Moje życie w Armii Czerwonej - Alfred Wirski - ebook + książka

Moje życie w Armii Czerwonej ebook

Wirski Alfred

4,5
30,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Moje życie w Armii Czerwonej” Alfreda Wirskiego – to fascynujące wspomnienia Polaka, który wbrew sobie został wcielony do Armii Czerwonej, podobnie jak trzy roczniki -19, 20, 21-latków ze Lwowa i kresów wschodnich. Stracone pokolenie polskiej młodzieży, której dzieje na bazie wspomnień własnych i kolegów opisuje autor. Tylko nielicznym z nich udało się przetrwać i trafić do armii Andersa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 391

Oceny
4,5 (11 ocen)
9
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martikuaty

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Czyta sie jednym tchem. Jak mocna była siła i patriotyzm autora
10
ArturDrzew

Nie polecam

1. PROBLEM Z PŁATNOŚCIĄ TRZUYPRÓBY2. JAK JĄ POBRAĆ? 3. STRONA O (ZERO) PUNKTÓW ZA INTUICYJNOŚĆ = GDYBY NIE CENA ZA 50 GROSZY W ŻYCIU BYM TU NIE KUPIŁ. P.S. ZAPŁACIŁEM JAK MAM POBRAĆ KSIĄŻKĘ???????????????????
11
k501211258

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00



Przekład z j. angielskiegoPiotr Tymiński
Redakcja i korektaAndrzej Ryba
Projekt okładkiPiotr M. Rogalski
Skład oraz przygotowanie do drukuPiotr M. Rogalski
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury, Dziedzictwa Narodowego i Sportu pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone Copyright © by FINNAS sp. z o. o.
ISBN 978-83-962966-3-4
Wydanie I Warszawa 2021
Wydawca FINNAS sp. z o. o. 02-656 Warszawa ul. Ksawerów 3 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Uwaga autora

CELEM zapewnienia bezpieczeństwa osobom wspomnianym w tej książce, w szczególności zaś tym spośród nich, które były moimi przyjaciółmi, niekiedy zmieniałem ich imiona oraz nazwy miejsc, jak również numery pułków i dywizji. To jedyna swoboda wobec faktów, na jaką celowo sobie pozwoliłem.

CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ 1

DZIEŃ był tak mglisty, że stojąc na przystanku tramwajowym nie byłem w stanie odczytać czerwonych liter afiszów na przeciwległym rogu ulicy. W tramwaju usłyszałem pogłoski, iż ogłoszono regularny pobór dla trzech grup wiekowych – dziewiętnaście, dwadzieścia i dwadzieścia jeden lat. Moja – to ta ostatnia. Byłem zbyt zaspany, aby o tym myśleć i zbyt przejęty tym, aby zdążyć do fabryki przed szóstą. W owym czasie kilkuminutowe spóźnienie mogło oznaczać trzydziestoprocentową obniżkę pensji przez trzy do dwunastu miesięcy.

Był rok 1940 i dziś zaczynał się wrzesień. Owego dnia miałem wyjątkowe szczęście z połączeniem tramwajowym. Na Wałach Hetmańskich złapałem swój tramwaj i zasiadając luksusowo na zderzaku dotarłem do mojej fabryki na ulicy Zamarstynowskiej. Stróż nocny, stary Mikołaj, siedział na portierni przy tablicy z numerkami (sowieckim wynalazku). Choć zegar wskazywał dopiero za dwadzieścia szóstą, większość naszych metalowych numerków wisiała już na swoich haczykach. Centralka miała szklane okno, które można było zasunąć i równo o szóstej stary Mikołaj miał obowiązek zamknąć ją i opieczętować. Gdy zegar wskazywał szóstą, a ileś tam metalowych przywieszek wciąż leżało na stole, staruszka ogarniało takie zdenerwowanie, iż niekiedy ryzykował poważnym wykroczeniem, polegającym na nieopieczętowaniu tablicy do szóstej dziesięć lub, co gorsza, zawieszeniu numerka na jego stosownym miejscu na haczyku. Zakładał, że dany robotnik spóźni się tylko o parę minut i być może zdoła wślizgnąć się niezauważony, korzystając z bocznego wejścia. Szczęście Mikołaja polegało na tym, że owa procedura nigdy nie zawiodła.

Zaraz po mnie nadszedł Puzer, który niegdyś był ładowaczem ciężarówki, za której kółkiem zasiadałem.

– Cóż, Wirski – zagrzmiał jego basowy głos – będziesz żołnierzem i odśpiewasz nam „Katiuszę”[1] na ulicy.

– Żebyś się nie zdziwił – odpowiedziałem z oburzeniem. – Wiele wody upłynie w Pełtewie, zanim ujrzysz mnie w bolszewickim mundurze. Poza tym nie mogą mnie zgarnąć; jestem uchodźcą i nie mam paszportu!

Puzer podrapał się w głowę.

– Może i masz rację, ale coś czuję, że będziesz krasnoarmiejcem.

Z portierni przeszliśmy w kierunku dziedzińca. Na schodach spotkaliśmy dyrektora, dwudziestodwuletniego rosyjskiego chłopaka z rękami w kieszeniach i czapką zsuniętą na tył głowy. Spodnie sięgały mu przed kostki, a jego brudny i wygnieciony płaszcz wisiał na nim niczym worek. Trzeba przyznać, że był uczciwym facetem. Prawie wszyscy pozostali dyrektorzy i komisarze zakupili lub zarekwirowali dla siebie sterty ubrań. On należał do tych nielicznych, którzy z pogardą spoglądali na „burżuazyjne” garnitury i którzy z pewną dumą – godną lepszej sprawy – nosili łachmany przywiezione z głębi Rosji.

– Dzień dobry, towarzyszu dyrektorze – Puzer i ja powitaliśmy go, muskając daszki czapek.

– Hmm... – mruknął. – Wirski – zwrócił się do mnie – o dziesiątej pojedziemy zarejestrować nowy samochód.

Kiwnąłem głową i splunąłem, myśląc o tym, że będę musiał poprowadzić cholernego gruchota do miasta. Puzer i ja rozdzieliliśmy się: on poszedł do magazynu, by otrzymać codzienne instrukcje, a ja do garażu. Tak rozpoczął się świeżutki dzionek „nowej sowieckiej rzeczywistości”, w której żyłem już od roku.

Tydzień później nadeszły formularze komisji poborowej. Dowiedziałem się, że wiosną 1940 roku powołali na jakieś przeszkolenie rezerwistów armii polskiej z roczników 1909, 1910 i 1911. Ludzie z bodaj jednym członkiem rodziny „po drugiej stronie”, czyli pod okupacją niemiecką, nie byli dopuszczani na te ćwiczenia, gdyż uznawano ich za „niepewnych” lub wręcz podejrzanych. Dlatego ja, jako pochodzący z Krakowa, z rodziną rozproszoną po całym świecie, nie powinienem podlegać poborowi. W przeciwieństwie do niemalże wszystkich mieszkańców Lwowa, którzy zmuszeni byli ubiegać się o papiery, ja nie posiadałem sowieckiego paszportu. Wyjątki, czyli ci, którym odmówiono paszportów, zostali powleczeni do więzień i deportowani w głąb Rosji, niektórzy na Syberię, zaś inni do Kazachstanu czy innego piekła na ziemi. Nie będąc rezydentem Lwowa, należałem do tej ostatniej kategorii. Jednakże dzięki dyrektorowi fabryki zdołałem uniknąć deportacji. Ów człowiek dał mi zaświadczenie, które stwierdzało, iż jestem niezbędny dla fabryki i że nie można ze mnie zrezygnować, pomimo faktu, iż jestem uchodźcą. Zrobił to dla mnie z czystej dobrej woli i wdzięczności za to, że nauczyłem go prowadzić samochód i zapoznałem z pewnymi aspektami mechaniki. Na podstawie tego zaświadczenia otrzymałem świstek, który litościwie pozwalał mi na zamieszkanie i pracę we Lwowie przez okres jednego roku.

Mając go w kieszeni, śmiałem się do siebie, wypełniając piętnaście formularzy związanych z poborem. Puszczając wodze fantazji, pisałem takie nonsensy w odpowiedzi na pytania: „Jaki jest twój stosunek do byłych władz feudalnej Polski?” oraz „Czy rozumiesz, że tylko komunizm może ci zapewnić prawdziwie wolne i szczęśliwe życie?”, że po odczytaniu mojej kompozycji byłem sobą zachwycony.

