Najlepszy trener na świecie. Wywiad rzeka z Jackiem Gmochem - Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke - ebook
PROMOCJA

Najlepszy trener na świecie. Wywiad rzeka z Jackiem Gmochem ebook

Arkadiusz Bartosiak, Łukasz Klinke

4,2
35,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Trener Gmoch, który z taką swadą komentuje najważniejsze piłkarskie rozgrywki na antenie stacji telewizyjnych, to jednaz największych osobowości w środowisku piłkarskim, nie tylko w skali Polski.

O piłce, zawodnikach i trenerach, dawnych i obecnych, politycznych i biznesowych relacjach w sporcie, pracy trenera w Europie i w Ameryce Jacek Gmoch potrafi mówić jak nikt inny: zajmująco, zawsze w punkt i bez ogródek. Z jego wspomnień wyłania się barwny, żywy obraz środowiska piłkarskiego, przede wszystkim polskiego i greckiego, oraz całej epoki tej dyscypliny sportu, kiedy to reprezentacja Polski należała do światowej czołówki. Ten wywiad rzeka może jednak zainteresować nie tylko miłośników piłki nożnej, bo Gmoch równie interesująco opowiada o swoim życiu poza sferą sportowej rywalizacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 356

Oceny
4,2 (30 ocen)
14
10
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Arkadiusz ‌Bartosiak, Łukasz ‌Klinke

NAJLEPSZY TRENER NA ‌ŚWIECIE

Wywiad rzeka z Jackiem ‌Gmochem

Copyright © by ‌Jacek Gmoch, Arkadiusz Bartosiak, ‌Łukasz ‌Klinke, 2018

Wydanie ‌I

Warszawa MMXVIII

Książkę ‌tę ‌dedykuję moim ukochanym: ‌żonie Stefanii i synowi ‌Pawłowi oraz ‌rodzinie ‌i przyjaciołom, którzy zawsze ‌byli dla ‌mnie wsparciem.

Jacek Gmoch

Rozdział 1Liberation ‌Woman

Agia Marina dwadzieścia ‌kilometrów na południowy ‌wschód od ‌Aten, willa Stefanii i Jacka ‌Gmochów

Dzień 1 (26 września), ‌godz. 12.35

Jacek Gmoch:Muszę ‌wam powiedzieć, że ciekawe ‌życie ‌miałem…

Dobrze się zaczyna.

Na ogół ‌tokuję jak cietrzew. ‌Tak już mam. ‌Proszę mi ‌czasem przerywać.

Będziemy asertywni. ‌Na początek ‌mamy dla pana zagadkę. ‌Równo dziesięć lat temu ‌otrzymał pan ‌taki oto list: „Wywiad ‌wyszedł ‌bardzo, bardzo długi ‌(aż za ‌długi). Niestety ‌nie udało nam się ‌zmieścić wszystkich wątków. ‌O Panu ‌trzeba najwyraźniej ‌napisać książkę…”. ‌Kto ‌to napisał?

Andrzej ‌Jucewicz? Kiedyś chciał ‌ze mną ‌pisać książkę… Poproszę o jakąś podpowiedź.

Wystarczy się rozejrzeć.

Wy?!

My. To był wywiad dla „Playboya”.

Wiem z własnego doświadczenia, że jak się w życiu bardzo czegoś chce, to samo przychodzi. Wystarczy pomarzyć. Bez marzeń życie jest bardzo smutne. Mam nadzieję, że nam będzie wesoło. Pamiętam, że nawet żonie podobała się tamta rozmowa.

A żony zawsze mają rację.

Święte słowa. Stefania na początku w ogóle nie znała się na piłce. Skupiała się na nauce na Politechnice, chyba że ja jej przeszkadzałem, uruchamiając swoje miłosne emocje. Jeden rok powtarzaliśmy, bo Stenia była w ciąży…

Zaczyna pan tokować z grubej rury…

Jak znam życie, zaraz przyjdzie do nas Stefania i mnie uspokoi. Powie, żebym się napił wody. To taki nasz kod. Żona zawsze była moim pierwszym cenzorem. Zwykle rozmawialiśmy o najważniejszych sprawach w kuchni. Kuchnia mnie uspokaja, a zapachy kuchenne niebywale na mnie działają. To pewnie jakiś atawizm – poczucie bezpieczeństwa, ciepło rodzinne, ognisko domowe. Wszystkie kluczowe rodzinne decyzje zapadały w naszych kuchniach. A mieliśmy ich wiele, bo przez lata przeprowadzaliśmy się dobrych kilkanaście razy. Stefania pichciła, a ja tokowałem o swoich przeżyciach, ideach, problemach i rozterkach. Dzięki niej mogłem posłuchać samego siebie i dowiedzieć się, czy to, co mówię, jest spójne i logiczne. Kiedyś w kuchni przeczytałem jej mój artykuł o libero do „Piłki Nożnej”. Po paru dniach w biurze, w którym pracowała, pracownicy zaczęli się mądrzyć na różne piłkarskie tematy. Już wtedy każdy Polak mógł być trenerem reprezentacji (śmiech). Jak Stefania urządziła wykład o libero, to kopary im opadły i więcej już nie mędrkowali.

Czyli żona stała się ekspertem piłkarskim u pana boku.

Tak, ale ostatnio ma kryzys. Kompletnie mnie ignoruje i nie mogę się jej wygadać. Uważa, że w moim przypadku to już tylko oddział zamknięty. Ma dosyć piłki. Dlatego mamy dwa telewizory. Ja zawsze wędruję przed ten gorszy, a ona ogląda jakieś śpiewające bzdety na lepszym. A przecież nic nie może się równać z porządnym meczem…

Czy była jakaś decyzja sportowa bądź personalna, którą podjął pan pod naciskiem żony?

Nie! Ani Stefania, ani syn – za co jestem im bardzo wdzięczny – nie wtrącali się do moich spraw zawodowych. Chyba że o coś ich pytałem, ale i wtedy byli ostrożni. Zlatko Čajkovski – twórca potęgi Bayernu Monachium – został swego czasu trenerem AEK-u Ateny. Na każdym treningu była jego żona. Greccy dziennikarze od razu napisali, że to ona wyjmuje zawodników z kapelusza i ustawia mu całą jedenastkę!

Pan nie miał takich problemów?

Nigdy. Ale co sprytniejsi wyczuli, że jakiś wpływ ta moja Stefania jednak na mnie ma! I dzwonili do niej, żeby coś załatwić albo się czegoś dowiedzieć. Nawet prezes Panathinaikosu, Yiorgos [Vardinogiannis]1*, wolał rozmawiać z nią niż ze mną. Sugerował, że to ona tak naprawdę rządzi.

Nie wierzymy, że małżonka nigdy nie przekonała pana do jakiejś decyzji.

Raz coś takiego rzeczywiście się zdarzyło. Kiedyś żal ją ogarnął, bo wyrzuciłem jakiegoś zawodnika. Szkoda jej było człowieka i dlatego interweniowała. Ale o kogo chodziło? Jak sobie przypomnę, dam znać… Jednak poza tą jedną sprawą ani Stefania, ani Paweł [syn państwa Gmochów] nie wtrącali się do mojej pracy, za to często mi pomagali, robiąc briefing prasowy. A w Grecji każdy klub ma swoją gazetę. I żeby obiektywnie wiedzieć, co w trawie piszczy, należało przeczytać przynajmniej trzy tytuły, czyli gazety związane z AEK-iem, Panathinaikosem i Olympiakosem. Każdy tam sobie zaprzeczał, a ja próbowałem się w tym odnaleźć i mieć swoje zdanie. Do dzisiaj lubię czytać skrajne gazety typu „Tygodnik Katolicki Niedziela” i „Gazeta Wyborcza”. Wtedy czuję, że jestem pośrodku. Poza tym wreszcie mam na to czas. Wy nie macie i czytacie tylko to, co lubicie. Ja tak nie muszę. Nie chodzę na skróty.

