Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem - Derek Scally - ebook

Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem ebook

Derek Scally

0,0
55,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Widać prawdziwy gniew. Ludzie postawili księży i biskupów na piedestale, a teraz są o to na siebie źli” – mówi jedna z zakonnic. Podobnie jak inni Irlandczycy toczy teraz zaciekłą walkę z tym, co kiedyś było katolicką Irlandią: z wykorzystywaniem seksualnym dzieci, tuszowaniem przestępstw, zmową z państwem, nadużywaniem władzy.

Derek Scally, wątpiący katolik, mierzy się z historią własnego kraju. Spotyka się z ofiarami, z księżmi, w tym z najbardziej znienawidzonym duchownym Irlandii, i z politykami. Pokazuje, że od samego początku Kościół w Irlandii działał jak dobrze prosperująca firma, skupująca ziemię i budująca instytucje, by uzależnić od siebie biedne społeczeństwo. Trafił na wyjątkowo podatny grunt po latach wielkiego głodu, brytyjskiej dominacji, grabieży ziemi i represji religijnych. Tym bardziej dziwi, że wystarczyło zaledwie trzydzieści lat, by doszło do jego upadku.

Najlepsi katolicy pod słońcem to pogłębiony reportaż o Kościele w Irlandii, ale także o systemowej przemocy, za którą odpowiedzialność ponosi całe społeczeństwo. Scally pokazuje kraj, który ma powody zarówno do dumy, jak i do wstydu. A przede wszystkim: kraj, który właśnie teraz wymyśla siebie na nowo, bo Irlandczycy po raz pierwszy dostali szansę, by podejść do swojej historii na własnych warunkach.

„Świetne […]. Scally bada przeszłość z rozbrajającą szczerością i empatią. Jego książka to lektura obowiązkowa dla każdego, dla kogo istotny jest temat historii i zapominania.” Michael Harding

„Intrygująca, przenikliwa książka, która stawia pytanie o to, ile kosztuje nas dochowywanie wiary, jak nas ona ukształtowała i co oznacza dla nas teraz.” Caelainn Hogan

„Trzeźwe spojrzenie na zmieniający się kraj i wnikliwy ogląd czasów, o których wielu wolałoby zapomnieć.” John Boyne

„Wspaniała rzecz […] błyskotliwa, wciągająca i niezbędna.” Colm Tóibín

„Absolutnie porywająca lektura. Wspaniała mieszanka osobistej refleksji, reporterskiej roboty i opowieści o historii – Scally zabiera nas do nieoczekiwanych miejsc i stawia pytania, których na ogół sobie nie zadajemy.” Oliver Callan

„Wiele tu trudnych refleksji znamiennych dla końca pewnej ery; to książka o byciu katolikiem we wstrząsanym skandalami Kościele we współczesnej Irlandii.” Mary McAleese, była prezydent Irlandii

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 536

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro (wyd. 2)

Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę (wyd. 2)

Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej (wyd. 2)

Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 3)

Iza Klementowska Samotność Portugalczyka (wyd. 2)

Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce (wyd. 2)

Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4)

John Vaillant Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii

Harley Rustad Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach

Bartek Sabela Wędrówka tusz

Jamie Bartlett Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu

Małgorzata Nocuń Miłość to cała moja wina. O kobietach z byłego Związku Radzieckiego

Roman Husarski Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej (wyd. 2)

Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą

Tomáš Forró Gorączka złota. Jak upadała Wenezuela

Douglas Preston, Mario Spezi Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy

Piotr Lipiński Wasilewska. Czarno-biała

Agnieszka Pikulicka-Wilczewska Nowy Uzbekistan

Taina Tervonen Grabarki. Długi cień wojny w Bośni

Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci

Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach (wyd. 2)

Anna Bikont Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu

Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 3)

Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 3)

Bartosz Żurawiecki Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce

Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania (wyd. 2)

Amos Oz Na ziemi Izraela (wyd. 2)

Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce (wyd. 2)

Sam Knight Biuro Przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość

Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty (wyd. 2)

Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 6)

Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem (wyd. 2)

W serii ukażą się m. in.:

Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych (wyd. 2)

Murong Xuecun Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Best Catholics in the World. The Irish, the Church and the End of a Special Relationship

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Charles Hewitt / Picture Post / Hulton Archive / Getty Images

Copyright © by Derek Scally, 2021

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Sobolewska, 2024

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Filip Fierek

Korekta Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl, Aneta Miklas / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-869-5

Pamięci mojego ojca Joego, z podziękowaniem za wiarę

Gra nazywała się zbawienie. Jej celem było dostanie się do nieba, co oznaczało jednoczesne uniknięcie piekła. Przypominało to trochę popularną zabawę w „Węże i drabiny” […]. Wszystkie myśli i uczynki były przedmiotem duchowej buchalterii […]. Katolicyzm potępiał zarówno grzech pychy, jak i rozpaczy. (To była naprawdę bardzo pomysłowa gra).

David Lodge, Gdzie leży granica?,przeł. Krzysztof Puławski

Prolog

W samo południe przystaję koło dublińskiej Heuston Station, żeby dobrze zapamiętać ten widok. Niskie, szare letnie niebo obiecuje, że lada chwila zacznie mżyć. Ze wszystkich stron ciągną wierni na papieską mszę, już nie strumieniem, lecz wezbraną falą. Kiedy poprzednio ludzie szli tędy „na papieża”, nabrzeże rzeki Liffey było w stanie nieodwracalnej, jak się wydawało, ruiny – stojące przy nim dumne niegdyś domy z czerwonej cegły przypominały powybijane zęby z dziurami po stłuczonych szybach, trzymające się na słowo honoru, z plombami zarośli i śmieci.

Czekając na chodniku, przyglądam się Dublinowi, który rozciąga się przede mną, i myślę o tym, jak bardzo nie przypomina miasta, które było kiedyś moją małą ojczyzną. Ruiny odremontowano, a ich partery zajmują sklepy świadczące o obecnym dobrobycie. Kiedy dzisiejsi Irlandczycy łamią się chlebem, jest to zapewne bochenek na zakwasie wypiekany raczej przez wytatuowanych hipsterów w pseudorzemieślniczych piekarniach niż przez milczące zakonnice w klasztorach. Słowo „pasja” służy do sprzedawania nowej wody święconej Irlandii – kawy – nie zaś do przypominania wiernym, że Jezus Chrystus umarł na krzyżu za zbawienie ich dusz. Podupadłe dawniej miasto zostało wypucowane i zaroiło się od salonów paznokci, solariów, cukierni z cupcake’ami i centrów crossfitu.

Kiedyś na ulicach Dublina rozbrzmiewały głosy przekupniów, niczym świecki chorał gregoriański: „Gruszki – piątkie za piędziesiątkie! »Herald« albo »Press«!”.Nawet nie zauważyłem, że ten chór zniknął, dopóki nie usłyszałem go ponownie – głosy wróciły tylko na jeden dzień. „Plakaty, plakiety i szaliiiki z papieeeeżem Franciiiiszkiem!” Interes idzie jednak marnie, papieskie flagi wiszą sflaczałe w ciężkim powietrzu. Wielu zmierzających na mszę dostało nauczkę na koncercie dla papieża na stadionie Croke Park poprzedniego wieczoru, kiedy flagi, które kupili po drodze, chwilę później zostały skonfiskowane, bo ich plastikowe drzewce stanowiły zagrożenie bezpieczeństwa. W toczącej się w Irlandii XXI wieku grze o prymat systemów wierzeń, przypominającej „kamień, nożyce, papier”, zawsze zwyciężają względy zdrowia i bezpieczeństwa.

Z tych samych powodów Phoenix Park otoczono ogromnym kordonem, a ludzie, którzy się tu teraz zbierają, musieli przejść pieszo nawet osiem kilometrów. Rozprowadzono ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy wejściówek, cztery razy mniej niż w 1979 roku. Ci, którzy byli wówczas na papieskiej mszy, mówią mi, że dawała poczucie triumfu. Z perspektywy czasu była ostatnim zanurzeniem się w źródle święconej wody, zanim woda wyparowała, zostawiając po sobie osad brudu. Chociaż dziś, w 2018 roku, ta msza jest dla niektórych pociechą, sam fakt, że się ona odbywa, wiele osób w Irlandii uważa za prowokację.

Gdy snuję leniwie te rozważania, potrzebuję dłuższej chwili, by zauważyć zbliżający się anachronizm – zakonnicę w pełnym habicie, która wygląda na osobę mniej więcej w moim wieku. Siostra Deirdre Tymon mówi, że pochodzi z Roscommon, ale mieszka i pracuje jako karmelitanka w domu opieki dla seniorów w Germantown w stanie Nowy Jork. Idzie z pięcioma nastoletnimi siostrzenicami – wszystkie mają długie rude włosy, piegi i są ubrane w legginsy. One też odpoczywają przed marszem pod górę do wejścia do parku przy Parkgate Street.

Siostra Deirdre mieszka w Stanach Zjednoczonych od dwudziestu lat i przyjechała specjalnie na papieską mszę. W głowie kłębią mi się pytania i cała lista spraw, które chciałbym z nią poruszyć, ale przypominam sobie, że jestem tu dziś jako obserwator, nie jako dziennikarz, którego goni termin oddania artykułu pełnego barwnych szczegółów. Żadnych pytań naprowadzających, postanawiam, tylko same otwarte.

Co sądzi o panującym nastroju, który zastała po powrocie?

– Widać prawdziwy gniew – twierdzi siostra Deirdre. Jej zdaniem wynika on z utrzymującej się niezdolności irlandzkiego Kościoła katolickiego do stawienia czoła skandalowi pedofilskiemu. Sąsiedzi w hrabstwie Roscommon, dawniej bardzo pobożni, dziś psioczą na Kościół. Wykorzystywanie seksualne dzieci, tuszowanie przestępstw, zmowa z państwem, przeprosiny, ból, złamane życia, rozbite rodziny. Krótko mówiąc: wycieńczające zmagania z tym, co kiedyś było katolicką Irlandią. A potem, bez chwili wahania i bez naprowadzających pytań z mojej strony, młoda zakonnica dzieli się ze mną przemyśleniami, które najwyraźniej od dłuższego czasu nie dają jej spokoju.

– Widać gniew – powtarza – ale czuję, że to jest gniew zadawniony.

Sądzi, że ten skierowany na zewnątrz gniew pochodzi w części od ludzi, którzy nie potrafią pozbyć się wściekłości, narastającej w nich i odziedziczonej po czasach wielkiego głodu[1] w XIX stuleciu i „praw karnych” z XVII i XVIII wieku wymierzonych w katolików, a może nawet po jeszcze dawniejszym okresie.