W kolumnie „członkowie rodziny” rozproszyłem ją tak dokładnie, że zakrawało to na kpinę, jednakże była to prawda. Moja matka była w Krakowie, mój brat w polskiej armii we Francji (właściwie w niemieckim obozie jenieckim, do którego trafił po upadku Francji), dwie ciotki były w Szanghaju, wujek w USA, drugi wuj w Anglii i tak dalej. W południe wręczyłem te papiery dyrektorowi. Zerknął na nie i pogardliwie wydął dolną wargę.

– Dlaczego wyliczasz wszystkich krewnych, którzy mieszkają w kapitalistycznym świecie? Chcesz się pochwalić?

Odpowiedziałem niewinnie, że nie chcę i że pragnąłem być szczery, aby nikt nie mógł mi wytknąć próby ukrywania czegokolwiek. Dyrektor spojrzał na mnie nieufnie – znał mnie od paru miesięcy i zdawał sobie sprawę, że moja „błagonadiożnost”[2] była daleka od idealnej.

Choć data poboru nie była jeszcze oficjalnie znana, wzbudziła już ogólne wzburzenie. Pobór miał objąć sto pięćdziesiąt do dwustu tysięcy mężczyzn z całego terytorium okupowanego przez bolszewików. Nie mogło być żadnej mowy o ucieczce lub o niestawieniu się w biurze werbunkowym, ponieważ rodziny zostałyby natychmiast aresztowane. Słyszeliśmy o jakimś szaleńcu, który, gdy zostanie powołany, zamierzał uciec na niemiecką stronę, skąd w 1940 roku nie nadchodziły jeszcze najczarniejsze wieści. Jednakże ogół społeczeństwa spozierał na nadchodzący pobór z rezygnacją, spodziewając się go każdego dnia.

29 września – z wyjątkową sprawnością, jeśli weźmie się pod uwagę sowieckie metody – wszyscy ci, którzy podlegali powołaniu, otrzymali zawiadomienie informujące, gdzie i kiedy mają się stawić przed komisją poborową. Pierwszy rzut poborowych został wezwany na następny dzień. Byłem wśród nich.

Rankiem udałem się do fabryki, wziąłem mojego gruchota i o ósmej przybyłem przed wskazany budynek. Był to luksusowo umeblowany były Dom Pracownika Kolei. Na wejściu pierwsza „władza” nakazała mi udanie się do fryzjera w piwnicy celem zgolenia włosów. Oczywiście natychmiast wyraziłem obiekcje, tłumacząc, iż z pewnością nie zostanę zaciągnięty do obrony Związku Radzieckiego, zatem utrata włosów byłaby zbędnym zachodem. Mój przeciwnik był uparty. Wreszcie, słysząc nasze wrzaski, nadciągnął rosyjski oficer i niezwykle uprzejmie, po polsku zapytał mnie, o co chodzi. Wyjaśniłem, iż jestem tu z powodu pomyłki i z tej właśnie przyczyny nie zamierzam ścinać włosów. Porucznik wysłuchał, ze zrozumieniem pokiwał głową, przestudiował mój dokument i zadecydował, że nie muszę być golony, bowiem i tak zostanie to zrobione przed naszym odjazdem, za kilka dni. Zapewniłem go gorąco, iż nie będę częścią tego transportu.

Następnie rozpoczęła się komedia, zwana „komisją”. W stroju adamowym plątałem się od lekarza do lekarza. Wszyscy byli Polakami i można było wyczuć, z jaką rozpaczą wykonywali swoje obowiązki. Pierwszy, do którego podszedłem, był znajomym.

– Ty tutaj? – zapytał. – Mów głośno, że bolą cię nerki – szepnął.

Potem oficjalnym tonem zadał mi stereotypowe pytanie:

– Stan zdrowia dobry?

Nabrałem powietrza w płuca i ryknąłem:

– Odczuwam okropny ból w nerkach, towarzyszu doktorze!

Wszystkie oczy w pokoju zwróciły się w moją stronę i prawie każdy uśmiechał się głupawo. Doktor w bardzo poważny sposób ucisnął mój brzuch. Nie wiedząc, gdzie ma mnie boleć, ryczałem przez cały czas niczym zarzynany wieprzek. W końcu dobry chłopina zanotował coś na moim świstku i odesłał mnie.

Wspomniałem śmieszną historię z czasów cesarskiej Austrii, kiedy to poborowi udawali choroby, aby uniknąć służby. Kiedy zbliżyłem się do laryngologa, byłem tak głuchy, że nie słyszałem jego pytań; u ortopedy udawałem płaskostopie, a u okulisty, iż nie potrafię odczytać największej litery na tablicy. Okulista poklepał mnie po plecach, pokiwał głową i śpiewnym wileńskim akcentem powiedział poufnie:

– Rzecz jasna, braciszku, w niczym ci to nie pomoże, ale staraj się ze wszystkich sił.

W końcu dotarłem do głównego pokoju, gdzie przed długim stołem pokrytym czerwonym suknem zasiadała Ludowa Komisja. Był to najdziwaczniejszy konglomerat, bowiem zgodnie z sowiecką recepturą miał stanowić reprezentację ludu pracującego. Przewodniczącym był rosyjski pułkownik. Obok niego siedział, biedaczysko, jeden z profesorów Uniwersytetu Lwowskiego, leciwy człowiek o siwych włosach, reprezentujący świat nauki. Byli tam również przedstawiciele wielu innych profesji, wśród nich Polacy, Ukraińcy, polscy Żydzi. Po lewej ręce przewodniczącego zasiadał młody chłopak, poeta z ruchu „Młodej Ukrainy”, który, jak się zorientowałem, pełnił także rolę tłumacza. Prawie nikt nie znał rosyjskiego; niektórzy dukali nieco po ukraińsku. W owym czasie znałem ze dwadzieścia słów po rosyjsku i tyleż po ukraińsku.

Choć dzień był ciepły, w pokoju było zimno. Gdy stałem w ogonku przed stołem, dzwoniły mi zęby i aby zabić czas, liczyłem pryszcze na plecach mojego poprzednika. Chłopak miał jedną nogę krótszą, ale poza tym wszystko było z nim w porządku. Nie zazdrościłem mu pryszczy na karku, ale poza tym oddałbym wiele za jego nogę. Podczas badania wszyscy z zazdrością patrzyli na jego ułomność. On zaś uśmiechał się głupkowato, poklepując swoją „gwarancję” zwolnienia ze służby wojskowej, pokazując nam, jak bardzo ceni swoje nogi. Za stołem komisji rozległy się głośne deliberacje i poproszono go, aby przemaszerował przez pokój. Następnie pułkownik zapytał go poprzez tłumacza czy chodzenie sprawia mu trudność i czy poza tym dobrze się czuje. Idiota odpowiedział, iż chodzi mu się całkiem łatwo i że jest zdrów jak mało kto. Jego ojciec był policjantem, a on sam pracował na poczcie.

– Charaszo! – zgodził się pułkownik. – W wojsku też będziesz pracować na poczcie!

Nieszczęsny chłopak wciąż się uśmiechał, nie wiedząc czy powinien się cieszyć, czy płakać. Potem pokuśtykał w kierunku wyjścia.

Wtedy nadeszła moja kolej. Wszystkie potrzebne im informacje leżały przed nimi na stole.

– Dlaczego twoja matka jest w Krakowie?

– Ponieważ – odpowiedziałem – mieszkała tam przez pięćdziesiąt lat i nie uciekła we wrześniu.

– I dlaczego jej tu nie zabrałeś? – zapytał pułkownik, jakby było możliwe przerzucanie ludzi w tę i we w tę przez granicę.

– A po co? – zapytałem głupio.

Na szczęście nie wychwycił ironii tego pytania. Najpewniej sądził, iż zgodnie z zasadami bolszewickiej edukacji, nie żywiłem żadnych uczuć wobec matki.

– Dlaczego nie posiadasz paszportu? – kontynuował przewodniczący.

– Bo mi go nie dali – odpowiedziałem całkiem szczerze.

– Dlaczego nie dali?

– Obawiam się, że w tej kwestii należy zasięgnąć opinii mojego miejscowego wydziału paszportowego.

– Ty, student uniwersytetu, nie mówisz po rosyjsku? – pytał dalej podejrzliwie.

– Towarzyszu poeto – wybuchnąłem w końcu – proszę powiedzieć towarzyszowi pułkownikowi, że na naszych uniwersytetach uczono innych języków niż rosyjski.

– Pułkownik – tłumaczył poeta – pragnie wiedzieć, czy znasz inny język poza polskim.

