51,90 zł
Kiedy Will Storr wyrusza do Filadelfii, by na zlecenie magazynu „Loaded” napisać artykuł o łowcy duchów, ma nadzieję trafić na fantastyczną historię amerykańskiego ekscentryka. Nie zdaje sobie sprawy, że właśnie zaczyna się przygoda jego życia, a następne kilka lat spędzi wśród badaczy zjawisk nadprzyrodzonych, duchoholików, demonologów, druidów, szamanów, parapsychologów i świadków opętań, że będzie poszukiwał demonów, widm, poltergeistów i zjaw kryzysowych, odwiedzał cmentarze i nawiedzone domy, a wreszcie – spierał się z watykańskimi egzorcystami, filozofami i psychiatrami.
Nie wie, że przyjdzie mu zakwestionować wszystko, w co do tej pory wierzył, a za każdym razem, kiedy wyda mu się, że odkrył prawdę, znów wydarzy się coś, co przyprawi jego racjonalne „ja” o duchowy zawrót głowy. Nie spodziewa się też, że najbardziej przerażające okaże się pytanie: czy to możliwe, że duch nie istnieje? Że jesteśmy tylko materią?
„Fenomenalna historia, po której naprawdę zakwestionujecie swój sposób postrzegania świata.” „The Guardian”
„Trochę „Scooby Doo”, trochę „Egzorcysta”; ta książka sprawi, że będziecie się bali jak głupi.” „The Independent on Sunday”
„Jakimś cudem Storr potrafi być w jednej chwili bardzo zabawny, a w następnej naprawdę przerażający.” „Bookseller”
„To, co zaczyna się jako beztroskie dokazywanie wśród małomiasteczkowych frajerów, którzy naczytali się Stephena Kinga, szybko przeobraża się w głębsze dociekania […]. Storr jest zabawny, wciąga i naprawdę przeraża, sprawiając, że zaczynacie się zastanawiać, czy te wszystkie horrory, które oglądaliście jako nastolatki, nie miały w sobie jednak ziarna prawdy.” „Arena”
„Przygody Storra zaskoczą nawet najzatwardzialszych agnostyków […]. Czytajcie tę książkę w dobrze oświetlonym pokoju.” „Townsville Bulletin”
„Storr rozmawia ze wszystkimi, od mediów po potworologów, i relacjonuje to w prostym, lecz działającym na wyobraźnię stylu, który sprawia, że trudno jest tę książkę odłożyć, nawet jeśli nie wierzy się w zjawiska nadprzyrodzone.” „Big Issue”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 434
Data ważności licencji: 6/26/2030
W serii ukazały się ostatnio:
Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 3 rozszerzone)
Wojciech Górecki Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie
Mateusz Marczewski Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 3)
Katarzyna Bednarczykówna Masz się łasić. Mobbing w Polsce
Anna Maziuk Niedźwiedź szuka domu
Anna Malinowska Sosnowiec. Nic śląskiego
Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej
(wyd. 2 zmienione)
Adam Zadworny Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku
Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium (wyd. 2 rozszerzone)
Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru (wyd. 2)
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 3)
Maciej Czarnecki Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą (wyd. 2)
Aleksandra Boćkowska Gdynia. Pierwsza w Polsce
Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce (wyd. 2)
Anna Bikont Nie koniec, nie początek. Powojenne wybory polskich Żydów
John McPhee Plac Zgody. Wieczyście neutralna Szwajcaria
Marta Grzywacz Radość Soboty. Archiwum życia i śmierci
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 5)
Paweł Smoleński Trędowate kobiety czyszczą ryż
Marta Wroniszewska Matka bez wyboru. O kobietach, które opuściły swoje dzieci
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe (wyd. 3)
François-Henri Désérable Kruszenie świata. Podróż do Iranu
Martyna M. Wojtkowska W Nowej Zelandii wschodzi słońce. Wojenna tułaczka polskich dzieci
Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci (wyd. 2)
Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej (wyd. 3)
Thomas Orchowski Pasterzy jest coraz mniej. Reportaż z Krety
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 3)
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 4)
Agata Komosa-Styczeń Wyspa niechcianych kobiet
Ilona Wiśniewska Hjem. Na północnych wyspach
Nicola Lagioia Ciao amore, ciao. Morderstwo w Rzymie
Paweł Smoleński Zielone migdały, czyli po co światu Kurdowie (wyd. 2)
Tomáš Forró Śpiew syren. W głąb wojennej Ukrainy
Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu (wyd. 2 zmienione)
W serii ukaże się m. in.:
Remigiusz Ryziński Dziwniejsza historia (wyd. 2 rozszerzone)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Will Storr vs. the Supernatural. One Man’s Search for the Truth About Ghosts
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Sjöberg Bildbyrå / ullstein bild / Getty Images
Copyright © by Will Storr, 2006, 2007
First published as WILL STORR VS THE SUPERNATURAL in 2006 and 2007 by Ebury Press, an imprint of Ebury Publishing. Ebury Publishing is part of the Penguin Random House group of companies.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025
Copyright © for the Polish translation by Anna Gralak, 2025
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Urszula Obara
Korekta Elżbieta Krok / d2d.pl, Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-214-6
Dla Farrah
Nie panikuj. To zasada numer jeden. Potrzebuję chwili, żeby ją przyswoić, zanim zapiszę ją starannie na pierwszej stronie swojego reporterskiego notesu.
– Zapisałeś? – pyta demonolog. Spogląda na mnie znad brzegu kubka z kawą. – To niezwykle ważne.
– Zasada numer jeden: nie panikuj. Zapisałem. – Kiwam głową i spoglądam w dół, jakbym chciał się upewnić, czy rzeczywiście to zrobiłem.
– Dobrze. Kiedy zacznę zadawać pytania, wokół mogą się dziać różne rzeczy. Cokolwiek zrobisz, nie panikuj. Jeśli poczujesz, że musisz się stamtąd wydostać, po prostu wyjdź.
Milknie na moment i zaciąga się głęboko zapalonym przed chwilą kool mildem. Dym ulatuje z jego ust i unosi się ku powolnemu, brudnemu wentylatorowi pod sufitem.
– Powiedz tylko: „Muszę wyjść zapalić” albo „Muszę się przewietrzyć”. Coś w tym rodzaju. Okej?
– Jasne.
Demonolog upija następny łyk kawy. Spogląda na mnie złowieszczo spod brwi.
– Zasada numer dwa: kiedy zaczniemy badanie i wyłączymy światło, postaraj się nie ruszać.
– Nie ruszać się.
– Właśnie. Nie ruszaj się ani nie wierć, chyba że będzie to absolutnie, zdecydowanie konieczne. Szukamy w domu czegoś, co jest nadprzyrodzone…
– I nie chcesz, żeby odgłosy tego czegoś mieszały się z odgłosami mojego wiercenia się?
– Otóż to – mówi.
– Hm… jeszcze po kawie?
– Jasne, chętnie – odpowiada, a ja włączam swoją najlepszą minę do przywoływania kelnerek. – Będzie nam potrzebna.
Siedzę w przydrożnym tanim barze gdzieś na przedmieściach Filadelfii w Stanach Zjednoczonych. Jest tutaj wszystko, co przyszło wam na myśl na widok słów „przydrożny tani bar” i „Stany Zjednoczone”. Jest otyła kelnerka o złotym sercu i włochatym podbródku, która przyjmuje zamówienia na „kawęęę”, żując gumę. Są małe stołowe szafy grające z otworami na ćwierćdolarówki i mnóstwem przebojów Elvisa. Jest nieogolony przystojniak, który wygląda, jakby uciekał przed wymiarem sprawiedliwości: siedzi przy ladzie, żuje wykałaczkę i rozważa swój następny ruch. Pewnie za chwilę wda się w bójkę z seryjnym zabójcą w sąsiednim boksie.
Jestem tu w związku z dziennikarskim zleceniem od magazynu „Loaded”. Dwa tygodnie temu byłem u rodziców i przeglądałem „Web Usera” brata. Przerzucając kartki tego magazynu, zauważyłem, że „stroną internetową miesiąca” wybrano domenę prawdziwego łowcy duchów. Strona wyglądała fantastycznie. Była encyklopedyczna, pompatyczna oraz pełna gotyckiego kiczu i złowrogich przestróg przed wróżbiarstwem i oddawaniem czci diabłu. Pomyślałem, że byłaby z tego wspaniała historia. Byłaby wręcz fantastyczna, bo to historia o amerykańskim ekscentryku, a amerykańscy ekscentrycy są świetni. Bardziej szczerzy, niepokorni i utwierdzeni w swoim szaleństwie niż jacykolwiek inni ekscentrycy na świecie. Na dodatek mówią przezabawne rzeczy, na przykład: „Zasada numer jeden: nie panikuj”.