– Ludzie postawili księży i biskupów na piedestale, a teraz są o to na siebie źli – konstatuje siostra Deirdre. – Młodsze pokolenie ich z tego piedestału strąca, ale gniew na przeszłość pozostaje.

Kiedy jednak przyglądam się mijającym mnie tłumom – wiernym ciągnącym na papieską mszę i apatycznym dublińczykom, którzy wyskoczyli na niedzielne zakupy – nikt nie wygląda na rozgniewanego. Czy można być równocześnie gniewnym i apatycznym? – zastanawiam się. Albo gniewnym, ale spokojnym? Po drodze do Phoenix Park tego ranka wiele razy uderzyło mnie pogodne, łagodne nastawienie zmierzających na mszę ludzi. Czułem je, stojąc w ścisku w tramwaju Luas, kiedy sunęliśmy przez centrum – bez szmeru protestu, złośliwych uwag czy poszturchiwania łokciami – do ostatniego dziś przystanku na trasie: Smithfield. Motorniczy, świadomy czekającego nas mozolnego marszu nabrzeżem, zwrócił się do pasażerów przepraszającym tonem:

– Nie mogę dowieźć państwa bliżej papieża.

Wszyscy śmiali się cicho, wysiadając. Podobnie jak śpiewne głosy ulicznych przekupniów, ten łagodniejszy nastrój należy do atmosfery mojego dzieciństwa, której zniknięcia nawet nie zauważyłem.

Ci ludzie przypominają mi spokojniejszą Irlandię, która już nie istnieje. Tak jak siostra Deirdre, od dwóch dekad mieszkam za granicą. Irlandia, do której wracam, stała się dla mnie czymś w rodzaju domu wakacyjnego. Miejscem fajnych pogawędek, złej organizacji i subtelnej kontroli społecznej, którą znoszę bez problemu mniej więcej przez tydzień. Musiało minąć dwadzieścia lat, ale to miejsce nie wywołuje już we mnie silnych emocji. Po prostu jest, jakie jest, a ja uznałem, że mi nie odpowiada.

Nadal mam bardzo mieszane uczucia co do irlandzkiego Kościoła katolickiego, ale nie budzi on już mojego gniewu. To też zajęło trochę czasu. Kościół jest, jaki jest, w stanie nieodwracalnego, jak się wydaje, upadku, a ja, mieszkając w Berlinie, cieszę się, że nie mam na co dzień styczności z tą instytucją. Nie musiałem ochrzcić dzieci tylko po to, żeby móc je posłać do lokalnej szkoły. Z dala od codziennych realiów życia w Irlandii i od irlandzkiego Kościoła jestem wątpiącym katolikiem: niepewnym kościelnej doktryny i zaniepokojonym jej wpływem na moje życie, niemniej potrafiącym dziś lepiej docenić piękno i dostrzec, że toksyczne rzeczy, które pamiętam, były w równej mierze irlandzkie, co katolickie.

Kiedy siostra Deirdre prowadzi siostrzenice w stronę parku, z głośników rozlega się nowy komunikat. Do mszy zostało już tylko dziewięćdziesiąt minut, więc porzucono podyktowany względami bezpieczeństwa system oznakowania bram kolorami. Teraz każdy może wejść dowolną bramą, bez względu na to, co ma na bilecie. Śmieję się z lekkiego niepokoju, jaki odczuwałem na myśl, że zawrócą mnie sprzed najdogodniejszego – czerwonego – wejścia, bo mam zielony bilet. Lata spędzone w Niemczech, gdzie systemy są odgórnie narzucane i trzeba ich przestrzegać bez względu na potrzebę i zdrowy rozsądek, odcisnęły widać swoje piętno. Irlandia z kolei lubi wymyślać systemy i reguły, które rzadko się egzekwuje albo które mają tyle wad, że zostają zawieszone, kiedy zbiorowe zażenowanie czy chaos biorą górę nad przynoszonymi wspólnocie korzyściami.

A jednak te głębokie pokłady zdrowego rozsądku i pragmatyzmu w naszym narodowym DNA nie zapobiegły absolutnej dominacji Kościoła katolickiego w Irlandii przez większość XX wieku. Zastanawiam się, dlaczego na to pozwoliliśmy jako naród. W jaki sposób Kościół narzucił i skonsolidował władzę za pomocą swoich reguł i systemów? Czy zawsze i wszędzie byliśmy zmuszani do posłuszeństwa, jak chce współczesna narracja? Czy może się dostosowaliśmy, bo często nam to odpowiadało? Czy nasz ślepy szacunek wobec biskupa był kwestią katolicyzmu, czy elementem naszej odziedziczonej kolonialnej uniżoności wobec władzy? Dlaczego nawet w czasach współczesnych, kiedy ludzie zdążyli nauczyć się rozszczepiać atom i ciąć DNA, tak trudno było rozdzielić katolicki i irlandzki komponent naszej tożsamości?

Kiedy kieruję się w głąb Phoenix Park, przychodzi mi do głowy, że mógłbym być teraz na urlopie w Alpach i czytać odmóżdżający thriller przy czajniczku herbaty. A jednak jestem tutaj, wśród tłumu papieskich statystów, zadając sobie pytania bez odpowiedzi. Brnę naprzód pod fioletowym niebem godnym biblijnego eposu filmowego w stylu Cecila B. DeMille’a i czuję, że zanosi się na burzę.

Kiedy tak idę przez park, rozglądam się na boki i zastanawiam, gdzie Tony Walsh miał swoją kryjówkę, w której gwałcił chłopców. W głośnym telewizyjnym programie dokumentalnym Cardinal Secrets [Tajemnice kardynalne] dziennikarki Mary Raftery z 2002 roku Darren McGavin wspominał, jak ksiądz Walsh przyprowadził go do tego parku w jego dziewiąte urodziny i pchnął na ziemię, przewracając na brzuch.

„Po prostu we mnie wszedł i nie przestawał przez całą pieprzoną wieczność” – powiedział McGavin. Relacjonował, jak ksiądz podtarł go amarantowym pasem i odprowadził do domu.

Na widok górującego nad parkiem stalowego krzyża, pamiątki po mszy papieskiej z 1979 roku, pytam sam siebie, ile ze zbierających się dziś tutaj osób akceptuje fakt, że dziedzictwo wykorzystywania seksualnego dzieci i nadużywania władzy należy do historii naszego kraju tak samo jak ten trzydziestopięciometrowy krzyż.

W takiej sytuacji być może najmocniejszą formą protestu jest dystans. W opowieści o tej wizycie papieskiej istotne będzie nie to, ile osób wzięło udział w związanych z nią wydarzeniach, lecz to, ile trzymało się od nich z daleka. Poprzedniego dnia, chodząc po centrum, zauważyłem skromny tłumek zebrany za barierkami przy O’Connell Street, żeby pomachać przejeżdżającemu papieżowi. Poszedłem na północ, wzdłuż wschodniej pierzei Parnell Square i dalej North Frederick Street, gdzie jakiś mężczyzna tańczył na chodniku w spontanicznym proteście. Z głośników furgonetki puszczał na cały regulator dosadną Pope Song [Piosenkę papieską] australijskiego piosenkarza Tima Minchina o stawianych papieżowi Benedyktowi XVI zarzutach, że podczas pontyfikatu swojego poprzednika pomagał tuszować doniesienia o pedofilii. Po gniewnych odniesieniach do apostatów i papistów mężczyzna podrygiwał teraz do słów Minchina o tym, że jeśli papież tuszował wykorzystywanie seksualne dzieci, jest równie zły, co ksiądz pedofil.

Na Parnell Square, w Ogrodzie Pamięci, zwołano demonstrację odbywającą się równolegle z mszą w Phoenix Park. Około pięciu tysięcy ludzi trzyma kartony z napisem „Prawda, sprawiedliwość, miłość”. Poetka performerka Sarah Clancy czyta:

Umiłuj wstyd, który zaszczepili całym pokoleniom.

Umiłuj samobójstwa – straty uboczne w słusznej przecież poza tym walce.

Umiłuj całujących pierścień, którzy to wszystko umożliwili…

Dawniej było wielu całujących pierścień, nawet w moim zawodzie. Wygrzebuję z torby reprint numeru „Sunday Independent” z września 1979 roku relacjonującego wizytę Jana Pawła II – wydanego ponownie po prawie trzydziestu dziewięciu latach, by uczcić drugą wizytę papieską – i czytam nagłówek z cytatem z papieża, dziś brzmiącym dwuznacznie: „Wyrażam to, na co w moim odczuciu Irlandia zasługuje”.

„Przybył do nas wczoraj ze wschodu, przez rzekę czasu – pisał bezimienny reporter. – Syn Polski wyciągnął ramiona, by paść w objęcia Matki Irlandii, a ona przycisnęła go do łona, jakby witając dawno zaginione dziecko, które wróciło do domu”. Czytając dalej, jako dziennikarz nie mogę się zdecydować, czy byłoby lepiej, gdyby reporter wierzył w to, co pisze, czy gdyby nie wierzył, ale pisał w ten sposób, by uchwycić panujące nastroje społeczne. Kiedy rozmawiam z ludźmi, którzy byli tu w 1979 roku, wielu przyznaje, że czuło się częścią pełnej euforii wspólnoty – o czym dziś niektórzy z nich woleliby zapomnieć.

Mam doskonałe usprawiedliwienie własnej nieobecności na mszy w 1979 roku: przeżywałem bunt dwulatka i – z tego, co słyszę – mogłem stanowić zagrożenie dla otoczenia. Potrafię sobie jednak z łatwością wyobrazić, że gdybym relacjonował wtedy to wydarzenie, napisałbym tekst oddający atmosferę tak, jak ją oceniałem – zżymając się po cichu na presję społeczną każącą być obecnym i pałać entuzjazmem. Gdybym był tam prywatnie, może wiwatowałbym razem ze wszystkimi.

Nawet jeśli tłum wiedział, że nie jesteśmy tacy, jak zaprezentowaliśmy się polskiemu papieżowi w 1979 roku, może podobało nam się, że papież widzi nas właśnie tak, jak najwyraźniej postanowił nas widzieć? Zastanawiam się, jak czułbym się dziś, gdybym zobaczył swoją twarz na zdjęciu z największych masowych zgromadzeń w historii Irlandii – w lokalnej wersji Triumfu woli Leni Riefenstahl, utrzymanej w jaskrawych kolorach w stylu Johna Hinde’a.