Jednym tchem wymieniłem osiem języków europejskich, choć znałem tylko trzy. Dostrzegłem, że leciwy profesor zakrył rękami twarz, aby się nie roześmiać.

– Totalna nieprzyzwoitość! – warknął pułkownik. – Zna osiem języków, ale nie rosyjski!

Potem nastąpiły pytania o moich krewnych za granicą. Zacząłem opowiadać najbardziej niestworzone historie o każdym z nich, nawet o moim wuju z Nowego Jorku, którego nigdy nie widziałem. Aby wydać się jeszcze bardziej podejrzanym, próbowałem przedstawić każdego z nich jako stuprocentowego kapitalistę i podkreślić moje przywiązanie do owych krewnych. Byłem z siebie dumny, iż nawet bez jednej krótszej nogi potrafię wykręcić się od wojska. Zresztą do tej pory musieli już być przekonani, iż jestem „nienadiożnyj”, co powinno uniemożliwić im powołanie mnie.

Za stołem nie ustawały szeptane dyskusje. Stary profesor nie brał w nich udziału, od czasu do czasu uśmiechając się tylko do mnie potajemnie. W końcu tłumacz poinformował mnie, że komisja musi przedyskutować mój przypadek nieco dłużej, więc mam odejść na bok i czekać. Odszedłem i oparłem się o niby-marmurową ścianę. Teraz, gdy opadło nerwowe napięcie, znowu zacząłem się trząść z zimna. Jednakże nie przejmowałem się tym, bowiem byłem pewien, że mnie odrzucą. W najgorszym razie poinformują fabrykę, że jestem „niepewny”, a w fabryce już sobie poradzę.

Po jakimś czasie poproszono mnie, abym znowu stanął przed pułkownikiem. Pogrzebawszy przez kilka długich minut w moich papierach, zapytał mnie wprost:

– Ty jesteś kim? Kierowcą?

– Da! – odpowiedziałem po rosyjsku.

– Dobrze. – odrzekł. – Będziesz u nas kierowcą w artylerii.

Zrozumiałem to bez pomocy tłumacza, ale w pierwszej chwili nie w pełni to do mnie dotarło. Poeta-tłumacz uśmiechał się do mnie szeroko.

– Co mam przez to rozumieć? – zapytałem go. – Że jestem powołany?

– Ani mniej, ani więcej – odpowiedział.

Podczas gdy kolejny kandydat zajął miejsce przed pułkownikiem, poeta odwrócił się do mnie.

– Nic ci nie mogło pomóc – wyszeptał. – Biorą kierowców bez żadnych ograniczeń.

Oszołomiony, wciąż nie zdając sobie sprawy z tego, co zaszło, poszedłem powoli do holu, gdzie wisiały nasze ubrania. Ubrałem się automatycznie, usiłując uświadomić sobie, że przegrałem bitwę i że nic więcej nie mogę już zrobić.

– No i jak poszło, towarzyszu? – zapytał mnie ktoś po polsku z rosyjskim akcentem. – Ścinamy włosy czy nie?

Nie musiałem unosić wzroku, żeby wiedzieć, że to był porucznik, który pozwolił, abym rano nie golił głowy.

– Nie próbuj ze mną pogrywać! – powiedziałem. – Możesz się nabawić podbitego lima!

Powlokłem się powoli do wyjścia. Dowcipniś, niezdolny do załapania mojej bezczelności, nawet nie drgnął. W drzwiach odwróciłem się. Stał tam, gapiąc się na mnie tępo niczym wół na malowane wrota. Nie wiem dlaczego, ale pokazałem mu język. Musiałem. Przechodząc przez drzwi wybuchnąłem śmiechem. Zdałem sobie sprawę, że to reakcja nerwowa, ale nie mogłem się powstrzymać. Poszedłem ulicą, zarykując się ze śmiechu. Grupy matek, ojców, przyjaciół, czekające na poborowych, gapiły się na mnie z zazdrością.

– Co? Odrzucili cię? – zapytał starszy człowiek w mundurze polskiego kolejarza z odprutymi insygniami.

– Tak – skłamałem, wciąż się śmiejąc, niezdolny do przyznania, że jednak tak się nie stało.

W końcu przestałem się śmiać, wspiąłem się do mojej ciężarówki, włączyłem silnik i wcisnąłem pedał gazu z zapałem człowieka, który rusza do wyścigu swoim Bugatti.

ROZDZIAŁ 2

DWA dni pozostałe do odjazdu spędziłem na porządkowaniu swego życia towarzyskiego we Lwowie. Na szczęście nie było tego wiele. Najgorszą rzeczą było to, że nie mogłem się pożegnać z ojcem, który wówczas przebywał w Samborze. Wysłałem mu list polecony (telegraf jeszcze wtedy nie działał), relacjonując mu wszystko, co zdołałem spamiętać, żegnając się i zapewniając go optymistycznie, że pewnie dam radę go odwiedzić za parę miesięcy. Poza tym przez cały ten czas byłem kompletnie pijany, ponieważ celem uczczenia mojego odjazdu musiałem coś wypić z każdym kierowcą. W owym czasie popijałem całkiem sporo choć, jak to mówił mój brat, bez entuzjazmu.

Noc 1 września na zawsze pozostanie czarną dziurą w mojej pamięci. Wiem, że o „świcie” – już o dziesiątej rano – obudziłem się na stole w moim pokoju, sztywno ułożony na tym dość małym mebelku i starannie okryty gazetami. Dostrzegłem moich dwóch przyjaciół, Juliusza i Grześka, podobnie ułożonych w wielce dziwacznych pozach na moim łóżku. Grzesiek obejmował gitarę, z którą w chwilach pijaństwa nigdy się nie rozstawał. Grał na niej całkiem nieźle i miał przyjemny głos. Rozsiadłem się na stole i starałem się przypomnieć sobie okoliczności, w których się tu znalazłem. Na próżno. Mogłem sobie tylko wyobrazić przerażenie mojej właścicielki, starej panny, która miała o mnie bardzo dobre mniemanie, gdy ujrzała mnie powracającego do domu ostatniej nocy. A niby kiedy to mogło się stać?

W tym momencie ocknął się Grześ, usiadł gwałtownie na łóżku, ze zdumieniem otworzył szeroko oczy i bez żadnego powodu zaczął ryczeć piosenkę „Gaudeamus igitur”. Nie trwało to dłużej niż minutę, bowiem Juliusz, obudzony wrzaskami, otworzył jedno oko, z przerażeniem kontemplował go przez chwilę, uniósł się na łokciu i trzepnął go w ucho. Bez słowa protestu Grzegorz przytulił się do gitary, oparł się o ścianę i zapadł w sen.

Ta mała scenka przywróciła mi przytomność. Spojrzałem na zegarek; była prawie jedenasta. O pierwszej miałem się zameldować z bagażem w wojenkomacie – komendzie uzupełnień – na ulicy Mochnackiego. Powoli zwlokłem się ze stołu. Okropnie bolała mnie głowa, co rozbudziło we mnie przekonanie, iż musiałem pić brandy. Poszedłem do kuchni i włożyłem głowę pod kran.

Około wpół do dwunastej przybyła moja dziewczyna w towarzystwie Kazika. Razem spakowali mój plecak.

– Ufam, Aniu – powiedziałem z niewielką nadzieją – że ostatniej nocy nikt z nas nie wywołał bójki.

Anna spojrzała na mnie z cichym wyrzutem.

– Poza faktem, iż Juliusz zatknął naszego dozorcę na drzewie, po czym przynajmniej przez pół godziny szturchał go jego własną laską, odmawiając ściągnięcia go, to nic wielkiego się nie wydarzyło. Nie będę zagłębiać się w szczegóły tego, jak to ty, Grzegorz i Kazik ciskaliście kamieniami w pomnik krasnoarmiejca na Wałach i głośno złorzeczyliście reżimowi. Mieliśmy szczęście, że na ulicach było pusto.

– Cóż, jeśli to wszystko – odezwał się Grzegorz, teraz już całkowicie oprzytomniały – to rzeczywiście nie ma o czym mówić.

Bez szczególnej czułości pożegnałem się z właścicielką i wyszliśmy na ulicę. Mój stary polski szynel, plecak w garści i towarzystwo małej grupki przyjaciół o posępnych twarzach nie pozostawiały wątpliwości co do mojej najbliższej przyszłości. Tego dnia wszędzie było widać podobne sceny. Pomiędzy moim domem i wojenkomatem, podążając „szlakiem upokorzenia”, jak to określił Juliusz, odwiedziliśmy czternaście knajp. Była godzina pierwsza dwadzieścia, gdy dotarliśmy do drzwi komisji uzupełnień. Grzegorz dzwonił dzwonkiem, podczas gdy ja żegnałem się z pozostałymi. Oczywiście Anna chlipała. Przez drzwi, które uchyliły się, zabezpieczone żelaznym łańcuchem, żołnierz zapytał Grześka, o co chodzi. Grzegorz powiedział mu, że oto przybył poborowy. Krasnoarmiejec odrzekł spokojnie, iż jest dwadzieścia po pierwszej, czyli za późno.