Lou Gentile jest żonatym trzydziestodwulatkiem i dumnym ojcem dwójki dzieci. Ma zapał, otwartość i pozytywne nastawienie oraz włoską urodę i pewną siebie minę podupadłego mafiosa. Za dnia jest mechanikiem specjalizującym się w centralnym ogrzewaniu. Nocą jest demonologiem. Prowadzi badania i krucjaty przeciwko demonicznym siłom zła. Oprócz różnych innych atrakcji Lou obiecał mi pokazać „światła duchów” na monitorze z podczerwienią i puścić na dyktafonie „zjawisko elektronicznego głosu”, zwane w skrócie EVP (ang. electronic voice phenomena). Te dziwaczne warknięcia i stęknięcia to ponoć dźwięki wydawane przez duchy, które próbują się z nami skontaktować z innego wymiaru. Przed godziną, kiedy zajechałem po Lou, oglądał ze swoją córeczką drugą część Pogromców duchów na telewizorze wielkości billboardu. A wieczorem ma mnie zawieźć do nawiedzonego domu stojącego na szczycie cmentarza. Jak więc widzicie… na razie wszystko idzie zgodnie z planem.
– Zasada numer trzy. Informuj mnie, co widzisz, co czujesz i co słyszysz. Jeśli poczujesz, że robi ci się bardzo zimno, to znaczy, że coś idzie w twoją stronę. Musisz mi o tym powiedzieć. Część tych rzeczy można z łatwością wyjaśnić, przeciągi i takie tam, ale nie będziesz miał wątpliwości. Chociaż trudno to opisać, będziesz wiedział, kiedy to się zacznie. I zasada numer cztery – ciągnie, dopijając kolejny kubek kawy – nie śmiej się. W takich okolicznościach powstrzymanie się od śmiechu jest bardzo ważne. A bywa z tym trudno.
– Jasne – mówię.
Spoglądam w lewo, przez okno. Od trzech dni na całym Wschodnim Wybrzeżu szaleją zamiecie śnieżne. Przez chwilę patrzę, jak samochody osobowe, furgonetki i monstrualne przegubowe ciężarówki dudnią, pędząc przez noc, zredukowane do pary z rur wydechowych, cieni aerodynamicznych oraz białych i czerwonych świateł. Gdy tak siedzę i przyglądam się ruchowi ulicznemu, gdzieś głęboko w moim mózgu zaczyna rozbrzmiewać cichutki alarm. Wciąż prawie go nie zauważam. Ale właśnie poczułem, że coś jest nie tak.
Płacimy kelnerce i ruszamy do drzwi. Zapinając płaszcz przed wyjściem na mroźne powietrze, pytam Lou, co się stanie, jeśli nie zastosuję się do jego zasad.
– Możesz dostać kopa – odpowiada rozkojarzony, gdy idziemy przez parking – albo uderzy cię coś lecącego przez pokój. Wszystko może się zdarzyć. Może się zrobić bardzo dziwnie.
– Aha – kwituję. A ten cichutki alarm w moim mózgu staje się odrobinę bardziej natarczywy.
– Lou – zaczynam, kiedy podchodzimy do jego lincolna continentala. Otwieram drzwi i wspinam się na zimny skórzany fotel pasażera. – Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, prawda?
Lou uruchamia silnik i odkręca ogrzewanie na ful. Przednie reflektory rozbłyskują i oświetlają widoczną przed nami ścianę baru. W tym snopie światła ogromne płatki śniegu opadają powoli i spływają z ciemności, która go otacza.
– Jesteś wyznania rzymskokatolickiego, prawda?
– Tak.
– Jeśli cokolwiek się stanie, jeśli spanikujesz, po prostu wyobraź sobie, że spowija cię coś, co nazywa się białym światłem Chrystusa. Nic nie może go przeniknąć. To jest twoja wiara.
– Okej – mówię. Spuszczam wzrok. – Jasne.
Jest pewien problem. Straciłem wiarę na lekcji religii. O ile w ogóle ją miałem. Teoretycznie, jeśli wziąć pod uwagę to, jak mnie wychowano, powinna mnie rozsadzać jasna, złocista wiara. Bo widzicie, moi rodzice byli pełnoetatowymi, zawodowymi katolikami. Mama przewodniczyła zarządowi katolickiej szkoły ogólnokształcącej, w której się uczyłem, a na dodatek zrobiła jakiś kurs uprawniający do podawania komunii w czasie mszy. Tata w wolnym czasie opiekował się chórem i grał w kościele na organach, a dawniej urządzał sobie weekendowe wypady do klasztoru w Belgii, gdzie główną atrakcją był chorał gregoriański. Całe jego życie zawodowe upływało w służbie edukacji katolickiej. Gdy przechodził na emeryturę, arcybiskup wręczył mu podczas mszy dyplom w nagrodę za pełne oddanie sprawie. Podpisał go sam papież. Naprawdę. Papież.
Mnie jednak religia nigdy do końca nie przekonywała. Co niedziela wbrew mojej woli zabierano mnie do kościoła, żebym słuchał przerażających księży z tymi ich kadzidłami, zaklęciami i czarnowidztwem. I nigdy nie potrafiłem pojąć, w jaki sposób ma mi to przynieść cokolwiek dobrego. Co ważniejsze, nie rozumiałem, co dobrego przynosi to Bogu. Gościowi musi bardzo brakować pewności siebie, myślałem, skoro potrzebuje naszych ciągłych zapewnień, że go lubimy. Nie pojmowałem, jak może być miłosierny i kochający w jednej chwili, a w następnej posyłać mnie do piekła za powątpiewanie w jego istnienie. Co niedziela rozglądałem się po kościele, patrzyłem na te wszystkie zaciśnięte usta i uniesione głowy, myśląc: To mają być ludzie Boga? To oni mają mieć rację?
Z wiekiem poznawałem coraz więcej sprzeczności, zaskakujących zasad i surrealistycznych niedorzeczności Kościoła. Kwestionowałem nieustanny umiarkowany katastrofizm, zabawne kostiumy, dziwne opowieści i jawną hipokryzję i coraz częściej myślałem sobie… Nieeeee.
W końcu stałem się dumnym, zatwardziałym racjonalistą. Pamiętam chwilę, w której to się wreszcie dokonało, na lekcji religii. Właśnie się dowiedziałem, że wbrew temu, co mi wmawiano przez ostatnich osiemnaście lat, Biblii wcale nie napisał Bóg. Bynajmniej. Poinformowano nas, że jej stara część to zbiór opowieści powtarzanych niegdyś przez jakichś starożytnych nomadów. A tę nową napisała grupa rozgniewanych aktywistów politycznych mających pewne rachunki do wyrównania. Wszystko, czego mnie dotąd uczono, okazało się kłamstwem. W jednej chwili odwróciłem się od tego, co nadprzyrodzone. Od religii, życia po śmierci, duchów, zjaw i całej reszty. Dla mnie były to wyłącznie zabobony. Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości – ludzie rozpaczliwie pragną wierzyć w coś, co przyniesie im pociechę w tym chaotycznym, przypadkowym i w ostatecznym rozrachunku bezcelowym życiu. Jeśli ktoś chce sobie wmówić, że istnieje życie po śmierci – czy to poprzez rozmawianie z Bogiem, czy to przez wiarę w duchy – niech mu będzie. Jak dla mnie życie było jedynie szczęśliwym przypadkiem. Góra to góra, dół to dół, a po śmierci stawaliśmy się wyłącznie workiem starych flaków.
Kiedy zatem powiedziałem Lou, że tak jak on jestem wyznania rzymskokatolickiego, nie było to stuprocentowe kłamstwo: zgodnie z prawem, na papierze, jestem wyznania rzymskokatolickiego. Ale jeśli moją jedyną ochroną przed złym demonem chcącym rzucić krzesłem w moją głowę ma być moja „wiara”…
– Wszystko w porządku, Will? – pyta Lou, który najwyraźniej zauważył, że zaszkliły mi się oczy. – Masz obawy?
– Nie – odpowiadam. Jakoś się otrząsam i spoglądam przed siebie, na autostradę. – Nie, po prostu się zastanawiam, co… co… Dokąd jedziemy?
– Do Bishopville w Marylandzie. Ludzie pozywają tam dewelopera, bo na kupionym od niego gruncie, na którym zbudowali dom, był dawniej cmentarz. A oni nie chcą mieszkać na cmentarzu.
– Wcale im się nie dziwię.
– No, kiepska sprawa. Kiedy patrzy się na ten teren, naprawdę widać doły. A w rzece znaleziono płyty nagrobne.
– I mają problemy z…? – podsuwam.
Lou wyciąga rękę i wciska zapalniczkę samochodową.
– Telewizor sam się włącza i wyłącza. Zapalają się i gasną światła. Nocą trzaskają drzwi. Właścicielka twierdzi, że widziała przerażające twarze odbite w szybie. Pokój jej syna został splądrowany, wszystko było porozrzucane, a on widział w nim jakiś mroczny cień, postać starego mężczyzny, i tego typu rzeczy.
Patrzę, jak demonolog zdejmuje z deski rozdzielczej pudełko kool mildów i zapala kolejnego papierosa, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od zaśnieżonej, mknącej przed nim drogi.
– Z całą pewnością dom jest nawiedzony – mówi. – Nie wiem, jakiej aktywności doświadczymy dziś wieczorem, ale nie mam wątpliwości, że on jest nawiedzony.
– Co tam zaobserwowałeś? – pytam.
