Najważniejszy wrzesień świata - Marek Rabij - ebook

Najważniejszy wrzesień świata ebook

Marek Rabij

4,4
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wstrząsający reportaż o najbardziej prześladowanej mniejszości świata.

We wrześniu 2017 r. represje wobec ludu Rohinga przybrały kształt starannie zaplanowanej i przeprowadzonej z zimną krwią czystki etnicznej, w których śmierć poniosło co najmniej dwadzieścia pięć tysięcy osób, a setki tysięcy zmuszono do ucieczki. Marek Rabij, autor głośnego reportażu „Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo” oraz dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, na początku 2018 r. poleciał do Bangladeszu, gdzie przy granicy z Mjanmą w największym obozie dla uchodźców na świecie wegetuje dziś blisko milion ocalałych z pogromu Rohingów. W kolejnych miesiącach wracał tam jeszcze kilkakrotnie, by dokładniej przyjrzeć się warunkom w obozach i wysłuchać kolejnych opowieści. „Najważniejszy wrzesień świata. Kronika niezauważonego ludobójstwa na Rohingach” to ułożony z tych relacji reportaż będący kroniką ludobójstwa, któremu świat jesienią 2017 r. przyglądał się z zaciekawieniem przez zaledwie kilka tygodni, zanim jego uwagę przykuło co innego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 243

Oceny
4,4 (12 ocen)
7
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marek Rabij

Najważniejszy wrzesień świata

Kronika niezauważonego ludobójstwa na Rohingach

Copyright © by Marek Rabij, „Tygodnik Powszechny”

Wydanie I

Warszawa MMXIX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

„A jaką on mi opowiedział historię wojenną, może najtrafniejszą i najgłębszą ze wszystkich, jakie tam słyszałem. Rok mi zajęło, żeby ją zrozumieć:

– Wysłaliśmy patrol rozpoznawczy w góry. Wrócił jeden koleś. Umarł, zanim nam powiedział, co się stało”.

Michael Hann, Depesze, przełożył Krzysztof Majer

Od autora

Winien jestem Państwu kilka słów w kwestii nazewnictwa pojawiającego się na kartach tej książki. Zacznę od wyjaśnienia, dlaczego konsekwentnie nazywam Birmą państwo, które w 1989 roku zmieniło oficjalnie nazwę na Myanmar. Proszę nie odczytywać tej decyzji w kategoriach politycznych. Kilka krajów – jak USA, Wielka Brytania czy Japonia – rzeczywiście nie uznało tej niecodziennej zmiany narzuconej przez juntę, ale społeczność międzynarodowa najwidoczniej traktuje kwestie nazewnicze za najmniej kłopotliwą część problemu, jakim w ostatnich latach stała się polityka wewnętrzna Birmy, czy też Mjanmy.

W Polsce Komisja Standaryzacji Nazw Geograficznych w 2012 roku zaleciła wprawdzie stosowanie terminu Mjanma (a to dlatego, że w języku birmańskim „r” na końcu wyrazu jest nieme), dopuściła jednak do dalszego użycia dotychczasową nazwę, ponieważ obie są jednakowo dobrze zakorzenione w dziejach kraju. Moim zdaniem Birma po prostu wrosła w tkankę polszczyzny. Przymiotnik „birmański” brzmi dla polskiego ucha całkowicie naturalnie. Ale „mjanmarski”? „mjanmijski”? Zresztą nawet Urzędowy Wykaz Polskich Nazw Geograficznych Świata wydany w 2013 roku przez Główny Urząd Geodezji i Kartografii w kontekście Mjanmy wspomina po prostu o języku birmańskim. Wykaz milczy natomiast na temat polskiej nazwy stanu Rakhine, w którym mieszkali bohaterowie tej książki, dlatego pozwoliłem sobie zrezygnować z niej na rzecz łatwiejszego w odmianie i przez to bardziej przystępnego dla polskiego odbiorcy Arakanu.

Druga istotna kwestia to nazwa samego ludu Rohinga, która prawdopodobnie jest zniekształconą wersją terminu Rakhine. W Polsce zwykło nazywać się ich Rohindżami albo po prostu Rohingya, bazując na zanglicyzowanej wersji terminu oznaczającego właśnie przedstawiciela tej społeczności. Sam nie jestem bez winy, bowiem w pierwszych materiałach na ten temat publikowanych w „Tygodniku Powszechnym” posługiwałem się właśnie nazwą Rohindża1. Dopiero na miejscu przekonałem się, że Rohinga mówią o sobie właśnie Rohinga, i odtąd używam tylko tego określenia, zresztą z merytorycznym błogosławieństwem dra Michała Panasiuka, bengalisty z Uniwersytetu Warszawskiego, z którym konsultowali te kwestie niezastąpieni koledzy i koleżanki z działu korekty „Tygodnika”.

W kwestii pisowni arakańskich miejscowości zamieszkiwanych przez Rohingów nie mogłem, niestety, liczyć na fachowe wsparcie. Wiele z nich było zbyt małych, by pojawić się na mapach, a dziś zniknęły z powierzchni ziemi po tak zwanych akcjach pacyfikacyjnych, które przeprowadziło w północnym Arakanie wojsko birmańskie wspomagane czasem przez niezidentyfikowanych, ale z reguły uzbrojonych cywilów. Byli mieszkańcy tych wsi widm stanowią oczywiście najlepsze, bezpośrednie źródło informacji, rzecz jednak w tym, że rozmawiając z nimi, musiałem korzystać z pomocy tłumacza, który zapisywał rohińskie nazwy, używając angielskiej transkrypcji. Proszę zatem nie zżymać się na podwójne „o”, które tu i ówdzie będzie występować w roli fonetycznego zamiennika polskiego „u”, i darować mi zamianę naszego „i” na angielski dublet dwóch liter „e”. Najuczciwiej będzie zapisać w tej książce wszystkie napotkane nazwy (to samo dotyczy nazwisk rozmówców) właśnie tak, jak podali mi je tłumacze.