Spotykam znajomego sklepikarza, który trzyma się z daleka od papieża Franciszka tak samo jak od jego polskiego poprzednika. Niemniej, inaczej niż w 1979 roku, kiedy obcy ludzie gromili go za otwarcie sklepu w takim dniu, podczas mszy w roku 2018 interes szedł nieźle.

– Ciekawe – mówi sklepikarz ze śmiechem – ilu z tych, którzy poszli w siedemdziesiątym dziewiątym, odgrywa rolę arbitrów moralnych wobec tych, którzy postanowili pójść dzisiaj?

Sobotni wieczór. Kiedy zajmuję miejsce na Trybunie Cusacka na stadionie Croke Park, mija mniej więcej ósma godzina pobytu papieża Franciszka w Dublinie. Jestem na Festiwalu Rodzin, koncercie na cześć papieża, który przybył na tegoroczne Światowe Spotkanie Rodzin. Druga w historii papieska wizyta w Irlandii nie ma nic z wagi pierwszej. Przyjazd Jana Pawła II był pomyślany jako triumfalna celebracja irlandzkiej wyjątkowości duchowej. Obecna wizyta okazuje się raczej poświadczeniem irlandzkiej duchowej obojętności. To znaczy, jeśli nie liczyć tych, którym chciało się wyjść protestować – czujących gniew z powodu przemocowego dziedzictwa Kościoła, kościelnej mizoginii oraz poglądów organizatorów na rodzinę, które zdaniem protestujących wykluczają osoby LGBTI.

Wielu irlandzkich katolików dostrzegło jednak w tej pięciodniowej imprezie szansę na „policzenie się” i spotkanie z podobnie myślącymi ludźmi, na wyrwanie się z atmosfery, jak to odbierają, narastającej wrogości.

– Praktykujący katolicy są dziś w Irlandii mniejszością – twierdzi Ann z Mayo, która siedzi między mną a swoim potakującym mężem. Obserwuję ich, oglądających wieczorne występy i czerpiących pociechę z przekazu o znaczeniu wiary i tradycyjnej rodziny w czasach kryzysu. Trzymają się za ręce, kiedy Andrea Bocelli śpiewa Nessun dorma i Ave Maria.

Pierwszą wielką owacją tego wieczoru Ann z mężem i resztą osiemdziesięciotysięcznego tłumu witają papieża Franciszka, który pojawia się na stadionie, kiedy aktor Patrick Bergin śpiewa Anthem Leonarda Cohena. Po powolnym objeździe w papamobile papież zajmuje miejsce na scenie. Wydaje się lekko rozproszony – może trudno mu się pozbierać po półtoragodzinnym spotkaniu z ofiarami kościelnej pedofilii, które skończyło się zaledwie godzinę przed jego przybyciem na festiwal.

Program wieczoru wypełniają modlitwy, kolejne piosenki i filmowe portrety tradycyjnych rodzin opowiadających o roli katolickiej wiary w ich życiu. Ostatnią, najgłośniejszą owacją nagrodzone zostaje jednak poruszające wykonanie Riverdance. Kiedy zawodowi tancerze i tancerki na scenie zbliżają się do finału, do tańca dołączają setki amatorów i amatorek, zbierających się na obrzeżach boiska. Publiczność jest zachwycona pracą nóg, układem i kunsztem scenicznym. W chłodnym wieczornym powietrzu widzowie chętnie grzeją się w cieple kulturowej wspólnoty.

Wstaję z miejsca i przebijam się do wyjścia przez mgłę nostalgii, myśląc o tym, jak bardzo Irlandia się zmieniła od czasu, gdy Riverdance stało się przebojem. Wtedy sprzedawano nam to widowisko jako odnowę irlandzkiego tańca, odzyskanie przez niego swobody i witalności, którymi się cechował, zanim psujący zabawę katoliccy biskupi w trosce o dusze wiernych nakazali wykonywać go ze sztywno wyprostowanymi plecami i opuszczonymi rękami. Dziś, z perspektywy ćwierć wieku, Riverdance wydaje się raczej ostatnimi podrygami na rozdrożu katolicyzmu. Kilka miesięcy przed premierą Riverdance w Dublinie – w antrakcie Konkursu Piosenki Eurowizji w 1994 roku – ojciec Brendan Smyth z zakonu norbertanów został oskarżony o wykorzystywanie seksualne dzieci w Irlandii Północnej. Pod koniec tego samego roku opóźnienia w jego ekstradycji na północ przyczyniły się do upadku rządu w Dublinie. A dokładnie rok po premierowym spektaklu Riverdance, w kwietniu 1995 roku, Andrew Madden jako pierwsza ofiara pedofilii kościelnej w Irlandii ujawnił swoją historię. Ani Irlandia, ani Kościół katolicki już nigdy nie były takie same.

Następnego popołudnia w Phoenix Park przeżywam katusze: wokół mnie tłumy uczestników mszy, nad głową mżawka, a w uszach głos Daniela O’Donnella. Kiedy ulubiony piosenkarz katolickiej Irlandii kończy występ pod krzyżem papieskim, usiłuję strząsnąć z siebie krople deszczu – jakbym mógł wraz z nimi pozbyć się mieszanych uczuć.

Na niebie ołowiane chmury, ale tłum rozbrzmiewa radosnym gwarem. Uderzające jest to, jak wiele rozmów – bez żadnej zachęty z mojej strony – schodzi na temat przemocowego dziedzictwa Kościoła. Pewna kobieta z Sutton, dzielnicy Dublina sąsiadującej z tą, w której dorastałem, mówi mi rzeczowym tonem, że często przyjmowała przy swoim kuchennym stole księdza Ivana Payne’a, osławionego pedofila (molestował między innymi Andrew Maddena). Kiedy pytam, jak się teraz z tym czuje, milknie.

Msza ma się zaraz zacząć, ale nawet z poziomu ziemi widać, że frekwencja nie dopisała. Później liczbę uczestników oszacowano na zaledwie sto pięćdziesiąt tysięcy, o osiemdziesiąt pięć procent mniej niż w 1979 roku. Największą grupą w dzisiejszej Irlandii są najwyraźniej ci, którzy zostają w domu.

Dla mnie msza papieska w 2018 roku ma ponury wydźwięk. Na wstępie arcybiskup Dublina Diarmuid Martin mówi o kruchej wierze w Irlandii i „nadziei na wiosnę dla irlandzkiego Kościoła […], który nie będzie już skłonny kryć okropności mrocznych dni”.

Krótko potem następuje najbardziej zapadający w pamięć moment, kiedy papież Franciszek odchodzi od zwykłej liturgii wstępnych obrzędów, by odczytać odręczną notatkę. To jego osobista reakcja na spotkanie z ofiarami przemocy seksualnej ze strony duchownych poprzedniego dnia. Wysłuchawszy historii każdego z ocalałych, papież nazwał księży i zakonników dopuszczających się molestowania „plugastwem”. Improwizując w Phoenix Park, odwraca akt pokuty z początku mszy świętej i kieruje go do samego Kościoła. Zamiast wzywać zebranych do zadumy nad swoimi grzechami, prosi o przebaczenie Kościołowi: za nadużycia władzy, nadużywanie sumienia, przemoc seksualną i za duchownych, którzy odwracali wzrok. Niewielu jednak dostrzega znaczenie gestu papieża.

Na zakończenie Franciszek stosuje się do rady, której udzieliła mu poprzedniego dnia Clodagh Malone, kobieta urodzona w domu matki i dziecka i adoptowana w wieku dziesięciu tygodni: prosi o przebaczenie za „wszystkie te przypadki, kiedy mówiono samotnym matkom, że szukanie dzieci, z którymi je rozdzielono, to grzech śmiertelny, i kiedy to samo mówiono synom i córkom”.

– To nie jest grzech śmiertelny – oznajmia papież, co zebrani przyjmują rzęsistymi brawami.

Dla młodszych uszu to anachroniczna uwaga na marginesie, ale dla starszych słuchaczy, a zwłaszcza kobiet rozdzielonych z dziećmi tuż po porodzie, ma ona ogromne znaczenie. Wiele z nich mówi później, że słowa papieża przyniosły im olbrzymią ulgę. A ja zastanawiam się, dlaczego trzeba było tak długo czekać – i dopiero na argentyńskiego papieża, który sam siebie nazywa „człowiekiem z końca świata” – by zostało powiedziane to, co ci ludzie ze złamanym życiem potrzebowali usłyszeć? Po latach przeprosin, szczerych i połowicznych, co stało na przeszkodzie, by to irlandzcy biskupi wygłosili te słowa?

Docieramy do komunii i patrzę, jak dziesiątki starych białych mężczyzn w białych szatach i celofanowych pelerynach przeciwdeszczowych defilują w kolumnach przez tłum, rozdając hostie. Widziałem już dość, więc wychodzę. Scena robi wrażenie requiem – a ja nie cierpię zostawać nigdzie do końca.

Katolicka Irlandia – sami nie wiemy, w jak dużym stopniu ten przymiotnik i rzeczownik ukształtowały nas jako naród. W ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat pełnych skandali i naznaczonych zapiekłą urazą – gdy zaczęto dochodzić sprawiedliwości dla ofiar nadużyć i przemocy seksualnej ze strony kleru, zakonników i zakonnic – niewiele było czasu i możliwości, by zastanowić się nad utrzymującą się w nas traumą.

Jeden, rosnący w siłę, obóz irlandzkiego społeczeństwa cieszy się zmierzchem katolickiej Irlandii; drugi, dawniej w większości, ten schyłek opłakuje. Między tymi dwoma obozami widzę jednak wielu milczących ludzi, tak samo zdumionych upadkiem, jak wcześniejszą wielkością Kościoła. Kiedy pytam ich o niedawną przeszłość, słyszę w odpowiedzi to samo kłopotliwe milczenie, które rozbrzmiewa w mojej głowie. Coś w tej przeszłości nie daje mi spokoju. Mimo że jako członek ostatniego pokolenia, które miało w pełni irlandzko-katolickie dzieciństwo, byłem od najwcześniejszych lat zanurzony w rzymskim katolicyzmie, mam o nim nikłe pojęcie. Jestem zbyt młody, by przeniknąć smutną tajemnicę, jaką była katolicka Irlandia, i by pozostały mi jakieś istotne blizny, na tyle jednak zaawansowany wiekiem, by odczuwać jej utrzymujący się wpływ.

