Na szlaku Warszawa-Afryka-Warszawa - Jan Masoński - ebook

Na szlaku Warszawa-Afryka-Warszawa ebook

Jan Masoński

0,0

Opis

„Każdego z nas ciągnie myśl w świat szeroki. — Świat! Pomyśleć tylko. Nieznana przestrzeń przed nami. Kraje i ludzie, o których się słyszało w szkołach i czyta się codziennie w gazetach”.

Co robi mężczyzna po czterdziestce, kiedy chce przeżyć drugą młodość? Kupuje harleya! Kupuje motor i wyrusza w rajd po szosach Europy. Harley-Davidson to uznana marka jednośladów o potężnych silnikach, którą doceniono już w Polsce międzywojennej: w takie maszyny wyposażono Policję Państwową oraz Wojsko Polskie.

Kapitan Wojska Polskiego Jan Masoński bierze urlop i 27 czerwca 1931 roku harleyem wyrusza z Warszawy w rajd turystyczny na południe, przez Niemcy, Czechosłowację, Austrię, Włochy, Sycylię do Afryki Północnej, wzdłuż wybrzeża Tunezji i Algierii, z powrotem do kraju przez Hiszpanię, Francję i Niemcy. Harleyem z przyczepką, gdyż razem z nim jadą: jego żona Zofia Masońska, ich znajoma, Walentyna Kluczyńska, oraz pies. W podróży towarzyszy mu kolega z sekcji motocyklowej Wojskowego Klubu Sportowego „Legia”, podpułkownik Stanisław Siczek, również na harleyu, ale jadący „solo”.

Masoński swoją relację z niecodziennej wyprawy zatytułował: Na szlaku Warszawa-Afryka-Warszawa. Kartki z podróży motocyklem. Co nietypowe, w spisanych przez niego wrażeniach niemal zupełnie brak konkretniejszych szczegółów o zwiedzanych miastach, opisów widzianych budowli i zabytków, z rzadka kwitowanych nazwą i ogólnikowymi pochwałami w rodzaju: „świetna przeszłość”, „robi potężne wrażenie”, „dużo starych kościołów, klasztorów, starożytnych gmachów i pomników”. Nie dziwi to, biorąc pod uwagę profesję autora oraz tempo podróży, w której spędził za kierownicą harleya 50 dni, na trasie liczącej 11 000 km, często w trudnych warunkach terenowych lub pogodowych.

Książka Na szlaku Warszawa-Afryka-Warszawa Jana Masońskiego dostępna jest jako e-book (EPUB i Mobi Kindle) i plik PDF.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Jan Masoński
Na szlaku Warszawa-Afryka-Warszawa
Epoka: Współczesność Rodzaj: Epika Gatunek: Reportaż

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 85

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jan Masoński

Na szlaku Warszawa-Afryka-Warszawa

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN-978-83-288-7010-9

Na szlaku Warszawa-Afryka-Warszawa

Kartki z podróży motocyklem

Trasa przez dwa kontynenty

Każdego z nas ciągnie myśl w świat szeroki. — Świat! Pomyśleć tylko. Nieznana przestrzeń przed nami. Kraje i ludzie, o których się słyszało w szkołach i czyta się codziennie w gazetach.

Nie dziwię się zupełnie, słysząc niekiedy lub czytając o ucieczce młodych chłopców w świat.

On jest wart poznania, jesteśmy bowiem obywatelami całej kuli ziemskiej i za nudno jest niekiedy silnej jednostce żyć we własnym kraju, gdy się wie o cudach naszej Matki Ziemi.

Myśl o poznaniu choćby części jej prześladowała mnie od dawna. Dlatego nauczyłem się jeździć na motocyklu.

Im bardziej poznawałem zalety mego stalowego rumaka, tym bardziej ciaśniejsze były mi granice naszej kochanej Ojczyzny.

Na nim poznałem wszystkie jej dzielnice, ich piękność, odrębność, zagospodarowanie. W czasie wycieczek na dalekie kresy Zachodu, Południa i Wschodu myśl goniła przez granice, ciekawa, co jest za nimi.

Ta myśl towarzyszyła mi ciągle w podróżach po Polsce i stała się wreszcie natrętna.

Nie mogłem się pozbyć inaczej natręta, jak tylko zadowolić go czynem.

Nie ma w świecie nic radośniejszego jak oblekać lotną myśl w kształty cielesne czynu, samemu. Koroną działań człowieka jest budowa wszelka, pod każdą postacią. Składa się na nią nie tylko wysiłek mięśni, ale przeważnie także zmysł organizacji tworzenia, te komórki mózgowe, w których jak w młynie miele się tworzący czyn, odrzucając balast i tworząc strawę godną ludzkiego pożywienia.

Przyznam się, dumny jestem z organizacji mego rajdu. Powiedzieć sobie: wyjeżdżam — to jest jeszcze mało. Warunki trzeba stworzyć. Gdybym był zamożny, poszłoby mi niesłychanie łatwo. Warunki się kupuje i basta. Nie jest to jednak sztuką. Kunsztem śmiało nazwę i wy mi przyznacie zgodnie wszyscy — wybrać się z zasobem tylko niezbędnej gotówki, tak aby nie zabrakło na życie, a przede wszystkim na strawę dla maszyny: na paliwo i smary. Człowiek zadowoli się zawsze czymś piękniejszym od codziennego chleba, aby wytrwać w postanowieniu. Natura ma tak cudowne kształty, takie dziwy i wspaniałości, że w obliczu ich zapomina się o posiłku. Dusza sportowca kocha piękno, sport bowiem z niego się zrodził. Sport — szeroki czyn władzy ludzkiej nad żywiołami świata.

Po cóż zatem trudzić będę was opisem, jak zorganizowałem rajd? Chciało mi się wyjechać i pojechałem.

Dla spotęgowania obrazu bezwzględnie muszę dodać, nie jechałem sam. Motocykl mój marki Harley, 1200 ccm1, z przyczepką, pożerając dziennie po parę setek km, niósł mój ciężar, mojej żony, naszej znajomej pani W. Kluczyńskiej, no i drobnej istoty, łaskawej psinki Sójki. Proszę do tego dodać jeszcze bagaże osobiste (około 100 kg), zapasowe koło, parę litrów zapasowych materiałów pędnych itp. Nad tym wszystkim ja, jako prowadzący motor, w drodze uważać musiałem na każde załamanie drogi, każdy wybój czy kamień, myśląc w dodatku, czy będzie dobry nocleg, czy na stacjach nie zabraknie benzyny lub czy kto z towarzyszy nie zachoruje.

W tym wypadku o samym sobie się nie myśli.

Kiedy wczesnym rankiem słonecznym 27 czerwca ub. r. wyruszamy z placu Marszałka Piłsudskiego w Warszawie wraz z ppłk. Siczkiem Stan., jadącym „solo” na również tej samej marki maszynie, za nami już są — biegania paszportowe, duszenie pieniędzy i gruntowny przegląd maszyn przed tak dalekim rajdem.

Drogi w Polsce nie należą do dobrych, a mimo to po niespełna ośmiu godzinach jazdy przez Piotrków dobijamy do punktu granicznego „Słupia”2 (Kl. Kössel).

Dzień piękny zatarł wspomnienia niezupełnie dobre o samej drodze. Wyrwać się z Warszawy to nie lada wysiłek. Drogi wjazdowe do stolicy jakby pasmo fortyfikacji odstraszają nacierającego na Warszawę i gubią odwagę w dezerterach z tej twierdzy zakochania się w przeszłości, która nie wiadomo czemu rwie duszę warszawiaka w czasy, które nie znały poza rowerem nic postępowszego. W czasie drogi po kocich łbach podwarszawskich klnie się z przyzwyczajenia magistrat i w ogóle wszystko tak zwane samorządne. Wjazd i wyjazd do prawie wszystkich miast i miasteczek jest prawie jednakowy. Wprost nasuwa się myśl powszechnej zmowy magistratów, aby mieszkańcy nie uciekali z miast. Wiadomo przecie — myślą radni miejscy — kupi taki odważny motocykl, będzie jeździł po świecie — a kto ojczystemu jego miastu da podatki? Przecież są potrzebne radnym miejskim, chciałem powiedzieć raczej: Radzie Miejskiej. Ona zrobi z nich użytek. Zbuduje drogi asfaltowe w alejach, na placach i na ulicach, gdzie mieszkają radni. Przedmieścia mogą poczekać. Tyle dziesiątek lat czekały, mogą jeszcze parę wytrzymać.

Krajobraz nie tyle nieciekawy, co jednostajny. Pola złocą się dojrzewającym zbożem, daleki horyzont płaski, łamany linią granatową sosnowych lasów. Wspaniałe powietrze, balsamiczny oddech zbóż, cisza poranka przechodząca powoli w rozgwar rozbawionej słońcem i ciepłem natury. Koniec czerwca — śliczne polskie lato.