A skoro o nich mowa – czas na podziękowania. Najpierw dla tłumaczy, których nazwisk nie podaję ze względu na ich bezpieczeństwo. Przez wiele tygodni dzień w dzień nie tylko oprowadzali mnie po labiryncie obozów, lecz także przekładali wypowiedzi rozmówców, osadzali je w kontekście kultury, wierzeń czy języka oraz dyskretnie dbali o moje bezpieczeństwo. W jakimś stopniu książka ta jest również dziełem ich obydwu, choć nie potrafię oszacować, ile z tego, co mówili mi w Bangladeszu rozmówcy, dotarło do mych uszu w formie nietkniętej licentia poetica tłumaczy. Za całą gwarancję musi wystarczyć poczucie dopasowania tego, co od nich słyszałem, do emocji rozmówców i przyznaję, że nigdy nie wątpiłem w prawdomówność moich współpracowników.

Dziękuję także redaktorowi naczelnemu „Tygodnika Powszechnego” Piotrowi Mucharskiemu oraz prezesowi wydawnictwa Jackowi Ślusarczykowi – za odwagę. Żeby namówić ich na awanturę, której pierwszym etapem była zbiórka na portalu społecznościowym na wyjazd reporterski sygnowany nobliwą marką „Tygodnika”, następnie zaś sama ekspedycja, a wreszcie książka będąca jej podsumowaniem, wystarczyła w zasadzie jedna rozmowa, która nie trwała dłużej niż dwie minuty.

Czas wreszcie podziękować tym, którym winien jestem najwięcej. Zacznę od dwustu dziewięćdziesięciu dwóch osób, które zaufały mi na tyle, by za pośrednictwem serwisu Polak Potrafi sfinansować pierwszy wyjazd do Bangladeszu, i tym, którzy wspierali Fundację Tygodnika Powszechnego, bo to ona wzięła na siebie koszt drugiej wyprawy. Gdyby nie Wasze przekonanie, że warto, nie ruszylibyśmy nawet z miejsca.

No i oczywiście Magda. Jeśli niniejsza książka ma jakąkolwiek wartość, to w głównej mierze dzięki pewności jej autora, że może spokojnie oddać się pracy reporterskiej, podczas gdy siedem tysięcy kilometrów dalej ktoś tygodniami odwala za niego codzienne domowe obowiązki, łącząc je w dodatku z własnymi ambicjami zawodowymi.

Kalendarium

1977–1978: Birmańscy Rohingowie po raz pierwszy zostają oficjalnie nazwani „Bengalczykami przebywającymi nielegalnie” na terenie tego kraju. Wiosną i latem 1978 roku, w wyniku akcji wojskowej o kryptonimie „Król Smok”, do Bangladeszu ucieka z Arakanu około trzystu tysięcy muzułmanów; większość z nich powróci do Birmy w kolejnych latach.

1982: Ustawa o obywatelstwie wymienia mniejszości etniczne, które zdaniem ustawodawcy tworzą naród birmański. Nie ma wśród nich Rohingów.

1989: Birma zmienia oficjalnie nazwę na Mjanma. Także Arkan odtąd nosić będzie oficjalną nazwę Rakhine. Władze zarządzają wymianę dowodów tożsamości. Większość Rohingów nie dostaje nowych dokumentów.

1990: Wybory wygrywa Narodowa Liga na Rzecz Demokracji (NLD). Junta nie uznaje ich wyników, zamknąwszy wcześniej liderkę partii, Aung San Suu Kyi, w areszcie domowym.

1991: Początek trwającej ponad rok operacji wojskowej w północnym Arakanie, wskutek której około dwustu pięćdziesięciu tysięcy Rohingów zostaje zmuszonych do ucieczki do Bangladeszu.

1992: W północnym Arakanie władze powołują do życia NASAKA, gwardię graniczną, która wkrótce zasłynie z brutalności. W październiku, pod naciskiem UNHCR, rusza repatriacja zbiegłych Rohingów. Do 1997 roku do Arakanu wróci około dwustu trzydziestu tysięcy osób. Reszta zostanie w Bangladeszu w obozie Kutupalong, który stanie się zalążkiem dzisiejszego megaobozu.

1993: Wewnętrzne służby graniczne kontrolujące ruch pomiędzy regionami kraju wprowadzają w okręgu Maungdaw ograniczenia swobody zawierania małżeństw przez Rohingów.

1994: Birma przestaje wydawać metryki urodzeń dzieciom Rohingów.

1995: Rohingowie otrzymują zamiast dowodów osobistych Tymczasowe Karty Rejestracyjne.

1997: Zwierzchnik wewnętrznych służb granicznych w okręgu Sittwe wprowadza zakaz podróżowania poza granice okręgu dla wszystkich Rohingów.

2001: W całej Birmie wybuchają antymuzułmańskie zamieszki, podsycane prawdopodobnie przez armię. W okręgu Maungdaw w płomieniach staje dwadzieścia osiem meczetów i szkół koranicznych.

2005: Władze okręgu Maungdaw przestają uwzględniać Rohingów w statystykach ludności.

2012: Aung San Suu Kyi dostaje się do parlamentu. Kilka miesięcy później w północnym Arakanie dochodzi do antymuzułmańskich zamieszek, wskutek których do Bangladeszu znowu ucieka trudna do dokładnego oszacowania liczba Rohingów; oni sami mówią o kilkudziesięciu tysiącach. W reakcji na zamieszki prezydent Thein Sein oświadcza, że rozwiązaniem problemu będzie przepędzenie Bengalczyków „przebywających bezprawnie” w Birmie do innych krajów lub przesiedlenie ich do obozów pod nadzorem ONZ.

2014: Buddyjscy nacjonaliści atakują biura międzynarodowych organizacji pozarządowych w Sittwe. W spisie powszechnym w kraju cała ludność Rohinga zostaje pominięta. Prezydent Thein Sein ogłasza „weryfikację obywatelstw” mieszkańców Arakanu, ale wskutek licznych protestów wycofuje się z tego pomysłu.

2015: Prezydent Thein Sein wetuje ustawę przyznającą Rohingom z Tymczasowymi Kartami Rejestracyjnymi prawo głosu w zbliżających się wyborach. W maju UNHCR podaje, że od 2012 roku Arakan opuściło – głównie na łodziach płynących przez Morze Andamańskie w stronę Malezji – około stu pięćdziesięciu tysięcy Rohingów. Przed wyborami kierowana przez Aung Sang Suu Kyi Narodowa Liga na Rzecz Demokracji usuwa ze swoich list wszystkich kandydatów wyznania muzułmańskiego. W Arakanie prawa do ubiegania się o reelekcję władze odmawiają U Shwe Maungowi, który reprezentował w parlamencie muzułmanów.

2016: Gabinet większościowy NLD po wygranych wyborach wznawia „weryfikację obywatelstw” w Arakanie. W październiku bojownicy Armii Wyzwolenia Arakanu (ARSA) przyznają się do ataków na obiekty publiczne i wojskowe na północy stanu. W odpowiedzi armia birmańska przeprowadza akcje pacyfikacyjne, w wyniku których do Bangladeszu ucieka około dziewięćdziesięciu tysięcy Rohingów.

2017: W marcu Rada Praw Człowieka ONZ wysyła do Birmy misję, która ma zweryfikować informacje o działaniach wojska birmańskiego w Arakanie. Władze Birmy odmawiają komisarzom wjazdu. W lipcu, w związku ze zbliżającą się pielgrzymką papieża Franciszka do tego kraju, do Watykanu wpływa oficjalna nota z żądaniem, by w trakcie pobytu w Birmie papież nie używał terminu „Rohinga”.

25 sierpnia w Arakanie dochodzi do ataków ARSA na posterunki policyjne. W odpowiedzi wojsko rozpoczyna zakrojoną na szeroką skalę akcję pacyfikacyjną w północnym Arakanie, wskutek której do końca listopada do Bangladeszu zbiegnie co najmniej siedemset trzydzieści tysięcy Rohingów. Raport organizacji Lekarze bez Granic szacuje, że bezpośrednio wskutek operacji wojskowych śmierć poniosło co najmniej dwadzieścia pięć tysięcy osób. Około trzystu pięćdziesięciu miejscowości w Arakanie – ponad siedemdziesiąt pięć procent wszystkich zamieszkiwanych przez Rohingów – zostaje spalonych lub zrównanych z ziemią.

I. Święto ofiarowania

Widziałem pociski. Wiem, wiem, to niemożliwe. Ale ja, Kamal Hussein, klnę się, że na tle nieba widać było wyraźnie przelatujące kule, jak cieniutkie czarne kreseczki. Próbuję sam sobie tłumaczyć, że leżałem wówczas twarzą do ziemi i że nie da się zobaczyć lecących pocisków. Ale wiem też, że sam siebie próbuję oszukać, bo przecież je widziałem.

O czym myślałem, leżąc na polu? Chyba o niczym. Nie pamiętam ani jednej klarownej myśli. Przylgnąłem do ziemi. Dopiero po kilku dniach w mojej głowie, to znaczy w pamięci, odtworzyło się wspomnienie tamtych chwil. Niemal jak film. Zdawałem sobie sprawę, że wszystko widziałem, słyszałem i czułem wcześniej, tylko wtedy nie zdążyłem, a raczej nie zdołałem tego ułożyć w opowieść z początkiem i końcem.

Nadal próbuję to poukładać. Na przykład gulir mhara, wystrzały. Chciałbym przyporządkować je do obrazów, które zapamiętałem. Słyszę płacz dziecka, jakieś krzyki poprzedzające huk wystrzałów, a zaraz po nim plusk. Ciało dziesięciolatka, który nie waży pewnie trzydziestu kilo, padając, wydaje równie donośny odgłos co ciało rosłego mężczyzny.

Pytasz, dlaczego nagle wspominam o dziesięciolatku? Nie wiem. W pierwszej chwili chciałem powiedzieć, że z daleka widziałem, jak go zabijają, ale tego również nie jestem już pewny. Przecież ciało zabitego dziecka powinno osiąść mięciutko w błoto jak w kołyskę, niezauważalnie dla kogoś, kto kilkaset metrów dalej, na skraju pola, sam udaje martwego. Z takiej odległości nie powinienem słyszeć nic prócz wystrzałów, może więc moja głowa po prostu za dużo sobie wyobraziła? Dzisiaj nie umiem odróżnić tego, co zobaczyłem naprawdę, od tego, co tylko wyczułem przez skórę, wychwyciłem wyostrzonym do granic bólu słuchem i wywęszyłem nosem, który w tamtej chwili zdolny był wyłowić pojedyncze ziarenka obcego zapachu, choć tkwił nieomal wbity w błoto.

Może w takiej sytuacji napięte do granic możliwości zmysły splatają się w jakiś warkocz i jeden wspomaga albo wręcz zastępuje drugi? Może da się w ten sposób widzieć dotykiem i czuć wzrokiem, skoro można też bać się żołądkiem?

