Następnym razem pożar - James Baldwin - ebook
NOWOŚĆ

Następnym razem pożar ebook

James Baldwin

4,4

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Jedna z najgłośniejszych eseistycznych książek Jamesa Baldwina, łącząca osobiste świadectwo z przenikliwą analizą społeczną. Autor pisze o tym, jak uciekając przed biedą w Harlemie, szukał schronienia w Kościele i na trzy lata został duchownym. Opowiada o swoim rozczarowaniu chrześcijaństwem. Analizuje popularność ruchu Naród Islamu wśród czarnej społeczności. Przede wszystkim jednak kreśli własną wizję przyszłości kraju, który musi zerwać z przemocą i dominacją białej rasy, bo jeśli tego nie zrobi, będzie skazany na zagładę.

O znaczeniu tej książki i jej wpływie na literaturę oraz debatę publiczną w Ameryce pisze w posłowiu Katarzyna Jakubiak.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 128

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (5 ocen)
2
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Julia_mistrz

Dobrze spędzony czas

Ciekawa.
00
agotowska

Nie oderwiesz się od lektury

świetna i jezuu jak napisana
00

Popularność




Te­go sa­me­go la­ta, kie­dy ob­cho­dzi­łem czter­na­ste uro­dzi­ny, prze­ży­łem dłu­go­trwa­ły kry­zys re­li­gij­ny. Sło­wa „re­li­gij­ny” uży­wam w po­wszech­nym i na­rzu­ca­nym nam zna­cze­niu, i mam na my­śli to, że wte­dy wła­śnie od­kry­łem Bo­ga, Je­go świę­tych i anio­łów, a tak­że Je­go pie­kło ogni­ste. A ja­ko że przy­sze­dłem na świat po­śród na­ro­du chrze­ści­jań­skie­go, uzna­wa­łem to bó­stwo za je­dy­ne. Za­kła­da­łem, że ist­nie­je wy­łącz­nie w ob­rę­bie mu­rów ko­ścio­ła (w rze­czy sa­mej, na­szegoko­ścio­ła), i za­kła­da­łem też, że Bóg i bez­pie­czeń­stwo to jed­no i to sa­mo. Sło­wo „bez­pie­czeń­stwo” przy­bli­ża nas do praw­dzi­we­go zna­cze­nia sło­wa „re­li­gij­ny”, ja­kie wią­że­my z nim na co dzień. I tak, by ująć to ina­czej, bar­dziej pre­cy­zyj­nie, za­czą­łem w mo­im czter­na­stym ro­ku na zie­mi po raz pierw­szy w ży­ciu od­czu­wać strach – strach przed złem we mnie i strach przed złem na ze­wnątrz. Tam­te­go la­ta oglą­da­łem wo­kół sie­bie w Har­le­mie to sa­mo, na co pa­trzy­łem od za­wsze; pod tym wzglę­dem nic się nie zmie­ni­ło. Te­raz jed­nak, bez ostrze­że­nia, dziw­ki, al­fon­si i zbi­ry z Alei sta­li się za­gro­że­niem dla mnie sa­me­go. Wcze­śniej ni­g­dy mi nie za­świ­ta­ło, że mógł­bym zo­stać jed­nym z nich, na­to­miast te­raz ro­zu­mia­łem już, że stwo­rzy­ły nas te sa­me oko­licz­no­ści. Wie­lu z mo­ich to­wa­rzy­szy wy­raź­nie zmie­rza­ło w kie­run­ku Alei, a mój oj­ciec twier­dził, że i ja tam zmie­rzam. Ko­le­dzy za­czę­li pić i pa­lić, a tak­że roz­po­czę­li – prze­cho­dząc od za­pa­łu do de­spe­ra­cji – przy­go­dę z sek­sem. Dziew­czy­ny nie­wie­le star­sze ode mnie, śpie­wa­ją­ce w chó­rze i na­ucza­ją­ce w szkół­ce nie­dziel­nej, dzie­ci świę­tych ro­dzi­ców, prze­cho­dzi­ły na mo­ich oczach nie­wia­ry­god­ne prze­obra­że­nie, któ­re­go naj­bar­dziej osza­ła­mia­ją­cym aspek­tem nie by­ły ich pącz­ku­ją­ce pier­si czy na­bie­ra­ją­ce krą­gło­ści sie­dze­nia, ale coś, cze­go na­le­ża­ło szu­kać głę­biej i co trud­niej by­ło uchwy­cić – w ich oczach, ich cie­ple, za­pa­chu i w mo­du­la­cji gło­su. Po­dob­nie jak ci nie­zna­jo­mi z Alei sta­wa­ły się w oka­mgnie­niu nie­wy­po­wie­dzia­nie in­ne i fan­ta­stycz­nie obecne. Z ra­cji te­go, jak mnie wy­cho­wa­no, spo­wo­do­wa­ne tym wszyst­kim gwał­tow­ne uczu­cie dys­kom­for­tu oraz fakt, że nie mia­łem po­ję­cia, cze­go po­wi­nie­nem się spo­dzie­wać po swo­im gło­sie, umy­śle czy cie­le, spra­wi­ły, że uwa­ża­łem się za naj­bar­dziej ze­psu­te­go czło­wie­ka pod słoń­cem. Mo­jej sy­tu­acji nie po­pra­wia­ła i ta oko­licz­ność, że owe świę­te dziew­czę­ta naj­wy­raź­niej gu­sto­wa­ły w mo­ich trwoż­nych chwi­lach sła­bo­ści, na­szych po­nu­rych, grzesz­nych, udrę­czo­nych wy­rzu­ta­mi su­mie­nia eks­pe­ry­men­tach, przej­mu­ją­cych chło­dem i smęt­nych jak ro­syj­skie ste­py, a za­ra­zem da­le­ce go­ręt­szych niż wszyst­kie pa­le­ni­ska pie­kła ra­zem wzię­te.

