajomymi matki. Tfu, obmierzłe typy! Nigdy nie mogłam zrozumieć, jak ona może się z nimi spotykać, ale po jakimś czasie przestałam się nad tym zastanawiać i wtedy zrobiło mi się lepiej.

Gdzieś w połowie drugiej klasy gimnazjum doszłam do wniosku, że lepiej za dużo nie myśleć. Jak człowiek ciągle kombinuje, to mu łeb zaczyna pękać, nóż się w kieszeni otwiera i najchętniej komuś by przywalił.

Nie chciałam iść do tego gimnazjum. Tam było po prostu kiepsko. To było najgorsze gimnazjum w naszym mieście, ale teraz stało się moją szkołą rejonową.

Matka jakoś niespecjalnie się tym wszystkim przejmowała, więc musiałam pójść tam, gdzie było dla mnie miejsce.

Sporo uczniów znałam jeszcze z podstawówki, ale część gimnazjalistów przychodziła tu ze starego osiedla, a tam to już w co drugiej rodzinie mieszka jakiś macho albo straszna, silna dziewucha, której boi się połowa klasy. Oni rządzili w szkole. Wszyscy się ich bali, a ja chyba najbardziej.

Rozdział II

Wakacje poprzedzające pójście do nowego gimnazjum przesiedziałam w domu.

Kobieta z opieki społecznej chciała mnie wysłać na jakieś kolonie, ale matka nie miała mi za co kupić piżamy i drugiej pary spodni, więc kazała mi powiedzieć, że nie chcę jechać. Wcale nie musiała mnie do tego namawiać. Faktycznie nie chciało mi się wyjeżdżać z domu. Czegoś się bałam. Teraz nie bardzo wiem czego, ale wtedy jeszcze wydawało mi się, że matka mnie potrzebuje. Chyba chciałam jej pilnować, albo coś w tym rodzaju. Pewnie sądziłam, że jak wyjadę, mama będzie więcej pić, albo że będąc w domu, ukryję przed sąsiadami fakt, że żłopie niemal codziennie.

Kolonie trwały wprawdzie tylko dwanaście dni, ale dla mnie była to prawie wieczność. Zostałam więc w mieście, a matka piła w najlepsze, tyle tylko, że coraz częściej upijała się poza domem. Łaziła ze swoimi znajomymi na działki za miasto, albo do ogródków piwnych, ale tam bywali rzadko, bo właściciele parasoli niechętnie widzieli ich u siebie.

Na początku wakacji codziennie spotykałam się z Anką. To nie była moja przyjaciółka, ale lubiłam z nią pogadać. Poza tym miałyśmy iść do jednej szkoły, tylko wtedy nie wiedziałyśmy jeszcze, że będziemy w różnych klasach. Anka też nie miała ojca, bo zostawił je kilka lat temu, ale za to miała młodszą siostrę, którą bardzo lubiłam.

W połowie lipca Anka i Natalka wyjechały na miesiąc do rodziny ojca, a ja zostałam i zaczęłam się rozglądać za jakimś sensownym towarzystwem. Niestety ze znajomych nie było nikogo. Po podwórku snuły się wprawdzie jakieś dziewczyny, z którymi kiedyś chodziłam do podstawówki, ale jakoś wcale mnie do nich nie ciągnęło. Spotykały się z chłopakami ze starego osiedla i albo znikały na całe dnie, albo przesiadywały na ławkach w pobliżu placyku, który był kiedyś placem zabaw. Po ich spotkaniach pełno tam było petów i pogniecionych puszek po piwie.

To były wyjątkowo ponure wakacje. Coraz częściej siedziałam sama w pustym mieszkaniu. Matka wracała do domu wieczorem i właściwie całkiem mi to odpowiadało. Jej towarzysze byli już na tyle pijani, że szli do swoich domów albo gdzie indziej, ale do nas nie przychodzili.

W wakacje panie z opieki społecznej nie zaglądały do nas, bo to był okres urlopowy i wyjeżdżały ze swoimi dziećmi nad wodę. Nawet nasze niezbyt piękne podwórko opustoszało.

Pod koniec lipca, gdy większość dzieciaków wyjechała na kolonie organizowane przez opiekę społeczną, zostałam sama. Czasem wychodziłam na podwórko, żeby pogrzać się w słońcu, ale poza tym zupełnie nie miałam co robić, więc pewnego dnia postanowiłam pójść do centrum.

