Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
25 osób interesuje się tą książką
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 208
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Aleksandra Skibińska
Moja Madera
Raj na sprzedaż
To nie jest przewodnik turystyczny, takich jest w księgarniach pełno. Pełno jest także w Internecie opowieści ludzi, którzy wpadli na Maderę na dwa tygodnie i opisują tę wyspę, przekonani, że wiedzą wszystko, podczas gdy ich wiedza jest raczej skromniutka. Ktoś napisał przykładowo, że słynne wino maderskie jest bardzo słodkie, tymczasem produkowane jest w czterech różnych smakach, czego autorka wpisu po prostu nie wiedziała.
Dzisiaj na Maderę ciągną tłumy turystów ze wszystkich stron świata, a cała armia ludzi marzy o kupnie nieruchomości lub nawet ją kupuje – jedni, by na wyspie zamieszkać, inni, by zarabiać na wynajmie.
Wyobrażenia o Maderze są niekiedy bardzo dziwne. Spotykam turystów paradujących po mieście w strojach kąpielowych czy nawet owiniętych tylko ręcznikiem kąpielowym, stawiających namioty w samym centrum stolicy wyspy – Funchal – czy w parku narodowym, pytających policjanta, gdzie można kupić „trawkę”. Widać, ich zdaniem, znajdują się w miejscu dzikim, gdzie wszystko wolno i gdzie nic im nie grozi. Sporo jest też takich, którzy próbują rozkręcać tutaj jakieś interesy bez znajomości języka, mając zawody, które nijak się na wyspie nie przydadzą. Potem są zdziwieni, że przepadają w biurokratycznym młynie, który miele obcokrajowców bez pardonu i na ogół – bez upragnionego sukcesu.
W Internecie kwitną przeróżne grupy typu: „Polacy na Maderze”, „Niemcy na Maderze” (niem. Deutsche auf Madeira) czy wreszcie „Życie w Raju” (niem. Ein Leben im Paradies), a tam pytań bez liku, na które albo nie ma odpowiedzi, albo są bezsensowne. Swoje dokłada armia agentów biur nieruchomości, którzy opowiadają bajki tylko w jednym celu: „Przyjeżdżajcie, wydawajcie pieniądze i kupujcie, kupujcie… Przecież raj na was czeka! Tutaj zawsze świeci słońce, kwiaty kwitną, wiosna nigdy się nie kończy, a problemy pozostają daleko na kontynencie!”.
Wiele lat temu, bo w 2009 roku, gdy Madera nie była ani modna, ani oblężona jak dzisiaj, także i my wpadliśmy na pomysł, aby zamieszkać na tej wyspie. Wtedy wydawało się nam, że faktycznie, nasze marzenia się spełniły, a my jesteśmy tam, gdzie zawsze chcieliśmy być – w małym raju na środku oceanu.
Od tamtej pory minęło wiele lat, czas upłynął i zweryfikował wiele wyobrażeń, które jednak nadal pokutują u tych, którzy zakochali się w wyspie od pierwszego wejrzenia i albo już się tutaj przenieśli, albo mają taki zamiar.
Nie jest moim celem pozbawiać kogokolwiek marzeń, niech każdy sam je z czasem zweryfikuje.
Ta książka jest o tym, jak wyglądało życie na Maderze jeszcze kilkanaście lat temu i jak zmieniało się pod wpływem rozwoju turystyki i osadnictwa. Piszę także o historii wyspy, jaką mało kto zna, o kulturze, zwyczajach, języku, mentalności i o wszystkim tym, co się na wyspie działo i dzieje po dzień dzisiejszy.
Jest rok 2010, a ja kupiłam domek na Maderze. Nawet już w nim mieszkam, ale on ciągle do mnie nie należy. Mój adwokat zniknął razem z moimi pieniędzmi. To znaczy on gdzieś tu jest, tyle że jego sekretarka nie chce nas do niego dopuścić. A to jest w sądzie, a to znów na jakimś zebraniu, a to gdzieś wyjechał…
– Swietłana jakaś tu była czy co? – pyta nasza agentka Luisa.
I opowiada, że był tutaj taki adwokat, ogólnie szanowany i poważany, aż do czasu, gdy pojawiła się jakaś Swietłana. Tak staremu zawróciła w głowie, że przepuścił pieniądze swoje i swoich klientów. A gdy dała mu kopa, to poszedł na najwyższy most na Maderze i rzucił się w przepaść.
– To co, mam szukać naszego adwokata pod mostem? – pytam i śmiejemy się, chociaż mnie nie jest wcale do śmiechu.
Z tymi Swietłanami to jednak jest jakaś zaraza. Gdy szukaliśmy domku na Maderze, nadziałam się na pewną Angielkę, która też szukała czegoś do zamieszkania. Kiedyś razem z mężem prowadziła w Niemczech firmę transportową. I wszystko było w najlepszym porządku, aż nagle pojawiła się jakaś Swietłana. Durny mąż tak zgłupiał, że ogołocił konto firmy i tyle go widziano. Firma zbankrutowała, a jakiś czas później Angielka dostała telefon, żeby zabrała sobie zwłoki. Swietłana kochała starego idiotę do przedostatniego euro, a przy ostatnim dała mu kopa, więc biedak wyzionął ducha. „I jeszcze musiałam mu za pogrzeb zapłacić!” – opowiada ciągle jeszcze wzburzona Angielka, choć lata minęły, a ona ułożyła sobie życie na nowo.
Nauka z tego płynie: faceci, trzymajcie się z daleka od wszystkich Swietłan, które wam przebiegną drogę!
Czy ten nasz adwokat także…?
W swoim zwątpieniu dzwonię do niemieckiego przedstawicielstwa konsularnego w Funchal, prosząc o pomoc. (Dzisiaj, niestety, nikt sobie tego epizodu nie przypomina). Reakcja pracownika jest natychmiastowa, za to pana adwokata taka, jakby piorun trzasnął w kancelarię.
– Jak tak można?! W biały dzień włazi mi tu jakiś obcy z konsulatu! – wrzeszczy w słuchawkę i aż się zachłystuje.
Widać, na Maderze to musi być wielki wstyd. Nic mnie to jednak nie obchodzi, ważne, że się odezwał, co od dwóch tygodni nie było możliwe!
Mirko, mój mąż, jest kapitanem żeglugi wielkiej. I całe swoje zawodowe życie szukał miejsca na ziemi, gdzie byłoby tak:
nie za gorąco i nie za zimno,
deszczu mało,
żadnych jadowitych stworzeń,
ludzie mili i uczynni,
cywilizacja europejska,
przestępczość niewielka,
żadnych drapieżników ani lwów i tygrysów…
…i dogadać się po angielsku też można.
Ta lista życzeń wydaje się niezbyt długa, ale… w Australii trujące węże i pająki, klimat – zwłaszcza w obszarach subtropikalnych – nie do wytrzymania, na Tahiti, Reunion i Mayotte nudno, wszystko po francusku, a znajomość angielskiego żadna, Bermudy – uchowaj Boże!, Kalifornia – jeszcze gorzej…
Szczerze mówiąc, ja już zwątpiłam w to, że Mirko znajdzie to swoje wymarzone miejsce na ziemi. Gdy wrzuciłam jego życzenia w jakiś program, to wyszło, że najlepiej by było, aby zamieszkał na wyspie u wybrzeży Afryki, gdzie jest tylko stacja badawcza i żyją żółwie, ludzi się tam nie wpuszcza. Poradziłam mu, aby w przyszłym życiu urodził się żółwiem, a teraz już dał sobie spokój z szukaniem.
I pewnie by tak było, gdyby nie pani z biura podróży w Berlinie. Był rok 2001, a pani właśnie wróciła z Madery, z nowo wybudowanego hotelu w miejscowości Ponta do Sol.
„Coś pięknego! Hotel stoi na klifie tuż nad oceanem, przed oczyma już tylko woda i woda. To taka portugalska pousada, każdy pokój ma wejście z zewnętrznej galerii, a pośrodku jest patio. I są baseny, jeden nawet z ciepłą wodą, i jacuzzi, i restauracja. Hotel jest mały, jasny, przytulny, to nie na masowego turystę!” – kusiła pani z biura.
Właściwie myśmy już widzieli Maderę, tyle że z daleka, z oceanu, i przez lornetkę. Ja nawet wrzuciłam kiedyś pieniążek z prośbą do Neptuna, aby mi tę wyspę przy okazji pokazał. Trochę to trwało, jednak w końcu Neptun przypomniał sobie o mnie i zaprowadził do biura podróży w Berlinie.
Dzisiaj, kiedy na Google Earth można oglądać dna oceanów, to widać wyraźnie, że Madera jest częścią łańcucha podwodnego, tyle że tylko kilka gór miało to szczęście, by wystawić głowę z wody. Poza Maderą są to jeszcze sąsiednie Porto Santo i kilka skałek zwanych Desertas. Cała reszta tkwi w oceanie i może czeka na swoją szansę…
Madera jest jednak z nich wszystkich najwyższa, ma bowiem całe sześć kilometrów wysokości! Tyle że cztery kilometry tkwią pod wodą, cała reszta wyłazi ponad. Wyspa, leżąca sześćset kilometrów od brzegów Afryki i przynależna geograficznie do tego kontynentu, jest mała – ma w linii prostej zaledwie pięćdziesiąt siedem kilometrów długości i dwadzieścia dwa kilometry szerokości, ale z powodu gór wydaje się naprawdę wielka! Mnie się nigdy nie chciało w to wierzyć, jednak tu się mówi, że mają nawet trzydzieści sześć tysięcy kilometrów dróg! Pewnie liczą wszystko, nawet takie dróżki, po których przecisnąć się może tylko jaszczurka.
Wtedy, w 2001 roku, o Maderze wiedziałam tyle, że bywała tu legendarna Sissi, czyli cesarzowa austriacka Elżbieta, a poza tym, że na przełomie 1930/31 roku przyjechał tutaj Piłsudski ze swoją kochanicą. Ojciec opowiadał mi, że jakiś cymbał – chcąc się przypodobać Naczelnikowi – wpadł na pomysł, aby wszystkie dzieci napisały do niego kartkę z życzeniami imieninowymi. Człowiek po prostu nie policzył, ile jest dzieciaków w wieku szkolnym!
Dzieciaki pisały więc i słały. Poczta Polska omal nie padła pod naporem worów wypełnionych kartkami, a w Funchal zaczęła się panika. Nosili te worki do willi Naczelnika, który w końcu poprosił, aby mu już nic nie przynosić, bo nie ma miejsca. Biedna poczta też nie miała…
Potem śmiano się w Polsce z głupawego pomysłu, a lud, na melodię Księżyc nad Tahiti, śpiewał: „Księżyc na Maderze świeci tej cholerze”.
Była też zagadka:
Kto to jest?
Siedzi na Maderze,
orzeszki se chrupie
i ma wszystko w du**e.
Tak czy siak, dzisiaj w Funchal znajduje się nieduże popiersie Piłsudskiego, postawione tam staraniem polskiej ambasady, ale poza wycieczkami z Polski nie interesuje się nim nikt, nawet pies z kulawą nogą. No chyba że podnóżem cokołu…
W Ponta do Sol, w hotelu, było tak, jak opowiadała nam pani z biura. Hotel wiszący na klifie nad oceanem, przed nim już tylko bezkresna woda, a poza tym kwiaty, zieleń, słońce… Krótko mówiąc: przytulnie i miło. Nie za ciepło, nie za zimno, ludzie mili i uprzejmi, wszyscy młodzi mówią po angielsku, samochód można zostawić otwarty, węży nie ma, tygrysów też nie. Mirko przy kolacji w hotelu z widokiem na ocean: „Czyżbym znalazł swoje miejsce na ziemi?”.
Niestety, połowa wyspy była wtedy dosyć mocno zrujnowana. Całe stare miasto w Ponta do Sol straszyło czteropiętrowymi domami z oczodołami okien. Smętnie tu było i wcale niefajnie.
W jednej z takich ruin, na parterze, odkryliśmy sklep z pamiątkami. Jego właściciel, wysoki Niemiec, poczęstował nas winem maderskim i opowieściami o swoich klientach.
– Dużo obcych to tutaj nie ma. Trochę Niemców, trochę Anglików, a Polacy… Był tu taki jeden, kupił butelkę whisky i wypił na miejscu.
– Na pewno Polak? A może Rosjanin?
– A może Rosjanin – zgodził się przedmówca i zaproponował biznes. – Ruin tu pełno, kupić można za grosze, chociaż miejscowi już się wycwanili i chcą za nie więcej niż nawet rok temu. No a potem trzeba toto odremontować i wynajmować! Możemy wejść w spółkę.
Trochę nas to uskrzydliło, więc razem z nim oglądaliśmy jakieś rozwalone kamienne domeczki, gdzie w środku stały jeszcze łóżka i nocniki, a na ścianach wisiały święte obrazy.
W stolicy na Starym Mieście również powitały nas same ruiny, nic, tylko odbudowywać! Handlarz nieruchomościami jednak nieco nas ostudził:
– Tu na wyspie układy własnościowe są tak skomplikowane, że aby je rozwiązać, potrzeba co najmniej stu lat. Krótko mówiąc, ruiny są i pewnie będą jeszcze długo, a właściciele…
Jeszcze w latach 70-tych 20 wieku mieszkano na Maderze w kamiennych domach.
Oryginalne kuchnia i pokój w starym kamiennym domu.
I tu popłynęła opowieść o starych dziejach. Wyspa była mocno w rękach wielkich posiadaczy ziemskich, naprzód tylko Portugalczyków, a potem Anglików, których tutaj nikt nie zapraszał, bo jak zwykle – sami wleźli. Chłop musiał od takiego posiadacza wziąć ziemię w użytkowanie wieczyste, a w zamian za to właściciel nie mógł mu wymówić użytkowania, które było przekazywane spadkobiercom. A że dzieciaków w rodzinach było mnóstwo, więc też poletka były dzielone na coraz mniejsze kawałki.
– I wie pani, że cały ten bałagan uporządkowano dopiero w dwudziestym wieku? A tych wielkich posiadaczy załatwiono. Jak nie po dobroci, to podatkiem. Kiedyś jednak ziemi nie starczało dla wszystkich, więc ludzie emigrowali. Na wyspie mieszka dzisiaj jakieś dwieście trzydzieści tysięcy Maderczyków, a na świecie milion! Bo było tak, jak w mojej rodzinie: miała babcia dwadzieścioro dzieci, dziesięcioro wyjechało, dziesięcioro zostało, niektórzy z czasem poumierali. Z tego zrobiło się osiemdziesięcioro wnuków i jeszcze więcej prawnuków, a babcia zmarła. No i gdzie pani teraz połapie te wnuki i prawnuki? Gdzieś w Wenezueli, Boliwii, Peru? Pani droga, my się tak szarpiemy już z piętnaście lat z tą naszą spuścizną, a końca nie widać!
Nie ukrywam, że miny nam trochę zrzedły. I nie tylko przez to. Po całej wyspie włóczyły się bowiem watahy bezdomnych psów i sparszywiałych kotów. Co gorsza, jak już jakiś pies był przy domu, to koniecznie na łańcuchu, i to często metrowym! Pod tym względem faktycznie byliśmy w trzecim świecie. Nie, czegoś takiego nie oczekiwaliśmy od naszego wymarzonego miejsca na ziemi.
A tak poza tym, dla nas nie był to dobry czas na odbudowywanie Madery. Oboje pracowaliśmy. Mirko na dodatek musiał zawsze liczyć się z tym, że wezwą go na statek, nawet jutro, a samoloty do Niemiec latały tylko raz w tygodniu. A poza tym musiałabym tu sama tkwić i użerać się z budowlańcami…
Tak więc odłożyliśmy sprawę ad acta, obiecując sobie, że na wyspę będziemy przylatywać na urlopy. I tak też przez parę lat robiliśmy.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Moja Madera: Raj na sprzedaż
ISBN: 978-83-8423-008-4
© Aleksandra Skibińska i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Anna Pomianek JezykoweDylematy.pl
KOREKTA: Agnieszka Łoza
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek