Na ostrzu noża - Rahul Jandial - ebook + książka

Na ostrzu noża ebook

Jandial Rahul

4,7

Opis

Co kryje się za zamkniętymi drzwiami sali operacyjnej, w której przeprowadza się zabiegi na ludzkim mózgu? Jakie decyzje musi podejmować neurochirurg pochylony nad otwartą czaszką osoby, której życie i zdrowie w pełni zależą od jego umiejętności i możliwości współczesnej medycyny?

Pacjentów i chirurgów łączą trudne kompromisy. I jedni, i drudzy stają czasami przed dramatycznymi wyborami i jest to nieuniknione, bo chirurgia stawia życie Na ostrzu noża, obnażając najczulsze punkty zarówno pacjenta, jak i lekarza,.

Rahul Jandial jest neurobiologiem i chirurgiem specjalizującym się w leczeniu raka mózgu. Ten znakomity i doświadczony lekarz na kartach tej książki otwarcie przyznaje się do błędów, które prześladują go od lat. Przedłużył życie tysiącom ludzi, ale jego interwencje powodowały też ból i cierpienie. Wysłuchaj jego opowieści o odporności, odwadze i zaufaniu pacjentów oraz lekcjach, których mu udzielili. Obok opisów ekstremalnie skomplikowanych operacji znajdziesz tu głęboki i wzruszający wgląd w psychikę neurochirurga, który dzień w dzień dochodzi do granic ludzkich możliwości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (18 ocen)
12
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
rysiaoksysia

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna rewelacyjna pozycja tego autora! Polecam zarówno miłośnikom medycyny, jak i totalnym laikom. Otwiera oczy: bardzo wartościowa pozycja
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Kiedy zaczą­łem pisać tę książkę, moim celem było uchy­le­nie rąbka błę­kit­nej chu­sty chi­rur­gicz­nej i opo­wie­dze­nie o neu­ro­chi­rur­gii z per­spek­tywy kogoś wta­jem­ni­czo­nego. Mia­łem zamiar zdra­dzić, co naprawdę dzieje się z pacjen­tami leżą­cymi na stole ope­ra­cyj­nym z odsło­nię­tym, poły­skli­wym mózgiem i co się dzieje potem, gdy po wybu­dze­niu muszą pogo­dzić się ze swoim nowym życiem.

Wyszło jed­nak zupeł­nie ina­czej. Uświa­do­mi­łem sobie bowiem, że nie mógł­bym uczci­wie opi­sać moich doświad­czeń chi­rurga, nie uchy­la­jąc jed­no­cze­śnie zasłony, która skry­wała mnie samego – nie odsła­nia­jąc się rów­nie głę­boko jak moi pacjenci.

Jestem chi­rur­giem spe­cja­li­zu­ją­cym się w nowo­two­rach mózgu. Jestem rów­nież neu­ro­bio­lo­giem pro­wa­dzą­cym bada­nia, które – mam nadzieję – pew­nego dnia spra­wią, że dzięki postę­powi nauki moje umie­jęt­no­ści prze­staną być potrzebne. Na razie jed­nak usu­wam raka. Czę­sto. Jestem dobry w tym, co robię, ale sama natura mojej pracy spra­wia, że czę­sto pono­szę klę­skę.

Prze­dłu­ży­łem tysiące ist­nień. Przy stole ope­ra­cyj­nym wie­lo­krot­nie sta­wia­łem czoła śmierci. Zda­rzało mi się poda­ro­wać pacjen­tom kilka dodat­ko­wych mie­sięcy życia, by mogli zoba­czyć, jak ich dzieci koń­czą stu­dia, ale też zadać innym potworny ból, któ­rego można było unik­nąć. Popeł­ni­łem błędy, które nawie­dzały mnie przez lata. Podej­mo­wa­łem decy­zje, które rato­wały życie. Z nie­któ­rych z nich jestem dumny, choć naru­szały one gra­nice etyki zawo­do­wej i mogły zakoń­czyć moją karierę.

Ni­gdy nie uwa­ża­łem się za kogoś sto­ją­cego ponad pra­wem, ale zaj­mu­jąc się pacjen­tami z poważ­nymi obra­że­niami mózgu, czę­sto mie­rzy­łem się ze sce­na­riu­szami tak nie­moż­li­wymi, że tylko nie­liczni byliby w sta­nie je sobie wyobra­zić. Ist­nieją kom­pro­misy, na które trzeba pójść; straszne wybory, któ­rych nie da się unik­nąć, a z któ­rymi muszą się zmie­rzyć i chi­rur­dzy, i pacjenci.

Ist­nieje prze­ko­na­nie, że leka­rzy mojej spe­cjal­no­ści bar­dziej inte­re­suje sama pro­ce­dura medyczna niż osoba leżąca na stole. Ni­gdy nie patrzy­łem na pacjenta w ten spo­sób. Dla mnie w ope­ra­cji zawsze cho­dziło nie o ludzką ana­to­mię, lecz o ludzką naturę. Wiele zawdzię­czam chi­rur­gii: prak­tyce, która obnaża zarówno mnie, jak i mojego pacjenta, spra­wia­jąc, że razem balan­su­jemy na ostrzu noża. To bar­dzo samotne miej­sce, gdzie trudno o pro­ste odpo­wie­dzi.

Trudno też o pyta­nia waż­niej­sze niż te, przed któ­rymi staje chi­rur­gia: się­gają do głę­boko ukry­tego sedna odczu­wa­nia i świa­do­mo­ści – są próbą zba­da­nia cudu, jakim jest ludzki umysł. Czy ist­nieje moc­niej­sza więź mię­dzy dwoj­giem ludzi niż ta, która pozwala jed­nemu z nich otwo­rzyć ciało dru­giego i zain­ge­ro­wać w jego wnę­trze? W mojej dzie­dzi­nie dodat­kowo może zda­rzyć się, że pacjent pod­czas wyko­ny­wa­nej przeze mnie ope­ra­cji mózgu pozo­staje przy­tomny. Jeden umysł wewnątrz dru­giego.

Podróże, w które zabrali mnie moi pacjenci, były mistrzow­skimi lek­cjami kru­cho­ści, męstwa i piękna czło­wieka. Aby przy­nieść ulgę cier­pią­cym, musia­łem ujaw­nić swoje wła­sne cier­pie­nie. W następ­nych roz­dzia­łach opo­wia­dam o moim pry­wat­nym podej­ściu do etyki i zma­gań, któ­rym musieli sta­wić czoła zarówno moi pacjenci, jak i ja sam.

W książce tej zawar­łem lek­cje i spo­strze­że­nia wynie­sione z szań­ców mojego życia i mojej pracy – wszystko, czego dzięki moim pacjen­tom dowie­dzia­łem się o naszych wyjąt­ko­wych mózgach i naszym jakże cen­nym ist­nie­niu. Na zawsze pozo­stanę dłuż­ni­kiem tych ludzi. Obser­wu­jąc ich w naj­trud­niej­szych dla nich chwi­lach, pozna­łem, czym są wdzięk, odwaga i praw­dziwa mądrość. To oni spra­wili, że ina­czej patrzę na życie, straty i prze­trwa­nie. Na kolej­nych stro­nach podzielę się tym, czego się nauczy­łem.

1. Trauma

1

Trauma

Poczu­łem drga­nia. To, co wyda­wało się pierw­szymi symp­to­mami nad­cią­ga­ją­cego trzę­sie­nia ziemi, w rze­czy­wi­sto­ści było lądu­ją­cym na dachu heli­kop­te­rem. Ozna­czało to, że mia­łem około sześć­dzie­się­ciu sekund, by dotrzeć na blok ope­ra­cyjny. Byłem na pierw­szym roku spe­cja­li­za­cji chi­rur­gicz­nej. Wła­śnie trans­por­to­wano drogą powietrzną pro­sto z miej­sca zda­rze­nia kobietę tra­fioną zbłą­kaną kulą. Kiedy ranną wwo­żono do szpi­tala, ciśnie­nie jej krwi gwał­tow­nie spa­dło: coraz niż­sze liczby pul­su­jące na ekra­nie poka­zy­wały, jak bli­ska była śmierci. Główny chi­rurg ura­zowy zro­bił nacię­cie mię­dzy czwar­tym a pią­tym żebrem pacjentki i kazał mi dosłow­nie pomóc bić jej sercu. Moja lewa dłoń led­wie mie­ściła się w nacię­ciu. Czu­łem się, jak­bym prze­ci­skał rękę przez lekko tylko uchy­lone okno: żebra napi­nały się, uci­ska­jąc mój nad­gar­stek, a kiedy pró­bo­wa­łem prze­krę­cić dłoń, żeby lepiej uchwy­cić pod­stawę wyśli­zgu­ją­cego się serca, pękły, by zro­bić miej­sce mojej ręce.

Droga na salę ope­ra­cyjną wio­dła przez plą­ta­ninę kory­ta­rzy. By móc na­dal tło­czyć krew, musia­łem wsko­czyć na wózek, na któ­rym prze­wo­żono ranną. Poru­sza­li­śmy się z taką pręd­ko­ścią, że na nie­któ­rych ostrych zakrę­tach nie tylko ści­ska­łem jej serce: by nie zwol­nić chwytu, wręcz musia­łem się go przy­trzy­my­wać. Mia­łem je w dłoni, po przed­ra­mie­niu cie­kła mi cie­pła krew, a mię­śnie mojej ręki kur­czyły się ryt­micz­nie. Ucisk. Roz­luź­nie­nie. Masaż na otwar­tym sercu jest rzadko sto­so­waną pro­ce­durą. Używa się jej, kiedy pacjent stra­cił ponad połowę krwi i serce nie ma czego pom­po­wać: led­wie trze­po­cze, bo nie­wielka ilość płynu nie jest w sta­nie go wypeł­nić.

Kiedy w końcu dotar­li­śmy na salę ope­ra­cyjną, już cze­kało na nas dwóch chi­rur­gów. Jeden z nich bez słowa ode­pchnął mnie łok­ciem: zato­czy­łem się w tył, a moja dłoń puściła serce kobiety i wysu­nęła się z wnę­trza jej klatki pier­sio­wej. Dokład­nie o to mu cho­dziło. Razem z kolegą prze­jęli dowo­dze­nie. Naci­nali, odse­pa­ro­wy­wali i odnaj­dy­wali poszar­pane arte­rie w klatce pier­sio­wej i jamie brzusz­nej pacjentki, pod­czas gdy dwoje ane­ste­zjo­lo­gów tło­czyło krew i leki w jej żyły.

Przez cztery godziny sta­ran­nie zapla­no­wa­nego cha­osu leka­rze pra­co­wali gorącz­kowo, ale jed­no­myśl­nie – i pacjentka prze­żyła. To była naj­bar­dziej nie­sa­mo­wita rzecz, jaką dane mi było ujrzeć; scena po pro­stu nie­wy­obra­żalna dla nie­wta­jem­ni­czo­nego obser­wa­tora. To, że w ogóle się tam zna­la­złem, czy­niło ją tylko jesz­cze bar­dziej nie­wia­ry­godną – sześć lat wcze­śniej wyle­cia­łem z col­lege’u. W tam­tym momen­cie poczu­łem wielką dumę ze sztuki, z któ­rej arka­nami się zapo­zna­wa­łem, a kiedy obser­wo­wa­łem chi­rur­gów współ­pra­cu­ją­cych na naj­wyż­szym z pozio­mów, słowo „chi­rur­gia” nabrało dla mnie nowej głębi.

Chcia­łem wię­cej.

Dziś jestem neu­ro­chi­rur­giem spe­cja­li­zu­ją­cym się w usu­wa­niu guzów. W swoim ponad­czter­dzie­sto­let­nim życiu zetkną­łem się dotych­czas z ponad pięt­na­stoma tysią­cami pacjen­tów i prze­pro­wa­dzi­łem ponad cztery tysiące ope­ra­cji. Chi­rur­gia jest w sta­nie znisz­czyć naj­bar­dziej ludz­kie aspekty nas samych, ale dzięki niej mogą wyjść na jaw także naj­głęb­sze prze­jawy naszego czło­wie­czeń­stwa.

Jako chi­rurg w trak­cie spe­cja­li­za­cji patrzy­łem na to zupeł­nie ina­czej. Praca na ura­zówce ma swój spe­cy­ficzny rytm. Kiedy wasze ciało zostaje zmiaż­dżone w wyniku wypadku samo­cho­do­wego, roze­rwane z powodu postrzału czy jakiejś innej kata­strofy, nie cze­ka­cie w kolejce do leka­rza – tra­fia­cie bez­po­śred­nio na salę ope­ra­cyjną. Jeste­ście ubrani, więc trudno nam od razu oce­nić, jak wiel­kie są uszko­dze­nia. Nie zsu­wamy wam ostroż­nie spodni: spe­cjal­nymi nożycz­kami ratow­ni­czymi prze­ci­namy nogawki aż do talii. Koszula także zostaje roz­cięta. Naj­waż­niej­sze to nie ruszać znaj­du­ją­cego się w niej ciała. Nagość nie jest pro­ble­mem. Trzeba uto­ro­wać sobie drogę. Zna­leźć otwarte zła­ma­nia. Dostać się do żeber. W razie potrzeby zro­bić dziurę w klatce pier­sio­wej, by wypu­ścić uwię­zione tam powie­trze. Wszystko po to, żeby­ście wy, pacjenci gwał­tow­nie piku­jący w kie­runku zim­nej twar­dej ziemi, nie roz­bili się o nią. To ostatni moment na roz­ło­że­nie spa­do­chronu – chi­rur­dzy są waszą ostat­nią nadzieją na wyj­ście z tego cało.