Kamal niespodziewanie przerywa opowieść. Spluwa energicznie przez drzwi, po czym kuca na schodkach przed szałasem, ułożonych z kilku worków ziemi oznakowanych niebieskim logotypem UNHCR, Wysokiego Komisarza ONZ do spraw Uchodźców. Ostre światło wpycha się do środka chaty i ciemny zarys szczupłej sylwetki Kamala Husseina niemal rozpływa się w popołudniowej jasności. Przez chwilę mam wrażenie, że mężczyzna płacze, lecz wszystko zagłuszają wrzaski okolicznych dzieciaków, które wiedzione ciekawością zebrały się przed chatą, żeby przekrzykiwać się jedynym znanym sobie angielskim wyrażeniem.

How are you?

How are you?

How are you?

How are you? – ryczy małoletni tłumek za ścianą z foliowych płacht rozpiętych na bambusowych kratownicach. W zastygłej pozie, z dłońmi wciśniętymi pod pośladki i ze szpiczastą brodą siedzący w drzwiach Kamal przypomina w tej chwili demony na frontonach buddyjskich świątyń; może z tą różnicą, że na jego twarzy zapewne nie widać wyrazu mściwej satysfakcji, który tajscy, birmańscy lub kambodżańscy rzeźbiarze nadają często tamtym bóstwom. Za nic nie chcę przerywać mu tej intymnej chwili słabości, choć zarazem obawiam się, że nie zechce kontynuować opowieści. Siedzę więc bez słowa po turecku na klepisku dusznej chaty Kamala Husseina, pot zalewa mi oczy, na mokrej od potu kartce notesu długopis nie chce zostawiać już śladów, dzieci przed domem nie przestają krzyczeć how are you, słońce wlewa się do środka, a Kamal tkwi na zewnątrz. Nie wiem, ile czasu mija, aż wreszcie wstaje, poprawia węzeł utrzymujący lungi2 na wychudzonych biodrach i ponownie zasiada przede mną i tłumaczem w pozie, która przypomina siad płotkarski: z jedną nogą zgiętą po turecku, drugą wyprostowaną jak do skoku.

– Nasza wieś nazywała się Tula Toli. Po birmańsku Min Gyi – rozpoczyna stłumionym głosem. – W rzeczywistości tworzyły ją trzy wioski, które z czasem połączyły się w jedną dużą miejscowość. Ponad trzysta pięćdziesiąt domów tam stało, w tym kilkanaście porządnych, z grubych bali i z drewnianą podłogą. Wiele chat kryło się w cieniu okazałych palm arekowych, one dawały nie tylko cień, lecz także orzechy na paan3. Koło mojego domu rosły cztery stare chlebowce o grubych pniach, na których dzieci sąsiadów wieszały ozdoby. Dalej widać było gęste mangowce i sporo bananowców. No i bambusy. Rosły prawie wszędzie. Wystarczyło wyjść parę kroków przed dom i już miało się materiał do budowy.

Glebę też mieliśmy żyzną. Nie brakowało czystej wody. Mieszkaliśmy przecież w zakolu rzeki, która opływała wieś z trzech stron. Nurt był miejscami bardzo silny, a w lipcu, kiedy w porze deszczowej pada najmocniej, rzeka rozlewała się szerzej i nanosiła kolejne warstwy piasku na szczyt cypla, gdzie stała wieś. To miejsce zwaliśmy więc Piaskami, trochę na wyrost, bo ziemia położona dalej od koryta rzeki nadawała się przecież do uprawy ryżu. Moje pole było na prawym skraju cypla. Kiedy się na nie patrzyło od strony wsi, sąsiadowało z niewysoką skarpą, jej szczyt porastały duże drzewa. Za nimi stały już pierwsze domy.

W środę 30 sierpnia 2017 roku Kamal jak co dzień zajął się pracami rolnymi. Na polu było sporo błota po deszczu, który padał prawie całą noc, najcenniejsze rzeczy mężczyzna zostawił więc na skraju ścieżki zawinięte w koszulę i przystąpił do pracy w samych lungi. W pewnym momencie koszulowe zawiniątko zaczęło dzwonić.

– Możesz mi nie wierzyć, ale od razu pomyślałem, że dzieje się coś złego – zapewnia.

Nie, to nie były tylko złe przeczucia, te uporczywe myśli, które kąsają podświadomość jak gera4. Kiedy zadzwonił telefon, Kamal ponownie zobaczył obrazy sprzed dwóch dni, gdy w tłumie mieszkańców Tula Toli stał nad brzegiem rzeki. Sterczeli tak kilka godzin, a wiatr niósł nad wodą smród spalenizny, zwęglone drobiny ryżowego siana, którym kryto dachy, i odgłosy wystrzałów. Na drugim brzegu ginęła wieś Dual Toli.

– Przez gęste nadbrzeżne zarośla i pas drzew nie dało się zobaczyć prawie niczego poza dymem i pojedynczymi językami ognia, ale wiedzieliśmy, że tam są nasi, Rohinga. Co do oprawców też nie było wątpliwości.

Birmańskie wojsko od tygodni kręciło się w okolicy w siłach zauważalnie większych niż zazwyczaj. Raz żołnierze wkroczyli nawet do Tula Toli. Zwołali posiedzenie starszyzny, oznajmili, że szukają ARSA, partyzantów Rohińskiej Armii Wyzwolenia Arakanu, poszwendali się między budynkami, jakby coś liczyli. Kazali dać znać, gdyby w okolicy pojawili się obcy, po czym odjechali.