Z żoną Stefanią i synem Pawłem w Zakopanem, początek lat 70.

Jest pan pewien? A kto powiedział: „Jak się gra w piłkę, to trzeba się wcześnie ożenić”?

Cały czas się pod tym podpisuję. Poszukiwanie towarzyszki w celu zwolnienia napięcia seksualnego jest trudne i czasochłonne, dlatego przeszkadza w sporcie. My, mężczyźni, często dzielimy kobiety na kandydatki na żony i kandydatki na kochanki. W związku z tym, jak się spotka dziewczynę, która według naszego instynktu i niewielkiej wiedzy, jaką ma młody człowiek o sprawach damsko-męskich, idealnie nadaje się i na matkę naszych dzieci, i na kochankę, to od razu trzeba „atakować”. Towarzyszka doli i niedoli jest kluczowa, bo w życiu sportowca różnie bywa. Ktoś musi przecież wysłuchiwać tych wiecznych utyskiwań. W moich czasach piłkarzom wczesny ożenek zwykle się udawał. Dzisiaj jest znacznie gorzej. Trochę się wszystko zachwiało. Pewnie dlatego, że zawodnicy są bardziej na świeczniku i nie należą do najbiedniejszych. Wystarczy, że pójdą do klubu nocnego na „ury-bury”, coś wezmą i widzą kolorowo. Na takich frajerów czekają atrakcyjne panie. Zaczyna się od szybkiego numerku, a kończy bankructwem.

Pan nigdy nie chodził na „ury-bury”?

A i owszem. Tańczyłem na deskach w parku Sokoła albo parku Potulickich w rodzinnym Pruszkowie. Państwo ludowe dbało o kulturę i organizowało w niedzielne popołudnia potańcówki z orkiestrą na żywo. Budowano podest i dawaj! Nikt jednak nie myślał o takich ekscesach z panienkami jak dzisiaj. My byliśmy kulturalni i emocje rozładowywaliśmy inaczej. Po dobrej zabawie zawsze była dobra bitwa. Na sztachety. Zmagania sportowe w czystej postaci (śmiech).

Ilu pan zna piłkarzy, którym kariery złamały kobiety?

Uuu, bardzo wielu. Proszę zobaczyć, co się dzieje w Premier League. Nałogi, złe inwestycje, niedobre dziewczyny. Często młodzi piłkarze, którzy dorobili się milionów, pozostają bez środków do życia. Za naszych czasów też to się działo, ale nie w takiej skali. Ja zawsze chciałem mieć żonę spoza środowiska. Nie miałem zamiaru być z kobietą tylko dlatego, że miała duże… „bicepsy”. Dziś takie panienki robią spore kariery. Ale ja wiedziałem, że taka dziewczyna nie mogłaby być matką moich dzieci. Takie tam pruszkowskie zasady.

Wzięliście państwo ślub, mając po dwadzieścia jeden lat.

Niedługo stuknie nam sześćdziesiątka: diamentowe gody. Wesele mieliśmy w mieszkaniu teściów w Żyrardowie. Pan Górski wraz z inżynierem Włodzimierzem Kuliniczem z Legii – kierownikiem drużyny – wręczyli nam dwunastoosobowy serwis do kawy jako prezent od kolegów z klubu. Kulinicz był wysokim mężczyzną z drewnianą protezą nogi. Na głowie miał zawsze kapelusik z piórkiem, jak włoski faszysta. Lubił epatować swoim inżynierstwem. Zaznaczał je w co drugiej wypowiedzi: „ja jako inżynier”, „my inżynierowie” i tak dalej. Oczywiście nie do końca podobało się to piłkarzom, którzy w kółko robili sobie z niego jaja. A to Henryk Grzybowski [obrońca, olimpijczyk z Rzymu] nasmarował mu słuchawkę od telefonu czarną pastą do butów, a to Stasio Fołtyn [bramkarz] przybił ten sławny kapelusik gwoździem do wieszaka i w konsekwencji denko oddzieliło się od reszty. Jak człowiek młody, to głupi… O czym to ja?

Ostatnio byliśmy na pańskim weselu.

Kulinicz umiał wypić, podobnie pan Kazio. I nic po nich nie było widać, a pili szlachetnie i dostatnio: od piątku do niedzieli rano. Tymczasem w niedzielę na jedenastą był wyznaczony trening. Widziałem, jak bawił się pan Kazimierz, więc byłem więcej niż pewien, że na bocznym boisku poklepiemy „w dziada” i będzie po treningu. Doczłapałem się na tę jedenastą ledwo żywy. Tymczasem pan Górski wkroczył raźnym krokiem, w dresiku i nawet na mnie nie spojrzał.

To się nie mogło dobrze skończyć.

Wpadłem na minę. Zaczęliśmy od rozgrzewki w stylu gimnastyki szwedzkiej, a potem trener przeszedł do swojego słynnego „świńskiego” truchtu. To właśnie temu biegowi pan Górski zawdzięczał ksywkę „Sarenka”. I tak truchtaliśmy za nim po Łazienkach bite półtorej godziny! Chapeau bas. Potem ledwo dojechałem do domu. Trener był ewidentnie na dopingu (śmiech).

Wróćmy do początków znajomości z panią Stefanią.

Za pierwszym razem nie dostałem się na polibudę. Fizyka i matematyka poszły dobrze, ale trójka za wiedzę o świecie i marksizmie to było za mało. Gdybym się lepiej sprawił, to prawdopodobnie nie poznałbym małżonki. Czyli warto było być nieprzygotowanym… Na studiach zawsze trzymaliśmy się we czterech: dwóch Jacków i dwóch Maćków. Pierwszy Jacek, jeden z przyszłych konstruktorów torów pod TGV, mieszkał przy ulicy Poznańskiej i to tam była nasza przystań, nasza baza. Piliśmy trochę winka, zbieraliśmy butelki, a jak kończyły się pieniądze, to się je sprzedawało, żeby jakoś przeżyć… Miałem wówczas jedynie pół stypendium: sto dwadzieścia pięć złotych. Dlaczego tylko pół? Przez moje nieodpowiednie pochodzenie. Ojciec był przedsiębiorcą budowlanym, czyli prywatną inicjatywą – osobnikiem z gruntu podejrzanym. W ogóle byliśmy podejrzani, bo w naszej paczce był Maciej Mazur – syn wysoko postawionego członka powojennego PSL. Stefanię nazywaliśmy między sobą „Badylarą”.

Bo z rodziny kwiaciarzy?

A skąd! Ale tak nam się wydawało, bo stale z pieniędzmi chodziła. Połączyliśmy to z jej żyrardowskim pochodzeniem i nagle wszystko stało się jasne. Oczami wyobraźni widzieliśmy całe hektary pod szkłem (śmiech). Pamiętam, że miała wtedy piękny, lazurowy płaszczyk ze straszną liczbą guzików. Dużo za dużo. Któregoś razu chłopcy mnie podpuścili, żebym do niej podszedł i pożyczył parę groszy, bo brakowało nam na napoje rozrywkowe. Do dziś pamiętam, jak wyjmowała kolejne banknoty z przepastnych kieszeni tego płaszcza. Pożyczyłem stówę, wróciłem do kolegów i machając banknotem, powiedziałem: „Widzicie, frajerzy? Trzeba mieć podejście do człowieka, a nie wyzywać od badylar!”. A oni zaczęli się wyśmiewać, żebym nie podskakiwał, bo to za wysokie progi na moje nogi. Pomyślałem sobie: „Jeszcze wam pokażę!”. Łatwo nie było.

Pani Stefania była nieprzystępna czy raczej wyniosła?

Przede wszystkim ambitna! Stale blada chodziła, bo za dużo się uczyła. Podobnie jak jej kandydat na męża… Tam już było teoretycznie wszystko pozamiatane. Ale jak pewnie wiecie, ja się łatwo nie poddaję. Stówkę oddałem w pięćdziesięciogroszówkach. Przyniosłem cały worek bilonu (śmiech). Taki pruszkowski żart. Stefcia była obruszona.

Na taras wchodzi pani Stefania.

Stefania: Jacuś, wy nigdy nie skończycie tej książki, jak będziesz takie rzeczy opowiadał. Bez plotek proszę.

Jacek: A co? Nieprawdę mówię? Kieszenie miałaś zawsze wypchane banknotami. Byłaś dla nas córką badylarza.

S: Mój tata był po prostu bardzo zdolny. Skończył szkołę oficerską przy Bagateli i zawsze miał otwartą głowę. Umiał o nas zadbać. Czy wiecie panowie, że na Politechnice było wówczas bardzo mało dziewcząt?

To się do tej pory nie zmieniło.

S: Prawdopodobnie chłopcy nadal są tam tacy namolni. Och, jak oni mnie denerwowali! Nie mogłam czasami wytrzymać. Któregoś dnia krzyknęłam, że mają się nie zbliżać i muszą być co najmniej pięć metrów ode mnie. Na to Jacek od razu wypalił: „Wielka mi dama! Nie usłyszysz ode mnie nawet słowa”. Obraził się (śmiech). Najwidoczniej jednak trochę mu się to spodobało. Spytajcie go…

Pani Stefania wychodzi.

J: Potwierdzam, tak było.

Potwierdza pan również, że założył się z przyszłą żoną o to, że jeśli strzeli pan bramkę z Polonią Bytom, to pani Stefania pójdzie z panem na randkę do kina?

Strzeliłem dwie (śmiech) i dlatego wyszły nam chyba dwa seanse. A potem już tak zostało do końca życia.

Co się stało z niedoszłym narzeczonym?

Obie rodziny znały się od dawna, wszystko było zaplanowane. Chodzili razem do liceum. Wartościowy, przystojny chłopak. Grał na gitarze, śpiewał, był koszykarzem – dziewczyny się ustawiały w kolejkach. Po prostu perfekt, nic złego nie mogę o nim powiedzieć. Ale moja żona nie bardzo daje się prowadzić. Od zawsze była trudna. Wiecie, taka liberation woman. Gdyby była aktywistką, to ho, ho! W pierwszej linii z najbardziej radykalnymi feministkami! Już sam fakt, że poszła na politechnikę, był wydarzeniem w rodzinie. Dziewczyna na techniczne studia? Tutaj jednak oddaję honor Leszkowi, czyli niedoszłemu narzeczonemu. Bo to właśnie on najbardziej wspierał ją w wyborze studiów. Zależało mu, żeby była niezależna.

Dopiął swego.

Na swoje nieszczęście. Kobiety mają instynkt. Najlepiej wiedzą, z kim warto mieć dzieci, a z kim nie.

I już? Tak po prostu?

No pewnie. Okazało się, że byłem lepszym materiałem na reproduktora (śmiech). Panowie, nie ma co drążyć tematu. Czar kobiety polega na tym, że nie do końca wiadomo, o co chodzi. A my nigdy nie dowiemy się, dlaczego, za co i po co. Stefcia skończyła uczelnię i pracowała w zawodzie. Jako inżynier budowała drogę Konstancin-Jeziorna–Góra Kalwaria. Potem pracowała w biurze projektów przy Mysiej, vis-à-vis cenzury. I wreszcie, kiedy trzeba było wybierać, poświęciła swoją karierę na rzecz mojej.

Wypominała to panu kiedyś?

Nigdy. Stefania to piękne i kochane kobiecisko. Ma w sobie coś z faceta – posiada wiele cech męskich. Pewnie miała być chłopczykiem. Silna osobowość i twardy partner do życia. Czasem sobie powtarzam: „Niech ona ma rację, bylebym ja miał święty spokój”. Może przerwa, panowie? Zasłużyliśmy na relaks. Popływamy w basenie… Rano woda miała dziewiętnaście stopni, teraz już pewnie ma ponad dwadzieścia. W sam raz. Pływanie, a potem obiad.

Proponujemy pół godziny rozmowy, a potem pływanie i obiad.

Jak trzeba, to trzeba, ale ja nie lubię tak długo siedzieć.

Słyszeliśmy, że trenując greckie zespoły, nie potrafił pan wysiedzieć na ławce i miał ponoć z tego powodu sporo problemów.

Takie były durne przepisy, że trenerzy nie mogli podnosić się z ławek. Obok boksu stał zawsze cywil z policjantem i tego pilnowali. A ja ciągle wstawałem (śmiech). Musieli mi co chwila zwracać uwagę. Kiedy byłem trenerem Arisu Saloniki [w latach 1990–1991], chcieli mnie z tego powodu wyrzucić z boiska. Policjant wrzeszczał: „Dlaczego pan tak nam utrudnia pracę? Dlaczego w kółko pan wstaje?”. Odkrzyknąłem tak, żeby słyszeli mnie kibice siedzący za moimi plecami: „Bo mam hemoroidy!”. Po chwili cały stadion rżał ze śmiechu, a oni dali mi święty spokój. Następnego dnia wszystkie greckie gazety pisały o hemoroidach Gmocha.

Z rozbitą głową na rękach kibiców po meczu Panathinaikosu z Iraklisem, sezon 1983/84

Z pana w ogóle był niezły numer. Grecka prasa co chwila miała używanie.

Zaczęło się już na samym początku, kiedy trenowałem swój pierwszy tutejszy klub – PAS Janinę [w latach 1979–1981]. Strzeliliśmy bramkę Panathinaikosowi na wyjeździe, ale sędzia jej nie uznał, bo piłka wyleciała przez dziurę w siatce. Boczny wskazał, że był gol, a ten karawaniarz główny oświadczył, że piłka wyszła w aut. Zerwałem się z ławki i przebiegłem całe boisko przy ogłuszającym wyciu kibiców Koniczynek. Przez cały czas gonili mnie policjanci. W końcu dopadłem do tej siatki i drąc się na sędziego, zacząłem ją rwać, powiększając jeszcze dziurę. Była afera na pół Grecji. Potem przed każdym meczem na wyjeździe sprawdzałem wszystkie siatki. Kibice gospodarzy tego nie znosili. Wyli i przeklinali, a ja spokojnie oglądałem siateczki. Niestety pewnego razu nie zrobiłem dobrego uniku i od rozeźlonego kibica Iraklisu dostałem kamieniem w lewe oko. Ale i tak tam zdobyłem mistrzostwo. Do dzisiaj soczewka w tym oku nie rozszerza się i nie kurczy tak, jak powinna. Co robić! Jak się odwalało takie numery…

Jadło się też żywe ślimaki.

Pyszne. Prosto z Rembertowa! Byliśmy tam z reprezentacją na zgrupowaniu. Wszyscy zawodnicy musieli dojechać do ośrodka przygotowawczego od razu po meczu ligowym. Byli zmęczeni i zniechęceni, do tego pogoda marna – deszcz i zimno – ale i tak musieli wyjść na trening. Chłopaki narzekali, ledwo biegli, aż się z tyłu ogon maruderów utworzył. Cały czas myślałem, co by tu zrobić, żeby obudzić tych frajerów, jakoś ich rozruszać. Raptem przybiega do mnie „Tomek” [Jan Tomaszewski], który krzyczy: „Trenerku, mam tu coś dla pana!” i niesie winniczka. „Zjadłby pan takiego surowca?”. Kiedyś im opowiadałem, jak jadłem ślimaki we Francji, i postanowili trochę sobie poużywać. Mówię: „Zjem, ale wy stawiacie dziesięć tysięcy. W tej chwili”. Oczywiście byłem przekonany, że nic przy sobie nie mają, bo byli w samych spodenkach. Czułem się bezpiecznie. Ale Tomaszewski to sprytna bestia. Wiedział, że Zbyszek Boniek tydzień wcześniej za setny mecz w Widzewie dostał złoty sygnet ze swoimi inicjałami. Szybko namówił go, żeby dał ten pierścionek w zastaw. W ten sposób znalazłem się pod ścianą. No, ale słowo się rzekło. Podniosłem ślimaka, oczyściłem z piachu i chlup do dzioba. Kazali mi potem usta otwierać, bo nie wierzyli, że połknąłem. Wziąłem sygnet, zawodnicy uchachani, napięcie rozładowane, można było trenować. Oczywiście wiedziałem, że Zbyszek to „Szkot” i da sobie rękę uciąć, żeby odzyskać swoje trofeum. Po treningu ktoś puka do mojego pokoju. Zbysio: „Trenerku, oddaj mi ten pierścionek”. Włożyłem sygnet na palec, pasował idealnie. „Zobacz, Zbyszek, jak pięknie wygląda. Spodobał mi się. Nie chcę już nawet pieniędzy”. Jęczał aż do nocy. W końcu uległem, bo miałem dość jego cierpiętniczej miny. Najważniejsze było to, że osiągnąłem swój cel – odbyliśmy udany trening, a morale w drużynie znacznie się poprawiło.

W Alchemii futbolu [książka Jacka Gmocha i Tadeusza Olszańskiego z 1978 roku] napisał pan, że rok pracy z reprezentacją kosztował pana więcej niż pięć lat gry na boisku.

A wiecie, jaka jest różnica między trenerem a zawodnikiem? Zawodnik wyładowuje całą energię podczas meczu, a trener, mimo podobnego pobudzenia, nie może nic ze swoimi emocjami zrobić. Teraz i tak się poprawiło, bo można wyjść z boksu, chodzić, gestykulować, krzyczeć, gwizdać. Dawniej siedziało się jak w kojcu i czuło, że wszystko więdnie. Rozwadniałem ten potworny stres, pijąc duże ilości wody. Taki prosty, chłopski, pruszkowski sposób. Nie paliłem, więc musiałem coś zrobić z rękami. Dziś wszyscy trenerzy cały czas popijają wodę. Zastanawiam się tylko, co miał w butelce Alex Ferguson? Patrząc na kraj, z którego pochodzi, i kolor nosa…

Biorąc pod uwagę wszystkie stresy, które pan przeżył, to ile ma pan dzisiaj lat?

Proszę obliczyć to w sposób, w jaki wylicza się wiek kota albo psa. Powinno zadziałać. Głowę mam jednak jak trzydziestoletni młodzieniaszek. Ogieniek cały czas tam płonie. Gorzej z formą fizyczną, czasu nie oszukam. Ale jak mawiał mój tata: „Muszę dożyć setki, bo wtedy będę miał pięć tysięcy emerytury” (śmiech).

Kiedyś powiedział pan: „Nie czuję swojego wieku, choć wiem, że jest dojrzały”.

W pewnych elementach już trochę przejrzały. Panta rhei!

Nadal chciałby pan umrzeć na ławce trenerskiej?

Mecz piłki nożnej to ersatz wojny. Wodzowie umierają w czasie bitew, a trenerom zdarza się umierać na ławkach. Kilku tak skończyło. Taka śmierć ich nobilituje. Tylko arystokraci mogą tak cudownie pożegnać się z życiem. To piękny koniec, choć teraz dla mnie niedostępny, ale przecież mogę znaleźć jakąkolwiek ławkę, nie musi być koniecznie trenerska. I fiknę sobie tam, oddając ostatnie tchnienie. Ława dla trenera to narkotyk – jest najważniejsza. Byle nie siedzieli za nią przysięgli… Tym optymistycznym akcentem zakończyłbym naszą pierwszą odprawę. Zarządzam pływanie!

Rozdział 2Buldog i Kirgiz

Dzień 1 (26 września), godz. 17.38

Jak powinniśmy się do pana zwracać, „Trenerze”?

Kiedyś jednemu takiemu, który mnie mocno zdenerwował, powiedziałem, żeby zwracał się do mnie per „magistrze inżynierze”. Jeśli mówimy o piłce, „trenerze” jest w sam raz. Grecy nazywali mnie: kyrie mister. Kyrie to właściwie mister, czyli taki „pan pan”. Używali też zwrotu daskalos, który oznacza „nauczyciela” i „mistrza”.

W reprezentacji Polski był pan z piłkarzami na „ty”, ale publicznie musieli mówić „panie trenerze”.

Prywatnie byliśmy kolegami, bo przecież jeszcze niedawno graliśmy razem w piłkę i laliśmy się po pyskach. Tak się jednak potoczyło moje życie, że dość szybko musiałem zakończyć karierę zawodniczą i jako trener byłem młodszy od niektórych piłkarzy. Co nie zmieniało faktu, że publicznie nie mieli prawa mówić inaczej niż „trenerze”. Szacunek musiał być. Szczególnie że w kadrze byli różni piłkarze, także ci młodsi. Nie mogłem dopuścić do tego, żeby powstało wrażenie, że stara gwardia tworzy jakiś klan. Wszyscy musieli być równi.

Nie miał pan problemów z dyscypliną?

Żaden z byłych kolegów z boiska nigdy nie przekroczył granic w relacji ze mną jako trenerem. A wiadomo, jaki jest na przykład Janek Tomaszewski. „Tomek” w klubowej szatni umiał w czasie odprawy powiedzieć na głos: „A co ty tam pieprzysz?!”. W ten sposób wywracał do góry nogami całą odprawę. Do mnie jednak nigdy się w taki sposób nie zwrócił. Podobnie Włodek Lubański, Kasperczak i wszyscy inni. Dzisiaj w światowym futbolu jest tendencja, że trenerzy traktują piłkarzy po przyjacielsku. Proszę zwrócić uwagę, że na przykład trener Hoffenheimu Julian Nagelsmann ma dopiero trzydzieści jeden lat. Jest coraz więcej młodych trenerów, którzy łatwiej łapią kontakt z zawodnikami. To od razu tworzy lepszą atmosferę. I wcale nie uważam, że ci młodsi są z góry skazani na brak autorytetu. On nie zależy od wieku.

A od czego?

Od charakteru, charyzmy, inteligencji. Jak by nie było, trener musi być despotą, a jednocześnie inspirować daną grupę ludzi do maksymalnego wysiłku, żeby uzyskać sukces. Zobaczcie, co zrobił Adam Nawałka. Zdobył autorytet nie tylko wiedzą i wynikami, ale potrafił też zainspirować piłkarzy ciekawymi treningami. Nie dał im się gapić w telefony, zamiast tego zapędzał ich na ściankę wspinaczkową. Dziś chłopcy wiedzą, że z tym selekcjonerem nie ma nudy. Dlatego nie wydzwaniają non stop po dziewczynach, żonach, kochankach i innych duperelkach. To jest wielki cel trenera, żeby jego ludzie koncentrowali się na zadaniu, byli w formie i przede wszystkim czuli się potrzebni. Budowanie odpowiedniego morale to szalenie trudna sprawa. Trzeba to robić z namysłem, a presja jest zawsze ogromna. Trener jest człowiekiem, który odpowiada za wszystko. Dlatego tak szybko się go zmienia, jeśli nie ma wyników. W jednym z wywiadów prezes Legii Warszawa – z litości pomińmy tutaj jego nazwisko – ładnie powiedział, że przecież z trenerem nie podpisuje się kontraktu. Czyli można go zmienić jak skarpetki. Dlatego musimy być odporni psychicznie. Niektórzy z nas z wiekiem słabną, inni się wzmacniają. Nie ma reguły.

W dzisiejszym futbolu młodym jest łatwiej?

A pewnie! Zacznijmy od tego, że jak młodziak przychodzi do drużyny, to nie musi już nikomu czyścić butów ani lecieć do sklepu po wódkę. I na ogół nie wystawia tyłka, żeby go wszyscy lali w ramach chrztu. Kiedyś w reprezentacji jeden z piłkarzy prawie zemdlał, kiedy koledzy tłukli go po dupie. Nie lubili go, bo otwarcie mówił, że jest najlepszy, i nie czuł respektu przed nikim, więc lali czym popadnie, z całych sił. A to były naprawdę potężne chłopy. Musiałem interweniować.

Z Adamem Nawałką podczas wigilii w PZPN, 2017 rok

O kogo chodzi?

O znanego polskiego piłkarza, ale nazwiska nie zdradzę. W trakcie chrztu, po kolejnym uderzeniu w dupę, chłopak padł na kolana i wyglądał jak zaszczute zwierzątko. Łza mi się w oku zakręciła i zatrzymałem skurwieli. Tłukli go tak, jakby chcieli zabić. Wygoniłem ich, bo pastwili się niesamowicie.

Pana też tłukli?

Jasne. Tłukli, ale się nie wyżywali. A to jest różnica.

Mimo to Tomasz Stefaniszyn [bramkarz reprezentacji Polski oraz Gwardii i Legii Warszawa] odcisnął panu swoje inicjały na czterech literach…

(Śmiech). Odwrócił sygnet do środka dłoni, huknął i wklepał mi „TS”. Gość był klawiszem w więzieniu przy Rakowieckiej. Trochę przygarbiony, ale z dłonią wielkości bochna chleba. Musiałem uklęknąć, wystawić gołe dupsko i czekać na wyrok. Moją głowę trzymał trener. Albo Walerian Kisieliński, albo Zdzisław Gierwatowski, nie pamiętam. Nie tylko bramkarz mnie tłukł. Inni też przekręcili sygnety do wewnątrz. Sporo stempli mi zrobili, ale najwyraźniejszy był ten Stefaniszyna. Po jego uderzeniu zachwiało mną. Facet miał siłę konia belgijskiego. Przez miesiąc ledwo chodziłem. Poza tym na moim legijnym półdupku oprócz „TS” odbił się też emblemat jego klubu, czyli Gwardii Warszawa. Co za wstyd! Ale największym nieszczęściem było to, że przeżyłem trzy takie chrzty. Najpierw w warszawskiej reprezentacji młodzieżowej, potem ten, o którym opowiadałem, czyli w dorosłej reprezentacji Warszawy, i na samym końcu w Legii. Dziś młodzi mają lżej: jeden chrzest albo nawet wcale. Wychowałem się w naprawdę innych czasach. Byłem przyzwyczajony do przemocy. Moje pokolenie hartowała wojna. W powojennym Pruszkowie rządziło prawo pięści. Musiałeś umieć się bić i mieć szacunek do starszych. Na piłkarzy seniorów patrzyło się z wielkim respektem. Do dziś pamiętam dzień, kiedy w Zniczu po raz pierwszy dostałem piłkarskie buty. Były śliczne. Włożyłem je pod poduszkę i z nimi spałem.

Prawdziwy skarb?

Żebyście wiedzieli! Gładziłem je, pieściłem, nie mogłem się z nimi rozstać. W Pruszkowie mieszkał znany rzemieślnik – pan Felek, Polak żydowskiego pochodzenia. To on robił kilkanaście par butów dla Znicza. W butach pana Felka grały trzy drużyny – pierwsza, druga i juniorzy. Czyli trzech zawodników biegało na zmianę w tej samej parze korków. Dziś nie do pomyślenia! Obowiązkiem juniora było chuchać, dmuchać i pastować – robić wszystko, żeby buty wytrzymały jak najdłużej. Te korki były świętością. Miękka skórka cielęca układała się na nodze jak dobra rękawiczka, nie uwierała. Smarowałem ją oliwą, potem suszyłem. Buciki lśniły jak cholewy w oficerkach. Człowiek przemawiał do tych butów. Mieć prawdziwe korki to był ogromny zaszczyt. Tak bardzo o nich marzyłem, że jako małolat zniszczyłem nowe trzewiki, które dostałem od rodziców – zdobyte przez ojca czechosłowackie półbuty ze sprzączką. Na kartki. Myślałem, że nazwa „korki” nie wzięła się z niczego. Byłem pewny, że do podeszwy takiego buta są przyczepione korki od butelek i tak właśnie potraktowałem te trzewiki: wbiłem w nie gwoździe z korkami. Podziurawiłem cały spód.

Mały Paweł i jego pierwsze korki, rok 1965

Dało się w tym biegać?

Z najwyższym trudem. Gwoździe przełaziły przez podeszwę i raniły stopy. Ale i tak specjalnie chodziłem po miękkim piasku, żeby zostawiać wyraźne ślady i w ten sposób imponować kolegom.

Rodzicom pan raczej nie zaimponował.

Tatuś miał trzcinową laskę, rzadko jej używał, ale jak już były powody, to… Nie zostawiała śladów, ale na drugi dzień chodzić się nie dało. Można powiedzieć, że zostałem wychowany porządnie, jak na tamte czasy przystało.

Pamięta pan swój pierwszy mecz w butach od pana Felka?

Oczywiście. Liga juniorów z Wichrem Kobyłka. Mój pierwszy oficjalny mecz w drużynie Znicza. Strzeliłem bramkę. Miałem wtedy czternaście lat. Oczywiście musiałem zawyżyć swój wiek, bo przyjmowali od piętnastu.

To wtedy strzelił pan bramkę z rożnego, jak Deyna?

Nie, z kornera walnąłem w Ciechanowie. Udało mi się, bo zupełnie tego nie ćwiczyłem. Miałem po prostu dobre uderzenie. Do dziś mam wysokie podbicie. Patrzcie… (Pan Jacek zdejmuje but i prezentuje gołą stopę). To były piękne czasy. Pan Felek zawsze przychodził na mecze cały dumny. Nie płacił za wstęp – był honorowym gościem. Wszyscy piłkarze darzyli go szacunkiem.

Zachował pan gdzieś te pierwsze korki?

Nie, ale pamiętam kolor: wiśniowo-buraczkowy, wpadający w żółty, właściwie ceglany. Dawniej często kopało się z czuba, z dużego palca. Żeby go sobie nie wybijać, dokładało się na czub blachę aluminiową. Jak się komuś dało kopa z takiego buta, to długo o tym pamiętał (śmiech). Tuż po wojnie nie było piłek. W naszej dzielnicy jedyną miał syn szewca. W wakacje już od piątej rano staliśmy pod sklepem jego ojca i czekaliśmy, aż zrzuci piłkę. Żeby ją napompować, trzeba było mieć dobry wydech, bo to była piłka z takim cyckiem, czyli gumową rurką. Dmuchało się mocno, zaginało, wiązało, wkładało cycek do środka, a na samym końcu na zewnątrz zaciągało się mocno sznurowadło.

A jak nie było tej „szewskiej” piłki?

To zbijało się w kulę gazety, które otaczało się miękkim drutem. Graliśmy oczywiście na bosaka, kto by buty niszczył… Tak samo jak w Brazylii. Neymar zrobił z tego fajną światową imprezę – Street Style. Bo piłka przecież zaczęła się na ulicy. Pierwsze mecze w Anglii przypominały uliczne bójki. W końcu zostały zakazane, bo padały w nich trupy. Na samym początku było to połączenie rugby z piłką nożną, dopiero potem te dyscypliny się rozłączyły. Domyślam się, że tamte mecze wyglądały jak regularne bitwy. Bitwy o przekroczenie ulicy przeciwników, czyli miejsca, gdzie zaczynało się ich osiedle, dzielnica – taka symboliczna bramka. U nas w Pruszkowie było trochę podobnie. Po meczach urządzaliśmy regularne bójki, ale z jasnymi regułami – bez noży i ostrych narzędzi, tylko na gołe pięści. Mali chłopcy też w tym uczestniczyli. Rozgrzewaliśmy starszych przed poważniejszą draką. Najważniejsze wtedy było, żeby mieć w sobie fighting, nie pękać. Takie były moje piękne początki jako piłkarza.

Połączenie piłki i boksu.

Dokładnie. Proszę się przyjrzeć, jakie sporty propagowali Anglicy w swoich koloniach. Boks i piłkę nożną oraz rugby i krykieta. Piłka uczyła drużynowego działania, a boks – umiejętności obrony i charakteru, żeby nie płakać, kiedy krew z nosa poleci. Pokancerowana gęba była kiedyś odznaczeniem. W Pruszkowie także działała ta zasada. Nasza banda nazywała się Targowianka.

Dlaczego?

Bo mieszkaliśmy przy targu! Proste. A należeliśmy do tak zwanych „Murowańców”, czyli do osiedla pracowników fabryki fajansu, dla których powstały swego czasu robotnicze, dwupiętrowe czworaki. „Murowańce” to była naprawdę ostra grupa. Chłopcy często bili się o gołębie – na noże! Każdy miał swoje stado i jak ktoś miał z kimś na pieńku, to gołębiom rywala ukręcał w nocy łby. Potem odbywały się z tego powodu bitwy – do krwi ostatniej. Obserwowałem kilka takich starć: w prawej ręce nóż, na lewej zawinięta marynarka, żeby mieć dobre odbicie. Napatrzyłem się, jak należy trzymać nóż w walce. Nie da się ukryć, że w Pruszkowie zawsze załatwiało się sprawy charakternie. „Targowianka” co tydzień na pustym targowisku grała z „Krótką”, czyli reprezentacją ulicy Krótkiej. To też były twarde chłopaki. Między nami nigdy nie było symbiozy, rywalizowaliśmy na każdym polu. Jak już mówiłem, po meczu zawsze była bijatyka. Nieważne, czy się wygrało, czy przegrało. Przepychankę zaczynali najmłodsi, czyli Gmoch z „Targowianki” i Labrync z „Krótkiej”. Nasza Vorspeise rozgrzewała starszych. Ja byłem szybki i skoczny, a Labrync kurduplowaty i klockowaty. Dobrze nam szło. Twardy był z niego chłopak, ale to ja wygrywałem częściej.

Drużyna koszykarzy SKS Pruszków. Pierwsi od lewej siedzą Andrzej i Jacek Gmochowie. Inowrocław, początek lat 50.

Co wtedy robił pana brat?

Przyglądał się. Andrzej nigdy mi nie popuszczał. Przeciwnie, gnoił mnie od małego. Prawdę mówiąc, wziąłem się za sport, żeby mu dorównać. Był ode mnie sześć lat starszy i największą moją ambicją było to, żeby mu w końcu dopieprzyć. Brat po maturze poszedł na AWF. Był wysportowany i szalenie przystojny. Po prostu bożyszcze. Dziewuchy przychodziły pod nasze okna i za nim piszczały. Pamiętam, że mama się wychylała i pytała: „Czy panienka pomogła już swojej mamie w praniu?”. No więc ten idealny brat przez lata organizował nam dwuosobowe zawody w pięcioboju. Nie dość, że był starszy, to jeszcze tak sprytnie wybierał dyscypliny, że zawsze miał nade mną przewagę. Stale przegrywałem. Nie doceniał mnie. Zawziąłem się i codziennie rano, zanim poszedłem do szkoły, robiłem pompki, pchanie, rzucanie i różne inne ćwiczenia. A jak już poszedłem do Znicza i dołożyłem treningi piłkarskie, to zacząłem być gieroj. Pewnego dnia Andrzej – jak zawsze pewny swego – zorganizował kolejne zawody. Stanęliśmy do rywalizacji i pierwszy raz w życiu dostał ode mnie w dupę. Nigdy więcej już nie chciał ze mną konkurować.

Na pięści też wyrównał pan z nim rachunki?

Nie. Wystarczyło mi, że on już wiedział. Tylko raz rozbiłem mu głowę, ale z innego powodu. W moim środowisku wcześnie zaczynało się palić papierosy. Ja nie paliłem, ale czasem dla towarzystwa się zaciągnąłem. Brat o tym wiedział i któregoś razu namówił moich koleżków, żeby mi zrobili kurację antynikotynową. Poradził im, aby do bibułki wsadzili – oprócz tytoniu – ucięte paznokcie. I te dranie tak zrobiły! Wiecie, jaki to jest smród?! Najgorszy. Mało tego, Andrzej jeszcze zakapował mnie mamie. Życzyłem mu wtedy śmierci. Powiedziałem nawet, że go zabiję. No i faktycznie zaczaiłem się na niego – z kamieniami. Pierwszy pocisk dostrzegł i się uchylił. Ale drugim kamieniem dostał prosto w głowę i… padł bez przytomności. Na szczęście jakoś go odratowali. Ja za to przez miesiąc nie mogłem wychodzić z domu.

Czy ta ambicja, żeby za wszelką cenę dorównać bratu, przeniosła się na pana życie?

Absolutnie! Chęć pokonania brata, odegrania się na nim, to był mój główny napęd. Nie chodziło przecież o sam pięciobój. Jako starszy i sprytniejszy wykorzystywał moją naiwność na każdym kroku. Co sobotę nasz tata miał wypłatę. Wołał nas wtedy i pytał, jakie mamy oceny w dzienniczkach. „Jacusiu, jak to u ciebie wygląda? Cztery piątki? Proszę, masz dwadzieścia złotych. A ty, Jędrek?”. „Tatunia…” – zaczynał mój brat i po chwili zamiast dwóch dych dostawał dwie lachy. Ja tymczasem, cały dumny, wychodziłem z gotówką w kieszeni. Andrzej łapał mnie już w progu: „To co, braciszku? Chcesz w ping-ponga pograć? Tylko pamiętaj, gramy o piątkę za każdego wygranego seta”. Długo nie trzeba mnie było namawiać. Oczywiście ogrywał mnie, jak chciał, zabierał wszystkie pieniądze, a na koniec dawał jeszcze kopa w tyłek. Potem szedł grać w karty, głównie w brydża i chlusta – ostro, na pieniądze.

Kochał pan brata?

Kochałem i nienawidziłem. Bardzo mi imponował. Andrzej był powszechnie lubiany jako dusza towarzystwa i świetny sportowiec. Był moim idolem, guru, chwaliłem się nim. Od małego byłem od niego lepszy tylko w jednym: w nauce. Ja zdolny i pracowity, on zdolny, ale leń. W nosie miał szkołę. Zawsze bardziej go interesowały inne sprawy. Na przykład dziewczyny i karty.

Playboy?

Na tamte czasy. Do dziś uważam, że Andrzejowi bardzo wiele zawdzięczam. Dzięki niemu jestem, kim jestem. Stale mnie tłamsił, co rusz łeb rozbity… Wczoraj miał urodziny. Wszystkiego dobrego, Andrzejku. Kocham cię serdecznie. Zaśpiewałem mu Sto lat i spytałem, czy pamięta, jak mnie nazywał w dzieciństwie. Nie pamiętał. Więc mu przypomniałem: wołał na mnie „Buldog”. A ja na niego „Kirgiz”, bo miał taką śmieszną rogatą czapkę. Ucieszył się.

Skąd ten „Buldog”?

Bo gryzłem po nogach… Kiedy brat się bił, to ja się wbijałem zębami w łydki przeciwników (śmiech). W naszym rodzinnym Pruszkowie albo się było kimś, albo nikim. Bijatyki hartowały, ale żadna bójka nie dawała mi tego, co rywalizacja z bratem.

Czy brat nie mówił czasem do pana „Wojciechu” zamiast „Buldogu”?

Nie. Prawdę mówiąc, nikt tak się do mnie nie zwracał, mimo że faktycznie tak mam na drugie imię. Ojciec był Euzebiusz Wojciech i nie lubił tego Wojciecha, co mu jednak nie przeszkodziło, żeby i mnie nim obdarować. Zresztą Jacek to też imię nie do końca poważne. Lepsze by było Janek, Bogdan, Kazio albo Tomasz. To poważniejsze imiona.

Jacek brzmi niepoważnie?

Z Gmochem brzmi źle. Jacuś, Jacenty… Tak mówili moi starsi koledzy, z którymi grałem w koszykówkę. Niektórzy zresztą do dzisiaj tak się do mnie zwracają. Na przykład świetny prawnik Olek Ellert.

Parę osób mówiło też do pana „Dżek” albo „Dżeki”.

Niektórzy zawodnicy. Udawali, że znają angielski (śmiech).

Ma pan trzecie imię?

Nie.

To dlaczego w pańskich notatkach często spotykaliśmy sygnaturę „JEG”?

Jacek Euzebiusz Gmoch, czyli Jacek – syn Euzebiusza. Tak się czasem podpisuję. Mój syn z kolei jest Pawłem Jackiem Gmochem. To zwyczaj powszechnie przyjęty w kulturach ortodoksyjnych, na przykład w Rosji albo Grecji. Uważam, że to ma sens. Dlatego nasz wnuk to Jerzy Paweł, a wnuczka – Stefania Janina.

Skąd zatem Wojciech u pana taty? Przecież dziadek nie był Wojciechem.

Może wszyscy chcieli, żebyśmy byli święci (śmiech). Byłem ministrantem, planowali mnie nawet na księdza posłać. Nestorka rodu, ciocia Flora Paczowska, która mieszkała naprzeciw kościoła, nie miała dzieci… Wielkie, mocne kobiecisko, z metr osiemdziesiąt. Mówiono, że przed wojną jako działaczka BBWR [Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem] lała laską przeciwników łamistrajków. BBWR była sanacyjną organizacją, a jej członkowie chodzili z pałkami naprzeciw strajkującym, żeby bronić tych, co łamali strajki. No i ona miała taką BBWR-owską lachę! Była bezdzietna, ale wychowywała przybraną córkę, której ojciec – mój wujek – zginął w powstaniu. On chyba był Wojciech. Może po nim to imię? W każdym razie ten wujek…

Panie Jacku!

Słucham?

Zostawiamy historię wujka i wracamy do ministranta.

Ciotka całymi latami marzyła o tym, że pójdę drogą kościelną. Uszyła mi nawet komżę. Ale Tyszkowie, czyli nasz proboszcz Edward Tyszka i jego brat Wacław, którzy notabene znali się z moim ojcem, bo czasem grali ostro w karty… Zaraz, o czym to ja mówiłem? A właśnie! No więc bracia Tyszkowie przekreślili moje szanse na purpurę. W podziemiach kościoła stał wypolerowany drewniany stół ping-pongowy – prawdziwe cudo na tamte czasy. Jak ebonitowa piłeczka rąbnęła o ten stół, to huk się niósł przez wszystkie nawy. Któregoś razu, w czasie szkolnej mszy, ojciec Tyszka usłyszał takie umba-bumba, umba-bumba. A to ja grałem sobie z kolegą. Proboszcz wciągnął nas za uszy do zakrystii, kazał klęknąć i wyrecytować po łacinie wyznanie wiary. No i wtedy… wyszło szydło z worka. Ja, ministrant, nie umiałem pięciu słów poprawnie powtórzyć. Coś tam tylko mamrotałem pod nosem, robiłem takie mruczando. Ksiądz huknął: „Gmosiak! Idź, powiedz ojcu, że z ciebie księdza nie będzie!”. Ale miałem kolegę, który został księdzem.

Kumpel od ping-ponga?

A gdzie tam! Tamten też tylko mruczando umiał. Chodzi mi o Witka Jaworskiego, mojego najlepszego przyjaciela, prawie brata. Mimo niskiego wzrostu był świetnym koszykarzem, fantastycznym rozgrywającym w SKS-ie Pruszków. Graliśmy razem. Był naprawdę wybitny. Lepszy ode mnie.

To ten, z którym chodził pan na wspólne randki?

Skąd wy to wiecie?! Tak, spotykaliśmy się z bliźniaczkami Zatorskimi. Śliczniutkie, jak malowane. Ciekawe, co słychać u Witusia. Jako emeryt jest rezydentem kościoła w Żyrardowie.

A co z tymi bliźniaczkami?

Wyprowadzaliśmy je w zboże, bo tam, gdzie mieszkaliśmy, między Chopina a Nowowiejską, były pola uprawne. Nasi rodzice się przyjaźnili. Jego ojciec był chyba majstrem murarskim, a mój po dziadku odziedziczył posadę konserwatora i zduna w szpitalu w Tworkach. Tata zaraz po wojnie skończył korespondencyjnie szkołę jako technik budowlany. Po latach praktyki dostał tytuł inżyniera budowy. Po wyzwoleniu brakowało wykształconych budowlańców i właśnie dla ludzi z doświadczeniem wprowadzono taką możliwość…

O tacie jeszcze porozmawiamy. Bardziej interesują nas teraz bliźniaczki.

Życie sobie ułożyły, ot co. A wy co myślicie? Nie mierzcie nas nowymi kategoriami! Wtedy to nawet za rączkę się nie prowadzało.

Oczywiście, ale w zboże to już tak.

Gdzie tam! Nawet o pocałunku się nie myślało. To było zupełnie co innego niż teraz. Człowiek uważał, żeby aby panienki nie dotknąć. Fakt, że chowała nas pruszkowska ulica, nie zwalniał z przestrzegania obowiązujących, bardzo sztywnych zasad. Poza tym panny Zatorskie były siostrami naszego kolegi, więc dodatkowo trzeba było uważać. Gdyby doszło do czegoś więcej, to ho, ho. Kłopoty murowane.

Wracając do pańskiej niedoszłej kariery kościelnej, to od początku był pan skazany na porażkę. Podpalił pan kościół…

Zaraz od razu kościół! Dywany co najwyżej. Tyle że przecież nie specjalnie. A wszystko przez alergię na kadzidło. Ciocia Paczowska przychodziła na msze szkolne i sprawdzała, kto jest w kościele, kto stoi pod budką, kto został na zewnątrz, a kto siedzi wewnątrz. Potem chodziła po rodzinie i mówiła: „Gienia, twoi stali na schodach, a nie w kościele”. Rygor był jak nie wiem co. Mnie też ciągle obsztorcowywała, że słaby ze mnie ministrant, a już najgorzej to mi idzie z kadzidłem. Trzeba było poukładać węgielki, przykryć je pokrywką i stale machać, żeby to cholerstwo kadziło. I faktycznie nie byłem w tym mistrzem. Dodatkowo, jak tam stałem, to dziwnie się czułem. Jakoś dobrze mi się robiło, tak fajnie, jakbym marychę palił. No i któregoś razu rąbnąłem kadzielnicą w schodek. Węgliki się rozsypały na dywan pod ołtarzem i po chwili wszystko stało w ogniu. Ale tylko przez moment, bo szybko ugasiliśmy. Ciotka była bardzo niezadowolona.

Urodził się pan 13 stycznia 1939 roku. Co pan zapamiętał z wojny?

Wbrew pozorom bardzo dużo. Oczywiście nie początki, ale lata 1944 i 1945 pamiętam doskonale. Sceny, które widziałem, zostają na zawsze.

Z mamą Eugenią (z prawej) i starszym bratem Andrzejem, lata 40.

I jakie ma pan pierwsze wspomnienie z dzieciństwa? Zamyka pan oczy i…

Gryzie mnie w rękę ogromny pies. Ojciec w trakcie wojny każdej wiosny wynajmował ogrody z czereśniami, jabłoniami i gruszami. Układał się z gospodarzem, dawał zadatek, a kiedy latem zebrał i sprzedał plony, część zysku oddawał właścicielowi. Z bratem oczywiście pomagaliśmy w zbiorach. W każdym ogrodzie ojciec budował dla nas szałas, w którym spaliśmy. Mam piękne zdjęcie z kwitnącego sadu w Nowej Wsi. Miałem wtedy ze cztery lata. Stoimy z Andrzejem, który trzyma futerał od aparatu, a w środku jest mama. Pamiętam dobrze tamten dzień, bo właśnie wtedy zostałem pogryziony. Mieliśmy wspaniałego wilczura, który mnie bardzo lubił. Przez chwilę zostałem sam, a on był na łańcuchu przy szałasie. W pewnym momencie przyszedł gospodarz ze szpadlem w ręku. Pies strasznie się zdenerwował, zaczął warczeć. Podszedłem do niego i niechcący nadepnąłem mu na łapę. Wtedy zwariował i złapał mnie za rękę. Jak podbiegł gospodarz, pies na chwilę ją puścił. Próbowałem się odczołgać, ale po chwili ugryzł mnie w drugą rękę. To było potężne dziabnięcie. Wielki ból i straszne przeżycie dla takiego małego chłopca. Pies był ogromny, a ja nieduży, machał mną jak laleczką. Gospodarz tłukł go szpadlem i w ten sposób mnie uratował. Rękę miałem rozszarpaną. Blizny mam do dziś. Mimo to bardzo kocham psy i w ogóle zwierzęta. To był po prostu nieszczęśliwy wypadek.

Co się stało z wilczurem?

Bardzo szybko zniknął z naszego życia. Po latach ojciec mi zdradził, że go ukatrupił. Uznał, że z psa, który gryzie swoich, nic dobrego nie będzie. Zastrzelił go z belgijskiego boka [potoczna nazwa strzelby Browning 125]. Przez całą wojnę ukrywał tę broń. Kłusował z nią i polował na zające. W ten sposób zapewniał rodzinie przetrwanie. Po wojnie razem z ojcem byliśmy rasowymi kłusownikami. Braliśmy ze sobą pół kilo pasztetowej i ćwierć kiełbasy. Tuż przed zmrokiem wsiadaliśmy na rower, dojeżdżaliśmy do komorowskiego lasu i zaczynaliśmy czatować na króle, które wychodziły wtedy na pola, żeby coś zeżreć. Załatwialiśmy kilka, kładliśmy je w wiklinę na bagażniku, tak żeby nic nie było widać, i do domu.

W jakich warunkach żyliście w czasie okupacji?

Mieliśmy ładne, spore i – co było rzadkością – skanalizowane mieszkanie przy ulicy Drzymały. W innych podwarszawskich miejscowościach nie było wtedy domów z kanalizacją. To zasługa repatriantów z Ameryki, którzy stworzyli ze swoich funduszy fabrykę obrabiarek w Pruszkowie i pobudowali – nowoczesne jak na tamte czasy – czynszówki. Niemcy nas jednak stamtąd wyrzucili. Po opuszczeniu mieszkania nie mieliśmy się gdzie podziać. Tacie udało się znaleźć schronienie przy Nowowiejskiej, w jednej izbie u państwa Milewskich, którzy byli właścicielami kuźni tuż obok targowiska. Lubiłem patrzeć na podkuwanie koni i słuchać miarowego rytmu uderzeń dwóch młotów kowalskich w kowadło. Byliśmy u Milewskich do końca wojny. W okolicy mieszkała rodzina Grzejszczaków. Chłopak kulał i miał ksywę „Kulos”. Jego ojciec był niewidomy. Była też córeczka, chyba Tereska… Oj, piękna ta Tereska była! Niedawno napisał do mnie pewien facet. Zapytał, czy pamiętam, jak wyżerałem surowe ziemniaki babci Milewskiej. Oczywiście, że pamiętam! Jadłem też śnieg, kiedy mi zaschło w ustach. Jak ojciec to zobaczył, od razu do mnie wyskoczył: „Masz tak nie robić! To nie jest czysty śnieg, a do tego zaraz będziesz miał anginę!”. Przytaknąłem, przeprosiłem i jadłem dalej. Niestety tata znowu to widział. Wziął mnie do góry jak małego pieska i zaniósł do domu. Dostałem wtedy niezłe lachy. Nigdy w życiu nie zapomnę tego lania. Ale chyba trochę przeskoczyłem…

Zaczynamy się przyzwyczajać.

Kiedy upadło powstanie warszawskie, Rosjanie w końcu zaatakowali, okrążyli Niemców od południowego zachodu i wkroczyli do Pruszkowa [w styczniu 1945 roku]. Dokładnie pamiętam tamten dzień. Było bardzo raniutko, zimno, stałem w oknie u państwa Milewskich i razem z innymi patrzyłem na targowisko. Od strony fabryki fajansu, gdzie stacjonowała niemiecka jednostka, słychać było strzały. Armia Czerwona! Na targowisku pojawił się niemiecki wozak z dwoma końmi i wozem na stalowych obręczach. W panice jechał w stronę fabryki, lecz kiedy usłyszał, że stamtąd idzie nawała, stanął w bramie, która znajdowała się pięćdziesiąt metrów od nas. Nie zdążył uciec ze swoimi. Zwinęli się samochodami i zostawili go samego. Po chwili przez targowisko przeszła krótka kolumna radzieckich czołgów. A wozak stał i nie wiedział, co ze sobą zrobić. Nagle wokół niego zebrała się masa ludzi. Zobaczyłem coś strasznego. Ten człowiek po prostu zniknął. Nigdy tego nie zapomnę. Wrzask, szum i poszło. Rozdarli go w kilka sekund. Był człowiek i go nie ma. Coś wstrząsającego. Lincz w biały dzień.

Trauma na całe życie?

Ogromna…

Chce pan zrobić przerwę?

Nie. Jest robota do wykonania. Musimy przejść przez te historie. Dla każdego byłoby to trudne, co dopiero dla pięcioletniego chłopca. Tych potwornych wspomnień jest więcej. Niemcy z jednostki w fabryce zabili na moich oczach naszego sąsiada – młodego chłopca. Jego matka dostarczała tam warzywa. Któregoś razu wzięła syna do pomocy. Razem prowadzili dwukołowy wózek. Wartownicy ją znali, ale procedura była jasna: kobieta musiała okazać kenkartę. Kiedy dojechali do budki wartownika, ten wyszedł do nich ze schmeisserem. Nagle chłopiec spanikował i zaczął uciekać. Matka została przy wózku i krzyczała, żeby się zatrzymał. Dla Niemców było to podejrzane i ruszyli za nim. Uciekł do domu, wpadł do babci, która mieszkała w sąsiednim mieszkaniu, a potem wybiegł na targ i popędził w stronę ulicy (dzisiaj chyba) Przemysłowej. Esesmani i żołnierze Wehrmachtu zaczęli na niego polować. Wreszcie trafili go w nogę i padł. Potem strzelili mu w głowę i wrzucili do dołu, do którego zmiatano śmieci z targu.

Ale pan już tego nie widział.

Widziałem wszystko! Wiadomo, że jak ktoś strzela, to dziecko jest tego ciekawe. Całą bandą pobiegliśmy oglądać, co się dzieje. Nawet do nas strzelali! Jak wystawiliśmy łby zza muru, to od razu puścili serię. Wtedy dopiero dostaliśmy pędu i w nogi. Ciężko mi o tym mówić. Takie obrazy zostają na zawsze. Tego nie da się wybaczyć… Nie dam rady. Wróćmy do tego za parę dni.