Kilka dni po tym, jak trzy­ma­łem w dłoni serce tam­tej kobiety, znów byłem na bloku ope­ra­cyj­nym, poma­ga­jąc zająć się nawa­łem pacjen­tów. Patrzy­łem na roz­gry­wa­jącą się wła­śnie przede mną scenę i przy­po­mnia­łem sobie zda­rze­nie z wła­snej prze­szło­ści, które dawno wypar­łem. Ubra­nia, które zdją­łem z kilku wcze­śniej­szych pacjen­tów, nie zostały jesz­cze sprząt­nięte i leżały jak kupka zagra­bio­nych liści: kłąb kształ­tów, kolo­rów i fak­tur. Ich buty zostały na auto­stra­dzie, na miej­scu koli­zji, przez co masa pocię­tej odzieży spra­wiała wra­że­nie nie­kom­plet­nej.

Pozo­sta­ło­ści tej gar­de­roby spra­wiły, że coś zama­ja­czyło na skraju mojego pola widze­nia. Chyba wła­śnie tak uświa­da­miam sobie wiele rze­czy. Na brze­gach pola widze­nia nie mamy śle­pej plamki. Wtedy dostrze­głem tam dzi­waczną, kalej­do­sko­pową plamę Ror­scha­cha. W tam­tym momen­cie do głowy przy­szło mi coś, co jako trzy­na­sto­la­tek widzia­łem na nie­bie Los Ange­les i co pogrze­ba­łem głę­boko w pamięci.

Dolina Los Ange­les, roz­cią­ga­jąca się we wszyst­kich kie­run­kach i ogra­ni­czona jedy­nie Oce­anem Spo­koj­nym, zaj­muje obszar ponad 11 600 kilo­me­trów kwa­dra­to­wych i jest domem 13 milio­nów ludzi. W środku tego obszaru znaj­duje się kom­plet­nie nija­kie mia­sto zwane Cer­ri­tos. Pew­nej sierp­nio­wej nie­dzieli 1986 roku, gdy jeź­dzi­łem na rowe­rze, usły­sza­łem tam­ten dźwięk. Choć na początku był ledwo uchwytny, ze względu na nie­spo­ty­kaną ampli­tudę i czę­sto­tli­wość nie można było go z niczym pomy­lić: odle­gły, ale wyraźny, meta­liczny wybuch. Rozej­rza­łem się, pró­bu­jąc dociec, skąd pocho­dzi. Nic. A potem spoj­rza­łem w górę. Dźwięk nara­stał, zamie­nia­jąc się w dziwny, prze­ni­kliwy pisk, jakby milion paznokci jed­no­cze­śnie zgrzy­tało po tablicy.

Pamię­tam, że gdy pod­jeż­dża­łem bli­żej, nie rzu­ca­łem cie­nia: moim krę­cą­cym się kołom nie towa­rzy­szyło ich zwy­kłe bliź­nia­cze odbi­cie na dro­dze po jed­nej lub po dru­giej stro­nie. Słońce musiało być dokład­nie nade mną. Połu­dnie. Widok pasa­żer­skiego odrzu­towca pły­ną­cego w powie­trzu z ogo­nem zwi­sa­ją­cym bez­ład­nie jak ozdoba cho­in­kowa nie pozo­sta­wiał złu­dzeń co do tego, co już się stało i co zaraz się sta­nie.

Przej­mu­jący głu­chy łoskot nastę­pu­jący po pisku sil­ni­ków tak naprawdę niósł ulgę. Na Car­me­nita Road w Cer­ri­tos, główną drogę pro­wa­dzącą do mojego domu, mojej szkoły i wia­duktu, który słu­żył mi za punkt obser­wa­cyjny, spadł deszcz przed­mio­tów. Widzia­łem porwane frag­menty ubrań spa­da­ją­cych na zie­mię jak jesienne liście. Odzież leżąca na pod­ło­dze bloku ope­ra­cyj­nego odblo­ko­wała to wspo­mnie­nie: bycie świad­kiem tego, co działo się tuż po zde­rze­niu awio­netki z samo­lo­tem linii Aeroméxico zmie­rza­ją­cym w kie­runku lot­ni­ska Los Ange­les.

Wtedy tego rodzaju wypadki nie nio­sły ze sobą auto­ma­tycz­nych sko­ja­rzeń, które mamy dziś, po 11 wrze­śnia. Wła­dze małych miast nie dys­po­no­wały także ani wystar­cza­jącą wie­dzą, ani zdol­no­ścią prze­wi­dy­wa­nia, by blo­ko­wać dostęp do miejsc kata­strofy, jak to dzieje się teraz. Mogłem podejść zaska­ku­jąco bli­sko. W powie­trzu czuć było zapach paliwa i spa­le­ni­zny – nie takiej, do któ­rej byłem przy­zwy­cza­jony, ale spe­cy­ficz­nej mie­szanki sto­pio­nego pla­stiku i metalu. Potem zaś dotarła do mnie woń cze­goś jesz­cze, cze­goś, co poczuję znowu wiele lat póź­niej. Spa­lo­nego ciała. Kiedy mój umysł zetknął się z nią po raz pierw­szy, nie wie­dział, jak ją zakwa­li­fi­ko­wać. W przy­szło­ści w pracy chi­rurga miała mi towa­rzy­szyć stale.

Wspo­mnie­nie to – nie­ocze­ki­wane i nie­pro­szone – napły­nęło do przed­niej czę­ści mojego mózgu, tam, gdzie mie­szają się pozna­nie i emo­cje. Ludzki mózg przy­po­mina gęste leśne ostępy: świa­dome myśli – mózg poznaw­czy – znaj­dują się w samych koro­nach drzew, emo­cje układu lim­bicz­nego two­rzą zaś niż­sze gałę­zie pro­wa­dzące w dół aż do gadziego pnia mózgu. Moje wspo­mnie­nie powstało z wza­jem­nego oddzia­ły­wa­nia ele­men­tów tej ukry­tej prze­strzeni.