Ist­nia­ło jed­nak coś się­ga­ją­ce­go jesz­cze głę­biej niż te zmia­ny i trud­niej­sze­go do zde­fi­nio­wa­nia, co na­pa­wa­ło mnie gro­zą. Do­ty­czy­ło za­rów­no chłop­ców, jak i dziew­cząt, choć z ja­kie­goś po­wo­du wy­raź­niej uwi­dacz­nia­ło się to w chłop­cach. Je­śli cho­dzi o dziew­czę­ta, moż­na by­ło za­ob­ser­wo­wać, jak zmie­nia­ją się w ma­tro­ny, nim jesz­cze sta­ły się ko­bie­ta­mi. Za­czy­na­ły prze­ja­wiać oso­bli­wą i, praw­dę rze­kł­szy, dość prze­ra­ża­ją­cą de­ter­mi­na­cję. Trud­no po­wie­dzieć do­kład­nie, w ja­ki spo­sób się ona wy­ra­ża­ła – coś nie­ustę­pli­we­go w uło­że­niu warg, coś prze­wi­du­ją­ce­go w spoj­rze­niu (co ta­kie­go wi­dzia­ły?), ja­kaś no­wa i dru­zgo­cą­ca za­wzię­tość w spo­so­bie cho­dze­nia, coś nie­zno­szą­ce­go sprze­ci­wu w gło­sie. Nie dro­czy­ły się już z na­mi, chłop­ca­mi; na­po­mi­na­ły nas su­ro­wo: „Ty le­piej myśl o swo­jej du­szy!”. Dziew­czę­ta bo­wiem tak­że do­strze­ga­ły świa­dec­two Alei, zna­ły ce­nę, ja­ką przyj­dzie im za­pła­cić za je­den fał­szy­wy krok, wie­dzia­ły, że mu­szą zna­leźć ochro­nę i że je­dy­ną do­stęp­ną ochro­ną je­ste­śmy dla nich my. Ro­zu­mia­ły, że mu­szą grać ro­lę przy­nęt Pa­na Bo­ga, któ­re przy­wio­dą du­sze chłop­ców do Je­zu­sa i zwią­żą cia­ła chłop­ców w mał­żeń­stwie. Był to bo­wiem dla nas czas, kie­dy za­czy­na­li­śmy pło­nąć, a „le­piej jest”, po­wia­da świę­ty Pa­weł (któ­ry gdzie in­dziej, z nad wy­raz osza­ła­mia­ją­cą cel­no­ścią, na­zy­wa sie­bie „nie­szczę­snym czło­wie­kiem”), „żyć w mał­żeń­stwie, niż pło­nąć”. W chłop­cach z ko­lei za­czy­na­łem wy­czu­wać dziw­ną roz­pacz, któ­ra mia­ła w so­bie coś z przy­cza­je­nia i sko­ło­wa­nia, jak­by wła­śnie go­dzi­li się z na­dej­ściem dłu­giej, trud­nej zi­my ży­cia. Nie wie­dzia­łem wów­czas, z czym mam do czy­nie­nia; tłu­ma­czy­łem so­bie, że od­pusz­cza­ją. Tak jak dziew­czy­nom prze­zna­czo­ne by­ło przy­brać na wa­dze ty­le, co ich mat­ki, tak chłop­cy – to nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści – nie zaj­dą da­lej niż ich oj­co­wie. Szko­ła tym sa­mym za­czy­na­ła się ja­wić ja­ko dzie­cię­ca za­ba­wa, w któ­rej nie spo­sób co­kol­wiek wy­grać, w związ­ku z czym chłop­cy prze­sta­wa­li do niej uczęsz­czać i szli do pra­cy. Oj­ciec chciał, bym zro­bił to sa­mo. Od­mó­wi­łem, mi­mo że i ja nie ży­wi­łem już złu­dzeń co do ko­rzy­ści, ja­kie mia­ło­by mi przy­nieść wy­kształ­ce­nie; zdą­ży­łem już spo­tkać wy­star­cza­ją­co wie­lu ab­sol­wen­tów stu­diów utrzy­mu­ją­cych się z do­ryw­czych