Dwie dekady życia w Niemczech zapewniły mi dystans – i podsunęły pewien pomysł. Ciekawe, czy dałoby się zastosować do naszej irlandzko-katolickiej historii niektóre zasady niemieckiego Vergangenheitsbewältigung – rozrachunku z przeszłością? Podstawowej reguły procesu nazwanego tym językowym łamańcem Niemcy nauczyły się w poprzednim stuleciu: nie można obwiniać człowieka o przeszłość leżącą poza jego zasięgiem, ale nie zwalnia go to z obowiązku podjęcia próby jej zrozumienia. Chcę zrozumieć, jak to się stało, że moja katolicka przeszłość zmieniła się z twardej rzeczywistości w coś ulotnego. W tym celu muszę jednak pojąć, w jaki sposób katolicka Irlandia wzniosła się do chwały, a potem skurczyła się i uschła ze wstydu. Dopóki tego nie zrobię, nie może być mowy o rozstaniu z prawdziwego zdarzenia.

Część IKrzywa wieża pobożności

1 Pierze skandalu

Pod drzewa myk, gdzie nie widzi nikt

W chowanego bawić chce się każdy z nich…

Jimmy Kennedy i John W. Bratton, The Teddy Bears’ Picnic (piosenka)

Kiedy idę przez Edenmore, unoszą się za mną opadłe liście, wiatr podrywa je do ostatniego, nerwowego tańca. Jest zimny styczniowy dzień i gdzieś w pobliżu słyszę furgonetkę z lodami, która robi optymistyczną rundkę po okolicy, pełznąc powolutku przy krawężniku w poszukiwaniu klientów. Szczebiotliwa muzyczka przenosi mnie trzydzieści lat wstecz – pamiętam, jak rozbrzmiewała echem w Edenmore, lato czy zima. Zawsze zwracałem uwagę, że ton melodii zostaje zniekształcony przez wiatr i ruch – a teraz także przez pamięć. Nigdy nie lubiłem tej piosenki, The Teddy Bears’ Picnic [Piknik misiów], zwłaszcza przyprawiających o gęsią skórkę słów napisanych przez Jimmy’ego Kennedy’ego, pochodzącego z Omagh. Z perspektywy czasu nie znoszę jej jeszcze bardziej.

Jeśli do lasu dziś zmierzać chcesz,

To niespodzianka czeka cię.

Jeśli do lasu dziś zmierzać chcesz,

To lepiej zamaskuj się!

Mijam swoją starą podstawówkę Świętego Malachiasza, trzypiętrowy betonowy bunkier. Naprzeciwko stoi szkoła dla dziewcząt Świętej Eithne oraz miejscowy pub The Concord, który już przeżył o dwadzieścia lat swojego świetniejszego imiennika – słynny samolot. Uświadamiam sobie, że nigdy nie byłem w środku, że zawsze czułem się tu jednocześnie u siebie i obco.

Wychowałem się jako jedno z pięciorga dzieci w miejscu na pograniczu. Nasz rodzinny dom zbudowano na obrzeżach Raheny, przedmieścia na północy Dublina. Stał przy ulicy prywatnych willi, sąsiadującej z osiedlem komunalnym z lat sześćdziesiątych, nazwanym Edenmore. W szkole Świętego Malachiasza siedziałem w klasie obok chłopaków z komunalnych domów. Niezbyt do nich pasowałem. Byłem molem książkowym, nie sportowcem. Lubiłem służyć do mszy. Nie rozumiałem reguł ulicy tak dobrze jak oni. Chłopaki z Edenmore i ja nigdy nie nadawaliśmy na tych samych falach. W powietrzu, nigdy niewypowiedziana wprost, wisiała kwestia klasowa.

Moje wątłe poczucie więzi z Edenmore jeszcze osłabło po dwóch dekadach nieobecności. A jednak oto tu jestem i przemierzam ulice, które zawsze były dla mnie jednocześnie znajome i obce: Edenmore Avenue, Edenmore Drive, Edenmore Gardens… Niemal tysiąc zwyczajnych domów o pokrytych tynkiem kamyczkowym fasadach.

Idę dalej i rozmyślam. Mijam kapliczkę Matki Boskiej upamiętniającą ofiary pożaru w klubie nocnym w 1981 roku, w którym zginęło czterdzieści osiem osób, i wchodzę do parku, na teren dawnego wysypiska śmieci. Po ulewnych deszczach rozmakają tu trawniki, stoi na nich woda. Kto wie co kryje się pod spodem. Zawsze mnie to ciekawiło.

W Edenmore jest wiele pogrzebanych spraw, o które zawsze chciałem zapytać. Przede wszystkim: niedokończone rozrachunki z przeszłością. Kiedy poruszam ten temat, ludzie mówią, że to stare dzieje albo że ich to ominęło. Czasem wyczuwam rozziew między ich rzeczowym tonem a strasznymi faktami, o których wspominają niby przy okazji. Stało się tu coś, co wcale nie odbiło się na mieszkańcach. A może jednak miało na nich wpływ, tylko że oni nie umieją lub nie chcą o tym opowiadać, albo nie są zainteresowani rozmową. Przyjechałem, żeby podjąć jeszcze jedną, ostatnią próbę.

Kościół Świętej Moniki wygląda jak wydłużony graniastosłup z cegły, szkła i kafelków. Dawniej w każdy weekend odprawiano tu siedem mszy przy pełnych ławkach. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych pobożna parafia zmieniła się jednak w zeświecczoną okolicę. Dziś, choć zmniejszono liczbę miejsc dla wiernych, i tak podczas trzech weekendowych mszy kościół świeci pustkami. Przychodzą głównie starsi ludzie, których za dziesięć czy dwadzieścia lat już tu nie będzie. Frekwencja spada tak szybko, że na niektórych nabożeństwach wiernych jest mniej niż mosiężnych pamiątkowych tabliczek przybitych do ławek. Kiedy już ktoś się pojawia, to w równej mierze z przyzwyczajenia i powodów towarzyskich co przez wzgląd na wiarę. Nawet msza w Boże Narodzenie dwa tygodnie wcześniej była przygnębiająca: nieliczni zebrani, fluorescencyjne światła, które rzucały dziwną zieloną poświatę, trzyzdaniowe kazanie.

Patrzę na budynek i zastanawiam się, dlaczego ten schyłek nastąpił tu tak szybko i bez większych ceregieli. I czy coś tu jeszcze zostanie za dwadzieścia lat? Czy kogoś z mieszkańców to w ogóle obchodzi? Zanim ta część mojej przeszłości umrze, chciałbym się dowiedzieć, co położyło jej kres. Nie po to, żeby obciążać kogokolwiek winą czy ferować wyroki – po prostu żeby zrozumieć.

Kościół Świętej Moniki miał być tylko tymczasowym przybytkiem wiary, ale ponad pół wieku od powstania wciąż jest w użyciu. Kiedy wchodzę, właśnie kończy się poranna poniedziałkowa msza. Wnętrze z ławkami z jasnego drewna i różowym dywanem jest funkcjonalne, choć raczej niewyszukane. A jednak dostrzegam, jak wiele to miejsce budzi we mnie emocji, jeśli tylko je do siebie dopuszczę. Kościół jest przesiąknięty wspomnieniami, zwłaszcza z czasów, kiedy byłem ministrantem.

Przemierzam nawę i drzwiami na lewo od ołtarza wchodzę do zakrystii, skromnego pomieszczenia z niskim sufitem oraz kilkoma szafkami i szufladami. Widok żółtego blatu z marmurkowym wzorem przywołuje pierwsze wspomnienie. Podszyty paniką smak alkoholu, którego nigdy wcześniej nie miałem w ustach: rozlałem przez nieuwagę wino mszalne i usiłowałem spić je z kontuaru, zanim ścieknie na podłogę.

Z zakrystii wąski korytarz za ołtarzem, niczym za kulisami teatru, prowadzi do ciemnej, nieużywanej salki, która kiedyś była szatnią ministrantów. Teraz przypomina grobowiec. Nie ma już ministrantów. Nawet zjawisko ministrantek wygasło. Wszystko inne wciąż tu jednak jest, pokryte kurzem i brudem. W rogu kącik ze zlewem, gdzie przygotowywano kwiaty na ołtarz. Zawsze, kiedy byłem tu sam, lubiłem bawić się zielonymi blokami (w głowie nagle pojawia się nazwa producenta: Oasis), służącymi do układania kwiatów. Nasączona wodą zielona substancja dawała oparcie łodygom i utrzymywała rośliny przy życiu. Kiedy wyschła, można było wsadzić w taki blok palec albo odłamać rożek i rozetrzeć między palcami. Przy znikomym wysiłku coś, co wydawało się solidne, obracało się w pył. Trafna metafora tego, co tutaj zaszło: ten kościół wysechł, zmienił się w blok pyłu scalony tylko siłą przyzwyczajenia.

Kiedyś parafia Świętej Moniki, jedna z wielu na przedmieściach Dublina, wydawała się solą ziemi, była niewzruszona i trwała. Dla mnie ta oaza zaczęła się kruszyć latem 1997 roku. Pracowałem w Nowym Jorku, dzięki wizie studenckiej J1, kiedy przyszedł list od mojego młodszego brata. Znalazłem go niedawno. Nabazgrany na kartce wyrwanej z kołonotatnika, lekko poszarpanej na górze, przypomina biuletyn informacyjny, w którym forma ustępuje pierwszeństwa naglącej treści:

Ksiądz McGennis dostał wyrok 18 miesięcy więzienia i drugi, 9 miesięcy (ma odbywać oba jednocześnie), za czyn lubieżny wobec trzynastoletniej dziewczyny w szpitalu w 1960 roku […]. Muszę przyznać, że nie wiem, jak się z tym czuję.

Mimo upływu ponad dwudziestu lat ludzie w Edenmore wciąż mają ambiwalentny stosunek do Paula McGennisa, jego przeszłości i faktu, że dopadła go właśnie tutaj. Trzy dekady przed przybyciem do nas jako młody kapelan w szpitalu dziecięcym Matki Boskiej (Our Lady’s Hospital for Sick Children) w Crumlin wykorzystał seksualnie młodą pacjentkę, Marie Collins, i zrobił jej obsceniczne zdjęcia. Zrujnowało jej to kilkadziesiąt lat życia. Potem jednak Collins wniosła przeciwko niemu oskarżenie – jako jedna z pierwszych ofiar molestowania seksualnego w irlandzkim Kościele. To samo zrobiła jeszcze jedna kobieta z innej parafii. Skazanie McGennisa przyczyniło się do zepchnięcia katolickiej Irlandii, i tak chylącej się już ku upadkowi, w otchłań chaosu – a wraz z nią kościoła Świętej Moniki.

W dublińskich archiwach diecezjalnych są tylko dwie cienkie niebieskie teczki dotyczące tej parafii. Archiwum mieszczące się w skrzydle Kolegium Świętego Krzyża, dawnego seminarium duchownego w Dublinie, to skarbnica wiedzy o świecie, którego już nie ma. Nawet te nieliczne dokumenty na temat mojej parafii wiele mówią o irlandzkim katolicyzmie z połowy XX wieku, jego niezmąconej pewności siebie i sposobach zdobywania miejsca na mapie i w umysłach ludzi.

Ponad sto lat przed tym, jak Raheny zostało przedmieściem Dublina – i parafią – urzędowy wykaz obiektów geograficznych Parliamentary Gazetteer z lat 1844–1845 opisywał te okolice w dość wytwornym tonie, jako „olśniewające i piękne, zarówno pod względem bujności natury, jak i sztuk zdobniczych oraz swobody, z jaką korzystać można z walorów uroczego, zachwycającego krajobrazu”.

Za plażą Dollymount rozciągały się łąki, sady i spokojne wiejskie drogi łączące wspaniałe domy należące do ważnych ludzi, takich jak dynastie browarników Guinnessów i Jamesonów czy hotelarz Thomas Gresham.

Z akt diecezjalnych wynika, że wszystko zmieniło się w 1954 roku, kiedy główny urbanista rady miejskiej, zwanej wtedy Dublin Corporation, przysłał arcybiskupowi Johnowi Charlesowi McQuaidowi pełny raport na temat planów samorządu dotyczących Edenmore, wraz ze szczegółami nakazów wywłaszczenia. W tamtych czasach opieka zdrowotna i edukacja w Republice Irlandii pozostawały głównie w gestii Kościoła katolickiego, a wspomniana korespondencja pokazuje, jak przebiegała jego bliska współpraca z państwem w początkach niepodległości. Pierwsze były zakonnice, w 1956 roku. Ubogie Służebnice Matki Bożej (Poor Servants of the Mother of God) kupiły ziemię, żeby zbudować klasztor. Wciąż tu stoi, z przylegającym do niego domem opieki. Następnie, w 1962 roku, Dublin Corporation sprzedała archidiecezji tereny w Edenmore pod budowę szkół i kościoła – po kosztach, za 4575 funtów irlandzkich.

Kilka dni po tej kwerendzie odwiedzam archiwum miejskie, Dublin City Archives przy Pearse Street, żeby obejrzeć plany dla pozostałej części Edenmore: wyrysowane na szeleszczącej kalce technicznej ambitne, niezrealizowane projekty biblioteki, okrągłego placu poniżej poziomu ulicy oraz monumentalnego kina z wieżą zegarową. Nic z tego nie zbudowano, bo architektoniczny optymizm ustąpił w starciu z realiami budżetowymi. Pod koniec lat sześćdziesiątych wyłoniło się rzeczywiste Edenmore: wietrzny pasaż handlowy i szeregowe domy komunalne na trójkątnym obszarze, ograniczonym trzema głównymi drogami. Sprowadziły się tu rodziny z czynszówek w śródmieściu i przyjezdni spoza Dublina.

W sercu nowego osiedla zostawiono miejsce na kościół z prawdziwego zdarzenia, który jednak nigdy nie powstał i ani w archiwach miejskich, ani diecezjalnych nie ma żadnych projektów tej fantomowej budowli. W lipcu 1966 roku arcybiskup McQuaid konsekrował skromny tymczasowy obiekt jako kościół pod wezwaniem Świętej Moniki. W archiwum brakuje szczegółów dotyczących tej uroczystości, ale w diecezjalnych papierach znalazł się program ceremonii poświęcenia szkoły 17 grudnia 1968 roku. Widać w nim wyraźnie ówczesny „porządek dziobania”: architekt miał wręczyć klucz do Szkoły dla Chłopców Świętego Malachiasza arcybiskupowi, a ten przekazać go niewymienionemu z nazwiska urzędnikowi z Ministerstwa Edukacji. Państwo pokryło mniej więcej osiemdziesiąt pięć procent kosztów otwarcia szkoły – ale zbudowano ją na kościelnej ziemi, co prawda tanio kupionej po uzyskaniu informacji od głównego urbanisty miasta. Przemiana bujnej dziewiczej łąki w betonowy konkret parafii Świętej Moniki jest czymś więcej niż tylko przykładem bliskiej kooperacji państwa i Kościoła. Takie określenie brzmi tajemniczo i abstrakcyjnie, tymczasem była to współpraca Irlandczyków – głównie mężczyzn – z różnych instytucji, którzy postawili sobie za cel stworzenie struktur kontroli w nowej społeczności.

Program poświęcenia szkoły instruuje parafian, by po przekazaniu klucza udali się na mszę do kościoła Świętej Moniki („Wstać, kiedy arcybiskup wejdzie, i uklęknąć, kiedy będzie szedł nawą główną…”).

Dalej w aktach diecezjalnych dotyczących parafii dominuje już tylko jeden temat: pieniędzy. A dokładniej: chodziło o to, co zrobić z odziedziczonym przez nią zadłużeniem w wysokości 58 564 funtów. W pełnych niepokoju listach do arcybiskupa ksiądz Foley, pierwszy proboszcz, pisze, że bank „domaga się regularnych spłat”. Zbawienie przychodzi w postaci broszury na błyszczącym papierze – egzemplarz zachował się w aktach – zatytułowanej Plan datków i zapowiadającej zbiórkę pieniędzy od drzwi do drzwi. Broszura, która miała trafić do każdego domu w probostwie, wyjaśnia w życzliwym, choć zdecydowanym tonie, co należy zrobić, by utrwalić praktykę ofiarowania datków w parafii Świętej Moniki. Tekst przekonuje parafian, by otworzyli drzwi jednemu z lokalnych mieszkańców, który „przychodzi jako przyjaciel […], nie po to, by żebrać ani by wtrącać się w wasze sprawy […]. Ma za zadanie pomóc wam, jeśli potrzebujecie pomocy w określeniu, jaką sumę powinniście ofiarować”.

Biorąc pod uwagę, że to dobrowolna zbiórka, broszura zawiera wyjątkowo zdecydowane wytyczne co do wysokości przekazywanych datków.

[Darowizna na rzecz kościoła] powinna mieć należne jej miejsce w naszym budżecie […], dar jest odpowiedni tylko wtedy, gdy kosztuje nas wysiłek – musi być czymś, czego brak odczujemy […]. Nasz dar powinien odzwierciedlać nasze katolickie wierzenia – że wszystko, co mamy, pochodzi od Boga; że tylko zwracamy to, co jest Jego; że jesteśmy odpowiedzialni za wykorzystanie Jego darów.

Przypomina mi się scena imprezy charytatywnej w filmie Książę w Nowym Jorku z Eddiem Murphym i tekst: „Z radością przyjmiemy pieniądze, które brzęczą, ale wolimy takie, które szeleszczą”.

Z dalszej lektury tych akt i obszernych raportów uzupełniających wyłania się następujący model zakładania nowej parafii przez dublińską archidiecezję: archidiecezja kupuje ziemię od miasta po kosztach, stawia kościół za pieniądze z banku, zadłużenie przenosi na miejscową parafię, wymaga od parafian poświęceń, żeby spłacili dług, a jednocześnie podkreśla, że budynki, które finansują – i wykładane przez nich na ten cel pieniądze – należą do Boga albo jego ziemskich przedstawicieli.

Broszura zawiera także opowieść o rolach płciowych w latach sześćdziesiątych: na fotografii uśmiechnięte kobiety z Edenmore, które organizowały tak zwane Wieczerze Lojalności, siedzą w szkolnych ławkach. „Zadanie pań już skończone, teraz pałeczkę przejmują nasi panowie” – głosi broszura. Zwracam uwagę, że mężczyźni na zdjęciu nie są wciśnięci w ławki. Pozując w kościele w zimowych paltach, wyglądają, jakby byli w ruchu, może są w drodze do domów parafian, które według prospektu mają odwiedzić. Zastanawiam się, ilu z nich było zdolnych do empatii i wyczuwało, że ludziom może być ciężko wychowywać małe dzieci, płacić czynsz miastu i jeszcze sprostać finansowym żądaniom parafii.

Z dokumentów wynika, że dziewięćset sześćdziesiąt pięć rodzin podpisało zobowiązanie i otrzymało pudełko zawierające oznaczone datami koperty na darowizny. Mowa także o stu dwudziestu „rodzinach nieuczestniczących”, które będą wymagały dalszej uwagi. Ksiądz Foley zaprosił arcybiskupa, żeby odwiedził ochotników z parafii Świętej Moniki i wygłosił dopingujące przemówienie.

„Bardzo nierozsądne działanie – zanotował na tym liście McQuaid. – Zawsze zawodziło. Stosować model Wells”. Chodzi o Wells Organization, profesjonalną amerykańską firmę specjalizującą się w zbiórkach pieniędzy, zaangażowaną przez dublińską archidiecezję między innymi do kampanii „Planowanie datków” w parafii Świętej Moniki. Wizyta arcybiskupa mogłaby wywrzeć wrażenie na mieszkańcach, ale także rozwiać złudzenia. Familiarny ton broszury sugeruje, że zbiórka jest wysiłkiem oddolnym. Rzeczywiście realizowana była w ten sposób, przez proboszcza i parafian, ale według szablonu z zewnątrz, narzuconego odgórnie.

Lektura cienkiej teczki parafii Świętej Moniki jest pouczająca, pokazuje profesjonalne podejście do zbierania funduszy, z czego niewielu w probostwie zdawało sobie sprawę. W końcowym raporcie konsultant z Wells Organization, który nadzorował planowanie spotkań na tym terenie, chwali miejscowych mężczyzn zwerbowanych przez proboszcza. Chodzili od drzwi do drzwi jako „prawdziwy trzon Kościoła, z głębokim poczuciem braterstwa”. Akta nie zawierają niczego, co wskazywałoby, jaką część wpływów ze zbiórek Wells Organization pobierała za swoje usługi.

Po pełnym entuzjazmu początku kampanii nie wszystko poszło zgodnie z planem. Rzeczywiste datki były o połowę niższe od deklarowanych. Archidiecezja ostrzegała księdza Foleya o „spadku standardów darowizn” i sugerowała, by zgodził się na kolejne profesjonalne zbiórki.

Siedzę w archiwum diecezjalnym i nie wiem, co spodziewałem się znaleźć w aktach parafii Świętej Moniki – ale na pewno nie to. Może byłem naiwny, licząc na zapiski o problemach, nadziejach czy ambicjach parafian. Tymczasem teczki zawierają liczne sprawozdania finansowe i pisma proboszczów dołączane do czeków z dodatkowych kościelnych kolekt: na Papieski Uniwersytet Laterański w Rzymie, na Kolegium Świętego Krzyża w Clonliffe w Dublinie (miejscowe seminarium), na Irlandię Północną, na pomoc dla Pakistanu, na Centralny Fundusz Diecezjalny… W listach księża podają wysokość datków w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców. Wynika stąd, że ktoś w Pałacu Arcybiskupim prowadził coś w rodzaju tabeli ligowej darowizn z poszczególnych parafii. Może wisiała tam mapa diecezji z zielonymi i czerwonymi pinezkami.

Parafianom od Świętej Moniki, z których wielu miało niskie dochody i duże rodziny na utrzymaniu, więc z trudem wiązało koniec z końcem, oszczędzono upokorzenia z dawniejszych czasów: odczytywania przez księdza na głos z ambony wysokości datków od każdego z wiernych, w kolejności od najhojniejszych. W nowoczesnej odsłonie postawiono na subtelniejszą, sprofesjonalizowaną presję otoczenia, z twarzą mieszkańca okolicy. Przekaz: może i z pieniędzmi jest krucho, ale to żadna wymówka.

Lokatorom domów komunalnych w Edenmore pozwolono je w końcu wykupić. Coraz mniej liczni praktykujący parafianie nie mają żadnych praw własności do kościoła, który sfinansowali. Oczywiście, ktoś musiał regulować rachunki w probostwie Świętej Moniki. (Dług parafii został spłacony, ale datki kopertowe wciąż są zbierane, obok dwóch tac tygodniowo, żeby płacić księżom, utrzymywać ich domy i samochody, a także kierować parafią, choć ze stale zmniejszającymi się zyskami).

Z perspektywy półwiecza kampania „Planowanie datków” narzucona parafii Świętej Moniki przez archidiecezję wygląda mi bardziej na planowanie poborów. Ciekaw jestem, jakie piętno odcisnęło to rozwiązanie siłowe z początków istnienia probostwa na miejscowych parafianach?

W okolicy zostało niewiele osób, które wszystko widziały, ale kobiety z parafialnego chóru, dziś po siedemdziesiątce, były tu od początku. Spotykam się z nimi w kawiarni w pobliskim centrum handlowym, w którym frekwencja jest znacznie wyższa niż na zakończonej przed kilkoma minutami niedzielnej mszy. Zaczynamy od niezobowiązującej pogawędki. Kiedy rozsiadamy się wygodnie i nalewamy herbatę, odnoszę wrażenie, że nikt ich nigdy nie zapytał, co widziały w Świętej Monice. Otoczony sześcioma gadatliwymi kobietami, porzucam wszelką nadzieję, że będę miał okazję zadać im jakiekolwiek pytania, i po prostu zamieniam się w słuch. Niebawem recytują całą listę duchownych, którzy przewinęli się tu przez pięćdziesiąt lat: ksiądz snob, ksiądz pedant, pijący ksiądz, łagodny ksiądz, seksowny ksiądz, ksiądz babiarz, ksiądz molestujący i ksiądz obsesyjno-kompulsywny. Szaleją za swoimi księżmi. Moje rozmówczynie, irlandzkie matki lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, przechodziły nad nimi do porządku dziennego. Były pokoleniem pomiędzy: mniej zindoktrynowane od swoich rodziców, którzy nigdy by nie skrytykowali „namaszczonych przez Boga”, wychowały się jednak w kulturze bardziej rygorystycznej i hierarchicznej niż ta, w której dorastałem ja sam.

Ta Irlandia, znikająca za horyzontem, lecz wciąż nie tak odległa, była światem posłuszeństwa Kościołowi, ukradkowych sygnałów i niepisanych reguł. Reguł często wyznaczanych tym kobietom przez zakonnice, które je uczyły. Chórzystka Brenda wspomina jedną z licznych przestróg sióstr, mianowicie: „Wywołać skandal to jak rozerwać poduszkę z pierzem”. Nie słyszałem tego powiedzenia, ale moje rozmówczynie kiwają głowami na znak, że je rozpoznają. Było to jedno z wielu ostrzeżeń formułowanych przez zakonnice, by je zastraszyć i kontrolować.

Opowieści płyną wartkim strumieniem. Pomiędzy szczęśliwe wspomnienia – a jest ich wiele – zaczynają wdzierać się te mniej przyjemne. Bez zachęty z mojej strony kobiety przechodzą do tematu upokorzeń, dużych i małych, których doświadczały z rąk zmieniającej się kadry kapłanów kościoła Świętej Moniki. Byłyby to przezabawne historie, gdyby nie to, że są dość przygnębiające. Na przykład opowieść o tym, jak chór, złożony z ochotniczek, został przez księdza wylany za „nieposłuszeństwo”. Zbrodnia: zbieranie funduszy na wymianę kościelnych organów bez poproszenia go o pozwolenie.

Brenda pamięta jeszcze jeden incydent związany z nieposłuszeństwem. Kiedy ośmieliła się zażądać remontu szkolnych klas, będących w opłakanym stanie, dostała potrójną reprymendę. Najpierw od proboszcza, następnie od innego księdza, który upomniał ją publicznie z ambony, a na koniec od wizytującego parafię biskupa, którego poinformowano wcześniej, kim ona jest, i który nie szczędził jej zjadliwych uwag. Choć minęło już kilkadziesiąt lat, Brenda wciąż pamięta, jak siedziała w domu na łóżku i szlochała z frustracji.

Pozostałe kobiety kiwają głowami ze współczuciem i zrozumieniem i dzielą się podobnymi historiami. To szokujące opowieści o codziennej bezduszności i przemocy emocjonalnej, relacjonowane przez matki dzisiejszego pokolenia #metoo.

Czy ktoś się przeciwstawiał?

Kay sugeruje, że „ktoś może mógł się postawić i powiedzieć nie”, ale nie jest pewna, kto miałby to być.

– Nikt nigdy tego nie zrobił i dlatego tak to się potoczyło – konstatuje cicho.

Ogromną nierównowagę władzy między księdzem a parafianami, źródło zjawiska kontroli w takich parafiach jak Święta Monika, uważano za porządek do tego stopnia naturalny, że rzadko o nim dyskutowano czy choćby świadomie go dostrzegano. Tak po prostu było i już. Większość kobiet siedzących przy stoliku i dopijających herbatę uświadamia sobie z perspektywy czasu, że relacja między księżmi a mieszkańcami opierała się na zaufaniu. Kiedy nadużycie zaufania ludzi zaszło za daleko – po rewelacjach na temat McGennisa – władza kleru została na zawsze podkopana. To, co teraz, z perspektywy czasu, widać wyraźnie, wtedy nie było jednak wcale oczywiste.

Struktury, które kiedyś wydawały się niepodważalne, obróciły się w gruzy, ale pozostawiły po sobie trudne dziedzictwo. Zrezygnowanym głosem Rita mówi, że „w Kościele było dużo strachu. Ten cały gniew, ogromny sprzeciw, wziął się stąd, że mieli taką wielką kontrolę”.

Zbierając się do wyjścia, kobiety, z których wszystkie bez wyjątku wciąż są praktykującymi katoliczkami, przyznają, że ich wiara pozostaje silna, lecz stała się sprawą prywatną. Kler, który kiedyś nad nimi dominował, dziś wydaje się żałośnie słaby. Sięgając pamięcią wstecz, Brenda zastanawia się, czy arogancja księży mogła brać się z respektu, jakim ich darzono.

– Czy nie byliśmy idiotami – pyta – wierząc we wszystko, co nam mówili?

W jej pozornie pogodnym tonie słychać ból.

W kościele Świętej Moniki nie ma już wiernych, którzy uczestniczyli w porannej mszy. Ksiądz też zdążył wyjść. Zakrystianka Bridie Kelly wciąż jednak tu jest, na stanowisku niezmiennie od pięćdziesięciu lat. Ma kąśliwe dublińskie poczucie humoru, które pasuje do jej akcentu, i opanowała do mistrzostwa sztukę matczynych reprymend, przynoszącą najlepsze rezultaty w przypadku irlandzkich księży. Głupi księża się jej sprzeciwiają, mądrzy wiedzą, żeby nawet nie próbować.

Porządkując zakrystię, opowiada mi, jak pewien chłopiec ze szkoły Świętego Malachiasza zapytał ją ostatnio:

– Proszę pani, czy to pani kościół?

– A dlaczego pytasz? – chciała wiedzieć.

– Bo pani zawsze tu jest.

Bridie widziała tu wszystko: pogrzeb bojownika IRA ze strażą honorową złożoną z samych kobiet; alarm bombowy; włamywaczy, którzy ciągnęli ją przez cały kościół za kark, szukając pieniędzy z tacy. Zdarzało się, że interweniowała: raz ksiądz nie przyszedł na mszę, więc bez większych ceregieli sama poprowadziła nabożeństwo modlitewne. Uspokajała też gospodynię innego księdza, która wybiegła z plebanii, krzycząc, że widziała na schodach Najświętszą Panienkę. Kiedy zaczynamy rozmawiać o roku 1997, w którym parafianie dowiedzieli się, dlaczego ksiądz Paul McGennis odszedł stąd na dobre, Bridie zniża głos.

– Wiedzieliśmy, że coś jest na rzeczy, bo to wyjeżdżał z parafii, to wracał, ale mało kto o cokolwiek pytał. Zorientowaliśmy się, że już go nie będzie, kiedy jego nazwisko znikło z konfesjonału.

Paul McGennis przyznał się do czterech czynów lubieżnych. Po apelacji odsiedział dziewięć miesięcy w więzieniu. Ta sprawa nigdy jednak tak naprawdę się nie skończyła. Ani dla starszego już dziś księdza, ani dla ofiar, ani dla jego siostry – nauczycielki w lokalnej szkole – a już na pewno nie dla miejscowych parafian.

Marie Collins, molestowana przez McGennisa w 1960 roku, powiedziała mi, że kiedy jej historia trafiła do wiadomości publicznej, błagała arcybiskupa Desmonda Connella, żeby przysłał psychologów do parafii Świętej Moniki. Connell nigdy nie zadał sobie tego trudu.

– Zostawili cały ten kram biednemu księdzu Geaneyowi – wzdycha Bridie, siedząc w pustej zakrystii.