Jeste­śmy sumą wła­snych wspo­mnień. To one kształ­tują nasze rozu­mie­nie świata, łącząc nas z prze­szło­ścią i naj­bliż­szymi. Ale mogą także stać się naszą zgubą. Więk­szość trau­ma­tycz­nych wspo­mnień z cza­sem traci ostrość i bled­nie. Kiedy jed­nak nie słabną, mogą nas prze­śla­do­wać: utrud­niają nam codzienne życie, unie­moż­li­wia­jąc sku­pie­nie się i funk­cjo­no­wa­nie. Tego typu natar­czywe obrazy roz­sie­wają się po trau­ma­tycz­nym prze­ży­ciu, kieł­ku­jąc i zapusz­cza­jąc zdra­dliwe korze­nie. Przy­by­wają nie­pro­szone i nie pozwa­lają nam zapo­mnieć, jak nie­po­żą­dani, nie­życz­liwi goście z prze­szło­ści. To, jak sobie z nimi radzimy, ma klu­czowe zna­cze­nie, ponie­waż nie da się przejść przez życie, cał­ko­wi­cie uni­ka­jąc bole­snych doświad­czeń.

Doświad­cza­nie traum jest nie­od­łączną czę­ścią czło­wie­czeń­stwa. Więk­szość z nas dotknęły bądź dotkną jakie­goś typu trau­ma­tyczne zda­rze­nia, wielu zetknie się z nimi wie­lo­krot­nie. Naj­bar­dziej wia­ry­godne sza­cunki mówią, że mniej wię­cej trzy czwarte ludzi na całym świe­cie prze­żyje przy­naj­mniej jedno pozo­sta­wia­jące uraz wyda­rze­nie. Jeste­śmy świad­kami śmierci albo poważ­nych obra­żeń, bywamy ofia­rami napa­dów, cier­pimy na zagra­ża­jące życiu cho­roby lub dotyka nas nie­spo­dzie­wane odej­ście kogoś z naj­bliż­szych.

Widzia­łem nie­wy­obra­żalne obra­że­nia ciała, które cał­ko­wi­cie zmie­niają ludzi. Oczy­wi­ście wycho­dzą z niego odmie­nieni fizycz­nie: muszą nauczyć się żyć dalej ze swoim nowym, oka­le­czo­nym orga­ni­zmem. Ale prze­miana doty­czy też psy­chiki, a zale­cze­nie emo­cjo­nal­nej bli­zny, którą zosta­wia po sobie trau­ma­tyczne prze­ży­cie, jest czę­sto trud­niej­sze niż fizyczna reha­bi­li­ta­cja.

W przy­padku poważ­nego urazu pacjenci zwy­kle przy­by­wają do szpi­tala nie­przy­tomni. Nie wiemy, kim są, a ich rodziny wciąż nie wie­dzą, co się wyda­rzyło. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych osoby takie obej­muje pro­ce­dura, którą nazy­wamy „podwój­nym leka­rzem” – jeden lekarz opra­co­wuje plan dzia­ła­nia, a drugi go zatwier­dza. Dzięki temu nie musimy uzy­skać zgody pacjen­tów na rato­wa­nie ich życia i możemy robić to meto­dami, na które ranni mogliby się nie zgo­dzić, gdyby byli w pełni świa­domi.

Kiedy ofiara wypadku się budzi, jest już po wszyst­kim: ma pocięte żebra, poszat­ko­wane jelita, usu­nięte płaty mózgu czy ampu­to­wane koń­czyny. Z początku zwy­kle na­dal jest oszo­ło­miona, nie w pełni przy­tomna. Mie­szanka środ­ków uśmie­rza­ją­cych ból i poczu­cia, że udało się prze­żyć, nie­mal zawsze wywo­łuje ulgę, nawet u tych, któ­rzy zna­leźli się w szpi­talu z powodu próby samo­bój­czej. Pacjent nie zdaje sobie sprawy, jak długa jesz­cze czeka go droga do fizycz­nej nie­za­leż­no­ści i upo­ra­nia się z kon­se­kwen­cjami tego, co zaszło.

Kiedy pacjenci opusz­czają oddział inten­syw­nej tera­pii i obni­żamy im dawki leków, zaczy­nam dostrze­gać róż­nice mię­dzy nimi. Nie cho­dzi tylko o to, na jakie wspar­cie mogą liczyć czy jakimi środ­kami dys­po­nują. Widzę, że nie­któ­rych zaczyna zatru­wać nisz­czy­ciel­ska emo­cja – poczu­cie winy. Ci, któ­rzy nie mieli wpływu na to, co się stało, są wdzięczni, że udało im się ujść z życiem, i rzadko kie­rują odczu­cia i żal do wewnątrz, nie biorą ich do sie­bie: obwi­niają raczej inne osoby, splot oko­licz­no­ści albo los. Jeśli jed­nak do urazu dopro­wa­dził ich wła­sny błąd w oce­nie sytu­acji – na przy­kład nie zapięli pasów – wal­czą z poczu­ciem winy i wsty­dem, prze­świad­cze­niem, że „sami są sobie winni”.

Dziś pacjenci uma­wiają się ze mną w kli­nice, a ope­ra­cje, które prze­pro­wa­dzam, są zwy­kle wcze­śniej zapla­no­wane. Więk­szość z tych osób nie prze­żyła traumy – oni cały czas z nią żyją. Już samo otrzy­ma­nie infor­ma­cji, że ma się raka, jest trau­ma­tycz­nym prze­ży­ciem. Nie­któ­rzy dowia­dują się tego na łóżku szpi­tal­nym. Nie mają na sobie ofi­cjal­nego stroju, który zakła­dają, wybie­ra­jąc się do kli­niki – są obna­żeni, odsło­nięci, tylko w cien­kiej szpi­tal­nej piża­mie. Żad­nych ubrań, pier­ścion­ków, zegar­ków. Moi pacjenci mają zło­śliwe nowo­twory mózgu i rdze­nia krę­go­wego, które zawsze odra­stają. Cza­sem dia­gnozę można posta­wić dopiero pod­czas ope­ra­cji.

Kiedy mam oznaj­mić pacjen­towi, czego się dowie­dzia­łem, zwy­kle pod­cho­dzę do jego łóżka tak, by patrząc na mnie, nie mógł zer­kać na drzwi. Kie­ro­wa­nie spoj­rze­nia ku drzwiom jest kla­sycz­nym uni­kiem osób, które nie chcą usły­szeć mają­cych zaraz paść słów. Stają się wtedy roz­tar­gnieni, bez wąt­pie­nia wyobra­ża­jąc sobie ucieczkę od łóżka, szpi­tala, od tego, co mam im do powie­dze­nia. Być może to dziwne, ale wydaje mi się, że moja wła­sna trauma pozwala mi nieść pomoc pacjen­tom, któ­rych życiu zagraża nowo­twór mózgu bądź inne oko­licz­no­ści.