za­jęć. Moi zna­jo­mi uda­wa­li się te­raz „na mia­sto”, gdzie ży­cie upły­wa­ło im na, jak sa­mi to okre­śla­li, „wal­ce z pa­nem”. Co­raz mniej dba­li o to, jak wy­glą­da­ją, jak się ubie­ra­ją, co ro­bią; wkrót­ce moż­na się by­ło na nich na­tknąć, jak w grup­kach, po dwóch, trzech, czte­rech, oku­pu­ją ja­kąś sień ze­bra­ni wo­kół dzba­na wi­na czy flasz­ki whi­sky, roz­ma­wia­ją, klnąc, kłó­cąc się, cza­sem szlo­cha­jąc – za­gu­bie­ni i nie­zdol­ni po­wie­dzieć, co ich prze­śla­du­je, chy­ba tyl­ko ty­le, że to „pan”: bia­ły pan. I wy­glą­da­ło na to, że nie ma w świe­cie ta­kiej rze­czy, któ­ra by mo­gła prze­gnać tę chmu­rę za­wi­słą mię­dzy ni­mi a słoń­cem, mię­dzy ni­mi a mi­ło­ścią i ży­ciem, i wła­dzą nad wła­snym ży­ciem, mię­dzy ni­mi a czym­kol­wiek by­ło to, cze­go pra­gnę­li. Nie trze­ba by­ło szcze­gól­nej by­stro­ści, że­by zdać so­bie spra­wę z te­go, jak nie­wie­le moż­na zro­bić dla po­pra­wy wła­snej sy­tu­acji; nie trze­ba by­ło się od­zna­czać nad­na­tu­ral­ną wraż­li­wo­ścią, by przez nie­ustan­ne upo­ko­rze­nia do­zna­wa­ne ze stro­ny znaj­du­ją­cych przy­jem­ność w ich za­da­wa­niu oraz nie­bez­pie­czeń­stwa na­po­ty­ka­ne każ­de­go ro­bo­cze­go dnia, od świ­tu do zmierz­chu, do­trzeć do kre­su wy­trzy­ma­ło­ści. Upo­ko­rze­nia nie ogra­ni­cza­ły się by­naj­mniej do dni ro­bo­czych czy ro­bot­ni­ków. Mia­łem trzy­na­ście lat i prze­cho­dzi­łem na dru­gą stro­nę Pią­tej Alei w dro­dze do bi­blio­te­ki przy Czter­dzie­stej Dru­giej Uli­cy, kie­dy gli­na mi­ja­ny na środ­ku ar­te­rii wy­ce­dził: „Sie­dzie­li­by­ście, czar­nu­chy, na Gór­nym[2], tam, gdzie wa­sze miej­sce!”. Kie­dy mia­łem lat dzie­sięć i na pew­no nie wy­glą­da­łem na star­sze­go, dwóch po­li­cjan­tów po­sta­no­wi­ło za­ba­wić się mo­im kosz­tem, ob­szu­ku­jąc mnie, snu­jąc drwią­ce (i prze­ra­ża­ją­ce) do­my­sły co do mo­ich przod­ków i rze­ko­mej jur­no­ści, a jak­by te­go jesz­cze by­ło ma­ło, zo­sta­wi­li mnie po wszyst­kim roz­ło­żo­ne­go na ło­pat­ki na jed­nym z pu­stych po­dwó­rek Har­le­mu. Tuż przed dru­gą woj­ną świa­to­wą, a po­tem w jej trak­cie wie­lu mo­ich zna­jo­mych sal­wo­wa­ło się uciecz­ką do woj­ska, któ­re zmie­ni­ło ich wszyst­kich, rzad­ko któ­re­go na lep­sze, wie­lu przy­no­sząc ru­inę i wie­lu przy­no­sząc śmierć. By­li ta­cy, któ­rzy ucie­ka­li do in­nych sta­nów i miast, to jest do in­nych gett. Nie­któ­rzy ży­li z dnia na dzień o wi­nie al­bo o whi­sky, al­bo o igle, i wciąż na nich ja­dą. Jesz­cze in­ni, tak jak ja, ucie­ka­li do Ko­ścio­ła.