– Dźwięki. Zrobiłem parę bardzo dziwnych zdjęć. Dziś wieczorem pierwszy raz wykorzystamy dyktafon i zobaczymy, co z tego wyniknie. – Zaciąga się głęboko papierosem i wrzuca kierunkowskaz, żeby wjechać przed czerwonego pikapa. – Wiesz, nie mogę zagwarantować, że cokolwiek dzisiaj zobaczysz. To tak nie działa. Możesz przyjechać pięć razy i niczego nie doświadczyć, a za szóstym zobaczysz cały syf świata. Wierz mi, nie chciałbyś zobaczyć syfu, który ja widziałem. To zostawia bliznę na mózgu.
Pogrążeni w myślach jedziemy dalej, pokonując kolejne kilometry. Podświetlone znaki drogowe majaczą w ciemności i zbliżają się do nas. Drzewa, miasteczka i zjazdy przemykają obok, anonimowe i podobne do siebie nawzajem, przysłonięte mrokiem oraz śniegiem. Po jakimś czasie Lou zaczyna mówić. Wtedy blade pomarańczowe światło drogi przesuwa się po jego twarzy, a jego oczy biegną szybko od asfaltu do zderzaka, do znaku drogowego i z powrotem. Mówi mi, że jego misja jako demonologa polega na gromadzeniu dowodów w imieniu ludzi cierpiących z powodu czegoś, co odbierają jako nawiedzenie. Kompletuje akta sprawy, które następnie przedstawia księdzu, aby przekonać go do przeprowadzenia egzorcyzmów u nawiedzonych osób. Jako że Kościół staje się bardziej nowoczesny i świadomy wagi PR-u, księża coraz mniej chętnie odprawiają ten upiorny, wsteczny i tajemny rytuał. Zanim podejmą się tego zadania, domagają się niezbitych dowodów. A ponieważ Lou miał niespokojne dzieciństwo pełne zjawisk nadprzyrodzonych, czuje „powołanie” do gromadzenia tych dowodów w imieniu przerażonych i bezradnych ludzi, którym nikt nie wierzy.
– Niedawno prowadziłem badania na pewnym strychu – opowiada. – To było zatęchłe miejsce. Bardzo przytłaczające. Poszedłem tam i usłyszałem, że wszystko wokół mnie się porusza. Potem poczułem tę woń. Smród. Zobaczyłem przed sobą mroczny cień mierzący ze dwa i pół metra albo i więcej. Stoję plecami do okna, a on zaczyna dyszeć, więc patrzę na niego z miną mówiącą, że słyszę to jego dyszenie, a po chwili, nie wiem, dlaczego to powiedziałem, mówię: „Wiesz co? Naprawdę brzmisz jak ktoś, kto powinien być martwy”. Wtedy pchnął mnie na okno, przez które o mało nie wypadłem. No i musiałem stamtąd spieprzać. Rozumiesz, nie jestem Supermanem. Byłem przy tym, jak ksiądz odprawiał tam egzorcyzmy. Trzy tego samego wieczoru. Pierwsze i drugie poszły dobrze. Podczas trzecich kilka razy się zająknął. Klient spanikował. Wszystko zaczęło wibrować i prawie się poruszało, całkiem jak w filmach. Po chwili zobaczyłem, jak krzyż tego księdza się unosi i o mało nie zsuwa się z jego szyi. Wtedy egzorcysta zamilkł, odzyskał spokój i zaczął recytować od początku. Panowała zupełna cisza, dopóki nie wypowiedział ostatniego słowa. Po nim nie wiadomo skąd dobiegło głośne warczenie.
– Ojej – mówię.
– O mało nie narobiłem w gacie. To brzmiało jak… Nawet nie umiem tego opisać. Prawie jak lew, ale to nie było ludzkie ani zwierzęce. To było okropne. Rozległy się krzyki i coś trzy razy zapukało. Zawsze trzy razy.
– Dlaczego akurat tyle? – pytam, gdy Lou skręca w prawo i zjeżdżamy z autostrady.
– Trójki to bluźnierstwo wobec Trójcy Świętej – wyjaśnia. – Ojca, Syna i Ducha Świętego. Kiedy coś takiego występuje trójkami, to jest drwiną z Boga. Często doświadcza się różnych zjawisk między trzecią a czwartą nad ranem: o trzeciej trzydzieści trzy potrafi być naprawdę gorąco. Ej, Will – mówi. Jakaś nowa myśl przyciągnęła jego uwagę i Lou odwraca się na chwilę, żeby spojrzeć mi w oczy. – Mieszkasz w Londynie, prawda?
– Tak.
– Więc na pewno słyszałeś o poltergeiście z Enfield. Prawda?
– Nie. Co to takiego?
– O, stary. – Lou kręci głową, przewraca oczami i pozwala, by jedna strona jego ust ułożyła się w lekki uśmiech. – Sprawa z Enfield to był czysty obłęd. Jeden z największych, najlepiej udokumentowanych przypadków poltergeista w historii. Naprawdę okropna, demoniczna sprawa. Chłopie, powinieneś o niej poczytać.
Zatrzymujemy się na podjeździe dużego białego domu z drewnianą elewacją. Dwa rosłe psy podbiegają, żeby obszczekać samochód. Rozglądam się. Widzę prowizoryczną rampę dla deskorolki, kosz do koszykówki i zielony szlauch zwinięty na trawie. Lou otwiera drzwi auta i informuje mnie, że jeśli chcę zapalić, muszę to zrobić na zewnątrz, bo Carvenowie nie tolerują palenia w domu.
Rzeczywiście wyglądają na ludzi, którzy trzymają się tej zasady. Tom i Deborah Carvenowie to wesoła, inteligentna i atrakcyjna para dobiegająca czterdziestki. Witają nas serdecznie, gdy ich psy, przywołane do nogi, skaczą wokół nich i merdają ogonami. Obawy i zażenowanie, które bez wątpienia czują w chwili pojawienia się zawodowego demonologa i brytyjskiego dziennikarza w ich doskonałym życiu za schludnym drewnianym płotem, są prawie zupełnie przysłonięte ich nienagannymi manierami i uśmiechem. Mają dwa samochody, dwóch nastoletnich synów, dizajnerskie taborety obok śniadaniowego kontuaru, wyłożone równo na półmisku ciasteczka upieczone przez skautki oraz – zgodnie z tym, co mówią miejscowi farmerzy, którzy dawniej uprawiali tę ziemię – od dwudziestu do trzydziestu zwłok pochowanych w ogródku przed domem.
– Odkąd Timmy, nasz młodszy syn, nauczył się mówić – zaczyna Deborah, kiedy siadamy w olbrzymim, przytulnym salonie – opowiadał o jakimś starym mężczyźnie, który mu się ukazuje i z nim rozmawia.
– Myśleliśmy, że po prostu ma bujną wyobraźnię – kontynuuje Tom, pochylając się w fotelu obok żony – ale on ciągle go widywał, opowiadał przeróżne historie i tak dalej. Miał wtedy ze trzy albo cztery lata, bał się spać przy wyłączonym świetle, wspominał o „staruszku nad rzeką”.
Deborah wciąga stopy na kanapę. Jest ładna i nienagannie, po amerykańsku wystylizowana, ma włosy ostrzyżone na boba i obszerny biały sweter w warkocze.
– Potem telewizor zaczął się włączać i wyłączać, migotały światła – ciągnie. – Tylne drzwi trzaskały ze dwa, trzy razy w ciągu nocy.
– Obydwoje zrywaliśmy się z łóżka – dorzuca Tom. – Ja oczywiście łapałem za starą strzelbę i biegłem na dół… ale nikogo tam nie było. – Wzrusza ramionami.
– Moje najgorsze wspomnienie dotyczy pewnej nocy, kiedy nie mogłam zasnąć. – Deborah oplata kubek obiema dłońmi. – Przyszłam tu, położyłam się na tej kanapie i zawołałam owczarka niemieckiego, żeby położył się obok mnie. Miałam takie dziwne uczucie. Leżałam tu, aż nagle po zewnętrznej stronie szyby ukazały się upiorne dłonie, jakby kościotrupa, a ja…
Deborah Carven kręci głową na to wspomnienie. Jej mąż wpatruje się w dywan, siedząc z łokciami opartymi na kolanach. Lou krząta się w tle, rozstawiając statywy, laptopy i kamery. Ci ludzie na pewno są szaleni, myślę. Na pewno.
– Jak zarabiasz na życie? – pytam Toma.
– Pracuję w więzieniu w Georgetown w stanie Delaware. Jestem tam instruktorem.
– Ja prowadzę miejscowe delikatesy – dodaje Deborah. – To tam pierwszy raz usłyszałam o cmentarzu. Wszyscy farmerzy i okoliczni mieszkańcy wpadają do mnie na kawę. Pewnego ranka jeden z nich zaczął mówić, że mieszkamy na cmentarzu, a ja na to: „Słucham?”. Któregoś wieczoru wzięłam łopatę. Czułam się jak prawdziwa kretynka. Myślałam, że mi odbiło. Mimo to zaczęłam kopać i wyjęłam z ziemi kość. Pomyślałam: okej, przecież to może być kość jakiegoś psa, to może być kość krowy. Potem zaczęłam kopać rękami. Wyjęłam kość udową, staw biodrowy i męski medalik. A na końcu rączkę od trumny.
Zapada cisza. Deborah patrzy na mnie smutnymi, niespokojnymi oczami.
– Pomyślałam po prostu: „Nie, to nie jest krowa”.