Wie­ści prze­ka­zuję z wyra­zem twa­rzy, który – mam nadzieję – odzwier­cie­dla zarówno pew­ność, że to, co mówię, jest prawdą, jak i żal, że jestem zmu­szony powie­dzieć: „To rak”. Potem milknę. Pacjenci zwy­kle potrze­bują minuty ciszy, bądź dwóch, by przy­jąć do wia­do­mo­ści, że wła­śnie zawa­lił im się świat, i nadać kie­ru­nek swoim myślom i emo­cjom, zło­żo­nym z wielu warstw i zabar­wio­nym tym, kim są, przez co prze­szli, co sądzą o takiej dia­gno­zie i za kogo odpo­wia­dają. Życie nie prze­biega im przed oczami w ostat­nich sekun­dach, kiedy kie­rują się już ku przy­sło­wio­wemu bia­łemu świa­tłu, tylko wtedy, gdy sły­szą słowo „rak”. Widzę, jak ich oddech przy­spie­sza, jak zmie­niają się ich rysy; zazwy­czaj reak­cją są ból i łzy.

Gdy są już gotowi na ciąg dal­szy, pró­buję prze­rwać czarne roz­my­śla­nia. Mówię im, że nad­cho­dzące mie­siące są ich, ale dekady – już nie. Nie ma na to lekar­stwa. Mówię im, że możemy powal­czyć o lata. Lata wolne od bólu. Cenne lata. Obie­cuję, że będę przy nich w takim stop­niu, w jakim będą sobie tego życzyli. W odróż­nie­niu od ura­zów powsta­łych w wyniku wypadku samo­cho­do­wego albo zawału serca emo­cjo­nalne cier­pie­nie zwią­zane z dia­gnozą nowo­two­rową nie ustę­puje, lecz ewo­lu­uje.

Tera­pia nie­sie ze sobą inny rodzaj traumy. Inge­ren­cja chi­rur­giczna, che­mio­te­ra­pia i radio­te­ra­pia mogą powo­do­wać ból, dys­kom­fort i zmiany w ciele. Nie­za­leż­nie od tego ból emo­cjo­nalny bywa jed­nak cięż­szy do znie­sienia. Bada­nie kobiet z okre­ślo­nym typem raka piersi, przy któ­rym mają 90% szans na prze­ży­cie, wyka­zało, że ich naj­bar­dziej stre­su­jące doświad­cze­nia nie miały żad­nego związku z samym lecze­niem. Były to, w kolej­no­ści od naj­bar­dziej stre­su­ją­cych: usły­sze­nie dia­gnozy od leka­rza; ocze­ki­wa­nie na wynik ope­ra­cji i infor­ma­cje, czy nie ma prze­rzu­tów; okres ocze­ki­wa­nia na usu­nię­cie guza.

Nie­któ­rzy pacjenci cier­piący na nowo­twór mózgu nie mogą uciec przed prze­zna­cze­niem. Muszą szybko uświa­do­mić sobie wła­sną śmier­tel­ność. Nagle wyraź­nie dostrze­gają hory­zont swo­jego życia i natych­miast chcą go prze­su­nąć. Zro­bić, co w ich mocy, by zyskać dodat­kowe mie­siące, kilka dodat­ko­wych lat. Led­wie zdążą odzy­skać siły po jed­nej tera­pii, a już muszą przy­go­to­wy­wać się na wyniki następ­nych badań i zwią­zane z nimi poten­cjalne próby lecze­nia. Dla mnie to hero­izm: wsta­wa­nie rano i uda­wa­nie się do kli­niki nowo­two­rów wbrew kiep­skim roko­wa­niom – albo mimo nich.

Moi pacjenci ura­zowi nagle lądują w środku nawał­nicy, pod­czas gdy moi pacjenci z rakiem sami pro­szą, by ją na nich ścią­gnąć. To zupeł­nie inne doświad­cze­nie. Póź­niej, kiedy tera­pie nowo­two­rowe zbiorą swoje żniwo i nie pozo­staje już nic poza opieką palia­tywną, pacjenci cier­pią z powodu innego rodzaju traumy. Boją się umie­ra­nia. Nie śmierci. Boją się, że nie będą w sta­nie god­nie umie­rać.

Decy­du­jące zna­cze­nie ma to, jak radzimy sobie z bólem. Więk­szość z nas potrafi prze­trwać fizyczne i psy­chiczne urazy, jakie nie­sie życie, bez śladu nie­po­ko­ją­cych symp­to­mów unie­moż­li­wia­ją­cych nor­malne funk­cjo­no­wa­nie. Ryzyko, że trau­ma­tyczne prze­ży­cie pozo­stawi po sobie poważne i dłu­go­trwałe kon­se­kwen­cje, zwięk­sza się w zależ­no­ści od tego, jak bli­sko jeste­śmy samego urazu – fizycz­nie i emo­cjo­nal­nie – i jak nań zare­agu­jemy.

Doraź­nie spo­soby radze­nia sobie z bole­snym doświad­cze­niem na dłuż­szą metę mogą oka­zać się tok­syczne. Psy­chiczne odcię­cie się od traumy bez­po­śred­nio po zda­rze­niu zapo­biega zała­ma­niu się pod wpły­wem jego cię­żaru, ale uraz może powró­cić nie­ocze­ki­wa­nie i wyrzą­dzić sporą krzywdę. Podobny pro­ces zacho­dzi w mózgu, kiedy zostaje uszko­dzona czaszka. Gdy spad­nie ci na głowę mło­tek albo ude­rzysz się w nią przy upadku, tkanka mózgowa reaguje natych­miast na pozio­mie komór­ko­wym. Neu­rony oto­czone są przez sprzy­mie­rzeń­ców: chro­nią je komórki gle­jowe, któ­rych zada­niem jest dopil­no­wać, by uraz nie roz­prze­strze­niał się na sąsied­nie zdrowe tkanki jak prze­wra­ca­jące się kostki domina. Komórki gle­jowe są rów­nie cenne jak komórki ner­wowe. Tkankę powsta­jącą w wyniku pro­cesu ota­cza­nia i chro­nie­nia neu­ro­nów po ura­zie nazy­wamy gle­jozą. Ten wyglą­da­jący jak bli­zna prze­rost można zoba­czyć gołym okiem pod­czas ope­ra­cji mózgu: to matowa, żół­tawa obwódka wokół opa­li­zu­jąco bia­łej mate­rii mózgu. Gle­joza chroni sąsia­du­jącą z nią tkankę mózgową przed obra­że­niami, ale tylko przez jakiś czas. Póź­niej może stać się ogni­skiem nie­prze­wi­dy­wal­nych, anor­mal­nych wyła­do­wań elek­trycz­nych – napa­dów drga­wek. To samo może zda­rzyć się na pozio­mie beha­wio­ral­nym. Trauma może powró­cić w dru­zgo­czący spo­sób: jej spóź­nione kon­se­kwen­cje wdzie­rają się do świata pacjenta i wywra­cają go do góry nogami, powo­du­jąc depre­sję, głę­bo­kie lęki lub wyjąt­kowo oso­bi­stą i bole­sną mie­szankę koń­czącą się zespo­łem stresu poura­zo­wego (ang. post­trau­ma­tic stress disor­der, PTSD).

PTSD dia­gno­zuje się nie na pod­sta­wie ana­lizy krwi czy jakie­go­kol­wiek innego obiek­tyw­nego bada­nia, lecz poprzez obser­wa­cję – to rodzaj skrótu, któ­rym okre­śla się spe­cy­ficzny rodzaj cier­pie­nia, jakiego nie­któ­rzy ludzie doznają w wyniku urazu. Poję­cie to zna­la­zło się w powszech­nym uży­ciu i weszło do słow­nika: roz­wod­nione, uprosz­czone i stry­wia­li­zo­wane opi­suje nasze reak­cje na trudy i nie­wy­gody codzien­nego życia. To, co tak naprawdę wybrzmiewa w tej dia­gno­zie, jest jed­nak dale­kie od try­wial­no­ści. Cha­rak­te­ry­styczne dla PTSD jest wystę­po­wa­nie trzech typów upo­rczy­wych obja­wów: ponowne prze­ży­wa­nie prze­by­tej traumy w kosz­ma­rach i nagłych prze­bły­skach wspo­mnień (fla­sh­bac­kach), uni­ka­nie przy­wią­za­nia emo­cjo­nal­nego oraz nad­mier­nie pobu­dze­nie, które spra­wia, że osoba szybko wpada w gniew, cią­gle żyje na kra­wę­dzi i łatwo ją prze­stra­szyć. Obie­gowe opi­nie na temat tego, jakiego rodzaju czy jakiej płci ludzie są bar­dziej podatni na PTSD, nijak nie oddają wszyst­kich sub­tel­no­ści tej cho­roby. Dla przy­kładu: nie­któ­rzy żoł­nie­rze cier­piący z powodu PTSD ni­gdy nie brali udziału w żad­nych dzia­ła­niach wojen­nych, a trauma na tle sek­su­al­nym czę­ściej pro­wa­dzi do roz­wi­nię­cia się zespołu stresu poura­zo­wego u męż­czyzn niż u kobiet.

Objawy roz­wi­ja­jące się u ludzi zma­ga­ją­cych się z bole­snym prze­ży­ciem rzadko ukła­dają się w schludną listę, wymy­kają się pro­stym kla­sy­fi­ka­cjom. Nie spra­wia to jed­nak, że cier­pie­nie tych osób jest mniej realne. PTSD z samej defi­ni­cji wymaga zaist­nie­nia fizycz­nego urazu, ale trauma emo­cjo­nalna może pro­wa­dzić do tych samych wynisz­cza­ją­cych kon­se­kwen­cji i nieść ze sobą tę samą nie­pro­szoną czuj­ność i natrętne wspo­mnie­nia.

Ponie­waż bom­bar­duje nas wiele infor­ma­cji, nasze mózgi z natury znacz­nie wię­cej zapo­mi­nają, niż zapa­mię­tują. Wyewo­lu­owa­li­śmy tak, by rozu­mieć świat w zary­sie: inte­re­sują nas raczej grube pocią­gnię­cia pędzla, nie zacho­wu­jemy w pamięci każ­dego pik­sela prze­szło­ści. Zapo­mi­na­nie więk­szo­ści bła­ho­stek życia codzien­nego – nume­rów tele­fo­nów czy miej­sca wczo­raj­szego par­ko­wa­nia – pomaga nam zapa­mię­tać to, co ważne. Okre­ślamy to mia­nem zapo­mi­na­nia dosto­so­waw­czego (ang. adap­tive for­get­ting). Więk­szość wspo­mnień bled­nie jak stare foto­gra­fie: razem z wie­loma szcze­gó­łami tracą swój silny emo­cjo­nalny wydźwięk. Trau­ma­tyczne wspo­mnie­nia jed­nak potra­fią trwać nie­na­ru­szone – men­talne obrazy zwią­zane z ura­zem poja­wiają się nie­pro­szone: nagle znów widzimy kra­cia­stą koszulę napast­nika albo czer­wony samo­chód na chwilę przed tym, jak w nas ude­rzy. Bole­sne prze­ży­cie spra­wia, że boimy się ludzi, miejsc i przed­mio­tów, które towa­rzy­szyły temu, co się stało.

Z początku wspo­mnie­nia są kru­che, jak nie­wy­sch­nięte jesz­cze gli­niane rzeźby. Potra­fimy szybko przy­swoić nowe infor­ma­cje – powiedzmy hasło do wi-fi – ale utrwa­le­nie ich wymaga czasu. Żeby infor­ma­cja naprawdę wryła się w pamięć, sta­jąc się wspo­mnie­niem, nasze mózgi muszą wpleść ją głę­boko w struk­turę neu­ro­nalną. Emo­cje znacz­nie przy­spie­szają taką kon­so­li­da­cję: pozwa­lają obejść czas i liczbę powtó­rzeń konieczne zwy­kle do zako­rze­nie­nia się cze­goś w pamięci. Wspo­mnie­nia nie przy­po­mi­nają przy tym pli­ków prze­cho­wy­wa­nych w jed­nym, kon­kret­nym miej­scu twar­dego dysku: są raczej jak sieć roz­pięta mię­dzy róż­nymi obsza­rami mózgu.