Michael Geaney, ówczesny proboszcz – siwowłosy, o łagodnym głosie, rodem z Cork – miał kłopoty z utrzymaniem Paula McGennisa w ryzach. Wiedział, że jego wikary jest dziwny, ale nie sądził, że może stanowić zagrożenie. O ile McGennis świetnie dogadywał się z dziećmi, o tyle jego zachowanie i mowa ciała pomagały mu unikać bliższych kontaktów z dorosłymi. Nawet inni księża nie przestępowali progu jego domu. Na Michaela Geaneya, który źle ocenił swojego wikariusza, spadło zadanie wytłumaczenia parafianom rozgrywającego się na ich oczach horroru z McGennisem w roli głównej.

Podczas gdy ja byłem w Nowym Jorku, Bridie przyglądała się z bliska gehennie księdza Geaneya:

– Zaczął płakać i wybiegł, o, tamtędy, musiałam go gonić po polu i przyprowadzić z powrotem. Omal nie zwymiotował. To był straszny, potworny czas.

Urodziłem się w 1977 roku i chociaż jako ministrant w kościele Świętej Moniki często miałem styczność z Paulem McGennisem, słabo go pamiętam. Był nieśmiałym, łysiejącym mężczyzną po pięćdziesiątce, z tłustymi włosami i w grubych okularach, chronicznie niezdolnym do patrzenia ludziom w oczy. Parafianie postrzegali go jako mamroczącego pod nosem księdza, który lubił odprawiać długie nabożeństwa. Ktoś powiedział mi kiedyś: „Jeśli chcesz zrozumieć koncepcję wieczności, spróbuj wysiedzieć na jednym z jego kazań”.

Mnie akurat jego kazania całkiem się podobały. Jak wspomniałem, jako dziecko uwielbiałem czytać, więc głoszone przez McGennisa idee o wierze, Bogu i świecie – teologia dla początkujących – przemawiały do mnie bardziej niż prostsza strawa duchowa serwowana przez innych księży. Nabożeństwa McGennisa, jak on sam, nie pasowały do otoczenia.

Chociaż lubił odprawiać długie msze, na przygotowania zostawiał sobie mało czasu – podjeżdżał w ostatniej chwili na tyły kościoła białym volkswagenem garbusem, zwykle pełnym dzieci. Kiedy szykował się do mszy, często otwierałem drzwi od zakrystii i patrzyłem, jak dzieci bawią się samochodowymi światłami, wycieraczkami, radiem. Zastanawiałem się, dlaczego nie przychodzą na nabożeństwo i gdzie są ich rodzice.

Te same dzieci – a może inne? – widziałem, kiedy matka wysyłała mnie do domu wikarego po podpis na papierach dla zarządu szkoły, którego oboje byli członkami. Drzwi zawsze otwierało jakieś dziecko, nigdy sam McGennis. Spoglądając w głąb ciemnego korytarza, dostrzegałem kolejne dzieci – a to siedziały na poręczy schodów, machając nogami, a to patrzyły w dół z podestu na piętrze. Ile dzieci wziął do siebie? Czułem z nimi, głównie dziewczynkami, równie nikłą więź jak z chłopakami z domów komunalnych w mojej klasie. Jedna część mojego mózgu uważała tę sytuację za bardzo dziwną, ale druga ją akceptowała. Było tu trochę jak w telewizyjnym sitcomie Diff’rent Strokes, tyle że z napiętą atmosferą zamiast śmiechu.

Mój młodszy brat miał podobne odczucia. W liście z 1997 roku napisał, że podejrzewał, iż „na tych dwóch przypadkach się nie skończyło”:

Pamiętam, że regularnie były u niego w domu dzieciaki z rodzin [nazwisko pominięte] i [nazwisko pominięte]. Wiedziałem o tym już dwa miesiące temu, ale nie chciałem nic mówić, żeby nie szkalować człowieka. Sprawa jest dość ohydna, ale jednocześnie to bardzo ciekawe, jak różni ludzie reagują.

Brat dziś już nie pamięta ówczesnych reakcji poszczególnych osób. Kiedy we wrześniu wróciłem z Nowego Jorku, gotowy dowiedzieć się więcej o największym skandalu, jaki wstrząsnął naszą senną parafią, z zaskoczeniem i rozczarowaniem przekonałem się, że sprawa została wyciszona. O McGennisie się nie mówiło, jakby nigdy nie istniał, a skandal z jego udziałem nigdy się nie zdarzył.

Dziś, z perspektywy dwóch dekad, ciekaw jestem, co przesądziło o zamknięciu dyskusji na jego temat.

Czy ludzie bali się rozsypać metaforyczne pierze skandalu, przed czym przestrzegały zakonnice – czy może niepokoiło ich, że niektóre pióra polecą w ich stronę?

2 Kłamstwa, które mówimy sobie

Nie miał problemu z chłopcami, ale „jeśli miał problem, to z dziewczynkami”1.

Raport Murphy

Desa Lyncha nazywają papieżem Edenmore. Urodził się w 1926 roku w Kilmessan w hrabstwie Meath, a w okolicy mieszka od roku 1963. Po niedzielnej mszy wciąż można go zobaczyć na ławce na tyłach kościoła, gdzie przesiaduje rześki i rozgadany. Spotykam się z nim w jego dużym pokoju, w otoczeniu fotografii i wspomnień.

Des pomógł założyć lokalny klub Gaelickiego Stowarzyszenia Sportowego (Gaelic Athletic Association, GAA) i zwrócił się do pierwszego proboszcza, księdza Foleya, z pytaniem o możliwość wykorzystania pola za kościołem na boisko. Nie wie, czy ksiądz Foley w ogóle był właścicielem gruntu, ale w tamtych czasach z tego rodzaju sprawami szło się do księdza.

– Ksiądz Foley powiedział nam wtedy: „Posiadanie to prawie pełnia prawa”, i jeszcze tego samego wieczoru mieliśmy postawione słupki bramek – wspomina Des ze śmiechem.

Wychował sześcioro dzieci i patrzył, jak parafia się trzyma mimo problemów z narkotykami, kradzieżami samochodów i szerzej pojętą przestępczością. O ile tego rodzaju historie trafiały do gazet, o tyle o duchu wspólnotowości, który zdaniem Desa zawsze tu przeważał, mniej się mówiło. Aż do chwili, gdy za sprawą historii z McGennisem doszło do spadku frekwencji na mszy i sumy datków na kościół zbieranych po domach, które to zbiórki Des pomagał kiedyś organizować.

– Wpłaty spadły z dziewięciuset funtów do dwustu czy trzystu, czyli znacznie – podsumowuje.

Pamięta, że skonfrontował się z Paulem McGennisem w kwestii dzieci wożonych przez księdza garbusem, ale raczej w formie przestrogi niż oskarżenia:

– Ostrzegałem go: „Wystarczy, żeby jedno z nich coś powiedziało…”.

Jak wspomina Des, McGennis, uciekając wzrokiem, tłumaczył, że dzieci pilnują mu samochodu.

– A mnie nic innego nie przyszło do głowy – twierdzi Des.

Zakrystianka Bridie Kelly regularnie ścierała się z Paulem McGennisem w sprawie dziewczynek w jego samochodzie, domu i życiu. Była wściekła, że pozwala im liczyć pieniądze z tacy.

– Mówił mi wtedy: „Ach, Bridie, chyba lepiej, żeby nie szwendały się po ulicach” – wspomina zakrystianka. – A ja na to: „Powinny już spać”. Ale nigdy nie widziałam, żeby coś im robił, Bóg mi świadkiem.

Goretti Groves pamięta księdza McGennisa, swojego sąsiada, jako gbura, który wyjeżdżając tyłem spod domu, był w stanie potrącić człowieka, jeśli się nie uważało. Jej teściowa poskarżyła się proboszczowi Geaneyowi, że dzieci przesiadują u McGennisa w domu w czasie lekcji, ale nic nie wskórała. Goretti, z którą rozmawiam u niej w kuchni, nie może zrozumieć, dlaczego tak mnie to męczy, że jednocześnie wiedziałem i nie wiedziałem o problemie z Paulem McGennisem.

– Byliśmy bliżej niego niż ty, mieszkaliśmy tuż obok, i nie mieliśmy pojęcia… Ja bym się nie obwiniała – mówi Goretti.

Często denerwowały ją dziewczynki przesiadujące na murku domu księdza, wbiegające do środka i wybiegające ze śmiechem, żartujące. Ona nigdy nie puszczała do niego swoich dzieci, ale sama nie wie dlaczego.

Sięgając po kolejny z herbatników, które przede mną położyła, tłumaczę, że zależy mi nie na ustalaniu winy, tylko na lepszym zrozumieniu tamtych czasów. Nie jestem jednak pewny, czy przekonuję choćby samego siebie, więc postanawiam się pożegnać i kontynuować spacer.

Kiedy wychodzę, Goretti powtarza radę – jak sądzę, skierowaną do mnie:

– Nie obwiniałabym się o coś, o czym nie wiedziałam.

Krążę dalej po Edenmore, po miejscach, gdzie rzadko wcześniej chodziłem, w pogoni za odpowiedziami na pytania, które sprowadziły mnie tu z Berlina. Jeśli przeszłość McGennisa nie spędza snu z powiek ludziom, którzy z nią żyją, może powinno mi to wystarczyć. Tyle że dla mnie, patrzącego z zewnątrz, tutejsze podejście do przeszłości nazbyt przypomina chowanie głowy w piasek.

Od ponad czterdziestu lat Breda Doyle pomaga prowadzić klub młodzieżowy przy kościele Świętej Moniki. Na początku lat dziewięćdziesiątych dziewczynki z okolicy zaczęły jej opowiadać, że ksiądz McGennis, zabierając je na basen, każe im się przebierać u niego w domu. Bredzie te historie wydawały się dziwne, ale nie zastanawiała się nad nimi dłużej. Dopiero siostra, kiedy o tym usłyszała, namówiła Bredę, żeby zgłosiła swoje obawy w parafii. Breda powiedziała więc o wszystkim młodemu wikariuszowi Eugene’owi Taaffe’owi. Kiedy minął rok, a w sprawie nie było żadnych postępów, po jednej z mszy, już w zakrystii, znów zaczęła go naciskać.

– Wyrzucił mnie za drzwi. Powiedział: „Robi mi się niedobrze, jak pani słucham. Już pani mówiłem, że to zgłosiłem!” – wspomina Breda drżącym głosem. – Ja mu na to: „Idę, proszę księdza, zgłosić to Wschodniemu Wydziałowi Zdrowia. Mam nadzieję, że może ksiądz spać w nocy, ja na pewno zasnę spokojnie”.