Minęła północ i Lou jest już prawie gotowy, żeby zacząć. Wszystkie światła zostały wyłączone. Kamerę na podczerwień skierował na schody, ku piętru, na którym znajduje się pokój Timmy’ego, gdzie ukazuje się stary mężczyzna. A podłączony do niej monitor stoi na stoliku do kawy, obok dyktafonu i termometru cyfrowego. Spoglądam na zegar na ścianie, żeby sprawdzić, która godzina. Wskazówki zatrzymały się dokładnie na trzeciej.
Później, tak jak się spodziewałem, nie dzieje się nic. Przez wiele godzin. Siedzimy w ciemności, wpatrując się w monitor, który spowił pokój dziwną, upiorną poświatą. W domu słychać jedynie sporadyczne skrzypienie konstrukcji oraz szuranie, pociąganie nosem i pokasływanie ludzi starających się zachować ciszę.
Po paru długich godzinach Deborah szepcze, że zmarzła, i idzie na górę po koc. Gdy wchodzi po schodach, przytrzymując się poręczy, obserwujemy zielony ekran. A potem wszyscy trzej coś zauważamy. Nad jej głową unosi się biała luminescencyjna kula mniej więcej wielkości pięści. Podąża za nią na górę, a następnie, gdy Deborah skręca w prawo, do swojego pokoju, kula powoli i gładko sunie w lewo, ku pokojowi Timmy’ego.
– Widziałeś to? – szepczę.
– Tak – odpowiada Lou ze stoickim spokojem. – To było światło ducha.
W pierwszej chwili jestem zdezorientowany. Później ogarnia mnie lekkie przerażenie. Nie taki przebieg tej historii zakładałem. Lou Gentile miał się okazać wariatem, a my mieliśmy się śmiać. On nie powinien mieć racji.
– Może lepiej nie wspominaj o tym Deborah – proponuje Lou, drapiąc się po brzuchu pod czarną koszulą.
Wtedy doznaję olśnienia. Wiem, skąd się wziął ten cichutki alarm w tanim przydrożnym barze. Wiem, dlaczego towarzyszyło mi to narastające niepokojące uczucie, że z moją historią jest coś nie tak. Chodzi o sposób, w jaki Lou o tym mówi. Nie chełpi się swoją niebywałą odwagą, nie pomstuje na wyimaginowane spiski ani nie nosi czapki z folii aluminiowej. Nagle do mnie dociera, że ten amerykański ekscentryk chyba wcale nie jest ekscentrykiem.
Deborah wraca i natychmiast wyczuwa, że coś się stało. Ostrożnie pyta co. Zapada niezręczne milczenie, po czym jej mąż odpowiada:
– Nic.
Jest głucha noc. Lou chce sprawdzić, czy uda mu się nagrać dyktafonem jakieś EVP. Wcześniej oznajmił mi, że ciśnienie akustyczne oddziałujące na mikrofon uruchamia światełko w obudowie.
– Nawet jeśli jest całkiem cicho, to światełko zaczyna mrugać – wyjaśnia. – Jak to wytłumaczysz? Czasami słucham tych nagrań w drodze do domu i po chwili muszę je wyłączyć. Coś takiego wystarczy, żebyś sfajdał się ze strachu.
Spoglądam na szare urządzenie marki Panasonic leżące na stoliku do kawy, a potem na Lou, który siedzi pochylony, opierając brodę na dłoniach.
– Czy w tym domu są duchy? – pyta spokojnie.
Nic.
– Czy w tym domu są duchy?
Światełko zaczyna mrugać.
– Chcecie, żeby ten dom stąd zniknął? Zapukajcie w ścianę: jeden raz na tak, dwa razy na nie.
Sztywno patrzę w ciemność i czekam. Nic się nie dzieje. Wprawdzie nie wierzę w duchy, lecz kiedy staje się jasne, że żadnego pukania nie będzie, przechodzi przeze mnie fala ulgi.
Nie trwa to długo. Lou sięga po dyktafon i cofa kciukiem pokrętło. Później słyszę coś, czego wolałbym już nigdy więcej nie słyszeć – ale to się dzieje. Dźwięk przypomina skrzyżowanie głosu Daleka[1] z warczeniem psa. Towarzyszą temu trzaski, jakby odgłos dolatywał z olbrzymiej odległości. I co przerażające, chyba jest to próba powiedzenia „tak”.
EVP burczy dalej, a my wszyscy słyszymy dobiegające z piętra głośne stuknięcie. Nikogo tam nie ma. Siedzę sztywno. No, przyznaję. Boję się. Naprawdę bardzo się boję. Deborah zaczyna cicho płakać. I wtedy coś dotyka moich pleców.
Gdy wracam myślami do tego incydentu, najlepiej pamiętam swoją reakcję. To nie było: „Oo, czyżbym właśnie coś poczuł?”. Ani nawet: „Zaraz, zaraz, jestem pewny, że właśnie coś…”. To było: „Kurde! Ja pierdolę! Kurwa, coś właśnie dotknęło moich pieprzonych pleców!”, po czym zerwałem się z miejsca. Nie było żadnego chwilowo zagadkowego doznania, nie miałem najmniejszych wątpliwości. Czułem, że w tym momencie coś mnie dotknęło – wystarczająco mocno, żebym zerwał się na nogi, wystarczająco wyraźnie, żebym kilkakrotnie zaklął w obecności kulturalnych ludzi, Deborah i Toma. To była instynktowna, odruchowa reakcja.
Tej nocy po powrocie do hotelu staram się spać jak najdłużej. Sen jest jednak niespokojny i płytki. Czternaście godzin później Lou zatrzymuje się pod moim hotelem. Czeka nas następna długa podróż, tym razem do Stratfordu w New Jersey, do domu Kathy Ganiel.
– Ta kobieta bardzo potrzebuje pomocy – mówi Lou, wrzucając kierunkowskaz i włączając się do ruchu za taksówką.
– Ale dlaczego akurat ty masz jej pomagać? – pytam. Sięgam po notes, który trzymam w tylnej kieszeni. Lou nigdy nie bierze pieniędzy za swoją pracę, a nieprzespane noce na pewno niedobrze wpływają na skupienie specjalisty od centralnego ogrzewania.
– Wychowałem się w nawiedzonym domu – wyjaśnia. – Mówiłem o tym rodzicom, a oni myśleli, że zwariowałem. Posłali mnie do psycholożki, która stwierdziła, że mam halucynacje. A przecież wiesz, że to nie są halucynacje.
– Co dokładnie nie było halucynacjami?
– To się zaczęło, kiedy miałem jakieś dziesięć lat, i zawsze działo się mniej więcej o trzeciej w nocy. Budziły mnie mroczne cienie, coś klepało mnie po nodze, ściągało ze mnie kołdrę… Działy się naprawdę dziwne rzeczy. Opowiadałem o nich tej psycholożce, a ona twierdziła, że to coś związanego ze snem. Ale to nie był sen! To nie był sen! Nie miałem z kim porozmawiać. Chodziłem do psychologów, mówili mi, że jestem stuknięty, rodzice też mi mówili, że jestem stuknięty. Aż moja siostra i mój brat zaczęli doświadczać w domu różnych rzeczy i nagle przestałem być stuknięty. To się działo już ładnych parę lat później. Siedzieliśmy: ja i moja żona, moja siostra z chłopakiem, mój brat z dziewczyną, rozmawialiśmy i nagle otoczył nas szmer ludzkich głosów. Wszyscy spojrzeli po sobie i wybiegli z domu. Zostałem tylko ja, oznajmując: „Już to przerabiałem. Bez obaw, nic więcej się nie wydarzy”.
Noc wróciła na dobre. Znów jesteśmy na autostradzie. Śnieg przestał padać, ale krajobraz w ciemności wciąż wydaje się skamieniały, cmentarny i nieskończony. Gdy Lou mówił, zauważyłem, że znowu wypłynęła liczba trzy. Poprzedniej nocy w czasie przerwy na papierosa, kiedy napomknąłem, że zegar Carvenów zatrzymał się na trzeciej, Lou poprosił, żebym o tym nie wspominał. Bał się, że niepotrzebnie wystraszę Deborah. Później, kiedy mimochodem spytał ją o ten zegar, powiedziała, że nakręcała go kilka dni wcześniej i mechanizm zatrzymał się właśnie w tej pozycji.
Nieliczne płatki śniegu zaczynają tańczyć przed przednią szybą, a Lou, pogrążony w myślach, włącza wycieraczki. Zmieniamy pas, by wyprzedzić dwie ogromne ciężarówki, wściekłą eksplozję świateł, dymu i hałasu. Pojazdy wokół nas dudnią, a kiedy suniemy w ciepłym samochodzie Lou, mamy wrażenie, jakby dudniły w nas samych.
– Wiesz, kiedy byłem mały – przekrzykuje warkot autostrady Lou – nie było nikogo, kto mógłby mi to wytłumaczyć. Może gdyby ktoś taki był, wszystko ułożyłoby się inaczej. Może bym się tak nie bał. Okej, czasami muszę mówić ludziom, że to, co się dzieje, ma podłoże psychiczne albo obserwują zjawisko naturalne. Ale gdy chodzi o nawiedzenie, jestem przy nich, pomagam im je zatrzymać i nie myśleć, że zwariowali. Jestem przy nich po to, żeby nie popełnili samobójstwa.
– Naprawdę? – nie dowierzam. – Coś takiego się zdarza?
– Tak. Jeden przypadek był bardzo smutny. W Johnstown w Pensylwanii. Gość zaczął mi opowiadać o tym, co go nęka w środku nocy. Ani się obejrzałem, zrobiło mu się bardzo smutno i prawie się rozpłakał. Mówi: „Wiesz, zmarła moja żona i chciałbym ci pokazać list, który napisała”. Czytałem ten list i z trudem powstrzymywałem łzy. Był po prostu rozdzierający. Kobieta wyznawała mężowi, że odbiera sobie życie, bo on nie wierzy w to, co ją nęka. Zamierza więc wziąć rewolwer, włożyć lufę do ust i palnąć sobie w głowę. Gość zaczął mi opowiadać, że teraz doświadcza tego samego co ona, że to się zaczęło już w nocy po jej śmierci. A nigdy jej nie wierzył. – Lou na chwilę milknie. – Trzeba znaleźć dla tych ludzi jakąś pomoc. Dzisiaj zobaczysz pewną kobietę. Gdybym ją zostawił i nigdy więcej się nie pokazał, miałaby takie problemy do końca życia.
Zanim dotarliśmy do skromnego bungalowu Kathy Ganiel, mój mózg przekształcił i zracjonalizował dziwne wydarzenia poprzedniej nocy. Uznałem, że prawdopodobnie dałem się wprowadzić w stan dzikiego i paranoicznego strachu. Tym razem postanowiłem mieć się na baczności. Jestem zawodowym dziennikarzem zajmującym się wyłącznie twardymi faktami. Nie zacznę wierzyć w to, co niemożliwe, tylko dlatego, że ktoś wyłączył światło i opowiedział mi o rozpieszczonym brzdącu, któremu udało się zrzucić na zmarłych winę za bałagan w pokoju.
– Ta kobieta jest w gruncie rzeczy opętana – mówi cicho Lou, kiedy wyjmujemy z bagażnika jego zestaw narzędzi demonologicznych. – Używała tablicy ouija i innych akcesoriów. Lepiej się czymś takim nie bawić.
Kathy nie wygląda na opętaną. To blada kruszyna, trzydziestoośmioletnia matka i żona. Jej mały dom jest czysty i wygodny, nawet jeśli pozbawiony luksusów. Tej nocy jej mąż pracuje, a dzieci już dawno śpią. Zaparza herbatę w kuchni zagraconej butelkami dla niemowlęcia, magnesami na lodówce, kolorowymi zabawkami i schnącymi naczyniami. Gdy pralka zaczyna cykl wirowania, Lou, który wciąż taszczy swoje pudła i kable, zagląda do kuchni i zachęca ją, żeby opowiedziała mi swoją historię.
– No cóż – odzywa się Kathy nieśmiało, mieszając napoje. – Pięć lat temu umarł mój tata i postanowiłam sięgnąć po tablicę ouija. Na początku nie działała, ale później zaczęła podawać informacje na temat moich pradziadków. Szłam z tym do wujka, a on potwierdzał: „Tak, właśnie tak było”. Pewnej nocy – ciągnie, podając mi kubek herbaty z mlekiem – leżałam w łóżku i poczułam, że ktoś mnie obserwuje. A zazwyczaj nie popadam w paranoję. Miałam kołdrę naciągniętą na głowę, ale udało mi się spod niej wyjrzeć i dostrzegłam stojący obok mnie mroczny cień. Po chwili zadrżało łóżko. Usłyszałam szuranie, stukanie i szepty. Zobaczyłam światło. I tak było co noc. Czasem słyszałam swoje imię, wyraźnie słyszałam „Kathy”. Później dzieci zaczęły coś słyszeć, lecz ja to bagatelizowałam. Wtedy jeszcze nie myślałam, że to coś jest złe. Myślałam, że to mój tata. – Milknie na moment i rozkojarzona gmera przy obrączce. – Ale potem pomyślałam: dlaczego tata miałby przychodzić w nocy i trząść moim łóżkiem? Dlaczego miałby nade mną stać i mnie straszyć?
– Wierzysz w Boga? – pytam.
Zanim Kathy ma szansę odpowiedzieć, Lou przychodzi z jadalni, w której ustawiał olbrzymiego laptopa. Na jego twarzy widnieje znacząca mina. I jest skierowana do mnie.
– Kathy ciągle praktykuje wróżbiarstwo, próbuje nawiązać kontakt ze zmarłymi – wyjaśnia. – Wykorzystuje do tego łańcuszek. Trzyma go w palcach, żeby zachowywał się jak wahadełko, i zadaje pytania. Jeśli łańcuszek kołysze się w przód i w tył, odpowiedź jest twierdząca. Jeśli zatacza krąg, przecząca. Poza tym Kathy korzysta z tablicy ouija.
– Kiedy zdarzyło ci się to po raz ostatni? – pytam ją.
– Ze trzy tygodnie temu – szepcze.
– Zapewniała mnie, że przestała – wtrąca Lou – ale…
– To się zmienia w uzależnienie – tłumaczy Kathy, wpatrując się w podłogę. – Ale bardzo z tym walczę.
– Zaprosiliśmy tu księdza – mówi Lou i czeka, aż jego komputer się uruchomi.
– Lou powiedział, że jakoś niestosownie się zachowałam. Nie pamiętam tego. – Kathy ze zdumieniem wpatruje się przed siebie. – Owszem, pamiętam, że miałam ochotę uderzyć księdza w twarz, ale przecież nigdy bym czegoś takiego nie zrobiła. Nie pamiętam… – Milknie na sekundę i przygryza dolną wargę, marszcząc brwi. – Chyba chciałam wziąć papierosa i go nim dźgnąć… A przecież był całkiem miły… Lou? – mówi po chwili, podnosząc wzrok. – Co do niego powiedziałam?
– Naprawdę wolałbym się w to nie zagłębiać – odpowiada Lou i ponownie wychodzi, żeby pomajstrować przy statywie.
Jest tuż po pierwszej w nocy. Lou skierował kamerę na kuchnię, my znajdujemy się w salonie w otwartej części bungalowu, która ma kształt litery L. Na półkach, wśród krucyfiksów i miseczek z rozmaitymi rodzinnymi bibelotami – plakietkami, agrafkami i napoczętymi pudełkami zapałek – stoją małe zdjęcia niemowląt w srebrnych ramkach. W tle tyka zegar ścienny, siedzimy na starym, brudnawym trzyczęściowym komplecie wypoczynkowym – ja w fotelu, Lou i Kathy na kanapie. Demonolog pochyla się, żeby włączyć monitor. Natychmiast mam ochotę wracać do domu.
W kuchni Kathy są światła duchów. Jest ich mnóstwo. Co kilka sekund pojawia się kolejna jasna kulka, która przez chwilę unosi się w powietrzu, po czym znika. Większe, nieruchome kule rozbłyskują i gasną na przemian. Nie przypomina to niczego, co dotąd widziałem, niczego, co kiedykolwiek mógłbym sobie wyobrazić.
– Chce ktoś jeszcze herbaty? – pyta Kathy.
– Pewnie – odpowiada Lou.
Kathy skręca za róg i widzimy, jak pojawia się na monitorze.
– O rany – udaje mi się wykrztusić. – Jezu.
– Nie mów tak w obecności Kathy – szepcze Lou. – Już raz to zrobiłeś. Ostrzegałem cię. Jeśli sprowokujesz ją językiem religijnym, zacznie się zanurzać.
– Co się dzieje, kiedy się „zanurza”? – dociekam.
Patrzę na monitor, na którym Kathy napełnia czajnik, podczas gdy z kuchni dobiega odgłos płynącej wody. Nad jej głową i wokół niej unoszą się, przemykają i pulsują kule.
– Jej oczy i czoło się osuną. Jakby była zupełnie inną osobą. Badali ją psychologowie. Nie jest dwubiegunowa, nie ma schizofrenii ani niczego innego. Może i nie wygląda, jakby potrafiła kogoś skrzywdzić, ale wierz mi, kiedy ulega pełnemu opętaniu, jest zdolna do wszystkiego. Musisz być bardzo, bardzo ostrożny. W obecności księdza naprawdę powinniśmy byli ją skrępować.
– Co mówiła? – pytam szeptem.
Lou przechyla się w moją stronę i mówi ściszonym głosem.
– Mniej więcej: „Zabieraj tę swoją sól i wsadź ją sobie w dupę, twój Jezus nie może mi pomóc”. Coś w tym rodzaju. „Bierz tę pieprzoną sól i wsadź ją sobie w pierdoloną…”
W tym momencie Kathy wraca z napojami. Przez jakiś czas siedzimy spokojnie. Trzeszczenie i skrzypienie drewna w domu rozlegają się cicho na tle chlupotania wody rozbryzgiwanej przez samochody na spokojnej podmiejskiej drodze za oknem. Lou się pochyla. Tym razem dyktafon jest w kuchni. Widzimy go na monitorze, stoi obok opakowania ciastek pop tarts.
– Czy w tym domu jest teraz ze mną jakiś duch?
Patrzymy, jak w napiętej i przerażającej ciszy ledowe światełko dyktafonu zaczyna migać. Kasłam głośno trzy razy, żeby oczyścić gardło, i osłupiały przyglądam się tej magii.