Blisko pół godziny formalności paszportowych (celnych) i wjeżdżamy w ziemię prastarego dziedzictwa Piastów w kierunku Wrocławia. Drogi wspaniałe, toteż pozwalamy sobie na poważne zwiększenie szybkości, bo do 116 km/godz. Dobrym drogom odpowiadają piękne widoki i krajobrazu nie psuje ład niemiecki w urządzaniu miast i wsi, owszem łączy je w miłej dla oka całości i mimo woli człowiekowi nasuwa się pytanie, kiedy my we własnym państwie do tego dojdziemy, a będę szczery, aby wyznać, że do naszej polskiej fantazji koniecznie jest nam potrzebny i stały system pracy.

Przy tak rozwiniętej szybkości niedługo wjeżdżamy do Wrocławia i jak to się zdarza w drodze, w dodatku na obcym terytorium, łatwo jest o awanturę.

We Wrocławiu trafia się nam jedno potrącenie samochodu, ale od protokółu policyjnego ratuje nas osobliwie uczciwy Niemiec, który jadąc za nami, obserwował całe zajście i z nas oskarżonych zrobił oskarżycieli. Dobrze, że się na tym skończyło. W komisariacie policji niemieckim starym bismarckowskim3 stylem z pewnością byłoby inaczej. Kierując się tym, nie popasamy długo na niemieckim Śląsku i w krótkim czasie po posiłku w restauracji jedziemy drogą ku Pradze czeskiej.

Co kraj, to obyczaj! W Czechosłowacji jazda lewą stroną drogi, do czego trzeba się po pewnym czasie przyzwyczaić. Stan dróg niemniej tak dobry jak niemieckich, mniej tylko drogowskazów, przez co traci się czas na wypytywanie o kierunek dalszej drogi. W tych warunkach zamiar nasz osiągnięcia Pragi (630 km) w tym samym dniu nie udał się — nocujemy o 100 km przed Pragą, w Trutnie4, w „Narodnym Domie”. Schludny nocleg, dobra kolacja i tanie, znakomite, czeskie piwo.

Rankiem 28 czerwca, a była to niedziela, jedziemy ku Pradze. Po drodze widzimy pracę na polach pomimo święta, gdyż jest to okres żniw, a za długo trwająca gorąca pogoda powoduje obawę przed nawałnicą. Widać w tym czeską przezorność i nie dziwota, że pracowici obywatele Czechosłowacji w dobrym ładzie gospodarczym utrzymują swoją małą republikę.

Przed południem jesteśmy w Pradze, którą oglądamy po raz pierwszy w życiu. Robi na nas bardzo dobre wrażenie: schludna, rojna od wesołych i uprzejmych ludzi, pełna gmachów świadczących o wielkiej tradycji i dobrym smaku architektonicznym. Nazywają ją Czesi ,.Złotą Pragą”. Stwierdzamy, że to nie jest przesadą. W Pradze tak nam jakoś wypada, że jemy obiad nie w czeskiej restauracji, ale znajdujemy go w restauracji „kaukaskiej”, obsługiwanej przez rosyjskich emigrantów, dawnych „panów i pań” z wysokich sfer petersburskich. Zarabiają oni ciężko na kawałek chleba kelnerką, tańcem i śpiewem. Czy nie taki był ongiś los naszej emigracji? Chyba nie? — zapytujemy samych siebie. Inteligencja nasza znajdowała chleb za granicą w godziwszych zarobkach.

Z czeskiej osobliwości zostaje nam tylko sławny prawdziwy pilzner5 i czeskie kwargle6.

Dzień piękny i gorący, a po sumiennie zaspokojonym pragnieniu kierujemy się drogą na Austrię do Wiednia (312 km). W drodze mijamy setki motocyklów powracających ku wieczorowi do Pragi. To są właśnie wyniki dobrego utrzymania dróg, w postaci ogromnie silnie rozwiniętego sportu motocyklowego. Zaznaczyć wypada, że w każde pogodne święto i niedzielę tabuny „żelaznych rumaków” wybiegają z Pragi i dzięki wspaniałym drogom przemierzają setki kilometrów na świeżym powietrzu i pod ożywczymi promieniami słońca. Tam bez zbytniej odwagi wyjeżdża się za miasto.

Jaka stolica, taki kraj! Mijamy schludne czeskie wsie, spotykani ludzie pewni siebie, co się wyczytuje z twarzy, świętują dzień Pański. I co ciekawe, przy takiej konsumpcji piwa, jaką się chlubią Czesi, nie spotykamy pijanych zawalających drogi.