Wydział Zdrowia powiadomiła mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Marie Collins zgłaszała sprawę na policji. Pętla wokół Paula McGennisa zaczynała się zaciskać.

Kiedy odnajduję księdza Taaffe’a w jego obecnej parafii, twierdzi, że nie pamięta tej konfrontacji.

Przypomina sobie, że Breda wyraziła ogólne zaniepokojenie faktem, iż dzieci spędzają czas w domu McGennisa, o czym jednak, jak zapewnia, „w okolicy powszechnie wiedziano”.

– Klnę się na Boga, że nigdy, w żadnym momencie, Breda nie powiedziała mi nic konkretnego o Paulu McGennisie – zapewnia.

Utrzymuje, że zgłosił obawy, także swoje, proboszczowi Michaelowi Geaneyowi, który najwyraźniej albo nie mógł, albo nie chciał nic z tym zrobić. Dziś, z perspektywy dwóch dekad, ksiądz Taaffe wspomina, że czuł się jak w potrzasku: z jednej strony był życzliwy, ale unikający konfliktów proboszcz, z drugiej – McGennis, samotnik i dziwak.

Jak wiele osób w parafii, nieżyjący już ksiądz Geaney uważał McGennisa za dziwnego i tyle, twierdzi ksiądz Taaffe, i nic więcej nie dało się zrobić.

– Współczuję osobom, które zostały skrzywdzone – mówi – ale gdybym wtedy wiedział więcej, poruszyłbym niebo i ziemię, żeby coś zdziałać w tej sprawie.

Na Bredzie, która wciąż codziennie chodzi do kościoła, relacje księdza Taaffe’a z ich rozmów nie robią wrażenia, podobnie jak byli sąsiedzi McGennisa, którzy zwracali się do niej po cichu po jego aresztowaniu.

– Mówili, że wiedzieli o tych dzieciach, ale bali się cokolwiek zrobić – oznajmia.

Sprzeczne wersje na temat wydarzeń w Edenmore w latach dziewięćdziesiątych może nigdy nie zostaną rozstrzygnięte, przynajmniej dopóki panuje milczenie. To milczenie – znane innym parafiom w całej Irlandii – nie pozwala na dyskusję i utrudnia ustalenie, co kto wiedział na ten temat, kto próbował coś z tym zrobić, a kto nie i dlaczego.

Breda Doyle, zgłaszając sprawę Wschodniemu Wydziałowi Zdrowia, została wysłuchana, przyciągnęła uwagę – w przeciwieństwie do tych, którzy zwracali się z tym problemem do księży. Niektórzy czuli się bezradni czy bezsilni, nie umieli zabrać głosu w obawie przed wywołaniem skandalu, który mógłby okazać się bezpodstawny. Jedni doznali upokorzeń od księży w przeszłości, drudzy potrafili duchownych usadzić. Jeszcze innych te sprawy nie obchodziły lub nie mogli sobie pozwolić na to, by się nimi zainteresować. Do tego dochodził społeczny snobizm, znany nawet w takich miejscach jak Edenmore, gdzie o niektóre dzieci dba się mniej niż o inne.

Nawet dziś, kiedy popyta się mieszkańców Edenmore i rozmowa zejdzie na dzieci, które spędzały czas w domu McGennisa, dominuje ostry ton. Rzucały kamieniami, twierdzi jedna kobieta; wyzywały inne dzieci, mówi druga; były „małymi sukami”, dodaje trzecia.

W Edenmore nie ma współczucia dla McGennisa, ale niewiele jest go też dla nieletnich najczęściej widywanych w jego towarzystwie. Niektórzy uważali, że to miło z jego strony, że zabiera dzieci z biednych rodzin, żeby mogły popływać, albo kupuje im słodycze. Inni nie widzieli w sytuacji z McGennisem niczego dziwnego, dopóki nie chodziło o ich dzieci.

W ogródku za domem „John” (imię zmienione)[2] karmi gołębie w lśniącym gołębniku. Kiedy zamyka drzwiczki, zostawiając ptakom głośno grające radio, dostrzegam jego tatuaże i czuję, z jaką nieufnością reaguje na dźwięk nazwiska McGennis. A potem zaczyna mówić.

Miał trzynaścioro dzieci, wychowywał je w trzypokojowym domu komunalnym. Rzeczowo stwierdza, że był alkoholikiem i przestał pić dopiero pięć lat temu. Wszyscy w Edenmore wiedzieli, że niektóre z jego dzieci – a także dzieci z co najmniej dwóch innych trudnych rodzin – regularnie odwiedzały pobliski dom McGennisa. Rodzina Johna wykonywała różne drobne prace dla księdza: on kładł tapety i malował ściany, jego żona prała zasłony. Żona nie chce rozmawiać, zarzeka się, że nie znała wikarego. John nie chodził do kościoła, ale McGennis i tak im pomagał, podobnie jak pewna miejscowa zakonnica, która sfinansowała położenie dachu przybudówki do ich domu.

– Dziewczynki ciągle do niego biegały, ale nigdy zbyt wiele o tym nie mówiły. Nie miałem o niczym pojęcia, dopóki go nie oskarżyli – twierdzi John. – Jedna kiedyś z nim była. Już nie żyje.

Okazuje się, że popełniła samobójstwo. Jeden z synów umarł jako bezdomny.

Zalega między nami ciężkie milczenie, kiedy tak stoimy w ogródku za domem, brzemię nieprzezwyciężonego smutku i żalu, sięgające jeszcze czasów jego młodości. John odpływa dalej w przeszłość, opowiada, jak w wieku kilkunastu lat został wysłany do domu poprawczego Świętego Conletha w Daingean w hrabstwie Offaly. Pamięta kopanie torfu i to, jak jeden z Braci w Chrystusie, „pieprznięty zjeb”, bił chłopców żelaznym prętem.

– Nie zapomniałem, ale po tych pana pytaniach nieźle mnie teraz sponiewierało – mówi i w oczach wzbierają mu łzy.

W ciszy, która zapada, uświadamiam sobie, że dorastaliśmy niedaleko siebie, w odległości krótkiego spaceru, ale w dwóch różnych światach. Między jednym a drugim ciężkim oddechem dostrzegam głęboki ból, przemoc i brak języka, którym można by je wyrazić. Dla mnie ta przeszłość jest zagadką, dla niego głęboką raną. Jakie mam prawo w niej grzebać?

„Mary” była jednym z dzieci z domu McGennisa. Kręciły się tam właśnie takie dziewczynki jak ona, z wielodzietnych, często biednych rodzin z domów komunalnych, i to je ksiądz wybierał, żeby „pilnowały” mu samochodu podczas mszy. Mary ma mieszane wspomnienia z parafii Świętej Moniki z lat osiemdziesiątych. Z jednej strony społeczność była zgrana, ludzie spędzali czas na ulicach: matki rozmawiały, dzieci grały w rounders, grę podobną do palanta. Z drugiej – ze szkoły pamięta głównie ostry kontrast między zachowaniem zakonnic wobec dziewcząt takich jak ona i tych z pobliskich prywatnych osiedli.

– Dziewczyny z Edenmore były traktowane potwornie, jak bydło, a dziewczyny z prywatnych osiedli dobrze. I robiły tak zakonnice, przedstawicielki Kościoła – opowiada.

W latach osiemdziesiątych Edenmore mierzyło się z wieloma problemami. Dla rodzin w najgorszym położeniu McGennis stanowił jednoosobową pomoc społeczną: dzieci miały gdzie pójść, zabierał je na plażę, kupował dziewczynkom sukienki, a chłopcom buty. Małą Mary ciągnęło do mężczyzny w granatowym kaszkiecie. Wiedziała jednak, że coś jest nie tak, za każdym razem, kiedy spoglądał na nią spod oka.

– Próbował dotykać mnie po nodze, ale go odepchnęłam. Trzymał się z daleka od takich cwanych dzieciaków jak ja – wspomina. Instynktownie rozumiała, żeby nie przebywać w pobliżu McGennisa za długo. To ją uratowało, ale nie jest pewna co do innych dziewczyn, które znała, dziewczyn znajdujących się, tak jak ona, na samym dole hierarchii społecznej parafii i niepotrafiących odpowiednio o siebie zadbać. – On wiedział, które dziewczynki wybierać. Mama nam mówiła, żebyśmy nie chodziły do niego do domu. Wszyscy wiedzieli, że to dziwne.

Wraca do niej fala starych, pogrzebanych głęboko wspomnień. Na przykład o zabawie z paskiem: McGennis zawiązywał sobie pasek w talii i kazał dziewczynkom się na nim huśtać. Ma też w głowie obraz dziewczynki z zespołem Downa, która skacze radośnie na łóżku w pokoju na piętrze u McGennisa, a spódnica podfruwa jej do góry.

– Ksiądz po prostu stał i na nią patrzył. Pamiętam, że ją zawołałam, żeby zeszła, i odprowadziłam do domu – opowiada Mary.

Podkreśla jednak, że nigdy nie była świadkiem przemocy seksualnej ani fizycznej. Najdziwniejsze wspomnienie dotyczy odkrycia, którego dokonała pewnego dnia w jego salonie, kiedy nagła zmiana światła zwróciła jej uwagę na pewne miejsce na ścianie.

– Wywiercił dziurę do salonu i przykrył ją jakąś taką szklaną kopułką czy soczewką – tłumaczy Mary. – Z tyłu wychodził z tego przewód połączony z dużym aparatem. Pamiętam, że powiedziałam do koleżanki: „To jakiś świrnięty zbok!”, i że obie się śmiałyśmy, biegnąc drogą do parku.

Mary nadal mieszka w Edenmore, a czas, który spędziła w latach osiemdziesiątych w orbicie Paula McGennisa, wspomina z tłumionym niepokojem, z dystansu. Nie straciła wiary i wie o wielu dobrych księżach i zakonnicach, ale trzyma się z daleka od kościoła Świętej Moniki. Choć lubi swoją okolicę, nieufnie podchodzi do miejsca, w którym hierarchia społeczna zostawiała dziewczynki z takich domów jak jej na pastwę molestującego księdza.

– Wiedział, żeby omijać dzieci stojące wyżej w tym porządku – stwierdza. Jej zdaniem nawet w takiej parafii robotniczej jak Święta Monika związek między statusem społecznym a prawdopodobieństwem stania się ofiarą pedofilii ze strony duchownych jest skomplikowany i powoduje różnicę zdań. – Wolimy więc po prostu zamieść sprawę pod dywan.

A co Mary sądzi o obawach Bridie Kelly dotyczących dziewcząt, którym McGennis pozwalał pomagać przy kościelnych zbiórkach?

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.