Niecałe dwa tygodnie po tamtej wizycie niemal cały północny Arakan stanął w ogniu. W ataku partyzantów na jeden z okolicznych posterunków 25 sierpnia zginąć miało dwunastu policjantów, armia zaś natychmiast, jakby od dawna się do tego szykowała, wzięła się za palenie rohińskich miejscowości. Wieś po drugiej stronie rzeki była jedną z wielu, które płaciły za rzekome konszachty z partyzantką. Tula Toli stała niecały kilometr dalej, ale tu przecież, jak twierdził Kamal, nikt nie sprzyjał ani nawet nie widział separatystów z ARSA. Po sąsiedzku, niespełna kilometr na południowy zachód, w sporej osadzie mieszkali zresztą arakańscy buddyści, od których partyzanci na pewno woleli trzymać się z daleka. Obie społeczności, muzułmańska i buddyjska, w żmudnym, wieloletnim procesie nauczyły się sąsiadować ze sobą w miarę bezkonfliktowo i nikt, a zwłaszcza nikt w Tula Toli, nie był zainteresowany naruszeniem tej delikatnej międzywyznaniowej równowagi. Nawet sołtys Tula Toli był rakhine5.

I tamtego dnia buddyjski sołtys obszedł o świcie wszystkie domy z żarliwym apelem, żeby nie prowokować wojskowych. Nie uciekać, bo pomyślą, że mieszkańcy mają coś do ukrycia. Nie brać pod dach uciekinierów z Dual Toli, bo nuż żołnierze dojdą do wniosku, że to pomagają sobie partyzanci. Wojsko zapewne będzie musiało ukarać także Tula Toli, ale jeśli się ich nie sprowokuje, spalą najwyżej dwa, trzy domy. W gruncie rzeczy nie ma się więc czego bać. Dlatego większość ludzi została, nawet jeśli po tym, co spotkało Dual Toli, poczuli strach. Od kilku dni wśród Rohingów rozchodziły się przecież informacje o kolejnych wsiach spalonych przez wojsko. Na Facebooku pojawiły się pierwsze zdjęcia ciał i nagrane z ukrycia sceny egzekucji. Mimo to ludzie nadal mieli wątpliwości. Może to tylko plotki lub celowa dezinformacja? Zdjęcia i nagrania mogły przecież pokazywać wydarzenia sprzed wielu lat. W rzeczywistości nikt po prostu nie chciał dostrzec prawdy. Łatwiej było tłumaczyć sobie własne obawy wyobraźnią podtruwaną kolejnymi aktami przemocy. Nie pierwszy raz żołnierze wkraczali przecież do wsi Rohingów. Wejdą i teraz, splądrują domy jak zwykle, pobiją mężczyzn, jak mają w brutalnym zwyczaju, ale przecież nie zrobią nic więcej, choć może rozsądniej będzie nie wypuszczać córek z ukrycia, żeby nie kusić licha. Nie. Opowieści o całych wsiach puszczonych z dymem i o dziesiątkach trupów znajdowanych potem pośród ruin musiały być z pewnością przerysowane.

– A zatem, jak już mówiłem, wystrzały – przypomina sobie Kamal. – Wystrzały usłyszałem jako pierwsze, zanim jeszcze ze wsi dobiegły krzyki. Opodal był kiedyś posterunek, żołnierze od czasu do czasu trenowali tam strzelanie. Nauczyłem się wtedy odróżniać strzały z pistoletu od salw z karabinu. Te drugie brzmiały jak warknięcie dużego psa, takie niecierpliwe i pełne energii. Stojąc na polu, nagle usłyszałem serię podobnych warknięć i w tym samym momencie coś uderzyło mnie od tyłu w udo tuż nad kolanem, z taką siłą, że padłem na ziemię.

Wojsko wspomagane przez gwardię graniczną wkroczyło do Tula Toli 30 sierpnia około ósmej rano, odcinając mieszkańcom drogi ucieczki traktami prowadzącymi na północ i północny zachód. Po drugiej stronie wsi było zakole rzeki. Około dwustu mundurowych z bronią automatyczną i wyrzutniami rakietowymi6, wspomaganych przez kilkudziesięciu cywilów, z których część również była uzbrojona, bez wyjaśnień ani ostrzeżeń zasypało miejscowość pociskami. Kilku żołnierzy dowódcy zawczasu wysłali na drugi kraniec miejscowości, zapewne po to, by z flanki ostrzeliwali mieszkańców próbujących uciekać w stronę rzeki. To właśnie oni trafili Kamala.

– Gdy próbowałem się podnieść i sięgnąć do rany, w oddali zauważyłem dwóch ludzi w mundurach i z karabinami, idących brzegiem skarpy w moim kierunku. Przywarłem więc z całej siły do ziemi i skupiłem się na tym, żeby opanować nogę, która od postrzału wpadła w drgawki. Na udzie, kilka centymetrów nad kolanem, miałem ranę wielkości dużego jaja – opowiada mężczyzna, raz za razem zerkając w stronę drzwi. – Nie pamiętam, czy od razu bolało. W tamtym momencie chyba bardziej się bałem, że się wykrwawię. Ten przeklęty telefon nadal dzwonił i byłem właściwie pewny, że za chwilę wojskowi go usłyszą, pójdą za dźwiękiem i wtedy mnie dobiją. Doczołgam się do wody, pomyślałem, i spróbuję ukryć wśród krzaków, które porastały tutaj brzeg. Ale wtedy przypomniałem sobie, że teren za wsią opada lekko w stronę rzeki i żołnierze, którzy stali wtedy jakieś dwieście metrów ode mnie, na pewno zauważyliby stamtąd, jak pełznę po polu. Gorączkowo myślałem, co robić. Telefon dzwonił jeszcze przez jakiś czas. Żołnierze na szczęście zniknęli mi z oczu. Leżałem teraz na brzuchu, z głową zwróconą na bok w stronę Dual Tuli, w tej pozycji mogłem zobaczyć tylko kawałek terenu przy skarpie i część Piasków. Więcej słyszałem. Z naszej wsi nadal dobiegały wrzaski, pojedyncze wystrzały i terkot karabinów. Jacyś ludzie chyba biegli stamtąd w kierunku rzeki, ale tego pewny nie jestem, bo obraz zaczął mi się rozmywać. Odgłosy też dobiegały coraz słabiej. Pamiętam, że zastanawiałem się, czy to błoto pomazało mi oczy i zatkało uszy, czy może nadchodzi śmierć. Poczułem jeszcze straszny żal do losu, że mój koniec będzie tak marny, i straciłem przytomność.