– Jezu… – mamroczę.
– Pokaż mi w kuchni jakiś znak, że z nami jesteś – mówi Lou.
Powoli uświadamiam sobie, że Kathy się we mnie wpatruje. Stało się, myślę. Czuję to, atmosfera zrobiła się ciężka, pełna napięcia, naelektryzowana i krępująca. Kathy się „zanurzyła”. Staram się udawać, że to się nie dzieje. Dalej skupiam się na zielonym ekranie, patrzę, jak światełko rozbłyskuje i gaśnie. Po chwili Kathy zaczyna mamrotać szorstkim głosem. Jedyne słowo, które udaje mi się zrozumieć, to „moc”.
– Co mówisz, Kathy? – odzywa się Lou.
Kathy siada prosto, zupełnie nieruchomieje, a potem odpowiada grubym głosem.
– Głupcy siedzą i czekają na pokaz mocy.
– Wszystko w porządku, Kathy? – pyta Lou.
– Igrają z ogniem.
Patrzę na światła poruszające się i pulsujące na ekranie, starając się nie zauważać tego, że Kathy świdruje mnie wzrokiem.
– Chcesz zobaczyć sztuczkę?
Nie poruszam się.
– Nie, Kathy, Will nie chce zobaczyć sztuczki.
– Dlaczego?
– Bo zamierzasz się uciec do wróżbiarstwa.
– A ty chcesz zobaczyć sztuczkę?
– Co tam trzymasz, Kathy, to łańcuszek?
Próbuję się rozejrzeć tylko prawym okiem. Kathy wsunęła opuszki dwóch palców do małej kieszonki w obcisłych dżinsach. Widzę, że obraca w nich delikatny złoty łańcuszek, ten, który, jak przypuszczam, wykorzystuje do kontaktowania się ze zmarłymi. Zapada długa, przytłaczająca cisza. Potem Kathy wstaje i wychodzi.
Odprowadzam ją wzrokiem, po czym wypuszczam powietrze, a moje ramiona gwałtownie opadają. Rozglądam się, sprawdzając, czy drzwi wejściowe wciąż znajdują się w tym samym miejscu, w którym były, Lou zaś idzie do kuchni po dyktafon. Przewija nagranie. W porównaniu z poprzednią nocą szczekanie i warczenie są tu diaboliczne i pełne furii.
– Słychać je wtedy, kiedy ciebie – mówi Lou, a ja zauważam, że moje kasłanie zarejestrowało się we właściwym miejscu nagrania. Jest trzecia dwadzieścia dwie w nocy.
– Największe szanse na zobaczenie ducha są wtedy, kiedy jesteś sam – szepcze Lou. W świetle jaśniejącego monitora spoglądam na jego twarz. Wygląda jak trochę upiorny Elvis w domowej wersji. – Niektórzy mówią, że to wszystko to tylko twoje najgłębsze lęki przedostające się do rzeczywistości. Ale istnieje mnóstwo przypadków, w których wiele osób widzi to samo. Zostanę tutaj, a ty wejdź na chwilę do kuchni i powiedz mi, co się dzieje.
Jak potępieniec posłusznie skręcam za róg. Boję się. Czuję się tak, jakby ciemność była gęsta i pozbawiona powietrza, a mnie przyszło się przez nią przedzierać. W końcu znajduję niskie krzesło w kącie i siadam pośród porzuconych zabawek, książek i sterty rzeczy do prasowania.
Przez jakiś czas nie dzieje się nic dziwnego. Osiadający dom trzeszczy, cyka i stuka. Samochody przejeżdżają ze świstem, a mój oddech faluje jak morze. Po chwili zauważam pasmo światła przemykające wokół moich stóp. Potem słychać gwałtowne walenie w ścianę. Wiem, że nigdy w życiu się tak nie bałem, bo nigdy nie czułem, jakby tysiące igieł przesuwały się wzdłuż moich nóg i po torsie. Nagle ogarnia mnie wściekłość, że wplątałem się w tę sytuację. Jestem – dosłownie – zbyt wystraszony, żeby poruszyć oczami. Siedzę spięty i nieruchomy, nie wydychając powietrza i zaciskając zęby. Za moment złamię wszystkie zasady Lou oprócz tej o powstrzymaniu się od śmiechu.
Pięć minut później Lou włącza światło. Spoglądam badawczo na jasną, otwartą przestrzeń, na miejsca, w których na ekranie pojawiały się światła ducha. Niczego nie widzę. Mówię Lou o stukaniu i światłach. Wzrusza ramionami i kwituje to zwyczajnym: „Okej”.
Co zatem wydarzyło się w Pensylwanii tamtej zimy? Cokolwiek to było, długo nie dawało mi spokoju. Dostałem obsesji na punkcie tego, co tam zobaczyłem, i inni ludzie też. Moi znajomi opowiadali swoim znajomym o Lou i jego mrocznym fachu. Pewnego popołudnia odebrałem telefon od spanikowanej osoby, która znała kogoś, kto znał kogoś, kogo znałem. Chciała wiedzieć, co dokładnie powiedział mi Lou o liczbie trzy. Wyznała, że ona i jej ojciec budzili się kiedyś co noc o tej samej godzinie. Stało się to obiektem żartów w rodzinie. Żadne z nich nie wiedziało, co takiego zakłóca im sen o 3.33, ale teraz, gdy poznali moją historię, obleciał ją strach.
Wiem, co widziałem, i wbrew temu, co powiedział mi później pewien parapsycholog, nie były to „owady”. Poza tym jestem przekonany, że nie padłem ofiarą żadnego spisku ani głupiego kawału. Można by twierdzić, że Kathy była chora psychicznie, lecz nie wyjaśnia to pukania ani świateł duchów. Jeśli te ostatnie to tylko drobinki kurzu (albo, niech będzie, owady), to jak pojawiały się i znikały w powietrzu? I dlaczego tak dziwnie się zachowywały? Co ze smugą światła? I ze stukaniem? Co z EVP? Moje kasłanie dowodzi, że nie zostało to nagrane z wyprzedzeniem, i jest mało prawdopodobne, by te dźwięki były jakiegoś rodzaju zakłóceniami, bo pojawiały się w odpowiedzi na pytania Lou. A przecież zakłócenia nie odpowiadają na pytania.
Zastanawiam się też, czy Carvenowie nie zmyślili historii o duchach, żeby pozwać dewelopera, który sprzedał im trefną ziemię. Ale czy naprawdę narażaliby się na śmieszność? Dlaczego mieliby się posuwać do krzywoprzysięstwa w tak niedorzeczny sposób? A zresztą który sąd by orzekł, że duchy istnieją? Pomijając to wszystko, co z dowodami znalezionymi przez Lou? Z EVP i światłem ducha, które pojawiło się na wezwanie? Jak wyjaśnić to, że coś mnie dotknęło?
Na tym polega mój problem: jeżeli przyjmę, że duchy istnieją, twarde mury mojego zdroworozsądkowego i racjonalnego świata runą jak olbrzymie domino rzeczywistości. Bo jeśli nie umieramy wtedy, kiedy umieramy, to nic nie jest takie, jakie się wydaje, i wszystko można zakwestionować. Cała logiczność znika. Może się okazać, że księża, ze wszystkimi swoimi kadzidłami, zaklęciami i czarnowidztwem, mają jednak rację. Może istnieć życie po śmierci, a jeśli w istocie tak jest, to mogą istnieć także anioły i demony, niebo i piekło oraz zasady dobra i zła, według których powinienem żyć. Ale też mogą to być, tak po prostu, jedynie owady.
Muszę zatem znaleźć odpowiedzi. Bo na razie nawiedzają mnie pytania.
[1] Dalekowie – fikcyjny gatunek istot pozaziemskich z brytyjskiego serialu science fiction Doktor Who (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
Do: Lou Gentile
Od: Will Storr
Temat: Duchy
Cześć, Lou,
po wyprawie do Filadelfii postanowiłem poświęcić trochę więcej czasu na zgłębienie tego tematu. Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyśmy pozostali w kontakcie przez kilka najbliższych miesięcy. Daj znać, jeśli wydarzy się coś naprawdę szalonego.
Dzięki
Will
Christopher Tuckett to facet z krwi i kości. Rumiany i stworzony do życia na wsi, krzepki i przystojny. Ten trzydziestoczteroletni zastępca menedżera do spraw imprez w klasztorze Michelham nosi grube sztruksy, koszule z podwiniętymi rękami i nawala ze strzelby w bażanty. Nawiasem mówiąc, właśnie to oznaczają „imprezy” w nazwie jego stanowiska pracy – wiejskie polowania. Christopher je uwielbia. I to jest jego praca. Wierzysz mu zatem, kiedy mówi: „Nie jestem typem, którego łatwo nastraszyć duchami i czym tam jeszcze”. (W każdym razie ja mu wierzę: w holu widziałem oprawione w ramkę zdjęcie, na którym stoi z sokołem wędrownym na ramieniu. Mierzy ptaka lodowatym spojrzeniem).
– Byłem prawdziwym cynikiem – ciągnie Christopher i opiera się o grubą kamienną półkę. – Nie wierzyłem w duchy. Nadal nie wierzę. Będę przy tym obstawał do upadłego.
– Nawet po tym, jak przez twoją sypialnię przeszło tornado?
Ale reszta Klubu Ducha [Ghost Club] się nie śmieje. Po prostu stoi i patrzy na niego bez słowa.
Być może byłoby dla mnie lepiej, gdyby Klub Ducha okazał się grupą wsparcia w rodzaju takich, jakie siedzą w kręgach w salach spotkań, a ich uczestnicy noszą plakietki z imionami. Wszyscy byliby poturbowanymi ofiarami i tworzyli życzliwą sobie społeczność, przeżywali chwile łzawych wyznań i realizowali program powrotu do rzeczywistości podzielony na dwanaście kroków. Niestety to nie jest taka grupa. To bezwstydni i niereformowalni duchoholicy. A ja zostałem ich najnowszym członkiem.
Dwa tygodnie temu uznałem, że mam tylko jedno wyjście: skonfrontować się z własnym strachem i mężnie przeć w stronę odpowiedzi. Namierzyłem zatem stronę internetową Klubu Ducha, wydrukowałem formularz zgłoszeniowy, wypełniłem go i przesłałem pocztą.
Niespełna dwa tygodnie później jestem w klasztorze Michelham w East Sussex i uczestniczę w swoim pierwszym badaniu. Ten trzynastowieczny klasztor wznosi się na cichym terenie, we mgle, otacza go fosa, która wciąż wygląda groźnie. Wysoki, spadzisty dach, masywne kominy w stylu Tudorów i wąskie okna nadają budynkowi wygląd broniącego się, warczącego zwierzęcia. Woli, żeby się do niego nie zbliżać.
Stoimy w krypcie, ogromnym prostokątnym pomieszczeniu ze ścianami z kamienia znajdującym się tuż za drzwiami wejściowymi. Niski sufit poprzecinany jest łukami, które zbierają się w olbrzymią kolumnę na środku sali. Jest 5.17 rano.
– W zasadzie – mówi Christopher, drapiąc się po brodzie, jakby pierwszy raz został zmuszony do porządnego namysłu nad tym tornadem – to było raczej minitornado. Słyszeliśmy z żoną, jak zaczynało się w kuchni. Potem sunęło korytarzem do sypialni. Spędzało tam dobre… dwie albo trzy minuty.
– I… co robiło? – pytam. – Rozrzucało wszystko dokoła?
– Hmm, tak. – Kiwa głową, nie odrywając dłoni od żuchwy. – Rozpłaszczało zasłony na suficie. Później było słychać, że wraca korytarzem do kuchni. – Christopher jeszcze przez chwilę zastanawia się nad minitornadem, po czym mamrocze: – Trudno się wtedy nie obudzić.
W kącie krypty woskowy, naturalnych rozmiarów model augustiańskiego kanonika przygląda się nam pobożnie spod ciemnego kaptura.
Christopher pozwolił Klubowi Ducha na przeprowadzenie dochodzenia w posiadłości, w której wolno mu mieszkać jako pracownikowi stowarzyszenia Przeszłość Sussex [Sussex Past], czyli właściciela obiektu. Zszedł na dół, żeby za nami pozamykać.
– Żona zostawiła mnie jakiś rok temu – dodaje, splatając masywne, podrapane przez jeżyny przedramiona. – Nie dała rady tu wytrzymać. Musiałem wybierać między małżeństwem a pracą. A to bardzo dobra praca.
Najgorzej było zaraz po tym, jak się wprowadził, wyznaje. Nie mógł mieszkać razem z Sue bez ślubu, więc dwa tygodnie spędził tu sam.
– Mieszkanie na górze jest olbrzymie – mówi – są tam duże pomieszczenia. Nie było żadnych mebli oprócz okrągłego stołu i kredensu w kuchni, który postanowiliśmy przenieść do salonu. Pamiętam, jak obudziłem się o trzeciej w nocy i całkiem wyraźnie usłyszałem szuranie na podłodze. Od razu wiedziałem, co to takiego. To był ten kredens na małych mosiężnych kółkach. Pomyślałem wtedy: ojej. Miałem wrażenie, że to szuranie trwa w nieskończoność. Ale ustało i ostatecznie ciekawość okazała się silniejsza. Poszedłem do salonu i włączyłem światło. Kredens stał w kącie i wyglądał, jakby przesunął się tylko o tyle – mówi, odmierzając dłońmi mniej więcej metr – kiedy jednak spojrzałem na podłogę, zobaczyłem rysy tworzące ogromną ósemkę. Tam, gdzie jedno z kółek się zacięło, zdarło całą pastę z podłogi.
– Jezu – wyrywa mi się.
– No, muszę przyznać, że czasami trudno mi się odprężyć. Niektóre noce są intensywniejsze od innych. Zawsze wiadomo, kiedy to się zacznie. Znacie to uczucie, kiedy wchodzicie do pubu i wszyscy milkną, wlepiając w was oczy? Właśnie o coś takiego mi chodzi. Czasem wchodzę do środka, czuję chłód przebiegający po plecach i od razu kieruję się na górę. Ale myślę po prostu, tak psychologicznie, że sam się nakręcam.
Wiem, o czym mówi. W ciągu ostatnich kilku godzin sam też się trochę nakręcałem.
Zaczęło się w liczącym setki lat domku nad bramą przypominającym zamkową wieżę, która chroni wejścia do klasztoru nad fosą. Byłem tam z Lance’em, starszym członkiem Klubu Ducha, oraz z Natalie i Dane’em, parą dwudziestokilkulatków. Już na początku zwróciłem się w stronę Lance’a, bo wyglądał na człowieka, który wie, o czym mówi. Łysina androgenowa, czarna koszulka, okulary naukowca w drucianej oprawce oraz staranny i precyzyjny sposób wysławiania się sprawiają, że Lance przywodzi na myśl bardzo miłego, ciekawskiego i uczonego starego kreta. Chodziłem za nim już wcześniej, gdy zastawiał rozmaite pułapki na duchy. Oprószył regał talkiem, żeby zjawa zostawiła na nim odciski rąk; posadził pluszowego misia na szczycie schodów i dokładnie zaznaczył jego położenie, w razie gdyby chęć zabawy wywabiła z mroku zgłoszoną niedawno zjawę małej dziewczynki, oraz mówił o detektorach pola elektromagnetycznego i gausomierzach, które wykazują zakłócenia w polu magnetycznym występujące podczas aktywności duchów.
– Statutowe cele Klubu Ducha to obserwowanie, rejestrowanie i monitorowanie ewentualnych zjawisk – oznajmia. – Nie jesteśmy łowcami duchów, one nie są dla nas tym, czym znaczki dla kolekcjonerów. My prowadzimy badania. To bardzo nieprecyzyjna dziedzina nauki, a nasze zadanie polega na gromadzeniu dowodów połączonym z próbami doskonalenia metod, jakimi się posługujemy.
Gdy docieramy do domku nad bramą, zauważam w słabym świetle, że Lance niesie dwa cienkie metalowe drążki w kształcie litery L.
– To różdżki – wyjaśnia, gdy spostrzega, że je wypatrzyłem. – Trzyma się je w taki sposób. – Zakrzywia palce i do każdej dłoni wkłada różdżkę tak, żeby dłuższa część sterczała do góry pod kątem prostym. – Zadajesz pytanie i jeśli różdżki się skrzyżują, odpowiedź brzmi twierdząco.
– Jak to, tak po prostu się krzyżują? – pytam. – Same z siebie?
– To działa u jakichś osiemdziesięciu procent ludzi – mówi – ale nikt do końca nie wie, na czym to polega. Prosty sprawdzian to podejść do kogoś z dwiema różdżkami. Prawie we wszystkich przypadkach różdżki się wtedy rozchylą. Nie dochodzi do kontaktu fizycznego, otrzymujesz jednak fizyczne rezultaty.
– Mogę je potrzymać? – pytam.
Biorę różdżki i ważę je w dłoni. Są mocne, ale niesamowicie lekkie. To mnie zaskakuje. Jeśli Lance mówi prawdę, trzymam w lewej ręce dwie najprawdziwsze tajemnice zjawisk nadprzyrodzonych. Czy te różdżki naprawdę krzyżują się same z siebie? I na komendę, kiedy zadajesz im pytania? Nawet jeśli się rozchylają, gdy do kogoś podchodzisz – z naukowego punktu widzenia to absurd, prawda? Fizyczne rezultaty bez kontaktu fizycznego? To wbrew prawom fizyki.
Ostrożnie oddaję różdżki Lance’owi. Nie chcę ich połamać. Na pewno są cenne. Zastanawiam się, skąd można coś takiego wziąć.
– To wieszaki na ubrania z hotelu Sketcheley – wyjaśnia Lance. – Wygięte w odpowiedni kształt.
Za Lance’em jakiś mężczyzna w skórzanym płaszczu pochyla się i otwiera ogromną metalową teczkę. Ma mleczną cerę, krótko ostrzyżone włosy i duże jasne oczy wyglądające, jakby ciągle wszystko analizowały. Podnosi wieko teczki i wyjmuje z niej dwie olbrzymie różdżki, trzyma je jak pistolety. Są starannie wygięte pod kątem prostym i nawet w tym słabym świetle połyskują i lśnią. Podchodzę do niego, żeby się przedstawić. Ściska moją dłoń i podaje mi wizytówkę: „Paolo Summat, badacz zjawisk nadprzyrodzonych”.
