Moje leczenie wodą - Sebastian Kneipp - ebook + książka

Moje leczenie wodą ebook

Kneipp Sebastian

0,0

Opis

„Jeśli miałbym wybrać jedno lekarstwo, byłaby to woda”.

Poznaj filary filozofii „wodnego doktora”.

Bawarski teolog z XIX wieku, ksiądz Sebastian Kneipp, był jednym z pierwszych propagatorów hydroterapii i zdrowego trybu życia, opartego na codziennej higienie, aktywności fizycznej, zrównoważonej diecie oraz odpoczynku. Przez 35 lat prowadził badania nad wodnymi kuracjami, które usystematyzował w wydanej w 1886 roku książce „Moje leczenie wodą”. Do klasztornej łaźni w Wörishofen, gdzie był proboszczem, przybywały po pomoc tłumy. Z czasem przekształcono ją w lecznicę, a Wörishofen stało się miejscowością uzdrowiskową. Na terenie Niemiec i nie tylko powstały liczne zakłady lecznicze wykorzystujące metody Kneippa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przedmowa autora

PRZED­MOWA AUTORA

do wyda­nia pierw­szego

Jako księ­dzu, leży mi na sercu przede wszyst­kim dobro dusz nie­śmier­tel­nych. Dla nich żyję i za nie chcę umie­rać. W ubie­głych 40 latach mia­łem wiele pracy i tro­ski także ze śmier­tel­nymi cia­łami. Pracy tej nie szu­ka­łem ni­gdy. Zgła­sza­nie się cho­rych, mówiąc otwar­cie, jest dla mnie przy­kro­ścią. Tylko wej­rze­nie ku Temu, który z nieba zstą­pił, aby leczyć sła­bo­ści nasze, i pamięć na obiet­nicę: „bło­go­sła­wieni miło­sierni, albo­wiem oni miło­sier­dzia dostą­pią…”, „kubek zim­nej wody, nie zosta­nie bez zapłaty” – doda­wało mi siły do zwal­cze­nia pokusy, radzą­cej odmó­wić wszel­kim proś­bom w każ­dym przy­padku. A silną była wielce pokusa, gdyż zapłatą moją nie był zysk, ale strata czasu; nie cześć, ale czę­sto oszczer­stwo, prze­śla­do­wa­nie, a w wielu wypad­kach nie­wdzięcz­ność i szy­der­stwo. Znio­słem jed­nak to wszystko i jestem tym zado­wo­lony. Że po takich ante­ce­den­cjach nie mam wiel­kiej do pisa­nia ochoty, poj­mie to każdy, tym wię­cej, gdy mnie już sta­rość gnie­cie, a duch i ciało pra­gną spo­czynku, tylko cią­głe a natar­czywe nale­ga­nia mych przy­ja­ciół mówią­cych, że grze­chem by było prze­ciw miło­ści bliź­niego, gdyby moje doświad­cze­nia wraz z moim cia­łem legły w gro­bie, nie­zli­czone prośby ule­czo­nych, a w szcze­gól­no­ści bła­ga­nia bied­nych, opusz­czo­nych, cho­rych miesz­kań­ców wio­sek wci­snęły mi pióro do drżą­cej ręki.

Z szcze­gól­niej­szą miło­ścią i tro­skli­wo­ścią zaj­mo­wa­łem się zawsze ludźmi ubo­gimi, zapo­mnia­nymi i opusz­czo­nymi cho­rymi na wsi. Dla tych przede wszyst­kim prze­zna­czam moją książkę. Sto­sow­nie do celu, styl jest pro­sty i jasny. Roz­myśl­nie sta­ra­łem się, pomi­ja­jąc uczone wyrazy, suche fra­zesy, pisać w zaj­mu­jący, dla każ­dego zro­zu­miały spo­sób. Dla­tego też, uwzględ­nia­jąc cel dobry i uczciwe zamiary, pro­szę mi wyba­czyć, jeżeli jedno lub dru­gie opo­wia­da­nie za dłu­gim będzie, lub powtó­rzy się cza­sami.

Daleki jestem od tego, abym pole­mi­zo­wał i wal­czył z jakimś ist­nie­ją­cym kie­run­kiem medycz­nym albo zacze­piał jakąś osobę, jej sławę i naukę. Wiem o tym dobrze, że tylko fachow­cowi pole­mika przy­stoi – jak rów­nież i o tym prze­ko­nany jestem, że ludzie fachowi wdzięcz­nymi są laikom, jeżeli ci dzielą się z nimi swym dłu­go­let­nim doświad­cze­niem.

Kto­kol­wiek ze szcze­rym sło­wem zbliży się do mnie, z rado­ścią podam mu rękę, uwagi i wska­zówki przyjmę z wdzięcz­no­ścią. Nie trosz­czę się jed­nak o doryw­czą naganę ani o lek­ko­myślną kry­tykę, która z par­tyj­nego pocho­dzi sta­no­wi­ska i prze­zwi­skami wojuje. Niczego bowiem nie pra­gną­łem gorę­cej, jak tego, aby uwol­nił mnie od tej pracy i gnio­tą­cego cię­żaru leka­rza z powo­ła­nia; jak rów­nież jest to moim wewnętrz­nym życze­niem, aby już raz ludzie fachowi wię­cej, dokład­niej i grun­tow­niej stu­dio­wali metodę lecze­nia wodą, opie­ko­wali się nią, i w prak­tyce ją zasto­so­wy­wali. Ufam, że dla tych, praca moja będzie nie­jaką pomocą. Mogę bowiem zapew­nić ich na tym miej­scu, że pomimo mego pro­stego nie­raz i odpy­cha­ją­cego zacho­wa­nia się budy­nek naj­więk­szy nie wystar­czyłby do pomiesz­cze­nia wszyst­kich tych cho­rych i cier­pią­cych, któ­rzy tysią­cami zbie­gają się do mnie, że wresz­cie mógł­bym być boga­tym, bar­dzo nawet boga­tym, gdy­bym tylko jedną cząstkę chciał przy­jąć ofia­ro­wa­nej mi zapłaty. Wielu pacjen­tów, przy­cho­dząc, mówiło: „Dam 100, 200 marek, jeżeli zdro­wie odzy­skam”. Cier­piący szuka pomocy, gdzie­kol­wiek ją zna­leźć spo­dziewa się i z przy­jem­no­ścią zapłaci dobrze leka­rzowi, skoro go ule­czy – mniej­sza o to, czy za pomocą aptecz­nej fla­szeczki, czy konewką wody.

Wielu sław­nych dok­to­rów leczyło wodą z wiel­kim skut­kiem. Z ich śmier­cią pogrze­bano czę­sto­kroć ich doświad­cze­nia, wia­do­mo­ści, rady i wska­zówki. Oby naresz­cie jutrzenka w trwały i jasny prze­szła pora­nek!

Każ­dej chwili biorę na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za każdy przy­pa­dek, każde imię zazna­czone w tej książce i na żąda­nie mogę całe wyja­wić nazwi­sko. Nie­które dosadne wyra­że­nia pro­szę na karb mego nieco szorst­kiego uspo­so­bie­nia poli­czyć. Z nim zesta­rza­łem się, a przy­kro by nam obojgu było roz­sta­wać się w sta­ro­ści. Idą­cej w świat książce nie­chaj towa­rzy­szy przede wszyst­kim bło­go­sła­wień­stwo Boże.

A jeżeli kie­dyś dowie­dzą się moi przy­ja­ciele, że prze­nio­słem się do wiecz­no­ści, niech­że mi wten­czas odda­dzą miło­ści przy­sługę i prze­ślą z jedno „Ojcze nasz” tam, gdzie lekarz leka­rzy w czyść­co­wym ogniu leczy biedne dusze ku żywo­towi wiecz­nemu.

Wörishofen, 1 paź­dzier­nika 1886 r.

Autor

Wstęp

WSTĘP

Liść nie jest zupeł­nie podobny liściowi, cho­ciaż oba na jed­nym wiszą drze­wie, to mniej jedno życie czło­wieka nie­po­dobne dru­giemu. Gdyby każdy przed śmier­cią napi­sał swój żywot, mie­li­by­śmy tyle roz­ma­itych żywo­tów, ilu ludzi. Zawi­kłane są drogi krzy­żu­jące się w życiu czło­wieka, podobne nie­raz do nie­roz­g­ma­twa­nego kłębka, w któ­rym nici wiją się bez planu i myśli. Tak wydaje się cza­sami; w rze­czy­wi­sto­ści ni­gdy się tak nie dzieje. Świa­tło wiary, rzu­ca­jąc swój jasny pro­mień w nie­zba­daną tę ciem­ność, poka­zuje nam, że te pogma­twane ścieżki wyż­szej myśli służą, a wszyst­kie od początku wiodą do celu wytknię­tego przez stwórcę. Dziwne są drogi opatrz­no­ści.

Dziś już sta­rzec, skoro spo­glą­dam na prze­byte lata i patrzę na pokrzy­żo­wane ścieżki mego żywota, widzę, jak kilka razy wiją się one pozor­nie nad brze­giem prze­pa­ści; w końcu jed­nak zmie­niły kie­ru­nek i prze­ciwko wszel­kiej nadziei zwró­ciły się na sło­neczną wyżynę wła­ści­wego mego powo­ła­nia. Mam wiele powo­dów do uwiel­bia­nia mądrych rzą­dów opatrz­no­ści, a to tym wię­cej, ile że owe złe i do śmierci wio­dące ścieżki wska­zały mnie i nie­zli­czo­nej licz­bie innych nowe źró­dło życia.

Mia­łem lat 21, gdym z ksią­żeczką służ­bową w kie­szeni opu­ścił wio­skę rodzinną. W ksią­żeczce stało napi­sane, że jestem cze­lad­ni­kiem tkac­kim, lecz na kart­kach mego serca już od mło­do­ści napi­sane było co innego. Dłu­gie, dłu­gie lata cze­ka­łem z upra­gnie­niem bez gra­nic na tę podróż, która miała wresz­cie speł­nić me marze­nia, urze­czy­wist­nić ide­ały. Chcia­łem zostać księ­dzem. Nie posze­dłem ste­ro­wać dalej czó­łen­kiem, jak mnie­mano, lecz idąc z miej­sca na miej­sce, szu­ka­łem kogoś, kto by mi pomógł do nauki. Zajął się mną wten­czas ks. pra­łat Mate­usz Mer­kle (zmarł r. 1881), wów­czas wikary w Grönenbach, uczył mnie pry­wat­nie lat 2 z tak nie­znu­żo­nym zapa­łem, że już po tych 2 latach zosta­łem przy­jęty do gim­na­zjum. Praca moja nie była łatwą i według wszel­kich pozo­rów nada­remną. Po latach 5 naj­więk­szego nie­do­statku i natę­że­nia nad­mier­nego byłem zła­ma­nym na ciele i na duchu.

Ojciec wiózł mnie raz z mia­sta do domu. Jesz­cze dziś sły­szę słowa wła­ści­ciela zajazdu, gdzie­śmy sta­nęli: „Tka­czu – rzekł do ojca – tym razem wie­ziesz swego stu­denta po raz ostatni”. I nie tylko obe­rży­sta to mówił, i inni byli tego samego zda­nia. W mie­ście naszym był sławny lekarz woj­skowy, wielki przy­ja­ciel ludz­ko­ści, który wspa­nia­ło­myśl­nie niósł pomoc bied­nym cho­rym. W przed­ostat­nim roku moich stu­diów gim­na­zjal­nych odwie­dził mnie 90 razy, w ostat­nim prze­szło 100 razy. Z całej duszy chciał mi dopo­móc, ale wzma­ga­jące się char­łac­two zwy­cię­żało jego lekar­skie wia­do­mo­ści i ofiarną miłość bliź­niego. Sam od dawna stra­ci­łem wszelką nadzieję i z cichą rezy­gna­cją ocze­ki­wa­łem końca.

Dla roz­tar­gnie­nia i roz­rywki czy­ty­wa­łem z chę­cią książki. Przy­pad­kiem – uży­wam tego powszech­nie uży­wa­nego, ale bez­myśl­nego wyrazu, gdyż nic się przy­pad­kiem nie dzieje – dostała mi się w ręce maleńka ksią­żeczka; otwo­rzy­łem ją, trak­to­wała o wodo­lecz­nic­twie. Czy­tam raz i drugi i dowia­duję się o rze­czach nie­po­dob­nych do wiary. A może – pomy­śla­łem – znajdę tu co i o mej sła­bo­ści. Czy­tam dalej. Rze­czy­wi­ście, zga­dza się, jota w jotę to samo. Co za radość, co za ucie­cha! Nadzieja poczyna elek­try­zo­wać wiot­kie ciało, a jesz­cze wię­cej zwię­dłego ducha. Książka ta była źdźbłem ratunku, któ­rego się z całą uchwy­ci­łem siłą; w krót­kim cza­sie stało się ono laską, na któ­rej pod­pie­rał się chory; dziś uwa­żam ją za łódkę oca­le­nia, którą mi zesłała opatrz­ność lito­ściwa w odpo­wied­nim cza­sie, w godzi­nie naj­wyż­szej potrzeby.