Połączenia, które tak denerwowały Kamala, pochodziły od jego przerażonej żony Hasiny. Atak zastał ją na podwórku. Ukryła się w ogródku za chatą i stamtąd próbowała dodzwonić się do męża. We wsi wojsko i pogranicznicy strzelali do każdego, kto znalazł się w zasięgu wzroku. Część mieszkańców zabarykadowała się w domach, ale żołnierze nie zamierzali tracić czasu i wrzucali do środka granaty. Kilka domostw trafili pociskami z wyrzutni rakietowych, fetując każde trafienie okrzykami triumfu.

Nie sposób ustalić, ile osób poniosło śmierć w pierwszych kilkudziesięciu minutach ataku. Napastnicy osiągnęli w każdym razie założony cel: większość mieszkańców Tula Toli w panice rzuciła się na południe, w stronę Piasków, gdzie szybko zdali sobie sprawę, że znaleźli się w pułapce. Kilkadziesiąt osób, pewnych swoich umiejętności pływackich, dotarło na drugi brzeg. Ukryci w zaroślach, obserwowali rozwój sytuacji.

Kamal tkwił w tym czasie nieruchomo na skraju swojego pola, to tracąc, to odzyskując przytomność. Niedotleniony mózg płatał mu figle i rysował kreski pocisków na niebie albo mieszał wspomnienia z dźwiękami dobiegającymi do jego uszu. W obrazku z dzieciństwa, w którym na podwórku rodzinnego domu jako chłopiec bawił się z ukochanym psem, zwierzę nagle zaczęło szczekać głosem krzyczącej kobiety.

– Nagle poczułem smród spalenizny. – Mężczyzna najwyraźniej dociera w opowieści do momentu, gdy brakuje mu sił na ukrywanie emocji. Siedzi teraz wyprostowany jak struna, z głową lekko odchyloną, a pełne łez oczy wpatrują się w bambusową powałę szałasu. – Potrzebowałem chwili, żeby się ponownie zorientować, gdzie jestem i co się dzieje dokoła, a ten ohydny zapach prowadził mnie ku świadomości jak po sznurku. W końcu pojąłem, że nadal leżę na polu, twarzą w stronę Dual Toli. Może ze dwieście metrów ode mnie kilku żołnierzy z karabinami pilnowało mężczyzn kopiących w rozmokłej ziemi. Zza linii drzew rosnących na skarpie wiatr niósł kłęby gęstego dymu. Wyglądało to złowrogo, jakby płonęła już cała Tula Toli, nie kilka domów. Przeklęta noga rwała mnie niemiłosiernie. Chwilami dosłownie gryzłem ziemię, żeby nie krzyczeć z bólu, dlatego nie od razu zrozumiałem, po co robią te wykopy. To stało się jasne w chwili, gdy zaczęli przynosić w pobliże dołów zakrwawione zwłoki. To były ciała ludzi z naszej wsi. Wszystkie wylądowały w rowach.

Leżący na ziemi Kamal nie mógł widzieć, że w tym samym czasie inni żołnierze wspomagani przez uzbrojonych cywilów przeczesują piaszczysty cypel w zakolu rzeki. Tyraliera zbrojnych postaci przemierzała niespiesznie Piaski w poszukiwaniu mieszkańców Tula Toli ukrytych za kępami roślinności lub zagrzebanych w kałużach niczym żółwie. Mężczyźni i chłopcy ginęli na miejscu od kul albo maczety. Kobiety z małymi dziećmi żołnierze zapędzali na północny skraj cypla. Tłum przerażonych babć, matek i córek gęstniał z minuty na minutę, aż stał się widoczny także dla Kamala.

– Właśnie tam, a może we wsi, wśród płonących budynków, albo już w rowach, byli moi bliscy. Żona, syn, synowa, troje wnucząt. Tymczasem ja udawałem martwego. Leżałem plackiem na tym przeklętym polu, choć powinienem doczołgać się do nich, położyć się obok i umrzeć razem z nimi. Ale nie byłem w stanie tego zrobić. Zawsze myślałem, że w życiu nie ma dla mnie nic ważniejszego od rodziny, a teraz tuliłem się do błota i biłem z przeznaczeniem, tylko że nie o rodzinę, a o jeszcze jedną minutę życia. Gdyby mnie ktoś wtedy spróbował podnieść, przegryzłbym mu chyba gardło ze strachu i wściekłości, choć jednocześnie niczego nie pragnąłem bardziej, niż dołączyć do bliskich.

Szczupłym ciałem Kamala wstrząsa płacz. Otwór drzwi wypełniają niemal w całości zdziwione twarze dzieciaków, które przestały nawet hałasować, zwabione szlochami dorosłego. Mężczyzna potrzebuje kilku minut, by dojść do siebie.

W końcu bierze głęboki wdech.