– Cóż – rzekł Grześ z apatią – jak nie, to nie.

Po czy odwrócił się do mnie z głupio szczęśliwą twarzą:

– Fredziu, zmywajmy się. Tu mają już komplet.

Ja jednak nie byłem tak pijany jak on i wiedziałem, że muszę się stawić. Wszystkie kary za niestawienie się lub spóźnienie były wypisane na karcie powołania. Nie mogłem ryzykować. Zadzwoniłem jeszcze raz; po chwili drzwi otworzyły się i ujrzałem młodego mężczyznę, również poborowego, którego twarz wyglądała znajomo.

– Człowieku, wchodź szybciej, bo będą kłopoty! – zakrzyknął.

Wyrwałem plecak z rąk Julka i wskoczyłem do środka. Drzwi same się zatrzasnęły. Ostatnim odgłosem cywilnego życia, które usłyszałem, były łkania Anny. Była jedyną osobą, która zdawała sobie sprawę, co mnie czeka. Reszta była zbyt pijana.

Hol był pusty. Chłopak, który wykorzystał nieobecność wartownika w celu otwarcia drzwi, powiedział mi, że zostały zamknięte na głucho i że ludzi ostrzeżono, że są teraz żołnierzami oraz że ci, którzy się spóźniają, zostaną ukarani odesłaniem najbliższym transportem – i to na Daleki Wschód. Brr! Sama myśl o tym sprawiła, że zatrząsłem się ze strachu i zimna.

– A my, dokąd się wybieramy? – zapytałem swojego zbawcę.

– Nikt nie wie. Nawet ci dwaj oficerowie, którzy mają dowodzić transportem podczas podróży.

– Co za bajzel! – powiedziałem.

Chłopak miał na imię Jan i wyglądało na to, że mamy wielu wspólnych znajomych i spotkaliśmy się już gdzieś wcześniej.

Wręczyłem moją kartę powołania wyglądającemu na brudasa facetowi, ubranemu w połowie po cywilnemu i w połowie po wojskowemu. Jak się dowiedziałem później, był jednym z dwóch oficerów, którzy mieli nas eskortować. Byli rezerwistami, zmobilizowanymi na „wojnę” z Polską we wrześniu 1939 roku. Teraz zostali zdemobilizowani i wracali do domu.

Na ulicy Mochnackiego zostaliśmy do godziny czwartej. W międzyczasie się zapoznawaliśmy. Były tam dwie duże grupy ludzi po sto osób każda, z których jedna miała stać się piechotą, a druga (moja) artylerią. Chodziły pogłoski, że mamy zostać przemieszczeni gdzieś w okolice Leningradu, blisko granicy z Finlandią. Jeśli to prawda, to dlaczego powiedziano nam, żebyśmy się zaopatrzyli w żywność zaledwie na trzy dni? Zresztą nie dbałem o to, dokąd mnie poślą.

Nasze małe kółko było dość zabawne; był tam Jasiu, typowy elegancik-lekkoduch; Walter, student filozofii; Ludwik, matematyk; Julek, który w wieku dwudziestu jeden lat właśnie zdążył ukończyć liceum; Heniek, którego włosów nie trzeba było strzyc, bowiem był łysy jak kolano i utrzymywał, iż wojskowa dyscyplina kłóciła się z jego zasadami, więc chciał podjąć próbę wkręcenia się do służby medycznej lub załapania się na farmaceutę.

– Masz jakieś doświadczenie w tej materii? – zapytał go Janek z ciekawością.

– Mój wujek miał aptekę – odpowiedział Henio z powagą.

– Rozumiem. A ty u niego pracowałeś? – zgadywał Jan.

– Ależ skąd! – zaśmiał się „farmaceuta”. – Mój wuj sprzedał aptekę jakieś dwadzieścia lat temu i umarł, kiedy miałem pięć lat.

Zgodziliśmy się jednogłośnie, iż takie referencje są całkiem wystarczające, aby służyć jako farmaceuta w radzieckiej armii.

O czwartej zaczęły się kolejne szopki. Raz jeszcze szef wojenkomatu wygłosił przemówienie, w którym powiedział, że teraz podlegamy prawu wojskowemu i powinniśmy pamiętać o wszystkich karach, czekających tych, którzy to prawo złamią. Następnie, uformowawszy nas w grupy od czterdziestu do pięćdziesięciu, otworzono drzwi i wymaszerowały nimi dywizje przyszłych „obrońców Związku Radzieckiego”. Kierowaliśmy się ku łaźniom. W Armii Czerwonej owe łaźnie, jak się miałem dowiedzieć później, stanowią niezwykle ważną instytucję. Na przykład w czasie służby garnizonowej oznaczały opuszczenie obozu i udanie się do miasta na zakupy. Łaźnie były połączone z tak zwaną „deskamerą” – komorą dezynfekcyjną. Komora składała się z prymitywnego pieca parowego, do którego wrzucało się odzienie i mundur i gdzie w bardzo wysokiej temperaturze miała się dokonać zagłada wszystkich wszy. Niestety w Rosji w czasie wojny, kiedy było to naprawdę niezbędne, owe „komory” nie zawsze działały prawidłowo, zatem pożerające nas wszy bywały tą procedurą co najwyżej oszołomione i uśpione. Gdy odzyskiwały przytomność, rzucały się do ataku ze zdwojoną wściekłością. Jednakże tutaj, we Lwowie, nikt z nas nie miał wszy. Tak naprawdę nie wiedzieliśmy nawet, jak wygląda wesz. Szef łaźni ostrzegł nas, że każdy wyrób ze skóry, włożony do komory, spłonie lub co najmniej się skurczy. Pod prysznicem nagle przypomniałem sobie, że oddałem im moją czapkę, która miała skórzaną wszywkę od spodu. Janek zrobił to samo. Po tym, jak czapki zaliczyły piec, pasowały na pięciolatka. Ani ja, ani Janek nie byliśmy w stanie wcisnąć ich na głowę. W końcu Jasiu pomógł nam, przecinając spalone wszywki, wciskając żałosne resztki czapek na nasze głowy i podwiązując je sznurkiem pod naszymi podbródkami.

Przy każdej sposobności – przed opuszczeniem komendy uzupełnień, przed wejściem do łaźni i po opuszczeni jej – władze dokładały wszelkich starań, aby nas policzyć. Odnosiłem wrażenie, iż oficerowie dokonujący przeliczenia byli za każdym razem zaskoczeni, iż nikogo nie brakowało. Ową procedurę uważałem za wyjątkowo głupią. Dezercja była praktycznie wykluczona, bowiem w systemie bolszewickim rodzina odpowiadała za wszelkie przestępstwa popełnione przez jej członków. Z pewnością nikt nie meldował się na komisji poborowej z zamiarem podjęcia ucieczki z łaźni!

Około siódmej, kiedy wszystkie grupy zakończyły mycie, uformowano nas w kolumny czwórkowe i przeszliśmy przez miasto do Domu Kolejarza, gdzie miały się odbyć zajęcia, ćwiczenia i występy. Pokonaliśmy parę metrów, gdy prowadzący nas porucznik zakrzyknął:

– Śpiewamy, chłopcy!

Zaintonował słynną „Katiuszę”. Współbrzmiało z nim nieśmiało nie więcej niż tuzin głosów. Reszta, ponad dwustu ludzi, zachowała grobowe milczenie. Porucznik nie mógł zrozumieć, dlaczego wszyscy nie chcą śpiewać. Czyż nie idziemy do wojska, gdzie dadzą nam jedzenie i przyodziewek i nie będziemy musieli harować jak konie na kawałek chleba? Nikt nie usiłował mu tego tłumaczyć. Dotarliśmy już do ulicy Akademickiej, gdzie wokoło na chodnikach stały tłumy ludzi o posępnych twarzach. Maszerowaliśmy w milczeniu. Nagle Julek zaczął nucić starą polską piosenkę wojskową „Jak to na wojence ładnie”. Przy piątym wersie dwieście luda ryczało już jej refren. Obok mnie maszerował młody Ukrainiec, zawodzący „kiedy ułan z konia spadnie” (jedną z linijek tekstu) z taką werwą, że nabrzmiały mu żyły na szyi. Posłałem mu przyjazny uśmiech. Nie przerywając śpiewu, puścił do mnie oko, odpowiedział uśmiechem i ryczał jeszcze głośniej. Ludzie na chodnikach uśmiechali się przez łzy. Kiedy staruszka na rogu Akademickiej i Legionów pobłogosławiła nas znakiem krzyża, ktoś z kolumny krzyknął do niej:

– Nie płaczcie, matko! Niedługo wrócimy!

Pamiętam wszystkie zaciągi, jakie widziałem, o których słyszałem lub czytałem. Żołnierze zawsze paradowali radośnie, ze śpiewem, zaś tłumy towarzyszyły im z kwiatami. To, na co patrzyłem teraz, pomimo piosenek wyglądało na procesję pogrzebową. Po kilku zwrotkach porucznik wrzasnął z tyłu kolumny „Dosyć!”, nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi. Wreszcie, wyczerpani, byliśmy zmuszeni przerwać i maszerować w milczeniu. Wszyscy cieszyliśmy się jak dzieci, że wykręciliśmy niezły numer.

W Domu Kolejarza powitała nas grająca orkiestra. Był również bufet, darmowy dla nas, poborowych, a całkiem tani dla gości, bowiem sponsorowany przez władze. Ponieważ nie miałem ostrzyżonej głowy i nikt nie wierzył, iż zostałem powołany, aby otrzymać darmową herbatę musiałem okazać swoje papiery. Byłem jedynym spośród czterystu ludzi, który wciąż nosił własne włosy.

Anna, Juliusz i Grzegorz czekali na mnie od dłuższego czasu. Wszyscy wyglądali tak samo, jak w chwili, gdy ich zostawiałem: Anna miała zapuchnięte oczy, a Julek i Grzesiek wciąż byli kompletnie pijani. Nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia; nie było o czym gadać. Nikt nie miał żadnych planów i rozmowa o przyszłości była bezcelowa. Po krótkim milczeniu poszliśmy do baru i przez co najmniej pół godziny z rezygnacją popijaliśmy „Moskiewską”. Ku naszemu przerażeniu nawet Anna wypiła dwa kieliszki. Wtedy rozwiązały nam się języki i mogliśmy gawędzić bez ładu i składu. Grzegorz opowiadał głupie dowcipy, Julek powtarzał z pijackim uporem, że wojna musi się skończyć za parę miesięcy, Anna przełykała łzy i uśmiechała się bez sensu. Myślałem o moim ojcu, który za dwa czy trzy dni otrzyma mój list z informacją, że zostałem powołany do rosyjskiej armii, podczas gdy mnie nie będzie już wtedy we Lwowie.

O jedenastej wieczorem kazano nam wyjść na ulicę z bagażem. Matki, siostry i żony szlochały. Nadeszła godzina pożegnania. „Moskiewska” śpiewała w mojej głowie: chwyciłem szynel i zarzuciłem plecak na ramię.

– Przyjaciele – powiedziałem, zwracając się do mojej małej grupki – nie rozpaczajmy. Uśmiechnijmy się i miejmy to za sobą. Pożegnajmy się z nadzieją, że wkrótce znowu się zobaczymy.

– Dobrze, Alfred, obiecuję, że nie będę płakać! – powiedziała Anna załamanym głosem, gdy ją mocno przytuliłem. – Wiem, że mówisz do mnie, a nie do chłopaków.

– Dziękuję ci, Aniu, za wszystkie dobre i złe chwile, w których tak dzielnie ze mną wytrwałaś. Postaraj się opiekować moim ojcem i pisz.

Cóż jeszcze mogłem jej powiedzieć? Że wrócę, że powinna na mnie czekać czy też coś równie głupiego? Czułem, że nigdy już nie zobaczę tych przyjaciół ani Lwowa. Juliusz objął mnie bez słowa, Grzegorz obślinił mnie po pijacku i pomiędzy głośnymi czknięciami zaklął się, że od tej chwili na znak żałoby nigdy więcej nie tknie wódki. (Miesiąc później Anna napisała mi, że życie Grzegorza jest zagrożone z powodu zatrucia alkoholowego).

Podczas gdy Jan i ja zajmowaliśmy swoje miejsce w szeregu, Juliusz krzyknął, że moi bliscy przyjaciele, Kazimierz i Tadeusz, będą zapewne czekać na mnie na stacji. Na czele procesji zaczęła grać orkiestra. Chodnikami biegły małe grupki rodzin, pragnące być ze swymi chłopcami do ostatniej chwili. Po kilku metrach Anna ponownie do mnie podbiegła, lecz tym razem jej płacz niósł się pod niebiosa. Przez chwilę szliśmy dalej razem, potem pocałowałem ją raz jeszcze i odsunąłem z powrotem na trotuar prosto w ramiona Julka.

– Proszę, idź już do domu – błagałem go. – Jest już po jedenastej. Anna powinna być w łóżku.

Juliusz pokiwał głową, trzymając Annę, która usiłowała wyrwać mu się z rąk. Gdy maszerowałem z odwróconą głową, potknąłem się i upadłbym, gdyby Janek nie pochwycił mnie za łokieć. Obejrzałem się raz jeszcze i dostrzegłem ich, stojących w tym samym miejscu. Julek i Grześ, podtrzymując biedną dziewczynę, unieśli czapki w ostatnim geście pożegnania. Podniosłem rękę po raz ostatni i odwróciłem się gwałtownie.

Jan uśmiechnął się ze smutkiem.

– Do cholery z tym, trzeba zapomnieć o wszystkich tych ludziach. Zostawiłem całą rodzinę i narzeczoną.

On również przeczuwał, że to rozstanie nie na rok i nie na dwa.

Długi rząd wagonów towarowych stał na głównym dworcu kolejowym, którego połowa została zniszczona przez Niemców w 1939 roku.

– Czterdziestu ludzi na wagon! – wrzeszczeli oficerowie.

Każdy wagon posiadał dwa długie rzędy piętrowych pryczy do spania. Julek był na pokładzie jako pierwszy. Gdy nadeszła nasza kolej, zajęliśmy cały dolny rząd kojek i wpuszczaliśmy tylko członków świeżo zorganizowanej grupy przyjaciół. Ułożyliśmy nasze plecaki w wezgłowiach nar, przykryliśmy deski płaszczami lub swetrami, a następnie zapaliliśmy zwisającą z sufitu stajenną lampę. Jak dotąd bardzo niewielu ludzi zdołało przedostać się na tory, by odprowadzić pociąg. Wyjrzałem przez okno w poszukiwaniu moich dwóch przyjaciół, Kazika i Tadka, lecz na próżno. Około godziny pierwszej dołączono do naszego składu dziesięć wagonów poborowych z rejonu Janowa i Gródka Jagiellońskiego. Ludzie w tych wagonach byli całkiem inni. Element w naszym transporcie był całkowicie miejski i choć mieszany – Polacy, Ukraińcy i Żydzi – miał jednolity charakter, zaś dziewięciu na dziesięciu mówiło po polsku. Drugi transport składał się z synów chłopów, w większości ukraińskich oraczy, zabranych wprost z pola czy stajni. Gdy przechodzili wzdłuż torowiska dało się słyszeć mandoliny, bałałajki i akordeony, grające sentymentalne ukraińskie piosenki, które zawsze brzmiały mi niczym żałobne i płaczliwe zawodzenie. Jasiu, który uczęszczał do ukraińskiego liceum, zawołał do nich w ciemności:

– Skąd jesteście, chłopaki?

– Janów, Trembowla, proszę pana – odpowiedziały smutne i przestraszone głosy.

Gdy „miasto” połączyło się z „prowincją”, jak to określił Walter, wzdłuż całego torowiska ludzie zaczęli krzyczeć i wymachiwać latarniami, co w Rosji jest oznaką, iż za jakieś pół godziny pociąg może ruszyć. Tuż przed gwizdkiem parowozu na początku toru usłyszałem przekleństwa, a następnie głos Kazika, drącego się w niebogłosy:

– Fredek, Fredek, pomóż! Te skurwiele nie chcą mnie puścić!

Tadeusz zagwizdał nasz sygnał, pierwsze nuty „Kaukaskich szkiców” Rymskiego-Korsakowa.

– Tutaj! – wrzasnąłem. – Zaraz naprzeciwko wejścia!

Po chwili w ciemności ukazał się sam Kazik i wręczył mi ciężkie kartonowe pudło.

– Fredziu, nie mogliśmy cię nigdzie znaleźć. Nie wiedzieliśmy o tej uroczystości w Domu Kolejarza. Potem wprowadzono nas w błąd i czekaliśmy trzy godziny na dworcu. Teraz nie chcą wpuścić Tadka na tory.

Lokomotywa zagwizdała raz jeszcze.

– Dzięki, Kaziu. Trzymaj się ciepło – powiedziałem.

Parowóz wydał z siebie głośne parsknięcie i ciągnąc astmatycznie, zaczął powoli ruszać. Kazimierz biegł wzdłuż pociągu.

– Nie poddawaj się, Alfred! Wszystko będzie dobrze!

Pociąg nabierał prędkości i Kazik robił się coraz mniejszy i mniejszy, aż straciłem go z oczu za stacją.

Miasto było skąpo oświetlone; wciąż mogłem dostrzec światło nad Cytadelą i drugie, w górze nad Wysokim Zamkiem. Potem wszystko zniknęło i pogrążyliśmy się w ciemności. Cała nasza czterdziestka kręciła się przy drzwiach wagonu. Nikt się nie odzywał. Dla nas wszystkich Lwów był symbolem naszego młodego życia, naszych domów i rodzin. Nawet ja, Krakowiak, który mieszkał w Lwowie tylko przez rok, głęboko kochałem to miasto. Mając przed wojną trzysta pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, dzisiaj było miastem z milionem ludzi, tętniącym życiem, humorem i muzyką.

Z ogona naszego eszelonu wiatr przyniósł strzępy smutnej melodii.

– Do diabła z nimi wszystkimi! – zaklął Julek. – Mają zamiar tak zawodzić przez całą noc?

To był koniec marzeń o niebieskich migdałach. Zaczęliśmy się rozchodzić do swoich prycz. Lampa pod sufitem zgasła. Wyciągnąłem się na swoim legowisku i zapaliłem papierosa. Z mojego kąta widziałem dwie przeciwległe prycze. Na obu żarzyły się ogieńki papierosów. Nikt nie spał. Pociąg trząsł się niemiłosiernie. Z górnej pryczy zaczęła się osypywać słoma i glina. Ułożyłem swój plecak w taki sposób, że mogłem jednocześnie oprzeć na nim głowę i użyć go w roli ochronnego daszka nad głową.

Zacząłem rozmyślać, choć starałem się tego nie robić. W moim życiu zaczynał się nowy rozdział, podobnie jak w życiu moich towarzyszy, jednakże dla nich rozłąka z rodzinami dopiero się zaczęła, podczas gdy ja od roku nie miałem domu. Było mi o tyle łatwiej, że oni dopiero teraz tracili wygody domowych pieleszy, swe mniejsze i większe mienie. Ja straciłem to wszystko we wrześniu 1939 roku. Teraz nie miałem do stracenia nic materialnego. Swój ziemski dobytek miałem na grzbiecie i w plecaku. Rok temu byłem studentem uniwersytetu. Potem kierowcą. Nie krzywiłem się na swoją nową profesję, wręcz przeciwnie, błogosławiłem ją. Nie wiem, jak bez niej byśmy sobie dali radę z ojcem. Jakby nie patrzeć, przeskok ze studenta do kierowcy był tak ogromny, że bladł przy nim mój obecny przeskok z kierowcy do krasnoarmiejca. Pomyślałem o Annie. Miła dziewczyna, której dużo zawdzięczałem. Jej dom zawsze był dla mnie oazą, gdzie o każdej porze dnia i nocy znajdowałem szczerą przyjaźń jej rodziców, szczególnie jej ojca, inżyniera, z którym często wychylałem kieliszeczek wódki, jak również cichą, lecz troskliwą miłość samej Anny. A czy ja ją kochałem? Nie wiem, chyba nie. Byłem do niej tak przywiązany i przyzwyczajony, iż niekiedy odnosiłem wrażenie, że znam ją od wieków, choć był to tylko rok. Kiedy odwiedzałem ją wieczorami, po dniu pracy byłem tak wyczerpany, że bez słowa rozciągałem się na sofie i zapadałem w sen. Wtedy cała rodzina chodziła na paluszkach, podczas gdy Anna siedziała przy moim boku. Teraz wróciła pamięć o tym, przez co wspólnie przeszliśmy. Najpierw, gdy mój ojciec chorował w domu, a ja pracowałem po osiemnaście godzin dziennie, podczas mojej nieobecności przychodziła posprzątać pokój, ugotować coś dla ojca lub napalić w piecyku. Wspomniałem czas, kiedy to zarówno jej rodzina (ojciec był oficerem rezerwy armii polskiej) jak i moja byliśmy zagrożeni deportacją. Pomyślałem też o tym, gdy ten jeden raz ją zdradziłem. Nie wiem dlaczego, pewnie z głupoty i zacząłem wtedy spotykać się z jej przyjaciółką. Trzy tygodnie później przyszedłem do Anny pokajać się. W dniu, kiedy wróciłem, przyjęła mnie tak, jakby widziała mnie godzinę wcześniej. Taka była Anna. Przed swoim odjazdem wyjaśniłem jej, iż rzecz jasna nie możemy na siebie liczyć i że oboje powinniśmy uważać się za raczej niezwiązanych. Choć Anna przytaknęła, wiem, że się ze mną nie zgadzała.

Inny problem, który nie dawał mi zasnąć w nieznośnie chybotliwym wagonie bydlęcym, wiozącym mnie w nieznane, był natury politycznej. Było dla mnie oczywiste, że wojna prędko się nie skończy. Jasne również było, że prędzej czy później Rosja również do niej przystąpi. Militarny potencjał Rosji, szykowany przez lata, będzie musiał zostać uwolniony. Dziś Rosja była sojusznikiem Niemiec. Gdyby przystąpiła do wojny po stronie Niemiec, przeciwko aliantom, zostałbym zmuszony do walki z tym, co było mi drogie przez lata, po stronie jednego z dwóch największych wrogów mojego kraju. Gdyby Rosja miała zwrócić się przeciwko Niemcom (lub vice versa), co powszechnie uważano za możliwe, z ochotą biłbym się przeciwko Niemcom, ale dla czyjego dobra? W czym interesie? Rosji?

Pociąg zatrzymywał się co piętnaście minut, hamując gwałtownie, a potem znowu ruszając. Teraz zatrzymał się na oświetlonej stacji.

Zlazłem z pryczy i wyjrzałem przez na wpół odsunięte drzwi. Tarnopol – miasto, które znałem jak własną kieszeń. Peron był pusty. Czy powinienem uciekać? Nonsens. Nie dałbym rady długo pozostać w ukryciu, poza tym w ciągu dwudziestu czterech godzin aresztowaliby mojego ojca. Zapaliłem papierosa. Janek stanął koło mnie.

– Założę się, że myślałeś o ucieczce – wyszeptał.

Kiwnąłem głową, ale machnąłem ręką z rezygnacją.

– Oczywiście – zgodził się Jan. – To nie miałoby sensu.

Wspięliśmy się z powrotem na nasze prycze. Podłożyłem łokieć pod głowę i zasnąłem. Pociąg dalej brnął na wschód.

ROZDZIAŁ 3

GDY się obudziłem, słońce stało dość wysoko. Pociąg stał pośrodku wielkiego pola. Jan, szorujący zęby w przejściu, powiedział mi, że jesteśmy piętnaście kilometrów od Tarnopola. Najwyraźniej czekaliśmy na jeszcze więcej wagonów mięsa armatniego. Wyjrzałem przez drzwi. Tory ciągnęły się wzdłuż strumyka, w którym myło się czterdziestu czy pięćdziesięciu chłopaków. Daleko w przodzie eszelonu parowóz syczał i wyrzucał w górę kłęby pary. Wzdłuż nasypu nie w do końca heroicznych pozach kucał rząd „bohaterów” Związku Radzieckiego, zaspokajając swoje główne potrzeby fizjologiczne.

„Cóż, zaczęło się życie w armii” – pomyślałem.

Po porannej toalecie zjedliśmy wspólne śniadanie pod okiem Jana. Janek był najprawdopodobniej najbardziej sensownym gościem w naszej grupie. Miał doskonałe pomysły na uproszczenie życia, lecz jeśli chodzi o wprowadzenie ich w życie, był poniekąd ciamajdą. Po roku służby w wojsku wciąż nie potrafił przyszyć guzików do własnych portek. Teraz rozdysponowywał pracę i dzielił jedzenie. Gdy wróciłem od maszynisty z wiaderkiem wrzącej wody na herbatę, Jasiu rozsmarowywał smalec na chlebie, podczas gdy Walter „szykował stół” – nakrywając dwie deski gazetami i układając je tak, żeby każdy mógł sięgnąć po jedzenie z dwóch stron. Po otwarciu pudła, które Kazik przyniósł mi poprzedniej nocy, znalazłem w środku parę kilogramów suszonej kiełbasy, cukier, kakao, papierosy i cztery butelki gorzałki. Trzy z nich były jakąś zwykłą „powojenną” marką, za to jedna była oryginalną „Czystą Wyborową” – najlepszą polską wódką. Odkrycie wywołało powszechny aplauz w grupie i śniadanie zwieńczyliśmy, dość nietypowo, wódką i kiełbasą. Około południa do naszego eszelonu dołączono cztery wagony. Jasiu poszedł na przeszpiegi. Wrócił, z rezygnacją machając ręką.

– Nie, nikogo z Lwowa – jęknął. – Wszystko Hucułowie[3].

Ruszyliśmy dalej, zatrzymując się nawet na najmniejszych stacyjkach. Około godziny czwartej dojechaliśmy do Podwołoczysk. Za przyzwoitym murowanym budynkiem stacji płynął Zbrucz. Po drugiej stronie rzeki była Rosja. Zatrzymaliśmy się w tak dziwnym miejscu, że lokomotywa stała na moście, podczas gdy nasz wagon prawie na brzegu rzeki. Obok mostu na ziemi leżał zniszczony słup graniczny z orłem i literą „P”. Leżał tam niczym symbol wszystkiego, co upadło ponad rok temu. Tutaj przebiegała obecnie nieistniejąca granica pomiędzy Rosją i nieistniejącym państwem polskim.

– Gdyby ten słup stał tak, jak stał tu rok temu, nie jechalibyśmy tam, dokąd teraz jedziemy! – zauważył Jasiu.

Wszyscy wybuchnęliśmy śmiechem.

– Jasiu – zauważył Walter – to zdanie powinno być wykute w marmurze złotymi literami. To najlepsza odpowiedź na pytanie, dlaczego jedziemy do Rosji. Bo nasz słup się wywalił!

Dusił się ze śmiechu.

Parowóz zagwizdał i pociąg powoli przetoczył się po moście, a potem zatrzymał się na stacji Wołoczyska, już na rosyjskim terytorium. Budynek stacji był drewniany i okropnie zaniedbany. Prowadzące do niego ścieżki były wypełnione głębokim błotem. Przed budynkiem dostrzegliśmy kobietę w mundurze, wysokich butach i czerwonej czapce zawiadowcy. Robiła ogromne, męskie kroki, stukając się po cholewach małą zwiniętą chorągiewką. We Lwowie widywaliśmy cała masę rosyjskich kobiet, lecz ta w swym uniformie, butach i męskiej czapce była dla nas objawieniem.

– A więc to jest kobieta! – zaszydził Dziunek.

– Panowie – dodał ktoś inny – przestawiam się na małych chłopców.

Ogólne wrażenie na widok pierwszego rosyjskiego miasteczka było raczej ponure.

– To, co mnie dziwi – zauważył Walter – to fakt, iż bolszewicy, specjaliści od propagandy, nie zbudowali przykładowej stacji, aby wywrzeć dobre wrażenie na przyjezdnych.

– Człowieku – zaoponował Jan – dla kogo mieliby to robić? Turystów tu nie wpuszczano, a pierwszymi zagraniczniakami, którzy tędy przejeżdżali, byli zapewne nasi rodacy deportowani w głąb Rosji. A teraz my, armia jego dyktatorskiej mości Stalina! Myślałeś chyba, że postawią tu łuk triumfalny, żeby cię powitać!

Kilku młodzieńców w mundurach kolejarzy, niosących na ramionach łopaty i kilofy, ukazało się od strony stacji, wspięło się na nasyp i gęsiego poszło wzdłuż torowiska. Pierwszy z nich, ze skrętem z gazety w ustach, podszedł do Julka i poprosił gestem o ogień. Julek wyciągnął paczkę papierosów, poczęstował gościa, a następnie pozostałych. Pierwszy z nich starannie schował skręta pod swoją czapkę i z wielkim zainteresowaniem obrócił papierosa w palcach.

– Kim jesteście? – zapytał. – Jeńcy wojenni czy aresztanci?

– Jeńcy wojenni! Aresztanci! – zaryczał Julek. – Założę się, że w życiu nie widziałeś transportu wiozącego kogoś innego!

Jan wziął w obronę robotnika, który nie rozumiał polskiego i był zaskoczony wybuchem Julka.

– Jesteśmy rekrutami – wyjaśnił uprzejmie.

Kolejarze byli ogromnie zaskoczeni. Faktycznie, nasz eszelon był pierwszym takim pociągiem, który przejeżdżał przez ich stację. Byliśmy urażeni ich pytaniem – nie dlatego, że było obraźliwe, ale dlatego, iż przypomniało nam o tysiącach naszych rodaków, którzy odbyli tę drogę jako więźniowie.

Wkrótce przemierzyliśmy nasze pierwsze kilometry po rosyjskiej ziemi. Podróż nieznośnie się ciągnęła. Wiedzieliśmy tylko tyle, że poruszamy się wyraźnie na wschód. Następnego popołudnia, około godziny czwartej, zatrzymaliśmy się na większej stacji Żmerynka. Tu w poczekalni czekał przygotowany dla nas posiłek. Na stołach rozstawiono cynowe talerze z jakimś rodzajem gulaszu z kaszą. Był gorący, a tego brakowało nam najbardziej.

Nasza banda była pierwszą, która podjadła i która wbrew wszelkim przepisom wyszła na ulicę. Za każdym rogiem witała nas nieludzka bieda. Ubiory mieszkańców były niezmiennie ubogie. Jedynym sklepem, który miał coś na wystawie, był sklep sportowy. Rakiety tenisowe i pełne zestawy wędkarskie wisiały w towarzystwie kartonowych ryb. Muszę tu wspomnieć, że przez dwa lata pobytu w Rosji nigdy nie widziałem kortu tenisowego albo człowieka, który łowiłby ryby dla zabawy. Oczywiście trwała wojna, ale nie jest to powodem, dla którego miałyby zniknąć wszystkie korty tenisowe. Ludzie przyglądali się naszym ubraniom, butom i naszym twarzom tak, jakby widzieli istoty nie z tego świata. Dziunek machnął z rezygnacją.

– Wracajmy do pociągu – zaproponował ze smutkiem. – Płakać się chce od patrzenia na to wszystko.

Około południa następnego dnia przybyliśmy do Kotowska. Tutaj odczepiono wszystkie wagony poza tymi, które przewoziły około pięciuset z nas ze Lwowa. Potem ruszyliśmy. Jasiu, który wskoczył do pociągu w ostatniej chwili, zaczął nam opowiadać o rozmowie, jaką odbył z pracownikiem kolei na stacji. Jak mówił, obecnie jedziemy zdecydowanie na południe i naszym celem może być wyłącznie Odessa lub jakieś inne miasto nad Morzem Czarnym.

– Dlaczego nie skierują nas do jakiegoś garnizonu na zadupiu? – zapytał Ludwik. – Po co ganiać nas po kraju?

– Muszą nas wysłać do miasta – powtarzał z uporem Jasiu. – Co mielibyśmy robić na zadupiu?

– Optymista – burknął Ludwik.

Teraz podróżowaliśmy dość szybko; okolica była płaska, ale dobrze kultywowana. Pod wieczór nabraliśmy pewności, że kierujemy się do Odessy. Około dziewiątej pociąg zwolnił przy dużej stacji przeładunkowej. Popędziliśmy do drzwi. I wreszcie na oszklonej budce przeczytaliśmy: Odessa. Dworzec był ogromny i jechaliśmy przezeń bezustannie zmieniając kierunek. Na koniec zatrzymaliśmy się przy betonowej rampie. Naprzeciwko nas mężczyźni i kobiety ładowali arbuzy do wagonów towarowych. Oficerowie z naszego eszelonu biegali wzdłuż składu krzycząc, żeby nikt nie ruszał się z transportu i że wkrótce podjadą ciężarówki, aby zabrać nas do koszar.

Gdy oficerowie zniknęli, a robotnicy zakończyli załadunek i rozeszli się, wałęsaliśmy się po brudnym peronie, a w celu zabicia nudy podjadaliśmy arbuzy. Około jedenastej postanowiliśmy, że Jasiu musi się przejść i zasięgnąć języka. W międzyczasie część chłopaków zaczęła sobie szykować legowiska na hałdach arbuzów. Przechodzący pracownik kolei dostrzegł, że jeden z nich, przygotowując się do snu zdjął buty i odłożył je na bok. Zatrzymał się, trącił buty swoim kijaszkiem i stwierdził lakonicznie:

– Ukradną ci je!