Ksią­żeczkę tę o wodo­lecz­nic­twie napi­sał lekarz; zale­cane przez niego zabiegi są po więk­szej czę­ści surowe i ostre. Pró­bo­wa­łem leczyć się jego metodą kwar­tał, 1/2 roku; nie czu­łem żad­nego polep­sze­nia, ale i pogor­sze­nia nie było. To dodało mi otu­chy. Nade­szła zima w r. 1849; byłem znowu w Dil­lin­gen. 2–3 razy w tygo­dniu sze­dłem do Dunaju, wyszu­ka­łem sobie jakie samotne miej­sce i kąpa­łem się chwil kilka. Do wody sze­dłem prędko, jesz­cze prę­dzej wra­ca­łem do domu, do cie­płej izby. Kąpiele te zimne nie szko­dziły mi, pożytku, jak uwa­ża­łem, nie przy­no­siły wiele. W r. 1850 wstą­pi­łem do Geo­r­gia­num w Mona­chium. Był tam także biedny stu­dent, któ­remu szło jesz­cze gorzej niż mnie. Lekarz zakładu nie chciał mu wysta­wić świa­dec­twa zdro­wia, potrzeb­nego do otrzy­ma­nia tytułu stołu (titu­lus men­sae) przed świę­ce­niami; orzekł, że długo żyć nie będzie. Zna­la­złem teraz towa­rzy­sza bole­ści. Wta­jem­ni­czy­łem go w miste­ria mojej ksią­żeczki i zaczę­li­śmy obaj leczyć się według niej na wyścigi. Mój przy­ja­ciel otrzy­mał wkrótce od leka­rza potrzebne świa­dec­two i żyje do dzi­siaj. Ja znów z wolna nabie­ra­łem sił, zosta­łem kapła­nem i żyję, i pra­cuję w swym zawo­dzie już prze­szło lat 39. Moi przy­ja­ciele, pod­chle­bia­jąc mi, mówią, że jesz­cze dziś, kiedy 71 lat liczę, podzi­wiają siłę mego głosu, i siłę ciała. Woda była mi wier­nym przy­ja­cielem; któż weź­mie mi za złe, że i ja jej wier­nie docho­wuję przy­jaźni?

Kto sam biedę i nędzę cier­piał, ten potrafi oce­nić biedę i nędzę dru­giego.

Nie wszy­scy cho­rzy nie­szczę­śli­wymi są w rów­nym stop­niu. Kto ma się za co leczyć, ten łatwo w krót­kim cza­sie uzdro­wie­nie znaj­dzie. Takich cho­rych odda­la­łem od sie­bie set­kami i tysią­cami. Ota­cza­łem zaś współ­czu­ciem bied­nych, opusz­czo­nych i tych, któ­rych porzu­cili leka­rze i apteka. Ludzi takich w wiel­kiej licz­bie liczę do mych przy­ja­ciół. Bie­da­ków i tych, któ­rzy ni­gdzie już nie znaj­do­wali pomocy, nie ode­pchną­łem ni­gdy. Zdaje mi się, że byłoby nie­ludz­ko­ścią, nie­su­mien­no­ścią i nie­wdzięcz­no­ścią, gdy­bym przed takimi zamknął źró­dła ratunku, które mi w mej nędzy ratu­nek i uzdro­wie­nie przy­nio­sły.

Wielka liczba cier­pią­cych, jesz­cze więk­sza roz­ma­itość ich cier­pień zachę­cała mnie do wzbo­ga­ce­nia swego doświad­cze­nia w zakre­sie wodo­lecz­nic­twa, do udo­sko­na­le­nia metody wodo­lecz­ni­czej.

Mojemu pierw­szemu doradcy, owej małej ksią­żeczce hydro­te­ra­peu­tycz­nej, wdzięcz­nym jestem z serca całego, za począt­kowe wska­zówki. Wkrótce pozna­łem, że nie­które wska­zane zabiegi są za ostre, gwał­towne i odstra­sza­jąco dzia­łają na orga­nizm ludzki. Lecze­nie wodą nazy­wano daw­niej upar­cie „koń­ską kura­cją” a i dzi­siaj jesz­cze wielu jest takich, któ­rzy, potę­pia­jąc to, czego nie rozu­mieją lub rozu­mieją nie grun­tow­nie, nazy­wają ryczał­tem wszystko to, co trąci wodą, oszu­kań­stwem, szal­bier­stwem, par­tac­twem itd. Za wyjątki nie należy potę­piać ogółu. Chęt­nie przy­znaję, że nie­które zasto­so­wa­nia roz­wi­ja­ją­cego się dopiero wodo­lecz­nic­twa odpo­wied­nimi są raczej dla gru­bo­ko­ści­stego konia o sil­nych musku­łach, a nie dla ludz­kiego szkie­letu odzia­nego mięk­kim cia­łem i deli­kat­nymi ner­wami.

W żywo­cie słyn­nego ojca Ravi­gnan T. J. znaj­duje się nastę­pu­jący ustęp: „Cho­roba jego, cier­pie­nie gar­dła, pogor­szyła się wkrótce z powodu natę­że­nia i wnet prze­szła w stan chro­niczny”. (Ravi­gnan był słyn­nym kazno­dzieją. W Paryżu, Lon­dy­nie i wielu wiel­kich mia­stach nauczał z apo­stol­ską żar­li­wo­ścią). „Cała krtań jedną była raną, a głos zamilkł jakby wyczer­pany. Lat 2 (1846–1848) upły­nęło w cier­pie­niu i nie­czyn­no­ści. Leczył się w roz­ma­itych miej­scach kąpie­lo­wych, poje­chał na połu­dnie – wszystko darem­nie. W czerwcu r. 1848 udał się do zakładu dok­tora K. R. i zamiesz­kał w jego domu w doli­nie B. Pew­nego poranka po mszy św., w godzi­nie, w któ­rej zgro­ma­dzali się zwy­czaj­nie wszy­scy miesz­kańcy domu, oznaj­mił zgro­ma­dzo­nym dok­tor z miną tro­skliwą, że ojciec Ravi­gnan ma się gorzej i dla­tego nie przyj­dzie na śnia­da­nie. Po czym znik­nął… udał się do cho­rego i rzekł mu: „Wstań i pójdź za mną”. „Dokąd mnie pro­wa­dzisz?” – zapy­tał chory. „Wrzucę cię do wody”. „Do wody! – zawo­łał Ravi­gnan – w gorączce, z kasz­lem! Ale mniej­sza o to, zgoda, jestem w two­ich rękach i muszę cię słu­chać”. Cho­dziło o spa­dówkę (Sturz­bad); gwał­towny, ale sku­teczny śro­dek, jak powiada bio­graf. Sku­tek był natych­mia­stowy. Do obiadu przy­pro­wa­dził lekarz z try­um­fem swego cho­rego w dobrym sta­nie; jesz­cze rano niemy, opo­wia­dał wie­czo­rem histo­rię swego uzdro­wie­nia.

Takie lecze­nie i ja nazy­wam maleńką koń­ską kura­cją, a pomimo dobrego skutku, jaki przy­nio­sła, nie naśla­do­wał­bym jej, ani naśla­do­wać nie zale­cał.

Na tym miej­scu muszę powie­dzieć, że nie pochwa­lam wszyst­kich zabie­gów uży­wa­nych po ist­nie­ją­cych zakła­dach wodo­lecz­ni­czych, nie­które zaś potę­piam sta­now­czo. Wydają mi się one gwał­tow­nymi, i – daruj­cie to wyra­że­nie – jed­no­stron­nymi. Wiele w nich robi się na jedno kopyto, a za mało, zda­niem moim, uwzględ­nia roz­ma­ite uspo­so­bie­nia cho­rych, ich więk­sze lub mniej­sze osła­bie­nie, sła­biej lub sil­niej zako­rze­nioną cho­robę, jej skutki, postępy i spu­sto­sze­nia jakie mniej lub wię­cej doko­nała itd. A w tym wła­śnie, w roz­ma­ito­ści zabie­gów i w róż­no­rod­nym zasto­so­wa­niu tego samego zabiegu do potrzeb pacjenta, powi­nien swą bie­głość oka­zać mistrz. Przy­cho­dzili do mnie cho­rzy z roz­ma­itych zakła­dów lecz­ni­czych z gorzką skargą, mówiąc, że ich for­mal­nie stam­tąd wyrzu­cono. Prze­cież tak się dziać nie powinno. Raz przy­szedł do mnie czło­wiek tęgo zbu­do­wany, skar­żąc się, że zaszko­dził sobie przy myciu. Jak­żeś się mył – zapy­ta­łem – „Trzy­ma­łem głowę przez kwa­drans pod rurką studni – odpo­wie­dział – z któ­rej pły­nęła zimna jak lód woda”. Cud doprawdy, że ta lek­ko­myśl­ność nie spro­wa­dziła cięż­kiej cho­roby. Tak nie­ro­zumne i głu­pie postę­po­wa­nie słusz­nie wyśmie­wamy i wyszy­dzamy. A jed­nak wie­luż to z tych, o któ­rych sądzić należy, że wie­dzą jak należy rozum­nie uży­wać wody, zasto­so­wu­jąc ją rów­nie nie­roz­waż­nie, odstra­szyli wielu pacjen­tów na zawsze od wody?! Zda­niem moim jesz­cze bar­dziej nie­roz­sąd­nie dzia­łają oni, niż powy­żej wspo­mniany lek­ko­myśl­nik. Że tak się dzieje, mógł­bym przy­to­czyć wiele przy­kła­dów ilu­stru­ją­cych moje twier­dze­nie.

Ostrze­gam przed zbyt gwał­tow­nymi zabie­gami i przed zbyt czę­stym uży­wa­niem wody. Zamiast pożytku, odnie­siesz szkodę – twa ufność pełna nadziei zamieni się w bojaźń i odrazę.

Przez lat 30 bada­łem, doświad­cza­łem, i każde zasto­so­wa­nie pró­bo­wa­łem na sobie. Trzy razy – wyznaję to otwar­cie – zmie­nia­łem moje postę­po­wa­nie. Zbyt nacią­gnięte strony zwol­ni­łem nieco, od suro­wo­ści prze­sze­dłem do łagod­no­ści, od łagod­no­ści do jesz­cze więk­szej łagod­no­ści. Według mego dzi­siej­szego prze­ko­na­nia datu­ją­cego się od lat 15, a licz­nymi ule­cze­niami wypró­bo­wa­nego, ten tylko naj­więk­sze korzy­ści z wody odnosi i naj­pew­niej­sze rezul­taty osiąga, kto jej używa w for­mie bar­dzo poje­dyn­czej, łatwej, nie­win­nej.

W jakiej for­mie uży­wam wody jako środka lekar­skiego, podaje część pierw­sza tej książki – o zabie­gach, zasto­so­wa­niach wody – część trze­cia poucza, jakich zabie­gów w roz­ma­itych cho­ro­bach uży­wać należy.

W czę­ści dru­giej (prze­czy­taj poło­żone na początku uwagi ogólne) zesta­wi­łem szcze­gól­nie dla wie­śnia­ków nie­które lekar­stwa, z któ­rych urzą­dzić sobie mogą tak potrzebną na wsi apteczkę domową. Mają one speł­niać to zada­nie na wewnątrz, jakiego woda doko­nuje na zewnątrz: roz­pusz­czają albo wydzie­lają lub wzmac­niają.

Na tym miej­scu podam w krót­ko­ści na kilka pytań odpo­wiedź, która każ­demu się przyda.

1. Co to jest cho­roba i z jakiego wspól­nego źró­dła powstają wszyst­kie cho­roby?

Ciało ludz­kie jest jed­nym z naj­cu­dow­niej­szych utwo­rów, jakie wyszły z ręki Boga. Jeden czło­nek pasuje do dru­giego, wszyst­kie połą­czone w har­mo­nijną jed­ność, a każdy z człon­ków odpo­wiada prze­dziw­nie cało­ści. Jesz­cze cudow­niej­szym jest wewnętrzne połą­cze­nie narzą­dów ciała i ich wewnętrzna czyn­ność. Nawet przy­rod­nik lub lekarz bez wiary, cho­ciaż powiada, że skal­pe­lem jesz­cze nie doszu­kał się duszy, nie może odmó­wić naj­wyż­szego a słusz­nego uwiel­bie­nia dla ustroju czło­wieka nie­mo­żeb­nego do naśla­do­wa­nia. Na mnie i we mnie wszystko chwali imię Pana – musi zawo­łać czło­wiek, zasta­na­wia­jąc się nad sobą. Ta har­mo­nia i porzą­dek w ustroju nazwana zdro­wiem bywa czę­sto zabu­rzoną roz­ma­itymi przy­pad­kami. Imię ich cho­roba. Cho­roby wewnętrzne, cho­roby zewnętrzne, oto chleb codzienny, jaki ludzie dobro­wol­nie lub mimo­wol­nie spo­ży­wać muszą.

Wszyst­kie sła­bo­ści, jakie­kol­wiek mia­łyby imię, mają swą przy­czynę, źró­dło i zaro­dek we krwi lub raczej w zabu­rze­niu krwi, które może być spo­wo­do­wa­nym albo przez zbo­cze­nie w pra­wi­dło­wym krą­że­niu krwi, albo przez zepsu­cie złymi sokami czę­ści skła­do­wych krwi. Podob­nie do porząd­nie urzą­dzo­nych nawod­nień roz­po­ściera się po całym ciele sieć żył napeł­nio­nych czer­wo­nym sokiem życia, użyź­nia­jąc i żywiąc każdą cząstkę, każdą dro­binę ciała. Gdzie miara, tam porzą­dek; jeżeli tempo krą­że­nia krwi jest za szyb­kie lub za powolne albo jeżeli wci­sną się do niej obce pier­wiastki, wów­czas pokój, porzą­dek zostaje zbu­rzony; mia­sto zgody, mamy nie­zgodę, zamiast zdro­wia cho­robę.