Al­bo­wiem za­pła­tę za grzech na­po­ty­ka­ło się wszę­dzie, w każ­dym przej­ściu ochla­pa­nym wi­nem i obry­zga­nym mo­czem, w każ­dym prze­szy­wa­ją­cym sy­gna­le am­bu­lan­su, w każ­dej bliź­nie na twa­rzach al­fon­sów i ich dzi­wek, w każ­dym bez­bron­nym, no­wo na­ro­dzo­nym dziec­ku wy­da­nym na pa­stwę nie­bez­pie­czeń­stwa, w każ­dej bój­ce na Alei z uży­ciem no­ży czy pi­sto­le­tów, w każ­dej kro­ni­ce wy­da­rzeń przy­no­szą­cej ka­ta­stro­fal­ne wie­ści: czy­jaś ku­zyn­ka, mat­ka sze­ścior­ga, na­gle osza­la­ła, dzie­ci roz­wie­zio­ne po lu­dziach; czy­jaś nie­znisz­czal­na ciot­ka na­gro­dzo­na za la­ta cięż­kiej pra­cy po­wol­ną śmier­cią w mę­czar­niach, w kosz­mar­nej klit­ce; czyjś zdol­ny syn wła­sno­ręcz­nie ka­ta­pul­to­wał się do wiecz­no­ści; in­ny jął się roz­bo­jów i skoń­czył w wię­zie­niu. Tam­to la­to peł­ne by­ło zło­wro­gich do­my­słów i od­kryć, a te nie by­ły jesz­cze naj­gor­szy­mi z nich. Po raz pierw­szy na przy­kład prze­stęp­stwo na­bra­ło dla mnie rze­czy­wi­stych kon­tu­rów nie ja­ko jed­na z moż­li­wo­ści, a ja­ko moż­li­wość je­dyna. Czło­wiek nie miał szans na zmia­nę swo­je­go po­ło­że­nia po­przez pra­cę i od­kła­da­nie każ­de­go gro­sza; do koń­ca świa­ta nie za­osz­czę­dził­by ty­le gro­sza, co wię­cej: spo­sób trak­to­wa­nia przez spo­łe­czeń­stwo na­wet naj­za­moż­niej­szych spo­śród Mu­rzy­nów do­wo­dził, że aby cie­szyć się wol­no­ścią, czło­wiek po­trze­bu­je cze­goś wię­cej niż kon­ta w ban­ku. Po­trze­bu­je kon­kret­ne­go środ­ka na­ci­sku, spo­so­bu na wzbu­dze­nie stra­chu. By­ło ab­so­lut­nie ja­sne, że po­li­cjan­ci bę­dą cię okła­dać i wsa­dzać na do­łek tak dłu­go, jak dłu­go nie spo­tka­ją ich z te­go po­wo­du żad­ne kon­se­kwen­cje, oraz że wszy­scy in­ni – go­spo­dy­nie do­mo­we, tak­sów­ka­rze, win­dzia­rze, po­my­wa­cze, bar­ma­ni, praw­ni­cy, sę­dzio­wie, le­ka­rze i skle­pi­ka­rze – ni­g­dy, za spra­wą żad­ne­go wiel­ko­dusz­ne­go ludz­kie­go uczu­cia, nie zre­zy­gnu­ją z moż­li­wo­ści, by two­im kosz­tem ulżyć swo­im fru­stra­cjom i nie­chę­ciom. Spra­wić, by ktoś z nich po­trak­to­wał cię tak, jak przy­pusz­czal­nie sam chciał­by być trak­to­wa­ny, nie mo­gły ani in­te­lek­tu­al­ne wy­ro­bie­nie, ani chrze­ści­jań­ska mi­łość; je­dy­nie oba­wa przed tym, że bę­dziesz w sta­nie im od­pła­cić, mo­gła od­nieść ta­ki sku­tek al­bo przy­naj­mniej wy­wo­łać je­go po­zór, co by­ło (i jest) już czymś w za­sa­dzie zno­śnym. Choć wy­glą­da na to, że kwe­stia ta wzbu­dza wie­le kon­tro­wer­sji, to sam nie znam wie­lu Mu­rzy­nów, któ­rzy by łak­nę­li „ak­cep­ta­cji” ze stro­ny bia­łych, nie mó­wiąc o ta­kich, któ­rzy by łak­nę­li ich mi­ło­ści; oni, czar­ni, ży­czą so­bie po pro­stu nie być okła­da­ni co chwi­lę po gło­wach przez bia­łych pod­czas na­szej krót­kiej byt­no­ści na tej pla­ne­cie. Bia­łym lu­dziom w tym kra­ju do­syć wy­sił­ku przy­spo­rzy na­uka, jak za­ak­cep­to­wać i mi­ło­wać sie­bie sa­mych i sie­bie na­wza­jem, a gdy już ją so­bie przy­swo­ją (nie na­stą­pi to ju­tro, a nie­wy­klu­czo­ne też, że nie na­stą­pi ni­g­dy), kwe­stia mu­rzyń­ska odej­dzie w nie­byt, nie bę­dzie już bo­wiem ni­ko­mu po­trzeb­na.

Lu­dziom znaj­du­ją­cym się w lep­szej sy­tu­acji niż na­sza ów­cze­sna, a tak­że obec­na w Har­le­mie na­kre­ślo­ne w po­wyż­szych zda­niach psy­cho­lo­gia i ogląd ludz­kiej na­tu­ry bez wąt­pie­nia wy­da­dzą się w naj­wyż­szym stop­niu po­nu­re i szo­ku­ją­ce. Ty­le że do­świad­cze­nie bia­łe­go świa­ta bę­dą­ce udzia­łem Mu­rzy­na nie mo­że wzbu­dzić w nim sza­cun­ku dla stan­dar­dów, któ­ry­mi bia­ły świat rze­ko­mo się kie­ru­je. Do­świad­cze­nie to nie­od­par­cie do­wo­dzi, że bia­li lu­dzie wca­le po­dług tych stan­dar­dów nie ży­ją. Mu­rzyń­scy słu­dzy od po­ko­leń wy­no­szą dro­bia­zgi z do­mów bia­łych, a ci z roz­ko­szą im na to przy­zwa­la­ją, po­nie­waż uśmie­rza to ich ćmią­ce po­czu­cie wi­ny i ma świad­czyć o wro­dzo­nej wyż­szo­ści bia­łych lu­dzi. Na­wet naj­bar­dziej ogra­ni­czo­ny i słu­żal­czy Mu­rzyn nie był w sta­nie oprzeć się wra­że­niu dys­pro­por­cji mię­dzy wła­sną sy­tu­acją a po­ło­że­niem tych, dla któ­rych pra­co­wał; Mu­rzy­ni nie­za­li­cza­ją­cy się ani do ogra­ni­czo­nych, ani do słu­żal­czych nie czu­li, by ro­bi­li coś złe­go, gdy okra­da­li bia­łych. Mi­mo pu­ry­tań­sko-jan­ke­skiej for­mu­ły sta­wia­ją­cej znak rów­no­ści mię­dzy cno­tą i ma­te­rial­nym do­bro­by­tem Mu­rzy­ni mie­li do­sko­na­łe prze­słan­ki, by wąt­pić, że pie­nią­dze za­ra­bia i utrzy­mu­je się przy so­bie dzię­ki ja­kie­muś gor­li­we­mu prak­ty­ko­wa­niu chrze­ści­jań­skich cnót; z ca­łą pew­no­ścią nie dzia­ło się tak w przy­pad­ku czar­nych chrze­ści­jan. W każ­dym ra­zie bia­łym lu­dziom, któ­rzy ob­ra­bo­wa­li czar­nych lu­dzi z ich wol­no­ści i z tej kra­dzie­ży czer­pa­li zy­ski każ­dej go­dzi­ny swe­go ży­cia, bra­ko­wa­ło mo­ral­nej pod­sta­wy, któ­ra by to uza­sad­nia­ła. Mie­li sę­dziów, ła­wy przy­się­głych, strzel­by, pra­wo – in­ny­mi sło­wy: wła­dzę. By­ła to jed­nak wła­dza zbrod­ni­cza, któ­ra wzbu­dza strach, ale nie po­słuch, i któ­rą na­le­ży prze­chy­trzyć na wszel­kie do­stęp­ne spo­so­by. Te cno­ty na­to­miast, o któ­rych bia­ły świat pra­wił, choć sam się ni­mi nie kie­ro­wał, by­ły tyl­ko jesz­cze jed­nym spo­so­bem trzy­ma­nia Mu­rzy­nów w jarz­mie.

Oka­za­ło się więc tam­te­go la­ta, że ba­rie­ry mo­ral­ne, któ­re w mo­im mnie­ma­niu wzno­si­ły się mię­dzy mną a nie­bez­pie­czeń­stwa­mi prze­stęp­czej ścież­ki, są tak wą­tłe, że nie­mal nie ist­nie­ją. Na pew­no nie po­tra­fi­łem zna­leźć żad­ne­go słusz­ne­go po­wo­du, by nie zo­stać prze­stęp­cą, i by­naj­mniej nie mo­ich bied­nych bo­go­boj­nych ro­dzi­ców na­le­ża­ło­by ob­wi­niać o ten brak, lecz to oto spo­łe­czeń­stwo. Po­wzią­łem nie­ubła­ga­ną de­cy­zję (w rze­czy­wi­sto­ści bar­dziej nie­ubła­ga­ną, niż wów­czas są­dzi­łem), że ni­g­dy nie po­go­dzę się z get­tem i prę­dzej zgi­nę i pój­dę do pie­kła, niż po­zwo­lę ja­kie­mu­kol­wiek bia­łe­mu na sie­bie splu­nąć, niż po­go­dzę się ze swo­im „miej­scem” wy­zna­cza­nym mi przez tę re­pu­bli­kę. Nie za­mie­rza­łem do­pu­ścić, by bia­li lu­dzie te­go kra­ju mó­wi­li mi, kim je­stem, i w ten spo­sób mnie ogra­ni­cza­li, by w ten spo­sób mnie za­ła­twia­li. A mi­mo to, rzecz ja­sna, rów­no­cze­śnie splu­wa­no na mnie i okre­śla­no mnie, i opi­sy­wa­no, i ogra­ni­cza­no, i moż­na by­ło mnie za­ła­twić bez naj­mniej­sze­go tru­du. Każ­dy mu­rzyń­ski chło­pak (a przy­naj­mniej każ­dy dzie­lą­cy ze mną mo­ją ów­cze­sną sy­tu­ację), któ­ry do­cie­ra do te­go punk­tu, uświa­da­mia so­bie na­tych­miast, do­głęb­nie – al­bo­wiem pra­gnie żyć – że zna­lazł się w ogrom­nym nie­bez­pie­czeń­stwie i mu­si czym prę­dzej zna­leźć „coś”, ja­kiś trik, któ­ry po­zwo­li mu się wy­do­być, po­dą­żać wła­sną dro­gą. I nie ma zna­cze­nia, co to bę­dzie za trik. Ta ostat­nia kon­sta­ta­cja wy­wo­ła­ła mo­je prze­ra­że­nie, a tak­że – po­nie­waż uka­zy­wa­ła mi, na jak wie­le nie­bez­pie­czeństw otwie­ra­ją się drzwi – po­nie­kąd pchnę­ła mnie do Ko­ścio­ła. I oto, rów­nie pa­ra­dok­sal­nie co nie­spo­dzie­wa­nie, mo­im tri­kiem oka­za­ła się wła­śnie ka­rie­ra, ja­ką tam zro­bi­łem.