Czuję rozczarowanie na wieść, że Paolo nie jest w mojej grupie. Przydzielono go do pracy z niejaką Anne. W obecności Anne zaczynam się denerwować. Bez słowa krąży po pomieszczeniu, z nikim nie rozmawiając. Nie umiem odczytać wyrazu jej twarzy, a ręce cały czas chowa pod długim płaszczem. Paolo się jednak nie boi. Patrzę, jak obydwoje odchodzą ciemnym korytarzem, podczas gdy ja razem z Lance’em, Natalie i Dane’em opuszczamy kryptę i główny budynek, żeby przy świetle latarek przejść po trawniku w stronę domku nad bramą.
Mrok spowijający wnętrze wielkiego, zakurzonego osiemsetletniego pomieszczenia znajdującego się bezpośrednio nad wejściem do klasztoru jest tak gęsty, że czuć, jak czerń napiera na gałki oczne. Siedząc tu, oparty o zimny kamień, mogę dojrzeć w ścianie jedynie dwa wąskie otwory dla łuczników. Nocne niebo za nimi jest przydymione i jaśnieje mętnym światłem księżyca. Nagle widać błysk. To aparat cyfrowy Dane’a. Widzę jego twarz, gdy ogląda zdjęcie na ekranie urządzenia. Wypatruje kul – Lou Gentile nazwałby je światłami duchów. Pstryka i sprawdza, pstryka i sprawdza. Na myśl, że wokół mogą śmigać niewidzialne kule, ogarnia mnie niepokój i nerwowo się wiercę.
– Mam jedną nad kominkiem – oznajmia Dane. W świetle latarki, którą przyświeca mu jego dziewczyna, patrzę, jak Dane podchodzi do miejsca, gdzie zauważył kulę, i klęka na zakurzonej podłodze. Trzyma w rękach różdżki.
– Czy jest tu z nami duch? – zaczyna Lance.
Różdżki ani drgną.
– Jeśli jest z nami duch, czy mógłby skrzyżować różdżki? – ciągnie Lance.
Jedna z różdżek zaczyna nieśmiało drżeć. Mrużę oczy i próbuję skupić wzrok, żeby sprawdzić, czy Dane nią nie porusza.
– Ma pewne kłopoty – stwierdza Dane. – Chcesz spróbować, Will?
– Tak – mówi Lance. – Może spróbujesz?
Po przestrogach Lou związanych z wróżbiarstwem miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie. W słabym świetle latarki podchodzę nerwowo i siadam w paszczy rozbrzmiewającego echem średniowiecznego kominka.
– Czy jest tutaj duch? – pyta Lance.
Wpatruję się w różdżki. Postanawiam na nie wpłynąć, uprosić je, ubłagać. Krzyczę w myślach: „Nie!”.
– Jeśli jest tutaj duch – mówi Lance – czy mógłby skrzyżować różdżki?
„Nie, proszę, nie” – myślę najgłośniej, jak potrafię.
– Jeśli jest tutaj duch – powtarza Lance – czy mógłby skrzyżować różdżki?
Na początku czuję się trochę winny. Później trochę znudzony.
„No dobra – wygłaszam w myślach – skrzyżujcie się”.
Wiercę się, podnoszę wzrok, rozglądam się w poszukiwaniu jakiegoś rodzaju wizualnego zapewnienia, że świat wciąż jest taki, jakim go znam. Jedyne, co widzę, to te wąskie, jaśniejące otwory łucznicze. Wyglądają, jakby unosiły się w przestrzeni.
– Jeśli jest tutaj duch – mówi Lance – czy mógłby skrzyżować różdżki?
Wtedy ku mojemu rosnącemu przerażeniu lewa różdżka zaczyna drżeć.
– Proszę, skrzyżuj różdżki – ciągnie Lance.
Powoli, drżąc, jakby ciągnęła ją niewidzialna ćma, lewa różdżka krzyżuje się z prawą, która wciąż pozostaje nieruchoma. Moje ręce, mógłbym przysiąc, w ogóle się nie poruszają.
Błysk.
– Will, widzę kulę tuż pod twoją brodą – informuje mnie Natalie z nosem przysuniętym do ekranu aparatu cyfrowego.
– Ktoś jeszcze chce spróbować? – Wstaję i uderzam dłonią powietrze pod brodą.
Czuję potrzebę, żeby odzyskać panowanie nad sobą, proszę więc o pozwolenie na włączenie światła i wracam do krypty, żeby to przemyśleć.
Zauważam tam twardą plastikową walizkę z odchylonym wiekiem. W środku leży kolejna para różdżek. Postanawiam je wyjąć i wypróbować. Może, zastanawiam się, moje dłonie poruszają się nieświadomie. Może moim myślom towarzyszą minimalne drgania mięśni, które wprawiają metalowe drążki w lekkie drżenie.
Wkładam różdżki w zakrzywione palce, wpatruję się w nie przez chwilę, a kiedy jestem gotowy, wyzwalam w sobie strumień bezgłośnej woli. „Skrzyżujcie się! – żądam najdonośniejszym głosem swojego umysłu. – Skrzyżujcie się!”. I tak jak w domku nad bramą różdżki drżą, budząc się do życia.
Odkładam je. Zagadka rozwiązana. Wygląda na to, że to całe wróżbiarstwo to jedno wielkie nieporozumienie – bo przecież nie uwierzę, że jakiś niewidzialny duch usłyszał moje pragnienie, by różdżki się skrzyżowały, i postanowił je lekko szturchnąć w odpowiednim kierunku. Zastanawiam się nad Kathy i jej złotym łańcuszkiem, który trzymała w palcach. Czy cały czas po prostu mówiła do siebie w myślach?
W tej chwili wchodzi Lance z Natalie i Dane’em. Hałaśliwie otrzepują ubranie i Lance mi oznajmia, że za pośrednictwem różdżek odbyli krótką rozmowę z duchem podającym się za benedyktyńskiego mnicha.
– Mimo że – dodaje zadziwiony Lance – to był klasztor augustiański.
Mówię Lance’owi o kategorycznej przestrodze Lou Gentile’a przed wróżbiarstwem. Czy zgodziłby się, że korzystając z różdżek, niebezpiecznie igramy z siłami ciemności?
– Trudne pytanie – odpowiada, siadając obok mnie. – Osobiście nie sięgnąłbym po tablicę ouija. Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego wytyczam w tym miejscu granicę. Chyba tylko dlatego, że owszem, dzięki ouija jesteś w bardziej bezpośrednim kontakcie z duchem.
– Ale czy możemy mieć pewność, że to jest duch? – próbuję dociec, po czym opowiadam mu o swoim eksperymencie z różdżkami.
– Cóż, są dowody na to, że korzystanie z wahadełka wyłapuje małe ruchy motoryczne generowane przez podświadomość, i przypuszczam, że na tej samej zasadzie mogą działać różdżki… No więc tak, coś tu jest, ale w zasadzie niekoniecznie chce nas opętać.
– Bałeś się kiedyś? – pytam go.
– Nie – odpowiada natychmiast. – Nigdy. Najbliżej strachu znalazłem się w pewnym pubie w Buckinghamshire, gdzie usłyszeliśmy dziwne sapanie.
– Co to było?
– Okazało się, że jeż.
Spoglądam na Lance’a.
– Więc przez te wszystkie lata, w tych wszystkich nawiedzonych miejscach ani razu się nie bałeś?
– Prawdopodobnie dlatego, że jestem zbyt nudny – mówi, smutno wzruszając ramionami. – Chyba nie stanowię zagrożenia dla ducha. Jedynym, którego widziałem, był duch mojej kotki Emily. Zobaczyłem go w kuchni, kiedy została zaniesiona do weterynarza na uśpienie. Nie zobaczyłem mnóstwa znaków ani zwiastunów, ale wiem, co widziałem, i widziałem właśnie tego kota.
Lance wyjaśnia mi, że istnieją cztery główne rodzaje duchów. Są nawiedzenia odtworzeniowe – odgłosy stąpania po schodach albo damy w bieli w jeziorach, bez końca robiące to samo. Są zjawy kryzysowe – widma ukochanych osób ukazujące się tajemniczo w chwili ich śmierci. Następnie są duchy mające jakiś cel, wracające po to, żeby zająć się sprawą, której nie dokończyły za życia. A na końcu są polty.
– Polty?
– Poltergeisty. Wydają się skupione na ludziach.
– Jak radziłbyś mi zgłębić temat poltergeistów? – pytam.
– To jasne: powinieneś sprawdzić, czy zechce z tobą rozmawiać Maurice Grosse – odpowiada.
– Kto to taki?
– Nie słyszałeś o Maurisie Grossie? – Lance’a wyraźnie to zaskakuje. – Tak czy inaczej zdecydowanie polecam ci rozmowę z nim. Jest już po osiemdziesiątce, dawniej był naukowcem i to prawdopodobnie nasz najznamienitszy żyjący badacz poltów. Słyszałeś o sprawie poltergeista z Enfield?
– Tak – mówię – słyszałem. Wspomniał mi o niej pewien demonolog.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I