2. W jaki spo­sób nastę­puje uzdro­wie­nie?

Po śla­dach w śniegu poznaje wprawny strze­lec zwie­rzynę. Chcąc upo­lo­wać jele­nia, gemzę, lisa, idzie za śla­dami. Dzielny lekarz szybko roz­po­zna, gdzie tkwi cho­roba, gdzie jej źró­dło, jakie przy­brała roz­miary. Symp­tomy wska­zują mu cho­robę; zna­jąc ją, wie, jakie zasto­so­wać środki. Postę­po­wa­nie, pro­ce­dura to bar­dzo poje­dyn­cza. Cza­sem jed­nak tak nie jest. Jeżeli kto przyj­dzie do mnie z odmro­żo­nymi uszyma, wów­czas wiem, że sprawcą jest tu mróz; komu młyń­ski kamień roz­miaż­dży palce, tego nie będę pytał, gdzie go boli. Nie tak łatwa sprawa z innymi cho­robami. Zwy­kły ból głowy lub cier­pie­nie serca, ner­wów, żołądka nie tylko mogą pocho­dzić z jed­nej, kilku lub kil­ku­na­stu przy­czyn, lecz nie­raz z cho­roby sąsied­nich narzą­dów, które cier­pie­nie serca, ner­wów, żołądka wywo­łują, nie­ko­rzyst­nie na nich oddzia­łu­jąc. Źdźbło słomy jest w sta­nie zatrzy­mać waha­dło naj­więk­szego zegara. Naj­mniej­sza drob­nostka może spo­wo­do­wać naj­bo­le­śniej­szy nie­po­kój serca. Zna­leźć natych­miast tę drob­nostkę, w tym leży sztuka. Bada­nie może być dla­tego nie­raz bar­dzo skom­pli­ko­wa­nym i zawi­kła­nym, a róż­no­rodne złu­dze­nia wcale nie są wyklu­czo­nymi. W trze­ciej czę­ści tej książki, znaj­dziemy tego przy­kłady.

Gdy ude­rzę nogą lub sie­kierą o pień mło­dego dębu, drży pień, chwieją się gałę­zie, poru­sza się listek każdy. Jakże błędne wydał­bym orze­cze­nie, gdy­bym powie­dział: Liść drży, poru­sza się, musi go więc ktoś potrą­cać. Tym­cza­sem rzecz ma się prze­ciw­nie; ponie­waż drży pień, więc drży gałąź i liść, jako czę­ści i cząstki pnia. Nerwy są takimi gałę­ziami w drze­wie ciała ludz­kiego. „On cierpi na nerwy, nerwy są zaata­ko­wane” – cóż to zna­czy? Czy same nerwy są chore? Nie, ale cały orga­nizm jest zaata­ko­wany, osła­biony, więc cier­pią, drżą i nerwy.

Prze­tnij ostroż­nie nożycz­kami nitkę paję­czej siatki idącą od środka ku brze­gowi (pery­fe­rii). Cała ta sztuczna tka­nina zepsuje się; z cudowną dokład­no­ścią przę­dzone i niby cyr­klem odmie­rzane czwo­ro­boki i trój­kąty two­rzą naraz nie­po­rządne, naj­bar­dziej nie­re­gu­larne figury. Jakże byłoby nie­roz­sąd­nie, gdy­bym rzekł: to pogma­twana, zepsuta robota, pająk z pew­no­ścią poba­ła­mu­cił tym razem, i, snu­jąc swój jedwa­bi­sty domek, naro­bił masę błę­dów. Nawiąż prze­ciętą niteczkę na nowo, a pier­wotny, cudowny porzą­dek natych­miast powróci! Odszu­kać i odna­leźć tę maleńką, jedną niteczkę, w tym leży sztuka. Kto zamiast tego maca, grze­bie w paję­czej tka­ni­nie, popsuje ją zupeł­nie. Zasto­so­wa­nie tego porów­na­nia zosta­wiam każ­demu i koń­czę odpo­wie­dzią na nasze pyta­nie: Poje­dyn­czym, łatwym, nie­skom­pli­ko­wa­nym – i że tak powiem wyklu­cza­ją­cym pra­wie każdy błąd, wszel­kie złu­dze­nie – jest lecze­nie, skoro wiem, że przy­czyną każ­dej sła­bo­ści jest zabu­rze­nie krwi. Lecząc, mam tylko dwo­ja­kie przed sobą zada­nie: albo muszę nie­pra­wi­dłowo krą­żącą krew zmu­sić do pra­wi­dło­wego, nor­mal­nego krą­że­nia, albo muszę sta­rać się wypro­wa­dzić ze krwi złe soki i zarodki cho­roby, które zdrową krew psują i jej pro­por­cjo­nalny skład burzą. Innego zada­nia – wyjąw­szy wzmoc­nie­nie orga­ni­zmu – nie ma wcale.

3. W jaki spo­sób leczy woda?

Plamę atra­mentu na ręce szybko wymywa woda, krwa­wiącą ranę wyczysz­cza także. Gdy w lecie po cało­dzien­nej, znoj­nej pracy obmy­wasz zimną wodą zasko­ru­piały pot z czoła, odży­łeś na nowo. To cię ochło­dziło, wzmoc­niło. Matka spo­strzega na gło­wie dziecka łuski i brud stward­niały. Bie­rze cie­płej wody lub ługu, roz­pusz­cza nim i zmywa nie­czy­sto­ści.

Wła­ści­wo­ścią wody jest więc roz­pusz­czać, wydzie­lać (rów­no­cze­śnie zmy­wać) i wzmac­niać. Otóż twier­dzimy, że:

Woda leczy wszyst­kie sła­bo­ści, jeżeli w ogóle są ule­czal­nymi, gdyż roz­ma­ite zabiegi wodne mają na celu znisz­czyć zarodki, korze­nie cho­roby:

a) roz­pusz­czają one mate­rię cho­ro­bo­twór­czą we krwi,

b) roz­pusz­czoną wydzie­lają, usu­wają,

c) oczysz­czo­nej krwi wra­cają pra­wi­dłowe krą­że­nie,

d) osła­biony orga­nizm ujędr­niają, wzmac­niają.

4. Skąd pocho­dzi wraż­li­wość dzi­siej­szej gene­ra­cji, skąd ta ude­rza­jąca łatwość naba­wia­nia się wszel­kich moż­li­wych cho­rób, któ­rych daw­niej po czę­ści nie znano nawet z nazwi­ska?

Pyta­nie to jest szcze­gól­niej­szej donio­sło­ści, aby go pomi­nąć można. Odpo­wia­dam więc na nie krótko, że powo­dem tego złego stanu zdro­wot­nego jest brak har­to­wa­nia. Roz­piesz­cze­nie i znie­wie­ścia­łość dzi­siej­szej gene­ra­cji dosię­gły wyso­kiego stop­nia. Ogół sta­no­wią osła­bieni, sła­bo­wici, nie­do­krewni, ner­wowi, cho­rzy na żołą­dek lub serce; silni i zdrowi należą do wyjąt­ków. Czu­jemy dziś bar­dzo dotkli­wie każdą zmianę powie­trza; przej­ściom z jed­nej pory roku do dru­giej towa­rzy­szy zwy­kle zazię­bie­nie, katar; nawet nagłe wej­ście z zim­nej ulicy do cie­płej izby nie pozo­staje bez złych następstw itd., itd. Przed 50, 60 laty było prze­cież ina­czej. I dokąd zaj­dziemy, jeżeli, jak ogól­nie skarżą się ludzie myślący, ludzka siła i życie ludz­kie tak gwał­tow­nie upada, i w rażący spo­sób mar­nieje? Char­łac­two się zaczyna, zanim roz­po­częło się silne życie. Już wielki czas, aby­śmy się nad tym zasta­no­wili.

Dla usu­nię­cia tego nędz­nego stanu i zara­dze­nia złemu potrzeba koniecz­nie har­to­wać się. Po uwa­gach ogól­nych umie­ści­łem kilka nie­win­nych, na żadne nie­bez­pie­czeń­stwo nie nara­ża­ją­cych środ­ków do har­to­wa­nia skóry, całego ciała i jego czę­ści. Wiele osób roz­ma­itych sta­nów kiwało gło­wami z początku i uśmie­chało się dwu­znacz­nie – póź­niej jed­nak pochwa­lali je i prak­ty­ko­wali z widocz­nym pożyt­kiem. Vivant segu­en­tes!

Potrzeba by rów­nież osobne roz­działy napi­sać o poży­wie­niu, ubra­niu i powie­trzu. Ale o tym innym razem; tu tylko słów kilka pokrótce. Wiem o tym, że moje zapa­try­wa­nia sepa­ra­ty­styczne, odosob­nione, natra­fią na opór. Mimo to sta­now­czo sil­nie trwam przy nich, gdyż doj­rzały po dłu­go­let­nim doświad­cze­niu. Nie są to grzyby, które przez noc wyra­stają w gło­wie; są to szla­chetne owoce, przy­kre i nie­przy­jemne dla zako­rze­nio­nych prze­są­dów, ale zdrowe i poży­teczne dla rozum­nych ludzi.

Co do poży­wie­nia sta­wiam następną regułę: Wikt domowy, pro­sty, pożywny, bez sztucz­nych wymy­słów, nie­zep­suty ostrymi korze­niami, i nie­sfał­szo­wany napój, który w każ­dym znaj­dziesz źró­dle, oba w dosta­tecz­nej użyte ilo­ści – oto poży­wie­nie dla ludz­kiego ciała naj­lep­sze i naj­po­ży­tecz­niej­sze. (Nie jestem pury­ta­ni­nem i chęt­nie pozwa­lam po obie­dzie na szklankę piwa lub wina, ale nie przy­znaję im takiej war­to­ści, jaką im powszech­nie przy­pi­sują. Z punktu lekar­skiego zapa­tru­jąc się, odgry­wają trunki pewną rolę po prze­by­tych sła­bo­ściach; w zdro­wym sta­nie nato­miast owoce mają więk­sze zna­cze­nie).

Ubra­nie, które sobie sam uprzą­dłeś i zro­bi­łeś w domu, jest naj­lep­szym dla cie­bie, wie­śniaku. Wielką dla zdro­wia szkodę przy­nosi, szcze­gól­nie w zimie, nie­jed­no­stajne ubra­nie, tj. okry­wa­nie jed­nych czę­ści ciała mniej, dru­gich wię­cej. Na gło­wie futrzana czapka; szyja ści­śnięta opa­ską, okrę­cona na metr dłu­gim, weł­nia­nym sza­lem; na ramio­nach jakieś cie­płe w czworo zło­żone okry­cie; wycho­dząc, bie­rze się jesz­cze pled lub koł­nierz futrzany, nogi tylko, biedne nogi ubrane w skar­petki, trze­wiki lub buty, podob­nie jak w lecie. Jakież skutki tej nie­roz­sąd­nej stron­ni­czo­ści? Górne otu­le­nia i okrę­ce­nia cią­gną krew i cie­pło ku górze, a dolne czę­ści ciała ziębną pozba­wione krwi. I oto roz­wią­zana zagadka, skąd pocho­dzi ból głowy, kon­ge­stia, roz­sze­rze­nie żył w gło­wie i setki innych cier­pień i nie­do­ma­gań. Dalej jestem prze­ciw­ni­kiem nosze­nia weł­nia­nej odzieży na gołym ciele, a zwo­len­ni­kiem bie­li­zny lnia­nej lub konop­nej, suchej, gru­bej, zgrzeb­nej. Ostatni przy­miot jest dla skóry naj­od­po­wied­niej­szym, bo jej nie roz­de­li­kaca, lecz przez tar­cie har­tuje. Miękka, wło­si­sta, deli­katna tka­nina weł­niana, okry­wa­jąc gołe ciało, zda mi się ssać cie­pło i soki i być współ­przy­czyną nie­do­krew­no­ści tra­wią­cej naszą słabą i nędzną gene­ra­cję. Nowy sys­tem weł­nia­nych ubrań w popraw­nej edy­cji nie zapo­bie­gnie nie­do­krew­no­ści ani krwi nie poprawi. Dożyją tego młodsi ludzie i z pew­no­ścią prze­żyją ten sys­tem.

Powie­trze. Rybom zło­wio­nym w źró­dla­nej wodzie i pstrą­gom gór­skim dajemy pierw­szeń­stwo przed innymi. Ryby ze stru­my­ków odsu­wamy, a ryby z bagien i błot mające smak nie­przy­jemny chęt­nie daru­jemy każ­demu. Kto oddy­cha powie­trzem bagien i błot, karmi swe płuca zarazą. To samo powie­trze wdy­chane po raz trzeci, działa tru­jąco – powiada pewien sławny lekarz. Gdy­byż ludzie chcieli to zro­zu­mieć i sta­rali się o moż­li­wie czy­ste, świeże, kwa­so­ród zawie­ra­jące powie­trze w swym pomiesz­ka­niu, a szcze­gól­nie w sypialni, unik­nę­liby wielu dole­gli­wo­ści i cho­rób. Powie­trze czy­ste psuje się przez oddy­chanie. Wiemy o tym dobrze, że 1–2 ziarnka kadzi­dła rzu­cone na żar napeł­niają swym zapa­chem cały pokój. I o tym wiemy także, że 15–20 pocią­gnięć cygara lub fajki wystar­czy, aby w wiel­kiej prze­strzeni czuć było dym tyto­niowy. Cza­sem rzecz drobna, nie­znaczna, wystar­czy do zepsu­cia powie­trza w spo­sób taki lub inny, przy­jemny lub nie­przy­jemny. Czyż oddy­chanie nie jest do takiego dymu podob­nym?

Ile odde­chów czy­nimy w 1 minu­cie, w 1 godzi­nie, ile w dzień, w nocy?

Jakże zepsute musi być potem czy­ste powie­trze, jak­kol­wiek dymu nie widzimy? A jeżeli pokoju nie prze­wie­trzam, czyli jeżeli nie odna­wiam złego, przez kwas węglowy zepsu­tego powie­trza, ileż to zepsu­tych i zepsu­cie sze­rzą­cych mia­smów dostaje się do piersi? Skutki mogą i muszą być złymi i szko­dli­wymi.

Jak oddy­cha­nie i wyziewy, podob­nie działa szko­dli­wie na czy­ste zdrowe powie­trze za wiel­kie cie­pło, w szcze­gól­no­ści wiel­kie cie­pło poko­jowe. I ono psuje powie­trze, a że pochła­nia i nisz­czy kwa­so­ród, pier­wia­stek oży­wia­jący powie­trze, jest więc do oddy­cha­nia szko­dli­wym, do utrzy­ma­nia życia nie­zdol­nym. 12–14° R. cie­pła wystar­cza w pokoju, 15 stopni nie należy ni­gdy prze­kro­czyć.

Sta­raj się o dokładne prze­wie­trza­nie całego pomiesz­ka­nia i doko­nuj go codzien­nie z kon­se­kwen­cją i wytrwa­ło­ścią w ten spo­sób, aby nikomu nie spra­wiało przy­kro­ści, a słu­żyło dla zdro­wia każ­demu. Szcze­gól­niej­szą zaś tro­skli­wość zwra­caj na sypial­nie i prze­wie­trza­nie łóżek.

Powie­dzia­łem to, co uwa­ża­łem za sto­sowne powie­dzieć na tym miej­scu. To, co powie­dzia­łem, wystar­cza do wytwo­rze­nia sobie obrazu puka­ją­cego obcego przy­by­sza; możesz go po przy­ja­ciel­sku przy­jąć lub nie wysłu­chaw­szy od drzwi odpra­wić. Na oba rodzaje przy­ję­cia jestem przy­go­to­wany, i oświad­czam, że z oby­dwóch będę zado­wo­lo­nym.

CZĘŚĆ PIERWSZA. ZABIEGI WODOLECZNICZE

CZĘŚĆ PIERW­SZA

ZABIEGI WODO­LECZ­NI­CZE

Aquae omnes… lau­dent nomen Domini!

„Wody wszyst­kie… bło­go­sław­cie imię Pana!”

Uwagi ogólne

UWAGI OGÓLNE

Uży­wam następ­nych zabie­gów wodo­lecz­ni­czych, które podaje część pierw­sza niniej­szej książki:

1. Okła­dów,

2. Kąpieli,

3. Pary,

4. Pole­wań,

5. Omy­wań,

6. Opa­sek,

7. Picia wody.

Część pierw­sza obej­muje pod­po­działy wymie­nio­nych powy­żej zasto­so­wań. Mniej znane zabiegi wyja­śnione są szcze­gó­łowo i rze­czowo na wła­ści­wym miej­scu.

Wszel­kie cho­roby powstają przez zabu­rze­nie krwi; albo obieg krwi jest nie­pra­wi­dło­wym, nie­do­kład­nym, błęd­nym, albo są we krwi domieszki zepsu­tych, obcych skład­ni­ków, zawie­ra­ją­cych zarody cho­roby (mate­rie cho­ro­bo­twór­cze). Odpo­wied­nio temu zada­niem jest zabie­gów wodo­lecz­ni­czych:

1. Roz­pusz­czać,

2. Wydzie­lać (usu­wać, wyda­lać) mate­rię cho­ro­bo­twór­czą,

3. Wzmac­niać orga­nizm.

Można powie­dzieć w ogól­no­ści, że pierw­szą usługę roz­pusz­cza­nia doko­nują wsze­la­kie pary i cie­płe kąpiele z ziół – drugą usługę wydzie­la­nia oddają nam wszyst­kie opa­ski, a w czę­ści pole­wa­nia i okłady – trze­cią usługę wzmac­nia­nia spra­wują zimne kąpiele, pole­wa­nia, w czę­ści omy­wa­nia i cały arse­nał środ­ków har­tu­ją­cych.

Nie wcho­dzę w szcze­góły w tym miej­scu, aby nie dać powodu do złego zro­zu­mie­nia rze­czy.

Ponie­waż każda cho­roba ma swoje źró­dło w powy­żej wspo­mnia­nym zabu­rze­niu krwi, jasna więc rzecz, że w każ­dym poje­dyn­czym wypadku cho­roby, wszyst­kie 3 rodzaje zabie­gów albo innymi sło­wami: roz­ma­ite zabiegi muszą być użyte, które mniej lub wię­cej roz­pusz­czają, wydzie­lają i wzmac­niają; dalej, że nie leczy się tej tylko czę­ści ciała, która chorą jest, np. głowę, nogę, rękę, lecz zawsze całe ciało, które wten­czas chora krew obiega – chore miej­sce uwzględ­nia się przede wszyst­kim i szcze­gó­łowo resztę ciała, jako współ­cier­piącą. Byłoby jed­no­stron­nym i błęd­nym ina­czej postę­po­wać i dzia­łać w tych dwóch waż­nych punk­tach. Kilka przy­kła­dów w trze­ciej czę­ści tej książki uspra­wie­dliwi moje twier­dze­nie.

Kto używa wody jako lekar­skiego środka, tak jak ja myślę i życzę sobie, dla tego sam zabieg nie jest ni­gdy celem, tj. ten nie będzie uży­wał jakie­goś zabiegu, dla­tego że mu on podoba się wła­śnie teraz; ten jak bła­zen, nie będzie szu­kał w tym roz­ko­szy i cheł­pli­wo­ści, że może brać ile chce pole­wań, pary, opa­sek itd. Dla rozum­nego są zasto­so­wa­nia zawsze tylko środ­kiem do celu. Jeżeli go osią­gnie przez naj­mniej­szą ilość wody, będzie już szczę­śli­wym, gdyż jego zada­niem jest poma­gać doma­ga­ją­cej się zdro­wia natu­rze do samo­dziel­nej, swo­bod­nej czyn­no­ści, roz­wią­zać więzy cho­roby i łań­cu­chy bole­ści, aby bez prze­szkody, krzepko i z roz­ko­szą mogła sama speł­niać swą pracę. Po doko­na­niu tego zada­nia ustę­puje lekarz z przy­jem­no­ścią.

Uwaga ta jest ważną, jesz­cze waż­niej­szą następna. Nic tak nie dys­kre­dy­tuje i nie znie­sła­wia wody jako lekar­skiego środka, jak uży­cie jej nie­dy­skretne, bez­ro­zumne, bez miary, i obcho­dze­nie się ostre, odstrę­cza­jące, dzi­kie. Tacy ludzie i jedy­nie tacy, któ­rzy się mają i sprze­dają za znaw­ców w lecze­niu wodą, a cią­głymi opa­skami, pra­wie krew wypę­dza­ją­cymi parami itp. odstra­szają każ­dego pacjenta, tacy mówię, wyrzą­dzają bar­dzo wielką szkodę wodo­lecz­nic­twu, którą tylko z wielką trud­no­ścią można potem napra­wić. W ten spo­sób nie używa się wody w lecz­ni­czych celach, takie okrop­no­ści – daruj­cie mi to wyra­że­nie – nazy­wam hańbą wyrzą­dzoną wodzie.

Kto zna dzia­ła­nie wody i umie jej w roz­licz­nych uży­wać spo­so­bach, ten posiada lecz­ni­czy śro­dek, któ­rego żaden inny, jakie­kol­wiek miałby on imię, prze­wyż­szyć nie jest w sta­nie. Żaden nie jest w dzia­ła­niu róż­no­rod­niej­szym i – że tak powiem – wszech­stron­niej­szym. W natu­rze oka­zuje się jako nie­wi­dzialna kuleczka powie­trza lub pary, zbiega się w kro­plę i jako morze zapeł­nia naj­więk­szą część ziemi. To powinno być dla każ­dego hydro­paty wska­zówką i pouczyć go, że każdy zabieg wodolecz­ni­czy, czy to w for­mie lot­nej, czy płyn­nej, można pod­wyż­szać od naj­niż­szego do naj­wyż­szego stop­nia, i że w każ­dym poje­dyn­czym przy­padku nie chory do opa­ski, pary itp., lecz odwrot­nie, zabiegi wodne sto­sują się do cho­rego.

Mistrza poznasz po wybo­rze odpo­wied­nich zabie­gów wodo­lecz­ni­czych. Obo­wiąz­kiem leka­rza jest dokład­nie zba­dać cho­rego. Naj­pierw wpa­dają w oczy cier­pie­nia dru­go­rzędne, tj. cho­roby uboczne, które, jak grzyby zaraź­liwe z wewnętrz­nej, głów­nej wyra­stają cho­roby. Ści­śle mówiąc, one to szybko pro­wa­dzą nas do źró­dła cho­roby, czyli do cho­roby głów­nej. Należy więc zba­dać, jak daleko sła­bość postą­piła, jakie już wyrzą­dziła szkody. Potem obser­wuje się cho­rego, czy młody lub stary, słaby lub mocny, chudy czy tłu­sty, ner­wowy, nie­do­krewny itd. Wszyst­kie te zna­miona i wiele innych jesz­cze stwa­rzają w umy­śle wła­ściwy obraz cho­roby, a gdy ten dopiero goto­wym jest i jasnym, wten­czas należy się­gnąć do apteki wodo­lecz­ni­czej i zasto­so­wy­wać ją według reguły: im łagod­niej i ostroż­niej, tym lepiej i sku­tecz­niej.

Podaję na tym miej­scu jesz­cze kilka uwag ogól­nych, które wszyst­kich doty­czą zabie­gów. Żaden zabieg wodo­lecz­ni­czy jak­kol­wiekby się on nazy­wał, nie może szko­dzić, skoro tylko jest zro­bio­nym w spo­sób prze­pi­sany.

Więk­szość ich doko­nuje się wodą zimną – stu­dzienną, źró­dlaną, rzeczną itp. W każ­dym wypadku, jeżeli spe­cjal­nie nie jest prze­pi­saną woda gorąca, wyra­że­nie „woda” ozna­cza zimną wodę. Przy tym hoł­duję z doświad­cze­nia zasa­dzie: im zim­niej, tym lepiej. W zimie mie­szam śnieg z wodą prze­zna­czoną do pole­wa­nia zdro­wych. Pro­szę mi nie zarzu­cać prze­sady, zwa­żyw­szy, że czas trwa­nia moich zabie­gów wodo­lecz­ni­czych jest krót­kim bar­dzo. Kto raz odwa­żył się spró­bo­wać, ten zyskał raz na zawsze – pozbył się wszel­kich uprze­dzeń.

Zresztą nie jestem znowu tak nie­ubła­ga­nym.

Począt­ku­ją­cym w kura­cji wod­nej, sła­bo­wi­tym, a szcze­gól­nie bar­dzo sta­rym, latami obar­czo­nym; dalej cho­rym lęka­ją­cym się wody, posia­da­ją­cym mało natu­ral­nego cie­pła, nie­do­krew­nym i ner­wo­wym, pozwa­lam z przy­jem­no­ścią z początku uży­wać wody let­niej do każ­dego zabiegu, w szcze­gól­no­ści w zimie, w ogrza­nej łazience lub w pokoju (14–15° R.). Muchy wabię mio­dem, a nie solą lub octem.

Cie­płe zabiegi mają w każ­dym wypadku dokładne, spe­cjalne prze­pisy, doty­czące stop­nia cie­płoty, trwa­nia itd. Stop­nie cie­pła ozna­czone literą R, ozna­czają skalę Réaumura.

O zabie­gach zim­nych podaję tu w krót­ko­ści kilka wska­zó­wek (w czę­ści trze­ciej czę­sto i obszer­nie to wyłusz­czam), które prze­pi­sują, jak zacho­wać się należy przed, pod­czas i po zabiegu.

Nie­chaj nikt nie waży się brać jakie­go­kol­wiek zabiegu z zim­nej wody, gdy mu zimno, dreszcz go prze­nika itd., wyjąw­szy, gdy to spe­cjal­nie jest dozwo­lo­nym na jakimś miej­scu. Zabieg należy o ile to moż­li­wym szybko wyko­nać, bez bojaźni jed­nak i gwał­tow­nego pośpie­chu. Przy ubie­ra­niu i roz­bie­ra­niu nie można nudzić i zwle­kać, np. poma­leńku zapi­na­jąc guziki, zawią­zu­jąc kra­watkę – te uboczne roboty można wyko­nać wten­czas, gdy już całe ciało jest dobrze okryte. Aby dać przy­kład, powiem, że zimna kąpiel cał­ko­wita, z roz­bie­ra­niem i ubie­ra­niem się, nie powinna trwać dłu­żej nad 4 do 5 minut. Potrzeba do tego nieco wprawy tylko. Ile razy przy jakimś zabiegu prze­pi­saną jest 1 minuta, rozu­mie się przez to jak naj­krót­szy czas; kiedy jest powie­dziano 2–3 minuty, powinna zimna woda dzia­łać sil­niej, dosad­niej, ale wcale nie dłu­żej.

Po żad­nym zabiegu zim­nej wody, jak­kol­wiek by się on nazy­wał, nie wyciera się ciała na sucho (wyjąw­szy głowę i ręce, te ostat­nie tylko do osady, dla­tego, aby przy ubie­ra­niu nie zmo­czyć ubra­nia). Mokre ciało ubiera się natych­miast w suchą koszulę i w resztę ubra­nia; czy­nić to należy z moż­liwą szyb­ko­ścią, jak było wyżej powie­dziane, aby prędko wszyst­kie mokre miej­sca ochro­nić przed przy­stę­pem powie­trza. Postę­po­wa­nie takie wyda się nie­jed­nemu, ba, wielu nawet – dziw­nym, mnie­mają bowiem, że cho­dzić musie­liby w mokrej bie­liź­nie. Nim jed­nak wyda­dzą wyrok nie­chaj spró­bują raz. Poznają wtedy do czego służy nie wycie­ra­nie się, i dla­czego jest ono dobrem. Wycie­ra­nie się na sucho jest tar­ciem, a że nie­moż­li­wym jest, aby na każ­dym miej­scu w jed­no­stajny odby­wało się spo­sób, wytwa­rza stąd nie­równą cie­płotę skóry i ciała, co dla zdro­wych nie­wiele – dla cho­rych i sła­bych czę­sto bar­dzo wiele zna­czy. Nie osu­sza­nie się pomaga do porząd­nego, rów­no­mier­nego i naj­szyb­szego wytwo­rze­nia cie­płoty ciała. Dzieje się to naraz, jak kiedy się pla­śnie wodą na ogień. Wewnętrzna cie­płota używa zewnętrz­nej wil­goci ciała, jako mate­riału do szyb­szego wytwo­rze­nia inten­syw­niej­szej, więk­szej cie­płoty. Jak powie­dziano, cho­dzi o jedną próbę.

Nato­miast prze­pi­suję surowo, aby ubrany po każ­dym zabiegu wodo­lecz­ni­czym uży­wał ruchu tak długo (prze­cha­dza­jąc się, pra­cu­jąc), aż wszyst­kie czę­ści ciała będą zupeł­nie suche i nor­mal­nie cie­płe. Z początku należy iść nieco prędko, gdy się roz­grze­jesz, powol­niej. Każdy naj­le­piej czuje, kiedy ciało odzy­skało nor­malną cie­płotę i kiedy można ukoń­czyć prze­chadzkę. Ci zaś pacjenci, któ­rzy szybko roz­grze­wają się i szybko pocą, powinni zaraz z początku iść powoli, ale za to dłu­żej uży­wać ruchu i nie sia­dać, gdy są zgrzani lub spo­ceni, nawet gdyby byli w cie­płym pokoju. Katar (nie­żyt) byłby nie­unik­nio­nym następ­stwem takiego postę­po­wa­nia.

Dla wszyst­kich nie­chaj będzie regułą, że kwa­drans jest to czas naj­krót­szy, przez jaki uży­wać należy ruchu po zabiegu. Mniej­sza o to, w jaki spo­sób będzie on wypeł­nio­nym, czy czy­ta­niem, pracą lub ina­czej.

Te zaś zabiegi, pod­czas któ­rych leżeć w łóżku potrzeba – szcze­gól­nie okłady, opa­ski, mają tę uwagę poło­żoną na swoim miej­scu, jak rów­nież i to, co każ­demu zabie­gowi jest wła­ści­wym. Kto wziąw­szy je zaśnie, tego budzić nie potrzeba, nawet choćby minął czas prze­pi­sany. Natura sama speł­nia w takim wypadku naj­le­piej rolę budzika.

Gdy potrzebne są chu­sty, to pod tym sło­wem nie rozu­miem cien­kich prze­ście­ra­deł, lecz zgrzebne, jeżeli to moż­liwe, grube, surowe płótno. Biedni ludzie, jeżeli zamiast tego posia­dają zużyte płótno, konopny worek, miękką ścierkę, mogą ich użyć także z pożyt­kiem. Wszak nie­raz do obmy­cia ciała dosko­nale służy zgrzebne lniane lub konopne płótno.

Jestem prze­ciw­ni­kiem nosze­nia weł­nia­nego ubra­nia na gołym ciele z powo­dów, które we wstę­pie pokrótce nazna­czy­łem. Nato­miast służy mi weł­niana mate­ria zna­ko­mi­cie do okry­cia np. zim­nej opa­ski. Ona wywo­łuje szyb­kie i obfite cie­pło i pod tym wzglę­dem jest nie­prze­ści­gnioną, nie­oce­nioną. Z tego samego powodu pole­cam przy takich zabie­gach pie­rzynę jako nakry­cie.

Nie ma zasto­so­wa­nia u mnie tak zwane nacie­ra­nie, wywo­łane tar­ciem, szczotką lub jakim­kol­wiek innym gwał­tow­nym czy­nem. Pierw­szym celem nacie­ra­nia jest roz­grza­nie, a to speł­nia u mnie lepiej i rów­no­mier­niej nie osu­sza­nie się; cel zaś drugi: otwar­cie porów, pod­nie­sie­nie czyn­no­ści skóry itd. doko­nuje gruba, lniana lub zgrzebna koszula z więk­szym pożyt­kiem; nie działa bowiem chwi­lowo jak szczotka, lecz usta­wicz­nie dniem i nocą, bez straty czasu lub sił. Jeżeli jest mowa w nie­któ­rych miej­scach o sil­nym obmy­wa­niu, to rozu­miem pod tym szyb­kie obmy­cie całego miej­sca, które się dzia­ła­niu wody pod­daje. Rze­czą główną jest, aby być mokrym, nie zaś, aby być nacie­ra­nym.

Jesz­cze na jeden punkt zwra­cam tu uwagę. Zabiegi wodo­lecz­ni­cze wie­czór przed spa­niem dla więk­szej czę­ści ludzi są szko­dli­wymi: one roz­draż­niają i odpę­dzają sen. Nie­któ­rych jed­nak wie­czorna apli­ka­cja koły­sze do lubego snu. W ogóle jed­nak mówiąc, nie pole­cam zabie­gów o tym cza­sie, radzę nato­miast każ­demu, aby w tym wzglę­dzie dzia­łał według wła­snego zda­nia i doświad­cze­nia, gdyż on sam, a nie kto inny pono­sić będzie wyni­ka­jące stąd skutki.

Poje­dyn­cze zabiegi znaj­dują się w czę­ści pierw­szej niniej­szej książki; jak je zaś uży­wać w cho­ro­bach, podane jest w czę­ści trze­ciej. Tam jest rów­nież powie­dzia­nym, które zabiegi same dla sie­bie sta­no­wią całość, a które są czę­ściowymi tylko i w połą­cze­niu z dru­gimi uży­wają się, a które wresz­cie szcze­gól­niej­szej wyma­gają ostroż­no­ści (pary).

Zamy­kam te ogólne uwagi życze­niem, aby uży­wa­nie wody zdro­wych wielu wzmoc­niło, a wielu cho­rym wró­ciło zdro­wie. Roz­po­czy­nam naj­pierw poda­niem środ­ków har­tu­ją­cych – po czym nastąpi wykład o zabie­gach wodo­lecz­ni­czych uży­wa­nych przeze mnie.

Środki hartujące

ŚRODKI HAR­TU­JĄCE

Środki har­tu­jące są następne:

1. Cho­dze­nie boso,

2. Cho­dze­nie boso, po mokrej tra­wie,

3. Cho­dze­nie boso, po mokrych kamie­niach,

4. Cho­dze­nie boso, po świeżo upa­dłym śniegu,

5. Cho­dze­nie boso, w zim­nej wodzie,

6. Kąpiel zimna rąk i nóg,

7. Pole­wa­nie kolan (połą­czone z pola­niem gór­nym lub i bez niego).

I. Cho­dze­nie boso jest naj­bar­dziej natu­ral­nym i bar­dzo poje­dyn­czym środ­kiem do zahar­to­wa­nia się.

Można go w róż­no­rodny uży­wać spo­sób odpo­wied­nio do roz­ma­itego stanu i wieku.

Nie­mow­lęta, które są ska­zane zupeł­nie na pomoc dru­gich i w pie­lu­chach lub podusz­kach cią­gle prze­by­wają w pokoju, nie powinny ni­gdy nosić okry­cia na nogach. O, gdy­bym mógł to jako zakon, jako silną i nie­wzru­szoną regułę wpoić wszyst­kim rodzi­com, a szcze­gól­nie zanadto tro­skli­wym mat­kom! Prze­jęci uprze­dze­niami rodzice, jeżeli tego nie chcą zro­zu­mieć, nie­chaj zli­tują się nad nie­po­rad­nym maleń­stwem i przy­naj­mniej takie im dają okry­cie, przez które łatwo świeże powie­trze może prze­do­stać się do skóry.

Umieją sobie same dopo­móc dzieci, kiedy już stać i cho­dzić potra­fią. Porzu­ciw­szy wzgląd na ludzi, zrzu­cają z nóg drę­czące trze­wiki i poń­czo­chy i są szczę­śliwe, gdy mogą do woli, szcze­gól­nie w wio­sen­nej porze, bie­gać na bosaka. Nie­raz zakrwawi się palec, ale to nie powstrzy­muje ich by­naj­mniej; wnet znowu bie­gają boso. Dzieci czy­nią to instynk­tow­nie, idąc za tym popę­dem natury, który i my starsi odczu­wa­li­by­śmy, gdyby nam rozumu nie ode­brała sza­blo­nowa, modna cywi­li­za­cja, która tylko uci­ska, a wszystko co natu­ralne odrzuca.

Dzie­ciom ubo­gich rzadko kto prze­szko­dzi w ich przy­jem­no­ściach. Mniej szczę­śliwe są dzieci panów i boga­czy. I one czują zaprawdę tę potrzebę, nie mniej jak ich towa­rzy­sze niż­szego stanu. Mia­łem spo­sob­ność nie­gdyś obser­wo­wać dzieci wyso­kiego, poważ­nego urzęd­nika. Skoro tylko czuły się bez­piecz­nymi przed prze­ni­kli­wym wzro­kiem suro­wego papy, odrzu­cały precz od sie­bie deli­katne trze­wiczki i jesz­cze deli­kat­niej­sze czer­wone, żółte, białe poń­czoszki i dalej galo­pem po soczy­stej, zie­lo­nej łące… Matka, kobieta roz­sądna, patrzyła na to bez nie­chęci; skoro jed­nak przy­pad­kiem zoba­czył ojciec swe ksią­żątka w takim stroju, począł pra­wić im dłu­gie kaza­nia i jesz­cze dłuż­sze nauki o obo­wiąz­kach ich stanu, o przy­zwo­ito­ści i nieprzy­zwo­ito­ści, o poczu­ciu god­no­ści wyż­szego stanu i czci jaką mu winny. Nauki te brały sobie dzieci tak głę­boko do serca, że na dzień drugi jesz­cze żwa­wiej boso hasały po tra­wie. Powta­rzam raz jesz­cze, dozwól­cież tej przy­jem­no­ści przy­naj­mniej wycho­wa­niem jesz­cze nie spa­czo­nym dzie­ciom!

Roz­sądni rodzice, któ­rzy chęt­nie chcie­liby dozwo­lić dzie­ciom tej ucie­chy, lecz miesz­ka­jąc w mie­ście nie mają ogrodu ni traw­nika, mogą im w pew­nych cza­sach pole­cić cho­dzić boso po pokoju, kory­ta­rzu itp. Cho­dzi o to, aby nogi, jak twarz i ręce, świe­żym ode­tchnęły powie­trzem i poru­szały się w nim do woli.

Nie potrze­buję upo­mi­nać ludzi doro­słych, a bied­nych żyją­cych na wsi; ci cho­dzą wiele boso i nie zazdrosz­czą miesz­kań­com miast ele­ganc­kich, paso­wa­nych, lakie­ro­wa­nych tor­tur, uci­ska­ją­cych nogi trze­wi­ków i poń­czoch. Nie­roz­sądni wie­śniacy z manie­rami mia­sto­wymi, któ­rzy wsty­dzą się postę­po­wać tak, jak inni, są uka­ra­nymi dosyć przez wła­sną zaro­zu­mia­łość. Zacho­wawcy sta­rej mody nie­chaj wier­nymi pozo­staną dobrej tra­dy­cji.

W mojej mło­do­ści cho­dzili na wsi wszy­scy boso: dzieci i doro­śli, ojciec i matka, brat i sio­stra. Do szkoły, do kościoła milami iść trzeba było. Rodzice dawali nam kawa­łek chleba i parę jabłek na drogę, skar­petki i trze­wiki do okry­cia nóg. Lecz te wisiały zazwy­czaj na ple­cach lub ramie­niu aż do progu szkoły lub kościoła, nie tylko w lecie, lecz i w zim­niej­szej porze roku. Zale­d­wie z począt­kiem wio­sny na wyży­nach mojej ojczy­zny śnieg tajać począł, roz­dep­ty­wa­li­śmy bosymi nogami resztki śla­dów w ziemi jego wodą roz­mok­nię­tej – i czu­li­śmy się przy tym zdro­wymi, weso­łymi i swo­bod­nymi.

Jasna rzecz, że ludzie doro­śli w mia­stach i ci, co do lep­szego należą stanu, nie mogą czy­nić tego ćwi­cze­nia. Jeżeli w swych uprze­dze­niach zaszli tak daleko, iż mnie­mają, że dosta­liby reu­ma­ty­zmu, kataru, chrypki itp., gdyby ich deli­katne nogi przy roz­bie­ra­niu się lub ubie­ra­niu choćby przez oka­mgnie­nie sta­nęły na gołej pod­ło­dze salonu, a nie na cie­płym, mięk­kim kobiercu – wów­czas zosta­wiam ich zupeł­nie w spo­koju. Gdyby jed­nak który chciał prze­cież coś uczy­nić dla zahar­to­wa­nia się, cóż mu prze­szka­dza prze­cha­dzać się w pokoju przez 10 minut, 1/4, lub 1/2 godziny, bez­po­śred­nio przed spa­niem lub wstaw­szy rano? Aby jed­nak nagle roz­po­cząw­szy nie uczuć tego zbyt sil­nie, można naj­pierw cho­dzić w skar­pet­kach, póź­niej boso, wresz­cie przed każ­dym spa­ce­rem zama­czać nogi w zim­nej wodzie aż do kostek.

Przy dobrej woli, przy nale­ży­tym podziale czasu, i praw­dzi­wym sta­ra­niu o utrzy­ma­nie swego zdro­wia, znaj­dzie każdy, pan wielki i bie­dak, a nawet naj­bar­dziej obo­wiąz­kami obar­czony, wolną chwilę do wyświad­cze­nia sobie samemu tego dobro­dziej­stwa.

Pewien dobrze mi znany kapłan wyjeż­dżał co roku na dni kilka w odwie­dziny do swego dobrego przy­ja­ciela, który wielki posia­dał ogród. Ranny spa­cer urzą­dzał sobie zawsze boso po zro­szo­nej tra­wie tego ogrodu tak długo, jak długo odma­wiał bre­wiarz. Czę­sto wygła­szał mi ów kapłan pochwały na temat zna­ko­mi­tych skut­ków cho­dze­nia boso.

Mógł­bym podać cały sze­reg imion osób wyż­szych i najwyż­szych sta­nów, któ­rzy nie wzgar­dzili dobrą radą, i przy sto­sow­nej porze roku pod­czas spa­ce­rów ran­nych w samot­nym lesie lub na odle­głej łące sta­rali się har­to­wać cho­dze­niem boso.

Nie­je­den z liczby ich – sto­sun­kowo zawsze ona jest małą – wyznał mi otwar­cie, że wśród całego roku nie było ani jed­nego tygo­dnia, w któ­rym by go kiedy opadł katar. Takie bar­dzo poje­dyn­cze ćwi­cze­nie uwol­niło go od wraż­li­wo­ści i czu­łost­ko­wo­ści.

Do matek zwra­cam się tu z kilku sło­wami. Będą one krót­kie, gdyż na innym miej­scu przy­rze­kłem im, gdy Bóg życia i zdro­wia mi udzieli, dać im kilka prak­tycz­nych wska­zó­wek, doty­czą­cych wycho­wa­nia ciała. W pierw­szym rzę­dzie powo­ła­nymi są matki do wycho­wa­nia odpor­nego i moc­nego poko­le­nia, do usu­nię­cia znie­wie­ścia­ło­ści, która tak wiel­kie spu­sto­sze­nie w ludz­ko­ści spra­wia, osła­bie­nia, nie­do­krew­no­ści, ner­wo­wo­ści i jak się tam dalej nazy­wają owe upiory ssące zdro­wie i skra­ca­jące życie. Mogą zapo­biec temu przez har­to­wa­nie, rozumne har­to­wa­nie dziecka od naj­pierw­szej mło­do­ści. Powie­trze, poży­wie­nie, ubra­nie są to potrzeby nie­zbędne dla nie­mow­lę­cia jak i starca. Im czyst­sze powie­trze, któ­rem oddy­cha maleń­stwo, tym lep­szą jest krew. Aby słabe stwo­rzonko szybko przy­zwy­czaić do prze­by­wa­nia na świe­żym powie­trzu, dobrze czy­nią matki, gdy po codzien­nej cie­płej kąpieli zanu­rzają je na 2, 3 sekundy w zim­niej­szą wodę (o cie­pło­cie takiej jaką ma woda sto­jąca na słońcu) lub szybko zimną obmy­wają. Sama cie­pła woda roz­de­li­kaca i zwą­tla, zimne obmy­cie pod koniec – wzmac­nia, har­tuje i pomaga do zdro­wego roz­woju ciała. Z początku będzie dziecko pła­kać, ale po 3, 4 razie prze­sta­nie. Takie har­to­wa­nie wzmac­nia małe dzieci prze­ciw tak u nas czę­stym zazię­bie­niom i tychże następ­stwom. Rozumne matki zyskują nadto, nie potrze­bu­jąc wyda­wać na cięż­kie, nie­do­pusz­cza­jące powie­trza ubra­nia lub na weł­niane otu­la­nia, opa­ko­wa­nia, które doprawdy obu­rzają każ­dego myślą­cego czło­wieka. Na tym punk­cie grze­szy się okrop­nie prze­ciw zdro­wiu dzia­tek. Deli­katne ich ciało sie­dzi praw­dzi­wie w gore­ją­cym weł­nia­nym piecu; ugina się też pod cię­ża­rem okryć i obwią­zek; głowa owi­nięta tak, że ani dobrze sły­szą, ni widzą; szyja, którą przede wszyst­kim har­to­wać należy, posiada oprócz ogól­nych, jesz­cze szcze­gól­niej­sze przy­bory do ogrze­wa­nia, zamy­ka­jące zupeł­nie powie­trze. Kiedy mamka z dziec­kiem na ręku wycho­dzi na spa­cer lub wyjeż­dża, roz­piesz­cza­jąca je matka jesz­cze raz wybiega ogląd­nąć, czy każdy kącik sta­ran­nie jest otu­lony, zamknięty. Przy takich sto­sun­kach, przy zupeł­nym zanie­dba­niu rozum­nego har­to­wa­nia, któż dzi­wić się będzie, że dyfte­ria, angina itd. pory­wają rocz­nie tysiące tych małych isto­tek, któ­rym lada powiew wia­tru szko­dzi? Po cóż się dzi­wić, że we fami­liach roi się od cher­la­ków lub że uża­lają się matki na nie­znane pierw u dziew­cząt sła­bo­ści, jak błęd­nice, skur­cze, histe­rie itd. A któż poli­czy duchowe cho­roby, owe zwię­dłe kwiaty i zgniłe owoce ciała, które zanim się nor­mal­nie roz­wi­nęło i wzmoc­niło, już powoli zani­kać poczyna? Mens sana in cor­pore sano. Zdrowa dusza mieszka tylko w zdro­wym ciele. Główny waru­nek roz­woju wytrwa­łego zdro­wia sta­nowi jak naj­wcze­śniej­sze har­to­wa­nie. Oby matki zawczasu i grun­tow­nie poznały zada­nie swoje i odpo­wie­dzial­ność, jaka na nich cięży, i nie opusz­czały żad­nej spo­sob­no­ści zaczerp­nię­cia dobrej rady z dobrego źró­dła.

II. Szcze­gól­niej­szym a bar­dzo sku­tecz­nym rodza­jem cho­dze­nia boso, jest cho­dze­nie po mokrej tra­wie. Mniej­sza o to, czy ona przez rosę, deszcz lub pola­nie zmo­czoną została. W czę­ści trze­ciej spo­tkamy się czę­ściej z tym środ­kiem har­tu­ją­cym i mogę go każ­demu mło­demu, jak sta­remu, zdro­wemu i cho­remu pole­cić jak naj­le­piej obok innych zabie­gów, któ­rym nie prze­szka­dza wcale.

Im trawa jest wię­cej mokrą, im dłu­żej trwa cho­dze­nie, im czę­ściej może być powtó­rzo­nym, tym zna­ko­mit­szy jego sku­tek. Bieg po tra­wie trwa zazwy­czaj 1–3 kwa­dranse.

Po ukoń­czo­nym mar­szu należy szybko nogi oczy­ścić z nie­po­trzeb­nych przy­cze­pek, jak z trawy, pia­sku, i nie wycie­ra­jąc ich na sucho, lecz in statu quo – tj. mokre ubrać natych­miast w suche skar­petki i buty. Po spa­ce­rze w tra­wie nastę­puje spa­cer w obu­tych nogach po suchej, pia­skiem lub kamie­niem wyło­żo­nej dro­dze; z początku nieco prę­dzej, potem w zwy­czaj­nym tem­pie. Trwa­nie tego dru­giego spa­ceru zawi­sło od osu­sze­nia się i roz­grza­nia nóg, i nie potrze­buje dłuż­szym być nad kwa­drans.

Przy­po­mi­nam z naci­skiem, aby pamię­tać na słowa „suche skar­petki” i ni­gdy nie brać zamo­czo­nych. Skutki złe obja­wią się natych­miast w gło­wie i szyi; nie byłoby to budo­wa­niem, lecz burze­niem. Sto­sow­nym jest więc upo­mnieć mło­dych, gorą­cych, nie­roz­waż­nych ludzi, aby nie rzu­cali w mokrą trawę zezu­tych trze­wi­ków i skar­pe­tek, lecz poło­żyli je gdzieś pod ręką na suchym miej­scu; mokre i zimne nogi okryte cie­pło wkrótce roz­grzeją się nale­ży­cie. To zasto­so­wa­nie, jak każde w ogóle cho­dze­nie boso, można czy­nić nawet wten­czas, gdy nogi są zimne.

III. Cho­dze­nie po mokrych kamie­niach podobne spra­wia skutki, jak cho­dze­nie po mokrej tra­wie, a dla wielu jest ono łatwiej­szym i wygod­niej­szym. W każ­dym domu znaj­dzie się więk­sza lub mniej­sza prze­strzeń wyło­żona kamie­niami w sieni, pralni, pie­karni itp.; wystar­czy ona do spa­ce­ro­wa­nia boso. Na dłu­gim, kamien­nym chod­niku należy bie­gać szybko tam i na powrót; na prze­strzeni skła­da­ją­cej się z 4–5 płyt, depce się tak, jak się depce wino­grona, kapu­stę lub cia­sto. Cho­dzi głów­nie o to, aby kamie­nie były mokre, i aby nie stać na nich spo­koj­nie, lecz poru­szać się dość szybko. Do zmo­cze­nia kamieni używa się dzbanka lub ogro­do­wej kone­weczki, polewa się wodę w kształ­cie smugi, która się przez dep­ta­nie roz­sze­rza. Gdyby kamie­nie oschły za prędko, należy pole­wa­nie powtó­rzyć raz drugi i trzeci; naj­lep­szą do tego jest bar­dzo zimna woda.

Jeżeli ktoś tego har­tu­ją­cego środka używa w celach lecz­ni­czych, wtedy apli­ka­cja nie powinna trwać dłu­żej nad 3–15 minut. Trwa­nie sto­suje się do stanu cho­rego, czy sil­nym jest lub osła­bio­nym, nie­do­krew­nym itp.; zazwy­czaj wystar­czy 3–5 minut. Zdrowi mogą to ćwi­cze­nie prze­dłu­żyć do 1/2 godziny i dłu­żej nawet, bez obawy zaszko­dze­nia sobie. Zna­ko­mity ten śro­dek zale­cam wszyst­kim, któ­rzy życzą sobie roz­po­cząć porząd­nie har­to­wa­nie się. Nawet naj­słab­szy i naj­wraż­liw­szy niech się go nie oba­wia.

Kto miewa zimne nogi, zapada na gar­dło, zaka­ta­rza się łatwo, bije mu krew do głowy, a stąd cierpi ból głowy – ten nie­chaj czę­sto cho­dzi po kamie­niach. Dobrze jest, gdy do wody doleje nieco octu, zanim poleje kamie­nie.

Sto­sują się tu te same reguły doty­czące okry­cia i ruchu, co i przy cho­dze­niu po tra­wie. Cho­dzić po kamie­niach można, choć nogi są zimne (nie roz­grzane).

IV. Cho­dze­nie po świeżo upa­dłym śniegu prze­wyż­sza w skut­kach oby­dwa poprzed­nie zabiegi. Mówię wyraź­nie w świeżo upa­dłym śniegu, który się lepi lub jak proch do nóg przy­lega; śnieg stary, twardy, zmar­z­nięty ziębi zanadto i nie zdał się na nic. Spa­ce­ro­wać rów­nież nie można, gdy zimny, prze­ni­kliwy wiatr wieje, poleca się jed­nak na wio­snę, gdy śnieg taje od słońca. Znam wielu, któ­rzy w roz­mo­kłym śniegu spa­ce­ro­wali 0,5, 1, a nawet 1,5 godziny z naj­lep­szym skut­kiem. Potrzeba tylko było w pierw­szych minu­tach nieco prze­zwy­cię­że­nia się; wkrótce zni­kło wszel­kie uczu­cie przy­kro­ści lub zimna. Zazwy­czaj cho­dzi się po śniegu przez 3–4 minuty. Zazna­czam wyraź­nie, nie można stać spo­koj­nie, trzeba cho­dzić.

Zda­rza się nie­raz, że deli­katne i od zewnętrz­nego powie­trza odwy­kłe palce nie mogą znieść śnie­go­wego zimna i zapa­dają na śnie­gową gorączkę, tj. stają się suchymi, roz­pa­lo­nymi, pieką bole­śnie i obrzmie­wają. Nie ma nic nie­bez­piecz­nego, nie trzeba się lękać, uzdro­wie­nie nastę­puje szybko, skoro się palce czę­ściej obmyje wodą pomie­szaną ze śnie­giem lub lekko śnie­giem naciera.

Marsz po śniegu można zastą­pić w jesieni cho­dze­niem po tra­wie, gdy szron spad­nie. Uczu­cie zimna jest wten­czas o wiele dotkliw­szym, gdyż ciało w tej przej­ścio­wej porze roku za mało jesz­cze od cie­pła lata odwy­kło. W zimie zastą­pić może bieg po śniegu, cho­dze­nie po pły­tach kamien­nych, zmo­czo­nych wodą zmie­szaną ze śnie­giem. Co do okry­cia i ruchu sto­sują się tu te same reguły co w poprzed­nich ćwi­cze­niach.

O tym środku har­tu­ją­cym powia­dają, że głu­pota, bła­zeń­stwo – dobre do naba­wie­nia się kataru, reu­ma­ty­zmu, cier­pień gar­dla­nych i wszel­kich innych okrop­no­ści. Pro­szę się tylko prze­zwy­cię­żyć i spró­bo­wać, a wkrótce można się będzie prze­ko­nać, że zarzuty są bez­pod­staw­nymi, i że bieg po śniegu zamiast szkody – wiel­kie przy­nosi korzy­ści1.

Przed wielu laty zna­łem żonę pew­nego wyż­szego urzęd­nika. Ener­giczna ta matka wielką wagę kła­dła na zahar­to­wa­nie swych dzieci: nie zno­siła gry­ma­sów przy jedze­niu i piciu, skargi na nie­po­godę, gorąco, zimno itp. ganiła zawsze. Kiedy spadł pierw­szy śnieg, obie­cy­wała dzie­ciom kromkę chleba z masłem lub mio­dem, jeżeli chwilę boso bie­gać po nim będą. Dzieci zmęż­niały, kwi­tły siłą i wdzięcz­nymi całe życie były za takie wycho­wa­nie. Ta matka rozu­miała zna­ko­mi­cie swoje zada­nie.

Tyle o biegu po śniegu dla zdro­wych; następne 3 wypadki wskażą, jak sku­tecz­nie użyć go można w nie­któ­rych cier­pie­niach.

Pewna osoba cier­piała lat wiele w zimo­wej porze na zmar­z­linę, która pękała, jątrzyła się i wiel­kie spra­wiała bóle. Usłu­chaw­szy mojej rady, roz­po­częła spa­cery zaraz po pierw­szym śniegu jesien­nym, powta­rzała je czę­sto i uwol­niła się na zawsze od przy­krego cier­pie­nia.

Nie­dawno przy­szła do mnie 17-let­nia dziew­czyna, uskar­ża­jąc się na gwał­towny ból zębów. – Czy masz ochotę bie­gać przez 5 minut po śniegu? – zapy­ta­łem. – Zapew­niam cię, twój ból wnet znik­nie.

Natych­miast posłu­chała mej rady, pobie­gła do ogrodu, a wró­ciw­szy po 10 minu­tach z rado­snym okrzy­kiem oznaj­miła mi, że ją ból zębów zupeł­nie opu­ścił.

Nie można cho­dzić po śniegu, gdy ciało całe nie jest zupeł­nie cie­płym. Gdy zimno ci, dreszcz cię przej­muje, sta­raj się naj­pierw roz­grzać przez ruch lub pracę. Ci, któ­rym się pocą nogi, odmro­żone popę­kały lub jątrzą się, nie mogą cho­dzić po śniegu, nie wyle­czyw­szy się poprzed­nio w inny spo­sób (patrz kąpiel nożna, para nożna).

V. Cho­dze­nie po wodzie. Jak­kol­wiek cho­dze­nie w wodzie aż po łydki wydaje się tak poje­dyn­czym, służy ono jed­nak: a) do har­to­wa­nia się; działa na całe ciało i wzmac­nia cały orga­nizm, b) działa sku­tecz­nie na nerki, odpro­wa­dzą mocz, zapo­biega nie­jed­nemu cier­pie­niu nerek, pęche­rza i brzu­cha, c) oddzia­ływa dobrze na piersi, uła­twia oddy­cha­nie, wypro­wa­dza gazy z żołądka, d) szcze­gól­nie sku­tecz­nym jest na ból głowy, ocię­ża­łość, zaję­cie i wszel­kie inne cier­pie­nia głowy. Zabieg ten robi się w wan­nie (można i w cebrzyku, sza­fliku) napeł­nio­nej z początku wodą powy­żej kostek i cho­dzi się w niej tam i na powrót. Sku­tecz­niej jest, gdy stop­niu­jąc har­to­wa­nie, woda sięga do łydek; najsku­tecz­niej, gdy sięga do kolan.

Co do czasu – roz­po­czyna się 1 minutą, potem cho­dzi się przez 5–6 minut. Im zim­niej­sza woda, tym lepiej. Skoń­czyw­szy zabieg, trzeba uży­wać ruchu w zimie w cie­płym pokoju, w lecie na powie­trzu tak długo, aż nastąpi zupełne roz­grza­nie. W zimie można dodać śniegu do wody. Osła­bieni mogą cie­płą roz­po­cząć wodą, z wolna prze­cho­dząc do let­niej, chłod­nej, zim­nej.

VI. Kąpiel zimna rąk i nóg służy w szcze­gól­niej­szy spo­sób do zahar­to­wa­nia koń­czyn odnóg gór­nych i dol­nych. Czyni się ją tak: stoi się w zim­nej wodzie aż po, lub poza kolana, nie dłu­żej nad 1 minutę. Okryw­szy nogi, odkrywa się ramiona i wkłada je w zimną wodę aż po pachy na 1 minutę. Lepiej jest oba ćwi­cze­nia rów­no­cze­śnie zro­bić. Mając więk­szą wannę można to z łatwo­ścią uczy­nić. Zabieg może być wyko­na­nym w ten spo­sób, że nogi wsta­wia się w naczy­nie na ziemi sto­jące, a ręce i ramiona kła­dzie się w cebrzyk sto­jący na stołku.

Po nie­któ­rych sła­bo­ściach prze­pi­suję chęt­nie to ćwi­cze­nie, aby powięk­szyć napływ krwi ku koń­czy­nom.

Zanu­rza­nie samych przed­ra­mion tylko po łok­cie w wodę poży­tecz­nym jest dla tych, któ­rzy mie­wają zimne ręce lub odmro­żone. Dobrze jest po skoń­czo­nym zanu­rze­niu osu­szyć zaraz ręce (ale nie ramiona); w prze­ciw­nym bowiem razie ostre powie­trze może spo­wo­do­wać popę­ka­nie skóry na odkry­tych miej­scach.

Sto­so­wać to ćwi­cze­nie można, gdy ciało ma nor­malną cie­płotę (nie drży od zimna). Można robić ten zabieg, cho­ciaż zimne są nogi do kostek (nie aż do łydek), a ręce do łokci.

VII. Ostat­nim środ­kiem har­tu­ją­cym jest pole­wa­nie kolan. W jaki spo­sób się je robi, patrz roz­dział o pole­wa­niach. Jest ono szcze­gól­niej­szym przy­ja­cie­lem nóg, bo przy­wa­bia krew do pustych żył2. Na tym miej­scu robię tylko uwagę, że zdro­wym dla zahar­to­wa­nia daje pola­nie kolan w for­mie sil­niej­szej. Dzieje się to w ten spo­sób, że stru­mień wody pada z wysoka, że w zimie wodę ozię­bia się śnie­giem, lodem itd.

Zabieg ten brać można tylko wten­czas, gdy ciało jest cie­płe (nie drży od zimna). Zimne aż do kostek nogi nie prze­szka­dzają apli­ka­cji. Gdy pole­wa­niu kolan nie towa­rzy­szy zabieg inny, nie należy go brać przez czas dłuż­szy (nad 3–4 dni). Jeżeli używa się go dłu­żej, łączy się go na prze­mian z pola­niem gór­nym lub zanu­rza­niem rąk (patrz nr V); rano bie­rze się 1 zabieg, po połu­dniu drugi.

Przy­to­czone tu środki har­tu­jące powinny wystar­czyć. Można ich uży­wać w każ­dej porze roku, w zimie i w lecie. W zimie zabieg trwa kró­cej, nato­miast ruch po nim trwa dłu­żej nieco. Nie­przy­zwy­cza­jeni, nie­chaj nie roz­po­czy­nają w zimie har­to­wać się. Szcze­gól­nie niech wystrze­gają się tego nie­do­krewni, ci któ­rzy na wewnętrzne skarżą się zimno, a przez weł­nianą odzież stali się wraż­li­wymi, deli­kat­nymi. Mówię to nie dla­tego, jako­bym się złych następstw z tego oba­wiał, lecz oba­wiam się, aby się nie odstra­szono od rze­czy na wskroś dobrej.

Zdrowi i cho­ro­wici mogą bez namy­słu wszyst­kie te ćwi­cze­nia robić, jedni i dru­dzy nie­chaj będą jed­nak prze­zorni i dokład­nie wyko­nają odno­śne wska­zówki. Złe następ­stwa należy zawsze przy­pi­sać więk­szej lub mniej­szej nie­ostroż­no­ści, ni­gdy jed­nak zabie­gom. Suchot­ni­kom nawet, u któ­rych cho­roba już i dość znaczne zro­biła postępy, prze­pi­sy­wa­łem z wiel­kim skut­kiem nr 1, 2, 3, 6.

Nie potrze­buję zachę­cać do har­to­wa­nia się ludzi tych, dla któ­rych w pierw­szym rzę­dzie prze­zna­czam moją książkę. Ich zawód, codzienne obo­wiązki żądają codzien­nie, czę­sto co godzina, jed­nego lub dru­giego ze wspo­mnia­nych środ­ków – i wielu, bar­dzo wielu środ­ków har­tu­ją­cych, któ­rych tu wcale nie wyli­czy­łem. Nie­chaj przy nich zostaną i nie zazdrosz­czą nikomu, kto na pozór lepiej się ma od nich. Są to zazwy­czaj złu­dze­nia, naj­czę­ściej wiel­kie złu­dze­nia.

Sza­now­nych zaś czy­tel­ni­ków, któ­rzy o przy­to­czo­nych powy­żej rze­czach może ni­gdy nawet z imie­nia nie sły­szeli, upra­szam, aby zanim rzucą wyro­kiem potę­pie­nia, zro­bili choćby maleńką próbę. Jeżeli ona na moją wypad­nie korzyść, będzie mnie to cie­szyło nie ze względu na osobę moją, lecz ze względu na waż­ność rze­czy.

W życiu zrywa się wiele burz zagra­ża­ją­cych zdro­wiu ludz­kiemu. Szczę­śliwy ten, kto korze­nie jego (zdro­wia) dobrze har­to­wa­niem umo­co­wał, skie­ro­wał w głąb i ufun­do­wał sil­nie.

Zabiegi wodolecznicze

ZABIEGI WODO­LECZ­NI­CZE

Zabiegi wodo­lecz­ni­cze zasto­so­wy­wane przeze mnie dzielą się na:

A. Okłady,

B. Kąpiele,

C. Pary,

D. Pole­wa­nia,

E. Omy­wa­nia,

F. Opa­ski,

G. Picie wody.

A. Okłady

1. Okład górny

1. Okład górny

Kawał zgrzeb­nego płótna, dość duży (płótno jak na sien­niki bar­dzo dobre do tego), składa się 3–4–6–8–10 razy, tak długo i sze­roko, aby od szyi począw­szy pokrył piersi i cały brzuch. Po pra­wej i lewej stro­nie ciała nie powi­nien koń­czyć się krótko, niby obcięty, lecz po obu stro­nach niech się zwie­sza nieco3. Przy­go­to­wane w ten spo­sób płótno macza się w zim­nej wodzie (zimą w cie­płej), wykręca się je dosko­nale i kła­dzie na leżą­cego w łóżku cho­rego, jak to wyżej było opi­sane. Na to daje się kocyk weł­niany lub płótno suche zło­żone we dwoje lub troje w tym celu, aby mokry okład otu­lić i owi­nąć szczel­nie tak, iżby powie­trze nie miało przy­stępu. Prócz tego okrywa się jesz­cze cho­rego koł­drami lub pie­rzyną. Szyję otula się zwy­kle dość dużym kawał­kiem sukien­nym lub weł­nianym, aby prze­szko­dzić wci­ska­niu się powie­trza z góry. Przy nakry­wa­niu trzeba wszelką zacho­wać ostroż­ność, gdyż łatwo zazię­bić się można.

Okład leży przez 3/4–1 godzinę. Gdyby w jakiej sła­bo­ści prze­pi­sa­nym był czas dłuż­szy, wów­czas roz­grzany okład należy odmie­nić, tj. zama­czać i wykrę­cić go na nowo.

Skoro upły­nął czas prze­pi­sany, zdej­muje się mokre okłady, ubiera i używa ruchu – albo można nie­jaki czas pozo­stać w łóżku.

Okład górny działa spe­cjal­nie na wypę­dze­nie upar­tych gazów z żołądka i brzu­cha.

Ten, jak i następne zabiegi, bie­rze się tylko w ten czas, gdy ciało jest cie­płe.

2. Okład dolny

2. Okład dolny

Poprzed­niemu okła­dowi odpo­wiada okład dolny. Jeżeli prze­pi­sane są oby­dwa jeden po dru­gim, wów­czas pierw robi się dolny, a po nim okład górny. Wie­dzieć o nim potrzeba, co nastę­puje.

Bie­rze się go w łóżku. Aby zapo­biec zamo­cze­niu sien­nika lub mate­raca, kła­dzie się na prze­ście­ra­dło jakieś grube płótno, a na nim roz­ciąga się wzdłuż sze­ro­ko­ści koc weł­niany.

Na kocu kła­dzie się zło­żone w 3 lub 4 płótno dobrze w zim­nej wodzie zmo­czone i wykrę­cone takiej wiel­ko­ści, aby się­gało od karku wzdłuż stosu pacie­rzo­wego, aż za krzyże. Na ten okład poło­żyć się trzeba ple­cami, okrę­cić się dobrze kocem tak, aby przy­stęp powie­trza zupeł­nie zamknąć i nakryć koł­drą lub pie­rzyną. Leży się tak przez 3 kwa­dranse; jeżeli prze­pi­sa­nym jest dłu­żej, potrzeba okład zmo­czyć po raz drugi, gdyż zada­niem jego jest (jak i poprzed­niego) dzia­łać przez zimno. Po skoń­czo­nym zabiegu zacho­wać się trzeba tak, jak to poda­nym jest przy poprzed­nim okła­dzie.

Okład ten zna­ko­mi­cie działa na wzmoc­nie­nie kości pacie­rzo­wej, śpiku pacie­rzo­wego, prze­ciw bole­ściom grzbietu, przy postrzale. Znam wiele przy­pad­ków, w któ­rych 2 okłady w 1 dniu użyte wyle­czyły postrzał zupeł­nie.

Prze­ciw zasto­inom krwi i gorącz­kom działa ten okład bar­dzo sku­tecz­nie.

W jakich przy­pad­kach uży­wać go należy i jak czę­sto się go odna­wia, o tym pouczy część trze­cia przy opi­sie poje­dyn­czych sła­bo­ści.

3. Okład górny i dolny razem wzięte

3. Okład górny i dolny razem wzięte

Okłady te nie tylko zaraz po sobie nastę­po­wać mogą, lecz mogą być i razem wzięte.

Naj­pierw przy­go­tuj okład dolny, jak prze­pi­suje nr 2; potem górny i połóż go obok łóżka, roze­braw­szy, połóż się na okład dolny i nakryj się zaraz okła­dem gór­nym, okryj się kocem weł­nia­nym i pie­rzyną. Jeżeli jest ktoś do pomocy, nie­chaj dopełni okry­cia kocem i pie­rzyną po obu bokach tak, aby powie­trze nie miało przy­stępu. Waż­nem jest przy tym podwój­nym zabiegu, aby koc weł­niany leżący pod dol­nym okła­dem był tak sze­roki, iżby oba okłady owi­nął.

Zabieg trwa przez 3 kwa­dranse naj­mniej, co naj­wy­żej 1 godzinę.

Używa się go ze zna­ko­mi­tym skut­kiem prze­ciw wiel­kim gorącz­kom, gazom, kon­ge­stiom, hipo­chon­drii i innym cier­pie­niom.

Nie­chaj cię nie odstra­sza ta „chla­pa­nina”. Uży­waj jej spo­koj­nie, choć ona przy­krą; wychla­pie ci ona nie­jedną biedę z ciała.

4. Okład na brzuch

4. Okład na brzuch

Chory leży w łóżku. 4 do 6 razy zło­żone płótno macza się w wodzie, wykręca tak, aby nie kapało, kła­dzie się na brzuch (aby zajęło żołą­dek, brzuch i pod­brzu­sze), otula fla­nelą i nakrywa szczel­nie pie­rzyną. Zabieg trwać może 3/4–2 godzin. Jeżeli trwa 2 godziny, wten­czas należy po 1 godzi­nie okład zmo­czyć na nowo.

Okład ten służy prze­ciw dole­gli­wo­ściom żołądka, kur­czom lub gdy trzeba krew odcią­gnąć od serca lub piersi.

Czę­sto zamiast wody używa się do zmo­cze­nia octu, odwaru ze siana, słomy owsia­nej, ze skrzypu itd., jak to podaje część trze­cia.

Aby zaosz­czę­dzić octu, postę­puję w ten spo­sób, że uży­wam 2 płótna; jedno zło­żone we dwoje maczam w wodzie na pół z octem zmie­sza­nej i kładę je na gołe ciało; drugi zło­żony w troje, czworo, maczam w samej wodzie i kładę go na pierw­szym. Okład wykręca się i okrywa kocem, pie­rzyną – jak wyżej.

Czę­sto zapy­ty­wano mnie, co myślę o okła­dach z lodu, o pusz­cza­niu krwi itp. Odpo­wia­dam na to w skró­cie.

Kto nie­przy­ja­cie­lowi podaje pięść do zgody i z namarsz­czo­nym czo­łem żąda pojed­na­nia, ten chyba nie tak prędko trafi do celu, jak ów, który podaje rękę z przy­ja­znym obli­czem i weso­łym ser­cem. Porów­na­nie to zda mi się być traf­nym, kiedy cho­dzi o zasto­so­wa­nie lodu i wody. Okłady z lodu szcze­gól­nie na naj­szla­chet­niej­sze czę­ści ciała (jak głowa, oczy, uszy itp.) zali­czam do naj­gwał­tow­niej­szych i naj­sil­niej­szych środ­ków, jakie w ogóle zasto­so­wy­wać można. One nie poma­gają natu­rze, aby sama pracę znowu roz­po­częła; one wymu­szają gwał­tow­nie z niej coś – a to mści się póź­niej. Woreczki z lodem, okłady płó­cienne z lodem i jak tam się jesz­cze one nazy­wają, są one „wiel­ko­ściami” nie­zna­nymi w mojej pra­cowni i na przy­szłość takimi pozo­staną. Pro­szę sobie tylko roz­wa­żyć kolo­salne prze­ci­wień­stwa. Wewnątrz ciała – ogień gorączki, zewnątrz – góra lodu, pośrodku cier­piący czło­nek z deli­kat­nego ciała i krwi. Ocze­ki­wa­łem zawsze z wielką obawą rezul­ta­tów takiego postę­po­wa­nia, a moja obawa w naj­częst­szych przy­pad­kach była uspra­wie­dli­wioną.

Znam pew­nego pana, który nosił prze­pi­sane mu okłady z lodu na nodze przez rok cały, dniem i nocą, bez prze­rwy. Zaprawdę był to cud, że ta bryła lodowa nie wyssała nie tylko gorączki, ale i nie­zbęd­nego cie­pła z orga­ni­zmu. O wyle­cze­niu nogi nie było i mowy.

Powie mi jed­nak nie­je­den, że w wielu przy­pad­kach lód rze­czy­wi­ście pomógł. Być może, że złe nie mogło oprzeć się gwał­tow­nym środ­kom. Jakież jed­nak były następ­stwa? Nie­zli­czona cho­rych liczba przy­cho­dziła do mnie, skar­żąc się na czę­ściową utratę wzroku, z więk­szą lub mniej­szą głu­chotą, z naj­roz­ma­it­szymi reu­ma­ty­zmami, szcze­gól­nie z reu­ma­ty­zmem skóry na gło­wie, z wraż­li­wo­ścią wielką głowy itp. Skąd to pocho­dzi? Odpo­wiedź brzmi: wten­czas a wten­czas spra­wił to nie­szczę­sny wore­czek z lodem; cier­pie­nie to mam od lat tylu a tylu! Nic dziw­nego, a więk­sza ich część nie pozbę­dzie się swych cier­pień aż do końca życia.

Jesz­cze raz powta­rzam, jestem prze­ciw­nym wsze­la­kim okła­dom z lodu i twier­dzę, że woda użyta wła­ści­wie, stłu­mić i uga­sić jest w sta­nie naj­sil­niej­szą gorączkę, w któ­rej­kol­wiek czę­ści ciała sza­lała. Jeżeli jakiś pożar nie może już być wodą uga­szo­nym, to nie ugasi go bryła lodu. Każdy to rozu­mie bar­dzo dobrze.

Powie­dzia­łem, kto wła­ści­wie używa wody, może się spo­dzie­wać pomocy. Nie należy rozu­mieć przez to, że przy zapa­le­niu np., które jest wewnątrz lub zewnątrz głowy, trzeba jak naj­wię­cej mokrych przy­kła­dać opa­sek, okła­dów itp., tak jak się przy­kłada woreczki z lodem i bryłki lodu. Sto brył lodo­wych i opa­sek nie wstrzy­mają przy­pływu krwi do miej­sca, gdzie jest zapa­le­nie, przez który to przy­pływ wzmaga się gorączka. Ja sta­ram się odpro­wa­dzić krew w inne miej­sce, roz­dzie­lić ją – a prócz zabie­gów skie­ro­wa­nych na miej­sce chore muszę robić i takie, które dzia­łają na całe ciało. Tego wroga np., który usa­do­wił się w gło­wie lub na gło­wie, zacze­pić trzeba naj­pierw w nogach, a dopiero powoli posu­wać się wyżej, całe obej­mu­jąc ciało.

Lód oddaje i w mojej kura­cji wyborne usługi, ale przez pośred­nie zasto­so­wa­nie. Chło­dzi on wodę w lecie, gdy zaczyna być let­nią.

Co zaś myślę o pusz­cza­niu krwi, o pijaw­kach i innych spo­so­bach krew odpro­wa­dza­ją­cych?

Jesz­cze przed 50, 40, 30 laty, rzadko można było spo­tkać kobietę, która by nie pusz­czała krwi 2, 3, 4 razy do roku; zaraz z począt­kiem roku obie­rano na to sto­sowne pory i pewne dnie i zazna­czano je w kalen­da­rzu czer­wono lub nie­bie­sko. Leka­rze, łaziebni, cyru­licy, sami oni nazy­wali „rze­zią” swoją robotę. Nawet zakłady, klasz­tory miały ści­śle ozna­czone czasy do pusz­cza­nia krwi, w któ­rych zacho­wy­wali surową dietę. Życzono sobie szczę­ścia przed tym krwa­wym tru­dem, win­szo­wano potem, że go prze­trzy­mano. Musiał on nie­raz być nie­ma­łym. Pewien ksiądz z owych cza­sów zapew­niał mnie, że przez lat 32 pusz­czał krew 4 razy w roku; za każ­dym razem utra­cił 8 uncji krwi. To czyni razem 8×4×32=1024 uncji! Oprócz pusz­cza­nia krwi brano jesz­cze pijawki, bańki itp. Wszy­scy doga­dzali sobie dosko­nale, mło­dzi i sta­rzy, biedni i bogaci, męż­czyźni i kobiety.

Jak to się czasy zmie­niają! A jed­nak takie postę­po­wa­nie nazy­wano pierw unum neces­sa­rium, rzecz jedyną i konieczną dla zdro­wia i do pozo­sta­nia zdro­wym. Co myślimy o tym dzi­siaj? Szy­dzi się i wyśmiewa to sza­leń­stwo sta­rych, tę ich zna­jo­mość natury, która uczyła, że czło­wiek ma krwi za wiele. Przed nie­spełna 2 laty, mówił mi pewien lekarz, który także i pió­rem w zakre­sie medy­cyny pra­co­wał, że w swym życiu nie widział ni­gdy pijawki. Wielu leka­rzy przy­pi­suje nie­do­krew­ność naszego czasu daw­niej­szym nad­uży­ciom w pusz­cza­niu krwi. Mogą mieć słusz­ność, to jed­nak nie jest jesz­cze jedyną przy­czyną.

Ale do rze­czy. Moje prze­ko­na­nie jest nastę­pu­jące. W ciele ludz­kim składa się wszystko tak cudow­nie i har­mo­nij­nie, część z czę­ścią, każda część z cało­ścią, że utwór ciała należy nazwać arcy­dzie­łem, któ­rego idea mogła tylko w duchu Boga Stwo­rzy­ciela spo­czy­wać, któ­remu życie, mogła tylko siła nadać Stwo­rzy­ciela. Ten sam porzą­dek, ta sama miara, ta sama har­mo­nia ist­nieje także w przyj­mo­wa­niu i zuży­wa­niu koniecz­nych do utrzy­ma­nia ciała ludz­kiego mate­rii, jeżeli tylko rozumny i wolny duch czło­wieka przez nale­żyte uży­cie danej mu woli wespół pra­cuje, nie prze­wraca porządku przez naduży­cie i nie wpro­wa­dza roz­dź­więku do har­mo­nii. Skoro stan rze­czy jest takim, to nie mogę sobie wyobra­zić, jak two­rze­nie się krwi, ten naj­waż­niej­szy ze wszyst­kich pro­ce­sów w ludz­kim ciele, może się odby­wać bez porządku, bez liczby, bez miary.

Wyobra­żam sobie, że każde dziecko otrzy­muje od swej matki wraz z życiem w dzie­dzic­twie zaraz przy poczę­ciu pewną ilość, pewną część zarodku do two­rze­nia krwi; esen­cję, bez któ­rej krew two­rzyć się nie może. Jeżeli straci się tę esen­cję, wów­czas ustaje two­rze­nie się krwi, a z nią wła­ściwe ustaje życie. Zamie­ra­nia, zani­ka­nia – nie nazy­wam życiem. Przez każdą więc utratę krwi, czy ona dzieje się przez upa­dek, przez pusz­cze­nie krwi, pijawki lub bańki traci się czą­steczkę albo też część tej mate­rii krew stwa­rza­ją­cej, tej esen­cji życia; ile jej straci, o tyle więc mniej, kró­cej żyje czło­wiek. Każda utrata krwi zna­czy tyle, co skró­ce­nie życia, albo­wiem we krwi jest życie.

Zarzuci kto może, że nic nie two­rzy się tak prędko jak krew; krew utra­cić lub krew zyskać jest jedno i to samo.

Jest rze­czą nie do uwie­rze­nia pra­wie, jak cudow­nie prędko two­rzy się krew; to przy­znaję. Ale pro­szę posłu­chać nastę­pu­ją­cego argu­mentu z doświad­cze­nia; zain­te­re­suje on moich czy­tel­ni­ków ze stanu wło­ściań­skiego i potwier­dzą go z pew­no­ścią. Kto chce bydlę szybko utu­czyć, pusz­cza mu dużo krwi, i karmi je nale­ży­cie. W krót­kim cza­sie zaczyna pły­nąć nowa i piękna krew w obfi­to­ści. Bydlę wygląda dosko­nale i tyje. Po 3, 4 tygo­dniach, pusz­cza się krew raz jesz­cze i znowu karmi się dobrze, posil­nie, doda­jąc także wiele posil­nych napoi. Wygląd jest zna­ko­mi­tym i nawet stare bydlę po zabi­ciu ma tak wiele i tak pięk­nej krwi, jak bydlę młode. Przy­pa­trzmy się jed­nak tej krwi bli­żej. Owa sztucz­nie utwo­rzona krew jest wod­ni­stą, roz­cień­czoną, nie­zdolną do życia. Bydlę nie ma żad­nej siły, żad­nej wytrwa­ło­ści ani zdol­no­ści do pracy; jeżeli wkrótce nie będzie zarżnięte, ginie na wodną puchlinę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Znam wielu leka­rzy, któ­rzy zabieg ten apro­bują, jeżeli odbywa się z potrzebną prze­zor­no­ścią. Tym zaś, co chcie­liby mi zarzu­cić ostrość, przy­po­mi­nam, że uży­wa­nie lodu w cho­ro­bach jest jesz­cze ostrzej­szym środ­kiem. [wróć]

2. Pewien możny pan miał na pal­cach zamiast paznokci jakąś miękką masę. Pole­wa­nia kolan wystar­czyły do spro­wa­dze­nia krwi na dół, że odży­wiła na powrót paznok­cie. Stały się one twar­dymi jak daw­niej. [wróć]

3. Autor zapy­tany obja­śnił mi, że po każ­dej stro­nie płótno na 2–4 palce zwie­szać się powinno. P. T. [wróć]