Wystar­czy kilka godzin, by emo­cjo­nalne wspo­mnie­nia się utrwa­liły. Kiedy już do tego doj­dzie, gdy to krót­kie okno cza­sowe się zamknie, znacz­nie trud­niej jest je zmie­nić. Innymi słowy, klu­czowe jest to, co robimy bez­po­śred­nio po trau­ma­tycz­nym prze­ży­ciu. Wydaje się, że nasze zacho­wa­nie tuż po bole­snym dozna­niu – jesz­cze zanim na dobre zapi­sze się ono w pamięci – ma głę­boki wpływ na to, w jakim stop­niu uraz nas dotknie i czy będzie wycią­gać macki ku naszej teraź­niej­szo­ści, by trau­ma­ty­zo­wać nas cią­gle na nowo. W cza­sie rewo­lu­cji fran­cu­skiej słynne „dzie­wiarki” – les tri­co­teu­ses – sia­dały ponoć pod gilo­tyną i robiły na dru­tach: nie było w nich śladu stresu poura­zo­wego. Naj­wy­raź­niej robótki ręczne jakoś je przed nim chro­niły.

Bry­tyj­ska psy­cho­lożka Emily Hol­mes uważa, że zada­nia wizu­alno-prze­strzenne, takie jak robie­nie na dru­tach, mogą zapo­bie­gać utrwa­la­niu się trau­ma­tycz­nych wspo­mnień. Odkryła, że gra­nie w gry typu tetris, jesz­cze zanim pamięć ule­gnie kon­so­li­da­cji, pomaga blo­ko­wać fla­sh­backi z trau­ma­tycz­nych wyda­rzeń. Także uczest­ni­kom innego bada­nia, któ­rym pod­czas oglą­da­nia fil­mów przed­sta­wia­ją­cych krwawe następ­stwa praw­dzi­wych wypad­ków samo­cho­do­wych pole­cono wystu­ki­wać okre­ślony wzór na zakry­tej kla­wia­tu­rze, natrętne wspo­mnie­nia doku­czały mniej niż gru­pie kon­tro­l­nej, która nie wyko­ny­wała tego zada­nia. Z kolei do tych, któ­rzy oglą­dali maka­bryczne nagra­nia i jed­no­cze­śnie wyko­ny­wali pewne zada­nie wer­balne – licze­nie co trzy – nie­chciane wspo­mnie­nia wra­cały czę­ściej.

Dar­win uwa­żał, że trwa­jące zbyt długo zacho­wa­nia uciecz­kowe albo uni­kowe dzia­łają na nie­ko­rzyść zwie­rzę­cia. Tak samo jest z uni­ka­niem trau­ma­tycz­nych wspo­mnień. We wła­ści­wych oko­licz­no­ściach przy­wo­ły­wa­nie bole­snych prze­żyć może pomóc w lecze­niu emo­cjo­nal­nego urazu i pro­wa­dzić do „wyga­śnię­cia stra­chu” w pro­ce­sie zwa­nym rekon­so­li­da­cją. Wspo­mnień nie two­rzy się raz i na zawsze, jak rzeźby w gra­ni­cie. Pamięć jest pla­styczna. Wspo­mnie­nie, które chcemy napra­wić, musi zostać utrwa­lone na nowo, ponow­nie zapa­mię­tane. To mecha­nizm bio­lo­giczny: pro­ces syn­tezy bia­łek daje nam szansę, ponie­waż to dzięki niemu pamięć staje się podatna na zmiany. Pier­wotne wspo­mnie­nie możemy uzu­peł­nić o nowe infor­ma­cje, nadać mu nowy kon­tekst.

Nie­zwy­kłe jest to, że cza­sem trauma prze­ra­dza się w bodziec do roz­woju – to rodzaj odwrot­no­ści PTSD. Wzrost po trau­mie (ang. post­trau­ma­tic growth, PTG) to pozy­tywna psy­cho­lo­giczna zmiana zacho­dząca w wyniku wewnętrz­nych zma­gań. Może ozna­czać ponowne doce­nie­nie życia, otwo­rze­nie się na nowe moż­li­wo­ści albo zmianę prio­ry­te­tów. Roz­wój oso­bi­sty w kon­se­kwen­cji prze­ży­tej traumy jest moż­liwy, ale tylko jeśli doświad­cza­jąca wstrząsu osoba jest gotowa pra­co­wać nad tym, by odna­leźć sens w świe­cie wywró­co­nym do góry nogami: pra­gnie osa­dzić wyda­rze­nie w nowym kon­tek­ście i prze­aran­żo­wać pamięć.

Są tacy pacjenci, któ­rzy tuż po usły­sze­niu dia­gnozy nowo­two­ro­wej czują się zestre­so­wani i zanie­po­ko­jeni, ale z cza­sem udaje im się roz­wi­nąć dzięki swo­jemu cier­pie­niu. Począt­kowa wewnętrzna walka jest klu­czowa dla póź­niej­szego wzro­stu. Nie­które osoby po zawale i nasto­lat­ko­wie oca­lali z tor­nada, któ­rzy poświę­cali czas na ana­lizę tego, co się stało, i sta­rali się nadać temu nowe zna­cze­nie poprzez pozy­tywną rekon­struk­cję zda­rzeń w umy­śle, czę­ściej doświad­czali potrau­ma­tycz­nego roz­woju. Ten celowy akt pozy­tyw­nego namy­słu nosi miano rumi­no­wa­nia (ang. deli­be­rate rumi­na­tion).

Co dziwne, osoby dozna­jące więk­szego wstrząsu mogą w jego wyniku wzro­snąć w więk­szym stop­niu niż ci, któ­rzy wyka­zali się więk­szą odpor­no­ścią. Tego rodzaju trans­for­ma­cja w rezul­ta­cie radze­nia sobie z traumą ozna­cza nie tyle zre­du­ko­wa­nie odczu­wa­nego bólu czy polep­sze­nie ogól­nego samo­po­czu­cia, lecz raczej funk­cjo­no­wa­nie na wyż­szym pozio­mie niż przed ura­zem. Ci, któ­rzy lepiej radzą sobie z prze­ciw­no­ściami losu, mogą nie roz­wi­nąć się po trau­ma­tycz­nym wyda­rze­niu w aż takim stop­niu, ponie­waż to, czego doświad­czyli, nie zachwiało wystar­cza­jąco posa­dami ich świata: nie było aż takim szo­kiem, by wyzwo­lić w nich chęć samo­roz­woju.