Przy­pi­sy

U stóp krzyża

[2] Ang. uptown – czy­li na przed­mie­ściach, ale też tu: na Gór­nym Man­hat­ta­nie, czę­ści wy­spy na pół­noc od Cen­tral Par­ku, w skład któ­rej wcho­dzi Har­lem (wszyst­kie przy­pi­sy po­cho­dzą od tłu­ma­cza).

Tytuł oryginału: The Fire Next Time

Re­dak­cja: Mi­łosz Bie­drzyc­ki, Ka­ta­rzy­na Ja­ku­biak

Ko­rek­ta: Agniesz­ka Stę­plew­ska, Pau­li­na Le­nar

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Zdję­cie na ob­wo­lu­cie: Guy Le Qu­er­rec (Ma­gnum Pho­tos)

Co­py­ri­ght © 1962, 1963 by Ja­mes Bal­dwin. Co­py­ri­ght re­ne­wed 1990, 1991 by Glo­ria Bal­dwin Ka­re­fa-Smart. All ri­ghts re­se­rved in­c­lu­ding the ri­ght of re­pro­duc­tion in who­le or part in any form. This edi­tion pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with the Ja­mes Bal­dwin Es­ta­te.

Co­py­ri­ght for the after­word by © Ka­ta­rzy­na Ja­ku­biak 2024

Co­py­ri­ght for the trans­la­tion by © Mi­ko­łaj Den­der­ski 2024

Ni­niej­szy prze­kład po­wsta­wał w trak­cie re­zy­den­cji tłu­ma­cza w Pe­tőfi Iro­dal­mi Múzeum w Bu­da­pesz­cie, fi­nan­so­wa­nej przez Mię­dzy­na­ro­do­wy Fun­dusz Wy­szeh­radz­ki.

192. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

ISBN 978-83-68059-00-7

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

ka­rak­ter.pl

Za­pra­sza­my in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi. Do­dat­ko­we in­for­ma­cje pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317.