– Zobaczyłem dziewczynę, może szesnastoletnią, w jaskrawożółtej ournie7. Prowadzona przez żołnierzy, przyciskała do piersi malutkie dziecko. Kiedy mijali rowy, jeden z nich wyrwał jej dziecko. Próbowała mu je odebrać, ale przewrócili ją i skopali, któryś przycisnął butem jej szyję do ziemi, a ten, co trzymał niemowlę, sięgnął po maczetę i dwoma uderzeniami, takimi, jakimi otwiera się orzechy kokosowe, rozpłatał mu głowę.

Nie wiem, co potem zrobili z tamtą dziewczyną w żółtym. Zemdliło mnie ze strachu i znowu straciłem przytomność.

* * *

Kiedy na Piaskach ucichły strzały, a ciała przestały opadać w błoto z odgłosem, który nawet z daleka przyprawiał rannego Kamala o mdłości, żołnierze przystąpili do rabowania zwłok. W ruch poszły noże, którymi rozcinali ubrania, odrzynali fragmenty uszu czy nosów z kolczykami. Inna grupa żołnierzy przeszukiwała w tym czasie kobiety spędzone nad brzeg rzeki. Wszystkim, bez względu na wiek i stan zdrowia, kazali następnie uklęknąć rzędem z rękami założonymi za głową, na skraju płycizny, za którą wyżłobione silnym nurtem dno opadało stromo w dół.

Słońce nad Tula Toli już dawno wygrzebało się z porannych monsunowych mgieł i prażyło teraz bez litości. Żołnierze i pogranicznicy zmęczeni po ciężkim poranku palili, pogryzali łakocie, popijali i bili każdą Rohinkę, która próbowała choć na chwilę oprzeć się na rękach. Pierwsze zaczęły poddawać się starsze kobiety. Przewracały się na plecy, wpadając od razu w silny nurt, który porywał je ze sobą. Niektóre krzyczały. Inne tonęły w milczeniu, jakby w obawie, że za próbę pomocy ich młodsze krewne lub sąsiadki zapłacą życiem. W sinym nurcie rzeki, którą mieszkańcy Tula Toli nazywali tak samo jak wieś, kolorowe chusty, hidżaby i burki tonących tańczyły jeszcze przez chwilę, niczym krople farby rozpuszczanej w wodzie.

– Tak powiedzieli ci ludzie z naszej wsi? Możliwe, że tak było. Ja nie pamiętam żadnych tonących. Tylko że ja nic nie pamiętam wyraźnie poza dotykiem łokcia córki na żebrach – mówi Momtaz Begum, sadowiąc się z trudem na małym plastikowym taborecie w drzwiach swojej chaty. – Kiedy nas ustawiali rzędem w wodzie, przykazałam Roziyi, żeby łokciem cały czas dotykała mojego ciała. Gdy odsuwała się ode mnie choćby na centymetr, natychmiast syczałam, że ma przytknąć go do mojego boku. Uczepiłam się myśli, że przynajmniej ją uratuję z tego obłędu – dodaje.

Spotkanie z Momtaz nie było dziełem przypadku. Po rozmowie z Kamalem, który zobaczywszy mnie z tłumaczem opodal swej chaty, niemal zapędził nas do środka, żeby wykrzyczeć nam swoją historię, los wsi Tula Toli otworzył listę pytań, z którymi każdego ranka wyjeżdżałem z nadmorskiego Cox’s Bazar, by jakieś półtorej godziny później i czterdzieści kilometrów dalej zagłębić się w hałaśliwy i duszny labirynt uchodźczych szałasów.

Właściwie to poczułem ulgę. Kierunek poszukiwań wreszcie się wykrystalizował. Przez kilka pierwszych dni po prostu błądziłem między chatami przytłoczony skalą obozu i słuchałem opowieści napotykanych ludzi, jakbym dopiero dostrajał swój aparat poznawczy do nowego otoczenia. Kolejne nazwy, fakty, liczby i wyrażenia rozpychały mi pamięć oraz notatki, ale nie układały się jeszcze w żaden obraz.

Siedemset dwadzieścia dwa tysiące ludzi wypędzonych z Birmy od 25 sierpnia do końca 2017 roku. Trudne do zapisania nazwy przygranicznych birmańskich miejscowości z okręgów Maungdaw i Buthidaung, skąd pochodziło aż dziewięciu na dziesięciu uciekinierów.

Około dwudziestu dwóch do dwudziestu pięciu tysięcy zastrzelonych, spalonych żywcem, zaszlachtowanych maczetami i pobitych na śmierć przez birmańskich żołnierzy i uzbrojonych cywili.

Bala si. W języku Rohingów to odpowiedź na grzecznościowe „jak się masz”, które po angielsku wykrzykiwały tu wszędzie dzieciaki.

Trzysta pięćdziesiąt do czterystu rohińskich wsi puszczonych z dymem w Birmie.

Bezwzględni funkcjonariusze Lone Htein, specjalnych oddziałów prewencji wyspecjalizowanych w rozbijaniu strajków i manifestacji, których Rohingowie nawet teraz, oddzieleni od prześladowców granicą państwową, wspominają z przerażeniem.

Piękne i popularne imię Noor, które po rohińsku oznacza „blask”.

Trzydzieści kilogramów, czyli waga standardowego przydziału ryżu, który władze obozu raz w miesiącu dostarczają każdej z ponad dwustu dwóch tysięcy rodzin mieszkających w obozach.

Sześćdziesiąt sześć procent – odsetek rodzin w obozach liczących więcej niż cztery osoby; takim trzydziestokilogramowy worek ryżu przysługuje raz na dwa tygodnie.