Przed dojazdem do granicy austriackiej wypada nam nocować we wsi czeskiej. Nocleg znajdujemy w domu prywatnym, bardzo gościnni ludzie chętnie udzielają nam czystego pomieszczenia i w tych warunkach, nie chcąc wykorzystywać gospodarzy, ograniczamy kolację do zakresu domowego, a więc: jaja, mleko i chleb.

Bardzo wczesnym rankiem 29 czerwca przekraczamy granicę i po nieszczególnych drogach, po których jedzie się również lewą stroną, o godzinie pierwszej w południe zawitaliśmy do Wiednia. Miasto znalem dobrze przed laty z jego świetnych cesarskich czasów. Już na pierwszy rzut oka widać rażącą różnicę na ludziach. To nie są już ci uśmiechnięci beztrosko wiedeńczycy. Na rysach twarzy znać szczerby pogoni za ciężko zdobywanym kawałkiem chleba.

W Wiedniu zostajemy dwie doby. Znając Wiedeń bodajże szczegółowo, w następnym dniu z motocykla pokazuję towarzystwu to, co warte obejrzenia.

Sława dawnej cesarskiej siedziby długo jeszcze pysznić się będzie Schönbrunnem7, tumem8 św. Szczepana9, Praterem10, zamkiem cesarskim11, muzeami i teatrami — świadkami minionej sławy, bogactwa i chwały. Gorzej jest z mieszkańcami, ci głośno narzekają w restauracjach i kawiarniach na obecne ciężkie czasy i mam wrażenie, że nie z nałogu, jak u nas w Warszawie, ale wiedeńczycy mają na co narzekać. Trudniej tam o szylinga12 niż u nas o 5 złotych, toteż Wiedeń dba o cudzoziemców.

Cudzoziemiec spotyka się nadal z uprzejmą obsługą, a jako znak czasu godny zanotowania, na każdym kroku przy tym z propagandą zwiedzenia małej Austrii. Niemal wszędzie wtyka się cudzoziemcowi w formie broszur zaproszenie do zwiedzania okolic Wiednia, Semmeringu13, Alp itp. Jest to troska o tak trudny dzisiaj pieniądz, który za cesarskich czasów lekko przypływał wraz z „poddanymi” do stolicy. — Robi się to jednak umiejętnie, kulturalnie i z domieszką tradycji.

Cudzoziemiec chętnie zwiedza austriackie wspaniałości, bo go nie odstręczają wyzyskiem.

Pierwszego lipca o godz. trzeciej nad ranem startujemy pełni odwagi, aby przez dzień przebyć masyw górski w kierunku Salzburga (304 km) do właściwych Alp.

Drogi austriackie za Wiedniem ku Alpom nieszczególne, często wyboje i dość sporo kurzu. Im bardziej zbliżamy się do Salzburga, krajobraz zaczyna nabierać cech wykwintnego pejzażu. Droga prowadzi przez podgórze alpejskie. W kierunku drogi sine linie potężnych Alp ścieśniają horyzont. Wjeżdżamy powoli z każdym dziesiątkiem kilometrów w królestwo najwyższych gór Europy. Z obu stron ciągną się łańcuchy wzgórz, przechodzących z łagodnych pagórkowatych szczytów w poszarpane coraz bardziej skaliste wierzchołki. Lasy towarzyszą nam coraz częściej, przeważnie to świerk lub sosna. Powietrze zalatuje żywicą. Wiatr chłodzi łagodnie. Czuje się w nim jednak ostry czasami odcień chłodu wysokogórskiego, stamtąd ciągnie ten wiatr mocny, upojny jak stare wino.

Zaludnienie, im bliżej ku Alpom, rzadsze. Napotykane wsie bywają skupione, zawsze nad jeziorem lub rzeką. Ponad niskie murowane domy odcina się willa lub grupa willi, białych na niepokalanej bujnej zieleni.

Ruch na drogach nieszczególny. Zauważyć się daje łatwo, że mijamy samochody przeważnie turystyczne o obcych markach. Ciekawy rys na tych drogach, bardzo charakterystyczny, uderzył nas. Ilekroć razy zatrzymaliśmy się celem krótkiego odpoczynku przy drodze, przejeżdżające auta lub motocykle zatrzymywały się i kierowcy pytali się, czy czegoś nie potrzebujemy. Wspaniale to świadczy o powszechnej pomocy turystom. Zwyczaj ten wyrobił czas i doświadczenie.