Następnym razem pożar - James Baldwin - ebook + książka

Następnym razem pożar ebook

James Baldwin

4,6
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedna z najgłośniejszych eseistycznych książek Jamesa Baldwina, łącząca osobiste świadectwo z przenikliwą analizą społeczną. Autor pisze o tym, jak uciekając przed biedą w Harlemie, szukał schronienia w Kościele i na trzy lata został duchownym. Opowiada o swoim rozczarowaniu chrześcijaństwem. Analizuje popularność ruchu Naród Islamu wśród czarnej społeczności. Przede wszystkim jednak kreśli własną wizję przyszłości kraju, który musi zerwać z przemocą i dominacją białej rasy, bo jeśli tego nie zrobi, będzie skazany na zagładę.

O znaczeniu tej książki i jej wpływie na literaturę oraz debatę publiczną w Ameryce pisze w posłowiu Katarzyna Jakubiak.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 128

Oceny
4,6 (19 ocen)
11
8
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pdefiance

Nie oderwiesz się od lektury

każde spotkanie z Baldwinem to doskonałość, kocham umysł i wrażliwość tego człowieka. nie jestem fanką pomników i autorytetów, ale on mógłby ilustrować te słowa w moim prywatnym słowniku. jego eseje są wciąż aktualne i uderzająco żywe, pełne pasji, brawurowe, bezkompromisowe, inspirujące.
00
CybirbV

Dobrze spędzony czas

To ten rodzaj lektury, którego nie sposób streścić, bo możesz opowiedzieć jego istotę, główne przesłanie, ale nie zrobisz tego w ten sam sposób, w jaki myśl wyartykułował autor, a forma ma tutaj ogromne znaczenie. Dwa eseje Baldwina w „Następnym razem pożar” wywarły na mnie ogromne wrażenie. Niestety są bardzo aktualne również dzisiaj, a powstały z początkiem lat 60., kiedy Afroamerykanie wciąż musieli domagać się podstawowych praw człowieka, a Afryka dopiero strząsała z siebie kolonialne jarzmo. To, co mnie tak ujęło u Baldwina, to jego ogromna wrażliwość i miłosierdzie do wszystkich ludzi. To ostatnie ma w sobie religijny oddźwięk, ale widać je w tym, jak autor formułuje myśli, czerpiąc ze swego krótkiego kapłańskiego doświadczenia. I choć ostatecznie kościół go rozczarował, to – jak sam w książce wspomina – ukształtował go. Musi być trudno wzbić się ponad podziały, gdy samemu jest się w sercu konfliktu, a w przypadku Baldwina chodziło przecież nie tylko o jego kolor skóry, bo do...
00
stacjastoslow

Nie oderwiesz się od lektury

Aktualne tak kiedyś, jak dziś. Koniecznie.
00
Julia_mistrz

Dobrze spędzony czas

Ciekawa.
00
agotowska

Nie oderwiesz się od lektury

świetna i jezuu jak napisana
00

Popularność




Te­go sa­me­go la­ta, kie­dy ob­cho­dzi­łem czter­na­ste uro­dzi­ny, prze­ży­łem dłu­go­trwa­ły kry­zys re­li­gij­ny. Sło­wa „re­li­gij­ny” uży­wam w po­wszech­nym i na­rzu­ca­nym nam zna­cze­niu, i mam na my­śli to, że wte­dy wła­śnie od­kry­łem Bo­ga, Je­go świę­tych i anio­łów, a tak­że Je­go pie­kło ogni­ste. A ja­ko że przy­sze­dłem na świat po­śród na­ro­du chrze­ści­jań­skie­go, uzna­wa­łem to bó­stwo za je­dy­ne. Za­kła­da­łem, że ist­nie­je wy­łącz­nie w ob­rę­bie mu­rów ko­ścio­ła (w rze­czy sa­mej, na­szegoko­ścio­ła), i za­kła­da­łem też, że Bóg i bez­pie­czeń­stwo to jed­no i to sa­mo. Sło­wo „bez­pie­czeń­stwo” przy­bli­ża nas do praw­dzi­we­go zna­cze­nia sło­wa „re­li­gij­ny”, ja­kie wią­że­my z nim na co dzień. I tak, by ująć to ina­czej, bar­dziej pre­cy­zyj­nie, za­czą­łem w mo­im czter­na­stym ro­ku na zie­mi po raz pierw­szy w ży­ciu od­czu­wać strach – strach przed złem we mnie i strach przed złem na ze­wnątrz. Tam­te­go la­ta oglą­da­łem wo­kół sie­bie w Har­le­mie to sa­mo, na co pa­trzy­łem od za­wsze; pod tym wzglę­dem nic się nie zmie­ni­ło. Te­raz jed­nak, bez ostrze­że­nia, dziw­ki, al­fon­si i zbi­ry z Alei sta­li się za­gro­że­niem dla mnie sa­me­go. Wcze­śniej ni­g­dy mi nie za­świ­ta­ło, że mógł­bym zo­stać jed­nym z nich, na­to­miast te­raz ro­zu­mia­łem już, że stwo­rzy­ły nas te sa­me oko­licz­no­ści. Wie­lu z mo­ich to­wa­rzy­szy wy­raź­nie zmie­rza­ło w kie­run­ku Alei, a mój oj­ciec twier­dził, że i ja tam zmie­rzam. Ko­le­dzy za­czę­li pić i pa­lić, a tak­że roz­po­czę­li – prze­cho­dząc od za­pa­łu do de­spe­ra­cji – przy­go­dę z sek­sem. Dziew­czy­ny nie­wie­le star­sze ode mnie, śpie­wa­ją­ce w chó­rze i na­ucza­ją­ce w szkół­ce nie­dziel­nej, dzie­ci świę­tych ro­dzi­ców, prze­cho­dzi­ły na mo­ich oczach nie­wia­ry­god­ne prze­obra­że­nie, któ­re­go naj­bar­dziej osza­ła­mia­ją­cym aspek­tem nie by­ły ich pącz­ku­ją­ce pier­si czy na­bie­ra­ją­ce krą­gło­ści sie­dze­nia, ale coś, cze­go na­le­ża­ło szu­kać głę­biej i co trud­niej by­ło uchwy­cić – w ich oczach, ich cie­ple, za­pa­chu i w mo­du­la­cji gło­su. Po­dob­nie jak ci nie­zna­jo­mi z Alei sta­wa­ły się w oka­mgnie­niu nie­wy­po­wie­dzia­nie in­ne i fan­ta­stycz­nie obecne. Z ra­cji te­go, jak mnie wy­cho­wa­no, spo­wo­do­wa­ne tym wszyst­kim gwał­tow­ne uczu­cie dys­kom­for­tu oraz fakt, że nie mia­łem po­ję­cia, cze­go po­wi­nie­nem się spo­dzie­wać po swo­im gło­sie, umy­śle czy cie­le, spra­wi­ły, że uwa­ża­łem się za naj­bar­dziej ze­psu­te­go czło­wie­ka pod słoń­cem. Mo­jej sy­tu­acji nie po­pra­wia­ła i ta oko­licz­ność, że owe świę­te dziew­czę­ta naj­wy­raź­niej gu­sto­wa­ły w mo­ich trwoż­nych chwi­lach sła­bo­ści, na­szych po­nu­rych, grzesz­nych, udrę­czo­nych wy­rzu­ta­mi su­mie­nia eks­pe­ry­men­tach, przej­mu­ją­cych chło­dem i smęt­nych jak ro­syj­skie ste­py, a za­ra­zem da­le­ce go­ręt­szych niż wszyst­kie pa­le­ni­ska pie­kła ra­zem wzię­te.

Ist­nia­ło jed­nak coś się­ga­ją­ce­go jesz­cze głę­biej niż te zmia­ny i trud­niej­sze­go do zde­fi­nio­wa­nia, co na­pa­wa­ło mnie gro­zą. Do­ty­czy­ło za­rów­no chłop­ców, jak i dziew­cząt, choć z ja­kie­goś po­wo­du wy­raź­niej uwi­dacz­nia­ło się to w chłop­cach. Je­śli cho­dzi o dziew­czę­ta, moż­na by­ło za­ob­ser­wo­wać, jak zmie­nia­ją się w ma­tro­ny, nim jesz­cze sta­ły się ko­bie­ta­mi. Za­czy­na­ły prze­ja­wiać oso­bli­wą i, praw­dę rze­kł­szy, dość prze­ra­ża­ją­cą de­ter­mi­na­cję. Trud­no po­wie­dzieć do­kład­nie, w ja­ki spo­sób się ona wy­ra­ża­ła – coś nie­ustę­pli­we­go w uło­że­niu warg, coś prze­wi­du­ją­ce­go w spoj­rze­niu (co ta­kie­go wi­dzia­ły?), ja­kaś no­wa i dru­zgo­cą­ca za­wzię­tość w spo­so­bie cho­dze­nia, coś nie­zno­szą­ce­go sprze­ci­wu w gło­sie. Nie dro­czy­ły się już z na­mi, chłop­ca­mi; na­po­mi­na­ły nas su­ro­wo: „Ty le­piej myśl o swo­jej du­szy!”. Dziew­czę­ta bo­wiem tak­że do­strze­ga­ły świa­dec­two Alei, zna­ły ce­nę, ja­ką przyj­dzie im za­pła­cić za je­den fał­szy­wy krok, wie­dzia­ły, że mu­szą zna­leźć ochro­nę i że je­dy­ną do­stęp­ną ochro­ną je­ste­śmy dla nich my. Ro­zu­mia­ły, że mu­szą grać ro­lę przy­nęt Pa­na Bo­ga, któ­re przy­wio­dą du­sze chłop­ców do Je­zu­sa i zwią­żą cia­ła chłop­ców w mał­żeń­stwie. Był to bo­wiem dla nas czas, kie­dy za­czy­na­li­śmy pło­nąć, a „le­piej jest”, po­wia­da świę­ty Pa­weł (któ­ry gdzie in­dziej, z nad wy­raz osza­ła­mia­ją­cą cel­no­ścią, na­zy­wa sie­bie „nie­szczę­snym czło­wie­kiem”), „żyć w mał­żeń­stwie, niż pło­nąć”. W chłop­cach z ko­lei za­czy­na­łem wy­czu­wać dziw­ną roz­pacz, któ­ra mia­ła w so­bie coś z przy­cza­je­nia i sko­ło­wa­nia, jak­by wła­śnie go­dzi­li się z na­dej­ściem dłu­giej, trud­nej zi­my ży­cia. Nie wie­dzia­łem wów­czas, z czym mam do czy­nie­nia; tłu­ma­czy­łem so­bie, że od­pusz­cza­ją. Tak jak dziew­czy­nom prze­zna­czo­ne by­ło przy­brać na wa­dze ty­le, co ich mat­ki, tak chłop­cy – to nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści – nie zaj­dą da­lej niż ich oj­co­wie. Szko­ła tym sa­mym za­czy­na­ła się ja­wić ja­ko dzie­cię­ca za­ba­wa, w któ­rej nie spo­sób co­kol­wiek wy­grać, w związ­ku z czym chłop­cy prze­sta­wa­li do niej uczęsz­czać i szli do pra­cy. Oj­ciec chciał, bym zro­bił to sa­mo. Od­mó­wi­łem, mi­mo że i ja nie ży­wi­łem już złu­dzeń co do ko­rzy­ści, ja­kie mia­ło­by mi przy­nieść wy­kształ­ce­nie; zdą­ży­łem już spo­tkać wy­star­cza­ją­co wie­lu ab­sol­wen­tów stu­diów utrzy­mu­ją­cych się z do­ryw­czych za­jęć. Moi zna­jo­mi uda­wa­li się te­raz „na mia­sto”, gdzie ży­cie upły­wa­ło im na, jak sa­mi to okre­śla­li, „wal­ce z pa­nem”. Co­raz mniej dba­li o to, jak wy­glą­da­ją, jak się ubie­ra­ją, co ro­bią; wkrót­ce moż­na się by­ło na nich na­tknąć, jak w grup­kach, po dwóch, trzech, czte­rech, oku­pu­ją ja­kąś sień ze­bra­ni wo­kół dzba­na wi­na czy flasz­ki whi­sky, roz­ma­wia­ją, klnąc, kłó­cąc się, cza­sem szlo­cha­jąc – za­gu­bie­ni i nie­zdol­ni po­wie­dzieć, co ich prze­śla­du­je, chy­ba tyl­ko ty­le, że to „pan”: bia­ły pan. I wy­glą­da­ło na to, że nie ma w świe­cie ta­kiej rze­czy, któ­ra by mo­gła prze­gnać tę chmu­rę za­wi­słą mię­dzy ni­mi a słoń­cem, mię­dzy ni­mi a mi­ło­ścią i ży­ciem, i wła­dzą nad wła­snym ży­ciem, mię­dzy ni­mi a czym­kol­wiek by­ło to, cze­go pra­gnę­li. Nie trze­ba by­ło szcze­gól­nej by­stro­ści, że­by zdać so­bie spra­wę z te­go, jak nie­wie­le moż­na zro­bić dla po­pra­wy wła­snej sy­tu­acji; nie trze­ba by­ło się od­zna­czać nad­na­tu­ral­ną wraż­li­wo­ścią, by przez nie­ustan­ne upo­ko­rze­nia do­zna­wa­ne ze stro­ny znaj­du­ją­cych przy­jem­ność w ich za­da­wa­niu oraz nie­bez­pie­czeń­stwa na­po­ty­ka­ne każ­de­go ro­bo­cze­go dnia, od świ­tu do zmierz­chu, do­trzeć do kre­su wy­trzy­ma­ło­ści. Upo­ko­rze­nia nie ogra­ni­cza­ły się by­naj­mniej do dni ro­bo­czych czy ro­bot­ni­ków. Mia­łem trzy­na­ście lat i prze­cho­dzi­łem na dru­gą stro­nę Pią­tej Alei w dro­dze do bi­blio­te­ki przy Czter­dzie­stej Dru­giej Uli­cy, kie­dy gli­na mi­ja­ny na środ­ku ar­te­rii wy­ce­dził: „Sie­dzie­li­by­ście, czar­nu­chy, na Gór­nym[2], tam, gdzie wa­sze miej­sce!”. Kie­dy mia­łem lat dzie­sięć i na pew­no nie wy­glą­da­łem na star­sze­go, dwóch po­li­cjan­tów po­sta­no­wi­ło za­ba­wić się mo­im kosz­tem, ob­szu­ku­jąc mnie, snu­jąc drwią­ce (i prze­ra­ża­ją­ce) do­my­sły co do mo­ich przod­ków i rze­ko­mej jur­no­ści, a jak­by te­go jesz­cze by­ło ma­ło, zo­sta­wi­li mnie po wszyst­kim roz­ło­żo­ne­go na ło­pat­ki na jed­nym z pu­stych po­dwó­rek Har­le­mu. Tuż przed dru­gą woj­ną świa­to­wą, a po­tem w jej trak­cie wie­lu mo­ich zna­jo­mych sal­wo­wa­ło się uciecz­ką do woj­ska, któ­re zmie­ni­ło ich wszyst­kich, rzad­ko któ­re­go na lep­sze, wie­lu przy­no­sząc ru­inę i wie­lu przy­no­sząc śmierć. By­li ta­cy, któ­rzy ucie­ka­li do in­nych sta­nów i miast, to jest do in­nych gett. Nie­któ­rzy ży­li z dnia na dzień o wi­nie al­bo o whi­sky, al­bo o igle, i wciąż na nich ja­dą. Jesz­cze in­ni, tak jak ja, ucie­ka­li do Ko­ścio­ła.

Al­bo­wiem za­pła­tę za grzech na­po­ty­ka­ło się wszę­dzie, w każ­dym przej­ściu ochla­pa­nym wi­nem i obry­zga­nym mo­czem, w każ­dym prze­szy­wa­ją­cym sy­gna­le am­bu­lan­su, w każ­dej bliź­nie na twa­rzach al­fon­sów i ich dzi­wek, w każ­dym bez­bron­nym, no­wo na­ro­dzo­nym dziec­ku wy­da­nym na pa­stwę nie­bez­pie­czeń­stwa, w każ­dej bój­ce na Alei z uży­ciem no­ży czy pi­sto­le­tów, w każ­dej kro­ni­ce wy­da­rzeń przy­no­szą­cej ka­ta­stro­fal­ne wie­ści: czy­jaś ku­zyn­ka, mat­ka sze­ścior­ga, na­gle osza­la­ła, dzie­ci roz­wie­zio­ne po lu­dziach; czy­jaś nie­znisz­czal­na ciot­ka na­gro­dzo­na za la­ta cięż­kiej pra­cy po­wol­ną śmier­cią w mę­czar­niach, w kosz­mar­nej klit­ce; czyjś zdol­ny syn wła­sno­ręcz­nie ka­ta­pul­to­wał się do wiecz­no­ści; in­ny jął się roz­bo­jów i skoń­czył w wię­zie­niu. Tam­to la­to peł­ne by­ło zło­wro­gich do­my­słów i od­kryć, a te nie by­ły jesz­cze naj­gor­szy­mi z nich. Po raz pierw­szy na przy­kład prze­stęp­stwo na­bra­ło dla mnie rze­czy­wi­stych kon­tu­rów nie ja­ko jed­na z moż­li­wo­ści, a ja­ko moż­li­wość je­dyna. Czło­wiek nie miał szans na zmia­nę swo­je­go po­ło­że­nia po­przez pra­cę i od­kła­da­nie każ­de­go gro­sza; do koń­ca świa­ta nie za­osz­czę­dził­by ty­le gro­sza, co wię­cej: spo­sób trak­to­wa­nia przez spo­łe­czeń­stwo na­wet naj­za­moż­niej­szych spo­śród Mu­rzy­nów do­wo­dził, że aby cie­szyć się wol­no­ścią, czło­wiek po­trze­bu­je cze­goś wię­cej niż kon­ta w ban­ku. Po­trze­bu­je kon­kret­ne­go środ­ka na­ci­sku, spo­so­bu na wzbu­dze­nie stra­chu. By­ło ab­so­lut­nie ja­sne, że po­li­cjan­ci bę­dą cię okła­dać i wsa­dzać na do­łek tak dłu­go, jak dłu­go nie spo­tka­ją ich z te­go po­wo­du żad­ne kon­se­kwen­cje, oraz że wszy­scy in­ni – go­spo­dy­nie do­mo­we, tak­sów­ka­rze, win­dzia­rze, po­my­wa­cze, bar­ma­ni, praw­ni­cy, sę­dzio­wie, le­ka­rze i skle­pi­ka­rze – ni­g­dy, za spra­wą żad­ne­go wiel­ko­dusz­ne­go ludz­kie­go uczu­cia, nie zre­zy­gnu­ją z moż­li­wo­ści, by two­im kosz­tem ulżyć swo­im fru­stra­cjom i nie­chę­ciom. Spra­wić, by ktoś z nich po­trak­to­wał cię tak, jak przy­pusz­czal­nie sam chciał­by być trak­to­wa­ny, nie mo­gły ani in­te­lek­tu­al­ne wy­ro­bie­nie, ani chrze­ści­jań­ska mi­łość; je­dy­nie oba­wa przed tym, że bę­dziesz w sta­nie im od­pła­cić, mo­gła od­nieść ta­ki sku­tek al­bo przy­naj­mniej wy­wo­łać je­go po­zór, co by­ło (i jest) już czymś w za­sa­dzie zno­śnym. Choć wy­glą­da na to, że kwe­stia ta wzbu­dza wie­le kon­tro­wer­sji, to sam nie znam wie­lu Mu­rzy­nów, któ­rzy by łak­nę­li „ak­cep­ta­cji” ze stro­ny bia­łych, nie mó­wiąc o ta­kich, któ­rzy by łak­nę­li ich mi­ło­ści; oni, czar­ni, ży­czą so­bie po pro­stu nie być okła­da­ni co chwi­lę po gło­wach przez bia­łych pod­czas na­szej krót­kiej byt­no­ści na tej pla­ne­cie. Bia­łym lu­dziom w tym kra­ju do­syć wy­sił­ku przy­spo­rzy na­uka, jak za­ak­cep­to­wać i mi­ło­wać sie­bie sa­mych i sie­bie na­wza­jem, a gdy już ją so­bie przy­swo­ją (nie na­stą­pi to ju­tro, a nie­wy­klu­czo­ne też, że nie na­stą­pi ni­g­dy), kwe­stia mu­rzyń­ska odej­dzie w nie­byt, nie bę­dzie już bo­wiem ni­ko­mu po­trzeb­na.

Lu­dziom znaj­du­ją­cym się w lep­szej sy­tu­acji niż na­sza ów­cze­sna, a tak­że obec­na w Har­le­mie na­kre­ślo­ne w po­wyż­szych zda­niach psy­cho­lo­gia i ogląd ludz­kiej na­tu­ry bez wąt­pie­nia wy­da­dzą się w naj­wyż­szym stop­niu po­nu­re i szo­ku­ją­ce. Ty­le że do­świad­cze­nie bia­łe­go świa­ta bę­dą­ce udzia­łem Mu­rzy­na nie mo­że wzbu­dzić w nim sza­cun­ku dla stan­dar­dów, któ­ry­mi bia­ły świat rze­ko­mo się kie­ru­je. Do­świad­cze­nie to nie­od­par­cie do­wo­dzi, że bia­li lu­dzie wca­le po­dług tych stan­dar­dów nie ży­ją. Mu­rzyń­scy słu­dzy od po­ko­leń wy­no­szą dro­bia­zgi z do­mów bia­łych, a ci z roz­ko­szą im na to przy­zwa­la­ją, po­nie­waż uśmie­rza to ich ćmią­ce po­czu­cie wi­ny i ma świad­czyć o wro­dzo­nej wyż­szo­ści bia­łych lu­dzi. Na­wet naj­bar­dziej ogra­ni­czo­ny i słu­żal­czy Mu­rzyn nie był w sta­nie oprzeć się wra­że­niu dys­pro­por­cji mię­dzy wła­sną sy­tu­acją a po­ło­że­niem tych, dla któ­rych pra­co­wał; Mu­rzy­ni nie­za­li­cza­ją­cy się ani do ogra­ni­czo­nych, ani do słu­żal­czych nie czu­li, by ro­bi­li coś złe­go, gdy okra­da­li bia­łych. Mi­mo pu­ry­tań­sko-jan­ke­skiej for­mu­ły sta­wia­ją­cej znak rów­no­ści mię­dzy cno­tą i ma­te­rial­nym do­bro­by­tem Mu­rzy­ni mie­li do­sko­na­łe prze­słan­ki, by wąt­pić, że pie­nią­dze za­ra­bia i utrzy­mu­je się przy so­bie dzię­ki ja­kie­muś gor­li­we­mu prak­ty­ko­wa­niu chrze­ści­jań­skich cnót; z ca­łą pew­no­ścią nie dzia­ło się tak w przy­pad­ku czar­nych chrze­ści­jan. W każ­dym ra­zie bia­łym lu­dziom, któ­rzy ob­ra­bo­wa­li czar­nych lu­dzi z ich wol­no­ści i z tej kra­dzie­ży czer­pa­li zy­ski każ­dej go­dzi­ny swe­go ży­cia, bra­ko­wa­ło mo­ral­nej pod­sta­wy, któ­ra by to uza­sad­nia­ła. Mie­li sę­dziów, ła­wy przy­się­głych, strzel­by, pra­wo – in­ny­mi sło­wy: wła­dzę. By­ła to jed­nak wła­dza zbrod­ni­cza, któ­ra wzbu­dza strach, ale nie po­słuch, i któ­rą na­le­ży prze­chy­trzyć na wszel­kie do­stęp­ne spo­so­by. Te cno­ty na­to­miast, o któ­rych bia­ły świat pra­wił, choć sam się ni­mi nie kie­ro­wał, by­ły tyl­ko jesz­cze jed­nym spo­so­bem trzy­ma­nia Mu­rzy­nów w jarz­mie.

Oka­za­ło się więc tam­te­go la­ta, że ba­rie­ry mo­ral­ne, któ­re w mo­im mnie­ma­niu wzno­si­ły się mię­dzy mną a nie­bez­pie­czeń­stwa­mi prze­stęp­czej ścież­ki, są tak wą­tłe, że nie­mal nie ist­nie­ją. Na pew­no nie po­tra­fi­łem zna­leźć żad­ne­go słusz­ne­go po­wo­du, by nie zo­stać prze­stęp­cą, i by­naj­mniej nie mo­ich bied­nych bo­go­boj­nych ro­dzi­ców na­le­ża­ło­by ob­wi­niać o ten brak, lecz to oto spo­łe­czeń­stwo. Po­wzią­łem nie­ubła­ga­ną de­cy­zję (w rze­czy­wi­sto­ści bar­dziej nie­ubła­ga­ną, niż wów­czas są­dzi­łem), że ni­g­dy nie po­go­dzę się z get­tem i prę­dzej zgi­nę i pój­dę do pie­kła, niż po­zwo­lę ja­kie­mu­kol­wiek bia­łe­mu na sie­bie splu­nąć, niż po­go­dzę się ze swo­im „miej­scem” wy­zna­cza­nym mi przez tę re­pu­bli­kę. Nie za­mie­rza­łem do­pu­ścić, by bia­li lu­dzie te­go kra­ju mó­wi­li mi, kim je­stem, i w ten spo­sób mnie ogra­ni­cza­li, by w ten spo­sób mnie za­ła­twia­li. A mi­mo to, rzecz ja­sna, rów­no­cze­śnie splu­wa­no na mnie i okre­śla­no mnie, i opi­sy­wa­no, i ogra­ni­cza­no, i moż­na by­ło mnie za­ła­twić bez naj­mniej­sze­go tru­du. Każ­dy mu­rzyń­ski chło­pak (a przy­naj­mniej każ­dy dzie­lą­cy ze mną mo­ją ów­cze­sną sy­tu­ację), któ­ry do­cie­ra do te­go punk­tu, uświa­da­mia so­bie na­tych­miast, do­głęb­nie – al­bo­wiem pra­gnie żyć – że zna­lazł się w ogrom­nym nie­bez­pie­czeń­stwie i mu­si czym prę­dzej zna­leźć „coś”, ja­kiś trik, któ­ry po­zwo­li mu się wy­do­być, po­dą­żać wła­sną dro­gą. I nie ma zna­cze­nia, co to bę­dzie za trik. Ta ostat­nia kon­sta­ta­cja wy­wo­ła­ła mo­je prze­ra­że­nie, a tak­że – po­nie­waż uka­zy­wa­ła mi, na jak wie­le nie­bez­pie­czeństw otwie­ra­ją się drzwi – po­nie­kąd pchnę­ła mnie do Ko­ścio­ła. I oto, rów­nie pa­ra­dok­sal­nie co nie­spo­dzie­wa­nie, mo­im tri­kiem oka­za­ła się wła­śnie ka­rie­ra, ja­ką tam zro­bi­łem.

Przy­pi­sy

U stóp krzyża

[2] Ang. uptown – czy­li na przed­mie­ściach, ale też tu: na Gór­nym Man­hat­ta­nie, czę­ści wy­spy na pół­noc od Cen­tral Par­ku, w skład któ­rej wcho­dzi Har­lem (wszyst­kie przy­pi­sy po­cho­dzą od tłu­ma­cza).

Tytuł oryginału: The Fire Next Time

Re­dak­cja: Mi­łosz Bie­drzyc­ki, Ka­ta­rzy­na Ja­ku­biak

Ko­rek­ta: Agniesz­ka Stę­plew­ska, Pau­li­na Le­nar

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Zdję­cie na ob­wo­lu­cie: Guy Le Qu­er­rec (Ma­gnum Pho­tos)

Co­py­ri­ght © 1962, 1963 by Ja­mes Bal­dwin. Co­py­ri­ght re­ne­wed 1990, 1991 by Glo­ria Bal­dwin Ka­re­fa-Smart. All ri­ghts re­se­rved in­c­lu­ding the ri­ght of re­pro­duc­tion in who­le or part in any form. This edi­tion pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with the Ja­mes Bal­dwin Es­ta­te.

Co­py­ri­ght for the after­word by © Ka­ta­rzy­na Ja­ku­biak 2024

Co­py­ri­ght for the trans­la­tion by © Mi­ko­łaj Den­der­ski 2024

Ni­niej­szy prze­kład po­wsta­wał w trak­cie re­zy­den­cji tłu­ma­cza w Pe­tőfi Iro­dal­mi Múzeum w Bu­da­pesz­cie, fi­nan­so­wa­nej przez Mię­dzy­na­ro­do­wy Fun­dusz Wy­szeh­radz­ki.

192. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

ISBN 978-83-68059-00-7

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

ka­rak­ter.pl

Za­pra­sza­my in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi. Do­dat­ko­we in­for­ma­cje pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317.