Prawie trzydzieści trzy tysiące kobiet wychowujących samotnie dzieci.

Dość szybko zauważyłem, że Rohingowie nazywają swoje obozowe mieszkania „schronieniem”8. Jakby słowa „dom” nie chcieli brukać odniesieniem do szałasów kleconych z błota, bambusowych żerdzi, plastikowych plandek rozdawanych przez obozową administrację i ze wszystkiego, co akurat było pod ręką, a nie zostało wcześniej zagospodarowane przez sąsiadów. W wąskim pasie lądu pomiędzy Zatoką Bengalską a rzeką Naf, której drugi brzeg należy już do Birmy, labirynt schronień ciągnie się kilometrami na południe od miejscowości Ukhia. Jak cierpliwie klarowali Rohingom ludzie z zagranicznych organizacji pomocowych, wszystkie budowle muszą być „półtrwałe”, to znaczy bez fundamentów, murowanych ścian i innych konstrukcji, których nie dałoby się rozebrać w krótkim czasie i niewielkim nakładem pracy. Taki warunek postawiły władze Bangladeszu, bo obozy i ich mieszkańcy nie mają przecież pozostać tu na stałe. Jak długo w takim razie? Tyle, ile będzie trzeba. Byle nie za długo.

Tymczasową uchodźczą mapę tego miejsca utworzyło w ten sposób trzydzieści sześć obozów z dziesiątkami podobozów, których mieszkańcy próbują z urzędowo zadekretowanej tymczasowości wyłuskać odrobinę tak potrzebnej im stabilizacji. Kutupalong, Balukhali, Leyda, Nayapara, Shamlapur, Teng Khali. Kilkanaście nazw, do niedawna znanych garstce rolników zamieszkujących ten fragment pogranicza w kłopotliwym sąsiedztwie dzikich słoni, opromieniła niespodziewanie wątpliwa sława prawdopodobnie największego obozu dla uchodźców na świecie, zamieszkiwanego przez ponad dziewięćset dwadzieścia tysięcy osób9.

Słonie, o dziwo, zostały. Nawet częściej mają okazję wpaść w furię na widok człowieka, bo ludzi zrobiło się więcej, za to las, który je karmił i dawał schronienie, zniknął w niespełna osiem miesięcy. Zdjęcia satelitarne z kwietnia 2017 roku pokazują jeszcze soczyście zielone połacie pagórkowatego terenu, którego prawym skrajem biegnie na południe droga w stronę miasta Teknaf. Fotografie tego samego wycinka bangladeskiego pogranicza z końca 2017 roku pokrywa już ziarnica punkcików. W dużym zbliżeniu zmieniają się w prostokąciki szałasów, pobudowanych jeden obok drugiego w miejscu, gdzie niedawno była zwrotnikowa dżungla. Pośród setek tysięcy chat i ścieżek oraz dróżek jedyna asfaltowa droga na południe wygląda niczym żyła główna wielkiego guza, który wyrósł w miejscu dawnego lasu. Zdrowa zieleń ustąpiła na fotografiach zgniłemu brązowi ziemi rozoranej przez setki rządowych buldożerów oraz jakieś półtora miliona rąk Rohingów osiedlonych tu bez oficjalnego statusu uchodźcy, za to z obawą, że w dwustumilionowym10 żywiole Bangladeszu rozpłyną się jak kamfora. Ludzie z organizacji humanitarnych, którzy asfaltówką biegnącą z północy dowożą tu ryż, soczewicę, olej i leki, przy głównych drogach dojazdowych do obozów poustawiali wielkie billboardy przypominające nowym mieszkańcom, że słonie, dawni gospodarze tego terenu, są również stworzeniami bożymi.

Nowi lokatorzy, sądząc po domostwach, muszą być jednak dziećmi gorszego boga. Gnieżdżą się całymi rodzinami w chatkach wielkości kurników, śpią na ziemi na cienkich matach rozdawanych przez wolontariuszy, z kawałków drewna związanych sznurkiem konstruują krzesła, stoliki i inne zmyślne meble, a za cały prowiant musi im czasem starczyć kilkanaście dekagramów ryżu dziennie na osobę.

Dlatego w obozach nie marnuje się nic. Południowo-wschodnie rubieże Bangladeszu w dystrykcie Cox’s Bazar to dziś jedna, ciągnąca się przez przeszło trzydzieści kilometrów strefa zero waste – oczywiście jeśli nie liczyć wyrzuconych z domów ludzi. Plastikowa butelka przecięta na pół mnoży się tu w cudowny sposób w dwa kuchenne narzędzia, jedno służy do czerpania wody, a drugie zastępuje lejek. Pozłotko z batoników od organizacji humanitarnych, pocięte finezyjnie, wisi na suficie, rozświetlając ciemne wnętrza szałasów odbitym światłem słonecznym wpadającym przez otwarte drzwi. Zardzewiała obręcz starej beczki zmienia się w magiczne kółko, które dzieci godzinami toczą patykiem po zakurzonych drogach. Stare sandały nienadające się już na nogi, dożywają lat jako packi na owady, a znoszone ubrania… Nie, w gospodarstwach Rohingów nie istnieje coś takiego jak zużyta odzież.

W chacie Momtaz Begum, wybudowanej w Balukhali tuż przy drodze, która odbija w prawo od asfaltowego traktu, za drzwi wejściowe służy wyszczerbiony kawałek blachy falistej. Dotarł tu pewnie z jakiegoś bangladeskiego śmietnika. Budowniczowie szałasu przymocowali doń dwa zawiasy, jeden zdążył jednak odpaść i z drzwiami, jak narzeka główna lokatorka, więcej teraz utrapienia niż pożytku.

– Bo tu