Widząc wyraz zaskoczenia na twarzy chłopaka, dodał:

– Schowaj je pod głową!

Od tej pory każdy z nas wiedział, że jeśli chodzi o spanie pod chmurką, buty muszą być pod głową.

Gdy po dwudziestu minutach Jasiu powrócił, był zachwycony.

– Paręset metrów stąd jest wyjście – powiedział nam. – Fakt, stoi stróż, ale przepuści nas. Dałem mu już parę papierosów. A za wyjściem są tańce na świeżym powietrzu. Przy gramofonie, rzecz jasna. Można kupić piwo i wino.

Cisnęliśmy graty na jedną stertę i poszliśmy jak jeden mąż. Henryk, którego nie pociągała wizja wina, obiecał, iż popilnuje naszych rzeczy, bo tym razem nie chce mu się spać.

– Kiedy po nas przyjdą – krzyknął do niego Walter – rzuć graty na ciężarówkę i powiedz pułkownikowi, że za długo kazali na siebie czekać!

Faktycznie – wyjście było. Także stróż, który otrzymawszy całą paczkę papierosów od Ludwika, otworzył bramę z uśmiechem niemalże przepoławiającym mu twarz. Za bramą, oświetlona wielokolorowymi lampami, znajdowała się kolejowa „tancbuda” – otwarty ogród wielkości czterech kortów tenisowych z wysokim drewnianym parkanem, oddzielającym go od ulicy. Przy wejściu – budka z biletami. Pięćdziesiąt kopiejek. Pomarudziłem nieco, więc byłem ostatni do zakupu biletu. Położyłem na ladzie rublówkę, a ręka (ładna, w tym wypadku kobieca) zaczęła odliczać resztę w kopiejkach. Ponieważ okienko było nisko, pochyliłem się i niemalże wetknąłem głowę do budki. Wrażenie było piorunujące! Mała główka z jasnymi lokami, małym i nieco zadartym noskiem i mocno wyszminkowanymi ustami o ładnym kształcie. Wielce ponętne piersi śmiało wypychały tanią bawełnianą sukienkę. Niebieskie oczęta patrzyły na mnie wesoło spod długich rzęs. Składało się to na piękny obrazek, tym ładniejszy, że zupełnie nieoczekiwany.

Jakim cudem nikt jej jeszcze nie odkrył? To była moja pierwsza myśl. Potem wytłumaczyłem sobie, że wszyscy byli zbyt leniwi, aby schylić się przy zakupie biletu. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. Moja reszta wciąż leżała na ladzie. Rozpoczęcie romansu nie jest łatwe, jeśli zna się tylko parę słów w języku danego obiektu. W końcu jednak uśmiechnąłem się, jak sądzę nieco głupkowato i powiedziałem:

– Dzień dobry.

Nie wpadłem na nic mądrzejszego. Dziewczyna odpowiedział mi tym samym i dalej się uśmiechała. Co, na Boga, mogłem powiedzieć? Wtedy ona pomogła mi, pytając:

– Jesteście tymi z zachodu?

W ten sposób Rosjanie określali ludzi z części Polski okupowanej przez Rosję. Niespodziewana pomoc wielce mnie ucieszyła.

– Tak – odpowiedziałem szybko w łamanym rosyjskim. – Jesteśmy poborowymi z Lwowa. Przyjechaliśmy dzisiaj.

Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.

– Lwów to ładne miasto – powiedziała, co potwierdziłem z taką dumą, jakbym był jego burmistrzem.

Czy była tam? Nie, ale jej ojciec był i opowiadał jej o tym. Rozmowa, pomimo mojego bardzo ograniczonego słownictwa, zaczęła nabierać rozpędu. Okazało się, że dziewczyna ma na imię Nina. Miała dziewiętnaście lat, znała trochę francuski, którym łatała konwersację, uczyła się w studium nauczycielskim i dorabiała sobie wieczorami jako sprzedawczyni biletów. Byłem oczarowany. Zastanawiając się, jaką ma figurę i nogi, zapytałem ją czy mogłaby wyjść na „salę taneczną”. Wyglądała na zakłopotaną i wyjaśniła, że nie wolno jej opuszczać kasy. Szkoda. Stałem dalej przy budce z głową wetkniętą w okienko. Było to straszliwie niewygodne, bolały mnie plecy, ale czegóż nie robi się dla ideału?

Nagle pojawił się Janek.

– Co się do cholery z tobą stało? – zapytał niemal ze złością, widząc moją dziwacznie wykręconą posturę i zamglone zachwytem oczy. – Szukałem cię wszędzie w tym lunaparku, a ty tu sobie ucinasz pogawędkę, nie mówiąc słowa innym!

Ze wszystkich sił starałem się zabrzmieć tajemniczo.

– Janek, stary... – odrzekłem – nie wkurzaj się tylko dlatego, że dojrzałem coś ładnego w okienku.

– Mam gdzieś ciebie i twoje okienko – warknął Jan z ponurą miną. – Nie wykręcaj mi takich numerów. Jakbym ciągle musiał się martwić wyłącznie o ciebie!

Tak czy inaczej, poprawił krawat i podszedł bliżej budki.

– Zauważ, proszę, że wszystkie prawa są zarezerwowane – ostrzegłem go pośpiesznie.

Jan był niebezpiecznym konkurentem. Byłem lepszy o tyle, że wciąż miałem włosy na głowie, podczas gdy on był ogolony. Za to był wyższy, lepiej zbudowany i miał piękne zęby, które pokazywał w ujmującym uśmiechu. Moją jedyną pociechą był fakt, iż jego talenty lingwistyczne były jeszcze gorsze niż moje. A teraz wepchnął swoją dużą głowę do okienka, pokazał swoje powalające zęby i po chwili odwrócił się do mnie.

– Wybaczam ci – powiedział miłościwie. – Mogłaby zatrzymać nawet mnie!

Znowu wetknął głowę do okienka, raz jeszcze się uśmiechnął i powiedział po polsku:

– Cudeńko.

Nina pochyliła się ku mnie.

– Co on powiedział? – zapytała, zadowolona z takiego natłoku wielbicieli.

– Chce kupić jeszcze jeden bilet – odpowiedziałem spokojnie.

Nina wyglądała na zaskoczoną.

– Jeszcze jeden? Po co?

Wzruszyłem ramionami.

– Daj mu, jeśli chce – odrzekłem.

Jan słuchał moich wyjaśnień i pytań dziewczyny z czarującym uśmiechem. Nie rozumiejąc ani słowa był pewien, że tłumaczę jego komplement. Wzruszając ramionami, Nina położyła bilet na ladzie i pchnęła go w kierunku Jana, który zrobił głupią minę. Dziewczyna pokazała mu pięć palców. Moja reszta z rubla wciąż leżała na kontuarze.

– Odwdzięczę się, jak sobie pójdziesz – zaproponowałem uprzejmie i powiedziałem Ninie, żeby zabrała pięćdziesiąt kopiejek. Dziewczyna włożyła resztę do szuflady. Janek, wściekły, odruchowo wziął bilet i zapytał mnie, co to wszystko znaczy.

– Nic – odpowiedziałem ze stoickim spokojem. – Zresztą wracasz na tańce i za każdym razem musisz zapłacić za wstęp. Gdyś w Rzymie, czyń jak Rzymianie – dodałem.

Jan spojrzał na mnie pełen niedowierzania, poszedł do drzwi, otworzył je i odwrócił się ze śmiechem:

– Pozbyłeś się mnie, niech cię szlag! Ale kosztowało cię to pięćdziesiąt kopiejek!

– Było tego warte – odrzekłem, ukazując zęby w radosnym uśmiechu.

Drzwi zatrzasnęły się.

– Dlaczego się śmiał? – z ciekawością zapytała Nina.

– Mówi, że mamy oczy tego samego koloru – zmyśliłem naprędce.

Nina z zaciekawieniem zerknęła pod moją czapkę.

– Rzeczywiście, też masz niebieskie – obwieściła z zadowoleniem.

Gawędziliśmy niczym starzy znajomi, pomagając sobie gestami. Mój kręgosłup zdążył już kompletnie zesztywnieć. W końcu Nina zaproponowała, żebym przeszedł przez drzwi do większego okienka, które było zamknięte. Gdy je otworzyła, mogłem ją widzieć dużo lepiej i miałem większe pole manewru.