Dawniej lubiłam chodzić z matką do miasta. Kiedy jeszcze żył ojciec, zabierała mnie czasem na spacer i kupowała mi lody. Fajnie było maszerować obok niej, czując ciepło jej dłoni, i wiedzieć, że niedługo spotka mnie coś przyjemnego. Smak lodów, ciastek czy lizaków z tamtego okresu do tej pory wydaje mi się niemal nierzeczywisty. Tak jak nierzeczywista w tamte wakacje wydawała mi się moja mama. Nic nie zostało z tych lat, kiedy ja byłam mała, a ona nie piła, i w jakiś sposób sklejała to, co nazywało się naszą rodziną. Chociaż mój ojciec był alkoholikiem i rzadko kiedy pracował, byłam prawie szczęśliwa, albo tak mi się tylko wydawało. Kiedy w kilka lat później przyglądałam się pijanej matce śpiącej w kuchni z głową opartą o blat stołu, wiedziałam już, że moje wczesne dzieciństwo, w porównaniu z tym, co spotkało mnie później było całkiem udane.

W tamto popołudnie szłam wolno znanymi uliczkami, dyskretnie rozglądając się w poszukiwaniu matki. Nie zależało mi na tym, żeby ją spotkać. Nic dobrego by z tego nie wynikło. Zależało mi na tym, żeby nie wpaść na nią przypadkiem. Nie chciałam widzieć ani jej ani nikogo z jej znajomych.

Dotarłam do centrum miasta i ponad dwie godziny krążyłam po ulicach, aż wreszcie porządnie zmęczona postanowiłam wrócić do domu. Byłam głodna, a w kieszeni jak zwykle nie miałam ani grosza. W domu czekała na mnie nieduża porcja wczorajszej zupy, którą matka ugotowała w rzadkiej chwili trzeźwości, i jakaś zeschnięta bułka.

Byłam zbyt zmęczona, żeby iść tą samą drogą, postanowiłam więc skrócić dystans, idąc przez stare osiedle. Nie lubiłam tamtędy chodzić i właściwie jeszcze nigdy nie zapuszczałam się tam sama, ale tego dnia nogi bolały mnie tak bardzo, że było mi już wszystko jedno.

Zamierzałam przejść szybko chodnikiem pomiędzy odrapanymi domami, nie oglądając się za siebie i nie zatrzymując ani na chwilę. Wciągnęłam głęboko powietrze i raźnym krokiem ruszyłam przed siebie. Wierzyłam, że jeżeli będę szła wystarczająco szybko, w pół godziny dotrę do domu.

Kiedy znalazłam się na skraju osiedla, rozejrzałam się szybko dookoła i trochę mi ulżyło. Pomimo ładnej pogody przed domami nie było nikogo. Najwyraźniej mieszkańcy starych, przedwojennych bloków postanowili schować się przed letnim upałem w cieniu własnych, ponurych mieszkań i klatek schodowych. Tak mi się w każdym razie zdawało do chwili, gdy raźno maszerując znalazłam się mniej więcej w połowie drogi. Wtedy to właśnie zorientowałam się, że w obskurnych, obtłuczonych bramach każdego domu stoi, lub siedzi na stopniach po kilku brudnych, nieogolonych facetów, którzy kiwając się bezmyślnie w tył i w przód, spoglądają niewidzącymi oczyma w pustą ulicę, na którą żaden rozsądny mieszkaniec innej części miasta nie odważyłby się zapuścić.

Powinnam była zawrócić, ale tego nie zrobiłam. Szłam środkiem chodnika, odsuwając się od ścian domów, gdyż bałam się, że coś może mi spaść z okna na głowę.

Chociaż przez dłuższy czas nie zdawałam sobie z tego sprawy, byłam wtedy dla wielu oczu głównym obiektem obserwacji, ale w pełni uświadomiłam to sobie dopiero w chwili, gdy minąwszy jedną z bram usłyszałam szmer i cichy, ochrypły głos.

– Mała, pożycz dwa złote!

Nie miałam zamiaru się zatrzymywać, ale odwróciłam lekko głowę, żeby sprawdzić kto mnie zaczepił. Na chodniku stał jakiś brudny facet, który bujając się na szeroko rozstawionych nogach pochylał się coraz bardziej do przodu, i przyglądał mi się uważnie mocno zamglonymi oczami. Chwiał się. Wiedziałam, że długo nie utrzyma pionu i zaraz siądzie na chodniku albo runie przed siebie całym ciężarem. Znałam już takie obrazki. Znajomi moich starych też czasem tak wyglądali – najpierw chodzili sztywno, jakby ktoś im wpakował kij w nogawkę spodni, a potem, nagle mięśnie przestawały pracować i bach!

Wtedy jeszcze się nie bałam. Co mi taki pijus może zrobić? Odbiegnę parę kroków i nawet nie zobaczy, w którą stronę zwiałam. Przyspieszyłam więc kroku, a właściwie podbiegłam oglądając się co chwila za siebie i nawet parsknęłam śmiechem widząc, jak facio zatoczył się do przodu. Zwolniłam, żeby zobaczyć, czy się przewróci i wtedy nagle wpadłam na niego.

Nie wiem, skąd wziął się na chodniku, ale na pewno wcześniej go tam nie było. Pojawił się bezszelestnie i najwidoczniej czekał, aż do niego podejdę. Prawie na niego wlazłam. Stanęłam na jego bucie, a łokieć wbiłam mu w żołądek. Złapał mnie wtedy za ramię, i patrząc z góry sapnął mi do ucha:

– Ładnie tak śmiać się z człowieka? Trzeba poratować, gdy grzecznie prosi, a nie jaja sobie robić!

Spojrzałam na niego przerażona i uśmiech zamarł mi na twarzy. Facet był znacznie ode mnie wyższy, fajnie ubrany i nieźle pachniał. Tylko patrzył na mnie tak jakoś nieprzyjemnie, jakby mi chciał przywalić.

– Ja się nie śmieję – powiedziałam, potrząsając głową, i nagle poczułam, że ręka, którą mi ściskał swoją żelazną łapą, bardzo mnie boli. Spróbowałam się wyswobodzić, ale mi się to nie udało. Czując więc napływające do oczu łzy, dodałam zdławionym głosem:

– Nie mam pieniędzy.

– Nie wierzę, na pewno znajdziesz coś, żeby mu dorzucić na piwo – syknął i uśmiechnął się szeroko, czując, że ma nade mną ogromną przewagę.

– Nic nie mam, naprawdę, zaraz pokażę ci kieszenie – zapewniłam, a wtedy mój prześladowca roześmiał się nieprzyjemnie.

– Jak zechcę, to sam sprawdzę! – oznajmił, w dalszym ciągu nie puszczając mojej ręki, a ja czułam, że za chwilę nie będę już w stanie opanować łez i rozryczę się jak idiotka na środku ulicy.

W tym momencie za plecami chłopaka stanęła jakaś dziewczyna, która szarpnęła go za drugie ramię i powiedziała głośno:

– Zostaw ją i idź do domu. Matka zrobiła obiad.

– A ty co, nie jesz dzisiaj? – zapytał, odwracając się w stronę dziewczyny i zwolnił uścisk, w jakim więził moją rękę.

– Ja już jadłam, a na ciebie stara czeka od godziny – powiedziała, patrząc na mnie.

– No dobra, to idę – burknął i zaraz dodał. – A ty spieprzaj stąd, bo ci przeszukam te twoje portki tak dokładnie, że aż się zdziwisz. – To powiedziawszy odwrócił się na pięcie i po chwili zniknął w bramie.

– Jak masz na imię ?– zapytała dziewczyna, patrząc jak rozcieram obolałą rękę.

– Olka – wymamrotałam.

– To spadaj stąd Olka, i znajdź sobie inne miejsce na spacery, rozumiesz?

Zrozumiałam, bardzo dobrze rozumiałam, co do mnie mówiła. Dziewczyna była w moim wieku lub trochę starsza, ale miała coś takiego w swoim wyglądzie, że dałabym jej ze trzydzieści lat. Nie chciałam się jednak nad tym zastanawiać. Nie podziękowałam jej za pomoc, tylko obróciłam się plecami i co sił w nogach pobiegłam w stronę mojego osiedla, które nagle wydało mi się oazą kultury i spokoju.

Wpadłam do mieszkania i szybko zamknęłam za sobą drzwi. Przez pół godziny trzęsłam się jak galareta. Przestraszyłam się tego chłopaka, a właściwie już chyba faceta. Wydawał mi się bardzo dorosły i chociaż twarz miał młodą, a dziewczyna, która po niego przyszła, mówiła coś o matce i obiedzie, czułam, że on jest w jakimś stopniu groźny. W każdym razie na pewno dla mnie.

– Nie powinnam tamtędy chodzić! – pomyślałam, przypominając sobie to, co nieraz słyszałam o starym osiedlu. Ludzie mówili, że jego mieszkańcy nie znoszą obcych, i dlatego nawet koledzy moich rodziców raczej się tam nie pokazywali. Władze miasta już nieraz obiecywały wyburzyć stare domy, ale wciąż nie było kasy, żeby gdzieś przenieść stamtąd ludzi. Stare osiedle istniało więc dalej coraz brudniejsze, coraz bardziej odrapane i coraz bardziej ponure.

Tego dnia mama wróciła do domu prawie trzeźwa i był taki moment, że chciałam jej opowiedzieć o swojej niezbyt miłej przygodzie, ale gdy tylko zjadła upichcony naprędce z nie wiadomo czego obiad, poszła spać, twierdząc, że następnego dnia idzie do pracy.

Zaskoczyła mnie tą informacją, więc postanowiłam jej nie przeszkadzać. To, że matka znalazła pracę, mogło znaczyć dla mnie bardzo wiele. Na przykład to, że kupi mi książki do trzeciej klasy gimnazjum, albo że dostanę do szkoły nowe buty, albo że zapłaci za prąd, który już kilkakrotnie mieli nam odciąć.

Szybko zasnęła, a ja nie mogłam sobie znaleźć miejsca w domu. Żałowałam, że nie mam z kim pogadać, ale moje dwie najlepsze koleżanki wyjechały na kolonie i miały wrócić dopiero za tydzień. Nawet Anka wyjechała z Natalką do dziadków. Z nudów posprzątałam całe mieszkanie, wierząc, że mama pochwali mnie, gdy się obudzi. Nie pochwaliła. Kiedy rano wstała, umyła się, założyła czyste rzeczy, i wcale nie zauważyła, że mieszkanie lśni jak nigdy dotąd. ­Widziałam, że perspektywa pójścia do pracy wcale jej nie cieszy, ale jakoś się pozbierała i poszła.

Pracowała cały miesiąc, plewiąc rabatki w centrum miasta. Zarobiła nawet kilka stówek, więc udało mi się wyrwać coś na buty i pięć podręczników. Resztę załatwiła babka z opieki społecznej, a matkę po miesiącu wyrzucili z roboty, bo znów zaczęła pić.

Pod koniec sierpnia pojechałam na trzy dni do babci. Matka mojego ojca mieszka na wsi i czasem mnie do siebie zapraszała, ale ja nie lubiłam tam jeździć, bo cały czas psioczyła na matkę. Nie chciałam tego słuchać. Nie wiem skąd wiedziała, że matka pije i myślę, że to wcale nie była jej sprawa. Jak jej syn pił przez pół swojego życia, to jakoś jej to nie przeszkadzało! Wtedy zresztą też winiła o wszystko synową!

Nie twierdzę, że mama była w porządku, ale nie znoszę, jak ktoś o niej źle gada. Nieraz zastanawiałam się, dlaczego tak jest, ale naprawdę tego nie lubię.

Jednak pojechałam na wieś i dostałam trochę forsy na ubrania oraz materiał na spódnicę, z którego mama uszyła mi nawet całkiem fajny ciuch.

Kiedy ją wyrzucili z zieleńców, jedna pani z naszego bloku załatwiła jej szycie zasłon dla jakiegoś domu opieki. Dzięki temu, że pomagałam przy szyciu, znowu zarobiła trochę kasy. Coś tam udało mi się schować, a resztę przepiła, gdy pojechałam do babki, ale za to pierwszego września miałam też nowy plecak i całkiem niezłą kurtkę. Nie musiałam się wstydzić.

Trochę się bałam nowej szkoły, ale poszło tam też kilku uczniów ze starego gimnazjum, miałam więc z kim siedzieć w ławce, i do kogo się odezwać. Anka wylądowała w równoległej klasie i początkowo chciałyśmy się jakoś poprzenosić, ale pani dyrektor stwierdziła, że to nie możliwe. Po kilku dniach przestałam się tym martwić. Moje najlepsze koleżanki z poprzedniej szkoły poszły do gimnazjum w centrum miasta, musiałam więc jakoś sobie poradzić. Kiedy się bliżej przyjrzałam mojej klasie, doszłam do wniosku, że nie jest całkiem zła. Powoli zaczynałam wierzyć, że wszystko jakoś się ułoży. Poza wiarą nie pozostawało mi zresztą nic innego.