Trud­no­ści sta­no­wią naj­głęb­szy zasób, z któ­rego czer­pie wzrost po trau­mie. Ten prze­czący intu­icji, powo­do­wany bole­snymi przej­ściami roz­kwit może prze­ja­wiać się na wiele spo­so­bów, przy czym wszyst­kie osta­tecz­nie pro­wa­dzą z powro­tem do tego, jak subiek­tyw­nie przyj­mu­jemy ciosy od losu. Ci, dla któ­rych stały się one tram­po­liną dla roz­woju, wyka­zali się zdol­no­ścią do ich prze­kształ­ce­nia i zre­kon­tek­stu­ali­zo­wa­nia. W wywia­dach z oso­bami, które prze­żyły poważny uraz, stale prze­wija się motyw akcep­ta­cji biegu wyda­rzeń, nie­za­leż­nie od ich natury. Jeden z bada­nych stwier­dził: „Nie masz wpływu na to, co cię spo­tyka, ale można – ty możesz – chcieć się zmie­nić”. Inny powie­dział naukow­com coś, co wie­lo­krot­nie sam sły­sza­łem: „Gdyby to się nie zda­rzyło, nie był­bym tym, kim jestem”.

Jeden z moich pacjen­tów, zanim dowie­dział się, że ma raka, był czymś stale zanie­po­ko­jony. Ku zasko­cze­niu naj­bliż­szych dia­gnoza poło­żyła kres jego cią­głemu zamar­twia­niu się. On sam twier­dził, że zostało mu zbyt mało czasu, by mógł go mar­no­wać na tro­ski. Inna pacjentka na wieść o zaawan­so­wa­nym sta­dium nowo­tworu piersi zare­ago­wała gwał­towną potrzebą kon­ty­nu­owa­nia pracy mimo wizyt i tera­pii. Była kie­rowcą auto­busu i twier­dziła, że to sta­no­wi­sko zapew­nia jej ide­alną rów­no­wagę mię­dzy myśle­niem o raku a zapo­mi­na­niem o nim. Każde z nich, posta­wione przed traumą zwią­zaną z dia­gnozą nowo­two­rową, zdo­łało nadać sens swo­jej nowej rze­czy­wi­sto­ści i roz­kwi­tło na swój wła­sny spo­sób.

Kiedy pocią­gniemy za jedną z nici skła­da­ją­cych się na sieć wspo­mnień, umysł wyświe­tli przed nami widoki, zapa­chy i emo­cje z nią zwią­zane. Tam­tego dnia, kiedy przy­wie­ziono do szpi­tala ran­nych w krak­sie na auto­stra­dzie, ubra­nia leżące na pod­ło­dze przy­po­mniały mi o spa­da­ją­cej z nieba niczym liście odzieży ofiar kata­strofy samo­lotu. Wspo­mnie­nie to leżało sobie spo­koj­nie, nie nie­po­ko­jone i nie­przy­wo­ły­wane, przez pięt­na­ście lat. W nagłym prze­bły­sku dotarła do mnie także ostra woń spa­lo­nego mięsa, ukryta gdzieś pod uno­szą­cym się na miej­scu zda­rze­nia zapa­chem pło­ną­cego paliwa lot­ni­czego – wtedy jej nie roz­po­zna­wa­łem, ale dziś ją znam; przy­zwy­cza­iła mnie do niej praca chi­rurga. Nie jeste­śmy w sta­nie kon­tro­lo­wać tego, kiedy jakieś wspo­mnie­nie wypły­nie na powierzch­nię ani jaki będzie miało na nas wpływ. Mia­łem szczę­ście. Kiedy wró­ciły do mnie te żywe obrazy roz­bi­tego samo­lotu, byłem już zawo­dowo zwią­zany z traumą, co pozwo­liło mi wpi­sać je w mniej wstrzą­sa­jący psy­chicz­nie kon­tekst. Gdy­bym wybrał inną karierę, mogłyby być dla mnie bar­dziej bole­sne.

Pod­czas gdy więk­szość ludzi stara się uni­kać ura­zów, nie­któ­rzy chi­rur­dzy ich poszu­kują. Ja z pew­no­ścią nale­ża­łem do tej kate­go­rii. Jako sta­ży­ści na oddziale ura­zo­wym rwa­li­śmy się do dzia­ła­nia. Kiedy pacjent naprawdę znaj­duje się na kra­wę­dzi, na page­rze chi­rurga wyświe­tla się komu­ni­kat „resus uraz” (skrót od „resu­scy­ta­cja ura­zowa”), co ozna­cza, że pacjent i chi­rurg tra­fiają pro­sto na salę ope­ra­cyjną.

Kiedy uchwa­lono prawo naka­zu­jące zapi­na­nie pasów bez­pie­czeń­stwa, życie chi­rur­gów ura­zo­wych cał­ko­wi­cie się zmie­niło. Pacjenci rzadko wyma­gali natych­mia­sto­wej ope­ra­cji. Lapa­ro­to­mie zwia­dow­cze – wiel­kie poziome cię­cia w jamie brzusz­nej, podobne do tych wyko­ny­wa­nych przez leka­rzy medy­cyny sądo­wej w cza­sie autop­sji – zda­rzały się tylko wyjąt­kowo. Setki mło­dych adep­tów chi­rur­gii natych­miast zdały sobie sprawę, co ozna­cza ta zmiana. Ci, któ­rzy wybrali tę spe­cja­li­za­cję nie dla pie­nię­dzy, lecz dla krwi i chwały, dla pre­stiżu i rywa­li­za­cji, wie­dzieli, że w dużym stop­niu cof­nięto im licen­cję na uczest­nic­two w czymś nie­sa­mo­wi­cie pory­wa­ją­cym i rów­nie nie­na­tu­ral­nym: lecze­niu ura­zów.

Na prze­strzeni kolej­nych lat chi­rur­gia ratun­kowa i zwią­zany z nią hero­izm stały się znacz­nie mniej powszechne. Kiedy po całym dłu­gim dniu i nocy prze­ka­zy­wa­li­śmy pacjen­tów kolej­nej zmia­nie, narze­ka­li­śmy na brak nagłych ope­ra­cji. Typowe wyli­cze­nie zazwy­czaj obej­mo­wało dwa­na­ścioro resu­scy­to­wa­nych, z któ­rych dzie­się­cioro tra­fiało póź­niej na oddział inten­syw­nej tera­pii, a dwójka na oddział ogólny – żad­nego ope­ro­wa­nego. Kiedy pod­pi­sy­wa­li­śmy papiery na koniec zmiany, ten jeden szcze­gół, „żad­nego ope­ro­wa­nego”, prze­ka­zy­wany nieco roz­cza­ro­wa­nym tonem, bar­dzo rzu­cał się w oczy. Nie zro­zum­cie mnie źle. Nie chcie­li­śmy, żeby ludzie cier­pieli: jedy­nie pożą­dli­wie wypa­try­wa­li­śmy oka­zji, by wyko­rzy­stać nasze dło­nie i umie­jęt­no­ści, by oca­lić tych, któ­rych los oddał w nasze ręce.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki