Moja Legia. 23 lata za kulisami największego klubu w Polsce - Wojciech Hadaj - ebook

Moja Legia. 23 lata za kulisami największego klubu w Polsce ebook

Wojciech Hadaj

3,4

Opis

„Moja Legia” to portret wielkiego klubu pisany przede wszystkim emocjami, a dopiero później chronologią zdarzeń i następujących po sobie trenerów i prezesów. To także „case study”, gdzie na przykładzie najbogatszego klubu w Polsce autor pochyla się nad stanem piłki nożnej, w Polsce i na świecie.

Hadaj to bez wątpienia jedna z żywych legend klubu przy Łazienkowskiej. Człowiek, który poznał wewnętrzne życie drużyny od kuchni, a raczej szatni, jak mało kto. Zna jego najskrytsze sekrety, przemilczane historie i zamiecione pod dywan niewygodne fakty.

W książce nie brakuje korytarzowych ploteczek, ekscesów i sekscesów czy wymierzanych przez autora razów bohaterom tej historii, czyli samym piłkarzom. Można dowiedzieć się, który z trenerów kazał kupić do gabinetu sejf, w którym chował swój „kosmicznie drogi” zegarek, czy też który z piłkarzy latał do Szczecina, by noc spędzić w kasynie, a kolejnego dnia stanąć na murawie przy Łazienkowskiej. Ale przede wszystkim można dowiedzieć się jaką wizję na uzdrowienie piłki nożnej ma Wojciech Hadaj.

 

Wojtek Hadaj to 100% Legii i 100% Warszawy, czyli cechy dzisiaj prawie niedostępne. Jeśli choć raz byłeś przy Ł3 nie możesz nie przeczytać tej książki. - Muniek Staszczyk, muzyk, wokalista, lider T.Love

Wrogowie i przyjaciele. Sukcesy i dramaty. Kozaki i leszcze. Opowieść o Legii widzianej oczami gościa, który oddał jej 23 lata swojego życia. Widział dużo i dużo wie, bo był w samym centrum wydarzeń. - Michał Żewłakow, były piłkarz, obrońca, zagrał w reprezentacji Polski 102 mecze

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (51 ocen)
12
11
16
10
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KubaRutka

Nie polecam

Wydumałe ego p.Hadaja. Nie polecam Strata czasu
00

Popularność




WOJCIECH HADAJ

MOJA LEGIA

23 lata za kulisami największego klubu w Polsce

Projekt okładki:

Monika Wojnarowska

Wykonanie graficzne:

Robert Trojanowski [editor.design]

Korekta:

Anna Zalewska

Redaktor prowadzący:

Michał Chlabicz

Redakcja:

Marcin Cholewiński

Zdjęcia:

Bartek Syta – 2 i 3 strona okładki

Piotr Kucza – 4 strona okładki, 4, 137

Opracowanie e-wydania:

ISBN EPUB: 978-83-66242-00-5

ISBN MOBI: 978-83-66242-01-2

© tekst: Wojciech Hadaj, 2018

© wydanie: Oficyna 4eM, Warszawa 2018

Wydawca:

Oficyna 4eM Chlabicz SP.J.

03-307 Warszawa, ul. Gersona 39

www.4em.pl

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

WSTĘP

Rozdział 1.

WARSZAWIAK OD URODZENIA

Rozdział 2.

ŚWIAT PIŁKARZY I TRENERÓW

Rozdział 3.

KIBICE I… KIBICE

Rozdział 4.

SEKRETY KLUBOWYCH KORYTARZY

Rozdział 5.

BLASKI I CIENIE BYCIA SPIKEREM

Rozdział ostatni.

PONIEDZIAŁEK 19 LUTEGO 2018 R.

EPILOG

WSTĘP

Z pomysłem napisania wspomnień dotyczących „mojej” Legii nosiłem się od dawna. Ta myśl pojawiała się w różnych okresach z różną siłą. Było też tak, że odrzuciłem ją na kilka miesięcy jako coś, co niczego w moim życiu na lepsze nie zmieni, a jeśli już, to tylko pogorszy i narazi na kłopoty. Walkę ze sobą toczyłem bardzo długo. Prosiłem o podpowiedzi, co robić, ludzi, których uważałem za mądrzejszych od siebie, bardziej zdystansowanych i podchodzących do tematu mniej emocjonalnie. Właściwie większość poinformowanych, o czym chcę pisać, odradzała mi ten pomysł. Rozsądnie podpowiadali, że jeśli naprawdę na stronach książki ma być to, o czym całe lata słyszałem i co widziałem, to lepiej będzie zachować to dla siebie. Nikt nie lubi mieć problemów, a poza tym jakaś grupa czytelników mogłaby uznać, że zachowałem się nie fair i dokonałem czegoś, co można by nazwać „kalaniem własnego gniazda”.

Po długich rozmyślaniach postanowiłem jednak spisać w sposób, oczywiście jak najbardziej subiektywny, bo w inny przecież jest to niemożliwe, swoje lata w Legii. Stąd tytuł „Moja Legia”. Poznałem tutaj mnóstwo osób, z których część „kochała” klub, a część była w nim tylko dla pieniędzy, byli tacy, których „przyniesiono do klubu w walizkach” jako wyjątkowych fachowców, a okazywali się zwykłymi nieudacznikami, poznałem dziesiątki piłkarzy, z których większość była tu wyłącznie dla pieniędzy, poznałem trenerów dobrych i beztalencia, a także prezesów, którzy bywali koszmarnymi pomyłkami.

Jestem przekonany, że ta książka spowoduje, iż grono życzliwych mi osób zmaleje do garstki, że ci, którzy uważali mnie za niesamowitego zwolennika piłkarzy, dowiedzą się, iż to nieprawda, że pojawią się obrażeni i tacy, którzy nie uwierzą w to, co przeczytają. Bez względu na oceny, z jakimi przyjdzie mi się zetknąć, wiem jedno. Legia to w Polsce wielki klub, z oddanymi kibicami, którzy w większości kochają ją bezwarunkowo, tak jak ja przez całe lata. Kochają piłkarzy i trenerów, bo myślą, że oni kochają Legię. Nic bardziej błędnego. Nie ma większej pomyłki jak takie myślenie. Lata w nim tkwiłem, lata nie dopuszczałem do siebie myśli, że są tu tylko dla kasy, potrafią odejść byle gdzie, jeśli tam zarobią więcej.

Czerpiąc wiadomości tylko z gazet, widziałem w nich idoli, prawie bogów, ludzi ze złota i z platyny. Dzisiaj już wiem, że to koszmarna pomyłka. Łasi na pieniądze, w jakimś procencie amatorzy, kompletnie nieprzywiązani do klubu, w którym grają. Nie dotyczy to tylko Legii, lecz także całej piłki. W Legii widziałem to najwyraźniej, bo przyglądałem się temu prawie 23 lata z bliska. Kibice nie wiedzą zbyt wiele. Można by rzec, że wiedzą bardzo mało. Nie mają takich możliwości, by wiedzieć więcej, niż przeczytają tu czy tam. Wydaje im się, że dla zawodnika Legii to szczyt szczęścia grać tutaj. Dla zawodnika Legii i innych klubów szczytem szczęścia jest grać byle gdzie, aby super płacili. Gdyby dzisiaj pojawił się w klubie, na przykład Kresy Siemiatycze z Podlasia, niesamowicie bogaty człowiek ze Wschodu, obracający miliardami euro, i zaproponowałby tym niby najbardziej kochającym klub zawodnikom zmianę barw, natychmiast by je zmienili. Obłuda, która towarzyszy ludziom z tego świata, jest nieprawdopodobna. Skala manipulacji kibicami też zasługuje na uznanie. Wystarczyło nieraz, że jakiś piłkarski leń odsunięty od składu poskarżył się na trenera do „zaprzyjaźnionych” kibiców i podczas meczu szkoleniowiec nasłuchał się, jakim to jest chujem. Leń nie powiedział „swoim”, że są w drużynie od niego pracowitsi, lepsi i dlatego nie gra. Leń powiedział to, co mu pasowało, aby przedstawić się w jak najlepszym świetle i odsunąć od siebie opinię obiboka. „Jego kibice”, chcąc wkraść się w łaski bądź co bądź znanej osoby, przytakiwali mu, bo wydawało im się, że go wspierają. Leń, odchodząc z klubu, zapominał o „swoich”, bo nie byli już mu do niczego potrzebni.

Mam przeczucie, że tą książką w swoisty sposób żegnam się z „moją Legią”. Moją od 10. roku życia, moją od 1973 r., gdy pierwszy raz pojawiłem się na stadionie przy Łazienkowskiej. Moją, gdy zaczynałem pracę jako dziennikarz sportowy, i moją, gdy rozpoczynałem przygodę ze spikerką. Zawsze była „moja”, chociaż na przestrzeni lat jej postrzeganie się zmieniało. Najbardziej za sprawą piłkarzy, którzy nie są już od pewnego dnia dla mnie idolami. Są często smutnymi, zakłamanymi egoistami, zwykle przepłaconymi, i to bardzo. Skłamałbym, gdybym nie napisał, że przez te lata nie spotkałem nikogo normalnego. Spotkałem kilku na kilkuset. I tak dobry wynik. Poza piłkarzami napotkałem też zwykłych pracowników, tzw. biurowych. Niektórym się nawet wydawało, że są niezwykli, i ci najczęściej szybko dostawali kopa i już ich nie było. Z ich wielkiej miłości do Legii zwykle nic nie zostawało, a na meczach nigdy się już nie pojawili.

Niegodzenie się na dalsze udawanie, że wszystko mi się podoba w „mojej” Legii, że świat piłkarzy jest normalny, przeważyło szalę o podjęciu decyzji, że piszę.

Nie zamierzałem nikogo obrażać ani sprawiać kłopotów. To, co wydawało mi się istotne, zawarłem na stronach książki. Chciałbym zaznaczyć, że nie wszystko, a to z racji tego, iż te niezawarte informacje (opisy) mogłyby w niektórych przypadkach narobić więcej szkody niż korzyści. A tego nie chciałem. Podkreślam, tytuł ma świadczyć, że to JA tak widziałem opisane wydarzenia i sytuacje oraz że to jest MOJA ocena ludzi, z którymi się zetknąłem. Ktoś inny być może zauważyłby coś innego i uznałby jakieś inne sprawy za ważniejsze, a te opisane przeze mnie za niewarte nawet najmniejszej uwagi. Mamy na szczęście takie czasy, że właściwie każdy może napisać swoją książkę. Ja z tego prawa skorzystałem z nadzieją, że po przeczytaniu jej znajdą się osoby, które powiedzą, iż wreszcie ktoś się odważył i napisał, jak jest naprawdę.

Rozdział 1WARSZAWIAK OD URODZENIA

Urodziłem się 8 marca 1961 r. w samym centrum Warszawy, przy Koszykowej. Najpiękniejsze lata swojego dzieciństwa spędziłem na warszawskiej Pradze, na osiedlu Panieńska. Tam się wszystko zaczęło. Wszystko, czyli przez całe lata bezkrytyczna, fanatyczna miłość do Legii. Informacja, że była to miłość bezkrytyczna i fanatyczna, ma znaczenie w kontekście dalszych stron tej książki. Mieszkałem na osiedlu, których się teraz nie spotyka. Zdecydowana większość moich kolegów z bloku i podwórka chodziła do tej samej szkoły nr 51, przy ulicy Sierakowskiego. Kto nie interesował się piłką, naturalną koleją losów był na marginesie życia podwórkowo-towarzyskiego.

Tematem naszych rozmów nie były dziewczyny, wypasione komórki, nie były wszystko wiedzące komputery. Tematem było, jak zagrała Legia, jak kapitalnie dryblował Deyna, ile siatek założył przeciwnikom Gadocha i jak pięknie przewracał nacierających na bramkę Legii Andrzej Zygmunt. To były czasy, kiedy w Polsce liczyły się dwa kluby: Legia i Górnik Zabrze. O dziwo, na osiedlu było dwóch kolegów, którzy kibicowali zabrzanom. Jak się nietrudno domyśleć, łatwo nie mieli. Dla mnie i 50 innych chłopaków z naszego osiedla liczyła się tylko Legia. Codziennie po lekcjach toczyliśmy piłkarskie boje. Na osiedlu i w jego pobliżu mieliśmy trzy boiska. Jedno nad Wisłą, na trawiastej plaży przy moście Śląsko-Dąbrowskim, drugie na placu, gdzie od kilku lat stoi pomnik Saperów przy ulicy Okrzei, a trzecim było nasze szkolne boisko.

Były takie dni, szczególnie soboty i niedziele, że wszystkie trzy były oblegane i na wszystkich toczyły się najważniejsze mecze na świecie. Emocje, jakie towarzyszyły tym rozgrywkom, były niesamowite. Zawziętość, nerwy, spory czy nawet kłótnie i od czasu do czasu rękoczyny świadczyły o naszym niesamowitym zaangażowaniu. Ledwo skończył się jeden mecz, a już umawialiśmy się na rewanż, bo oczywiście uważaliśmy, że nasza porażka to był czysty przypadek, i jak najszybciej marzyliśmy, by pokazać rywalowi, iż jesteśmy lepsi. Taka sytuacja dotyczyła przede wszystkim meczów klasa na klasę. W innych podwórkowych grach składy bardzo często się zmieniały, bo wtedy nie było podziału na klasy. Kto był na podwórku, ten bez względu na wiek grał raz w jednej drużynie, a za dwie godziny już w zupełnie innej. Tylu nas było, że mogliśmy wystawiać wiele składów równocześnie.

Na naszym podwórku byli chłopcy, którzy mieli ponadprzeciętny talent. Oni „rządzili” składami, dobierali zawodników do swoich zespołów. Pastewka, Trojan, Kowal, Gierek, Bali, Czarek, Jeznach, Zegarek, Wróbel, Pepik należeli do najlepszych. Ja też mogłem pochwalić się dużymi podwórkowymi umiejętnościami. O uznaniu u starszych świadczyła kolejność, w której wybierali do swoich ekip. W jednym czasie toczyły się często trzy mecze równolegle i zawsze gdzieś, nawet ktoś mniej utalentowany, mógł się „załapać”. W moich szkolnych czasach meczami wyjątkowo ważnymi były takie szkoła na szkołę. Nasza podstawówka była na Pradze jedną z lepszych. Bez problemów radziliśmy sobie z konkurentami. Często graliśmy z położoną niedaleko przy Jagiellońskiej „pięćdziesiątką”. Nie pamiętam, abyśmy kiedykolwiek przegrali. Również z „73” radziliśmy sobie bez większego trudu. Wtedy nie było rozgrywek o mistrzostwo Warszawy szkół podstawowych, ale myślę, że gdyby były, mielibyśmy szansę zajść daleko. Na grze w piłkę upływały mi dziecięce lata. Obracając się wśród starszych chłopaków, musiałem dowiedzieć się o Legii, bo oni już chodzili na mecze i wiele o tym opowiadali.

Pierwszy raz usłyszałem nazwę „Legia” w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Ciągle słyszałem: idę na mecz, byłem na meczu, będzie mecz, Deyna to, Deyna tamto, Deyna jeszcze innych dziesięć rzeczy. Ciekawiło mnie, kim jest ten Deyna. Starsi koledzy szybko mi wyjaśnili, że to piłkarz, dla którego cała Warszawa chodzi na Łazienkowską. Jak się okazało, musiałem poczekać jeszcze cztery lata, by zobaczyć go na żywo. Zanim pojechałem pierwszy raz na stadion Legii, na boiskach usytuowanych na osiedlu i wokół niego rozgrywaliśmy szalone mecze, Legia na resztę świata. Oczywiście chciałem być Kazimierzem Deyną, ale z racji, że na podwórku byli chłopcy grający lepiej ode mnie, nie miałem na to szans. Wystarczyło mi, że po prostu jestem legionistą. Nie przeszkadzało to, że byłem w zwykłym ubraniu (nie było wtedy sklepów klubowych, nie było gdzie kupić strojów). Wystarczyły zwykła bluza dresowa albo bluzka, najczęściej ubrudzone jeansy i trampki, których nie założyłby nikt na świecie, bo były tak beznadziejnie brzydkie.

Z piłką też były kłopoty. Ktoś, kto ją miał, był królem podwórka. Szanowaliśmy go i staraliśmy się wkraść w jego łaski, żeby w sytuacjach, kiedy sam nie może grać, pożyczał nam swoją piłkę. Szczytem elegancji była tzw. biedronka. Biała piłka w czarne kropki. Jeżeli piłka była inna, na przykład biała w czarne paski, też było dobrze. Jak była cała żółta, też było nieźle. Niezłym szpanem była piłka cała biała. Takimi piłkami grano wtedy w lidze angielskiej i jak graliśmy podwórkowy mecz właśnie białą, uznawaliśmy, że toczymy mecz drużyn angielskich. Ważna uwaga dotyczy właścicieli piłki. Ktoś, kto ją miał, nie musiał umieć grać. Wystarczy, że miał piłkę, ale im lepiej grałeś w piłkę, tym byłeś ważniejszy i miałeś więcej kolegów. Nauka nie miała większego znaczenia. Oczywiście rodzice pilnowali, żeby nie było zaległości w szkole, ale różnie z tym bywało. Wielokrotnie, zamiast przygotowywać się do klasówek, wybierałem boisko. Jak wieczorem miałem jeszcze chęć i siły, żeby się pouczyć, to stopień z klasówki nie był zły. Jak się udało ściągnąć, też było całkiem dobrze. Jednak zdarzało się, że klasówka kończyła się kompletnym niepowodzeniem. Już wtedy myślałem o zawodowym graniu w piłkę.

W IV klasie za namową jednego z rodziców kolegi, który do dzisiaj przychodzi na Łazienkowską 3, pana Kamińskiego, zgłosiliśmy naszą szkolno-podwórkową drużynę do turnieju „Gramy o Złotą Piłkę”.

Wybraliśmy nazwę Estudiantes Praga-Północ, wyselekcjonowaliśmy skład, wybraliśmy grupę rezerwowych i zawieźliśmy zgłoszenie do Stołecznego Ośrodka Sportu przy ulicy Rozbrat. Nie mogliśmy się doczekać początku rozgrywek. Wreszcie nadszedł ten majowy dzień, dokładnie pamiętam, że była to sobota. Pełni energii i nadziei na dobry wynik rozpoczęliśmy pierwszy mecz. Niestety. Przegrana 0:2 z Benficą Praga-Południe kompletnie nas załamała. Chłopaki z Benfiki byli starsi, silniejsi i bezdyskusyjnie lepiej od nas grali. Wygrali zasłużenie. W następnych meczach szło nam zdecydowanie lepiej. Odnieśliśmy dwa zwycięstwa i wyszliśmy z grupy. W półfinałowym meczu ponownie nie daliśmy rady. Tym razem zdecydowanie lepsi byli chłopcy z Powiśla. Swoją drużynę nazwali Ajax i grali jak ten holenderski klub w jego najlepszych latach. Pożegnaliśmy się z rozgrywkami.

Od 1973 r. zacząłem przychodzić na mecze przy Łazienkowskiej. Pierwsza moja wizyta była bez zgody rodziców. W niedzielę po mszy w kościele św. Floriana (od kilku lat to katedra) na Pradze, gdzie przez sześć lat byłem ministrantem, wraz z kilkoma kolegami, zamiast wrócić do domu, pojechaliśmy na Łazienkowską, gdzie o bardzo dziwnej porze jak na dzisiejsze czasy, czyli o godz. 12, zaplanowano mecz. Wśród nas był prawdopodobnie (po tylu latach dokładnie nie pamiętam) obecny proboszcz tej katedry – ks. Bogdan Kowalski, który przez kilka lat trenował w Legii. Nie przebił się do pierwszej drużyny, ale w drugiej grał systematycznie. Początkowo na mecze chodziłem nieregularnie, bo musiałem prosić o pozwolenie rodziców, a różnie z tym bywało. Później chodziłem już na każdy mecz. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że kiedyś zostanę spikerem na tym stadionie. Przez całe lata słyszałem z głośników głos spikera. Nigdy jednak go nie kojarzyłem z konkretną osobą. Nawet nie wiedziałem, gdzie jest jego miejsce.

Po latach na jakimś zdjęciu z pożegnalnego meczu Kazimierza Deyny dostrzegłem gdzieś z boku mężczyznę trzymającego mikrofon, taki na kablu. Wtedy dopiero pierwszy raz zobaczyłem legijnego spikera, który okazał się zawodowym żołnierzem, zdaje się, że w stopniu majora lub pułkownika. Ja byłem wtedy młodzieniaszkiem, a ten pan wyglądał na kogoś, kto ma minimum 40 lat. Nie pamiętam w jego wykonaniu niczego, co przykułoby moją uwagę. Przed meczem witał publiczność tradycyjnym Dzień dobry państwu, podawał jakieś komunikaty często dotyczące innych sekcji Legii, bo wtedy Legia miała ich ponad 20, czytał składy drużyn i zaczynał się mecz. Tak było przez całe lata.

Potem zastąpił go spiker, którego – jak się miało okazać – po latach poznałem osobiście i z którym przez dwa lata współpracowałem. Był to Jerzy Czerniakiewicz, też zawodowy żołnierz. W młodości trenował podnoszenie ciężarów w naszym klubie. Nie wiem, jak to się stało, że zaczął pełnić funkcję spikera, ale robił to bardzo długo. Przychodząc na mecze, przez lata kojarzyłem jego głos, ale też nie wiedziałem, gdzie siedzi, jak wygląda. Spiker to spiker. Tym bardziej że pan Jerzy też nie wygłaszał niczego takiego, co mogłoby ponadprzeciętnie zwrócić na niego uwagę. Witał kibiców, podawał komunikaty, składy i rozpoczynała się gra. W czasie, gdy wspólnie pełniliśmy funkcję spikerów, dorobił się przezwiska Zegarynka. Wiązało się to z faktem, że co ok. 15 minut podawał aktualną minutę meczu. Robił tak dlatego, że zegar na stadionie nie zawsze był sprawny…

Chodziłem na mecze i powtarzam: nigdy nie pomyślałem, że mogę kiedyś go zastąpić, i to nie na dwa, trzy czy 10 meczów, ale na 20 lat, czyli licząc, nieszczególnie dokładnie na ok. 500–600 meczów, bo poza ligowymi dochodziły pucharowe i towarzyskie. Siedziałem na trybunach, bardziej lub mniej słuchałem pana Jurka i nawet się nie zastanawiałem, jak to można robić inaczej, bo po co wtedy miałbym się nad tym zastanawiać.

Droga na Łazienkowską 3

Minęło wiele lat i nadszedł wrzesień 1995 r. Wcześniej, od 1991 r., pracowałem jako dziennikarz sportowy. Najpierw w „Sztandarze Młodych”, gdzie przyjmował mnie do pracy człowiek o „gołębim sercu” śp. red. Ryszard Starzyński, potem w „Piłce Nożnej”, następnie w powstającej, ale w efekcie nie powstałej na zasadzie koncesji (otrzymał ją Polsat) Polonii 1, a dokładniej w stacji lokalnej tego nadawcy, czyli w Nowej Telewizji Warszawa, w skrócie NTW. Tam wspólnie z Grześkiem Kalinowskim, pracującym jeszcze do niedawna w NC+, zajmowaliśmy się poza typowo reporterską pracą w dziale sportowym również przeprowadzaniem około 30-minutowych rozmów z ludźmi warszawskiego sportu, a mówiąc dokładniej – ograniczaliśmy się tylko do rozmów z osobami związanymi z piłką. Wśród nich dominowali zawodnicy i trenerzy Legii. Wielokrotnie gościliśmy w naszym bardzo prymitywnym studiu przy ulicy Grzybowskiej Pawła Janasa, śp. Janusza Wójcika i chyba większość zawodników. Dla pozornej równowagi zapraszaliśmy też przedstawicieli Polonii.

Obydwaj z Grześkiem byliśmy kibicami Legii, ale jako dziennikarze musieliśmy stwarzać pozory neutralności. Ciężko nam to wychodziło, bo na cztery takie rozmowy w miesiącu, wcześniej nagrywane i emitowane późnym wieczorem, w trzech z nich gościliśmy ludzi z Legii. Programy te cieszyły się wśród kibiców nawet dobrą oglądalnością, co łatwo mogłem zauważyć na… ulicy. Ludzie zaczęli mnie rozpoznawać i zagadywać o Legię. Zapewne również szefowie tamtej Legii oglądali je, bo jeden z nich, Andrzej Szymański, szukając kogoś na funkcję spikera, wspomniał o programach i o tym, że podoba mu się sposób, w jaki rozmawiam z gośćmi. Nazwał to chyba nawet „wyszczekaniem” i uznał to za zaletę.

Dokładnie już nie pamiętam, ale Legia miała jakieś problemy ze spikerem. Pana Jurka nie było (też nie pamiętam dlaczego), a wykonujący przez kilka spotkań tę funkcję Maciek Rowiński (potem dziennikarz między innymi „Życia Warszawy”, „Naszej Legii”, „Faktu”, a obecnie w Polityce.pl) w czasie meczu użył sformułowania dotyczącego pracy sędziów, które nie spodobało się kierującym Legią, i postanowili go zwolnić. Tak też zrobili, ale w pewnym stopniu postawili się w trudnej sytuacji. Zbliżał się kolejny mecz, a zgodnie z przepisami obowiązującymi od lat spiker być musi. Pamiętam to akurat dobrze, że dwa–trzy dni przed meczem pojawiłem się w biurze przy Łazienkowskiej i „wpadłem” na Andrzeja Szymańskiego. Ponieważ się znaliśmy, zamieniliśmy kilka zdań i w trakcie tej rozmowy on zapytał mnie, czy nie podjąłbym się roli spikera.

Najpierw myślałem, że żartuje, ale gdy z powagą na twarzy powtórzył pytanie, uznałem, że mówi na serio. Zatkało mnie. W jednej chwili pomyślałem, że to jest dla mnie szansa na zatrudnienie w Legii, że może się już nie powtórzyć. Z drugiej strony znałem styl zachowania publiczności na stadionie i wiedziałem, że łatwo nie będzie. Szydera, złośliwości, nabijanie się. Siedząc na trybunach jako kibic, w ogóle się takimi detalami nie przejmowałem, gdy krzyczeli coś pod adresem spikera, ale teraz sam miałem ogromne szanse na stanie się obiektem drwin. Oblał mnie na zmianę zimny i gorący pot, ale ponieważ na odpowiedź miałem może ze trzy minuty, to bez najmniejszej wiary w to, że uda mi się być dobrym spikerem, i ze świadomością, że pakuję się w kłopoty, powiedziałem, że spróbuję. Gdy zostałem już sam, kłębowisko myśli nie dawało mi chwili spokoju. Ogarnął mnie jakiś przedziwny lęk i marzyłem o tym, by mecz, który miał być za dwa dni, został przełożony na odległy termin.

W nocy przed tym meczem nie mogłem spać. W dniu spotkania pojawiłem się na stadionie trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem sędziego i marzyłem tylko o jednym – żeby było już po wszystkim i żebym ponownie siedział w domowym zaciszu. Kilka minut przed odezwaniem się pierwszy raz do wielotysięcznego tłumu myślałem, że moje jelita nie wytrzymają napięcia. To było coś trudnego do opisania. Wreszcie się odezwałem i nic szczególnego się nie wydarzyło. Kibice przyzwyczajeni do monotonnych wypowiedzi spikera, a właściwie nie do wypowiedzi, tylko do czytania przez niego komunikatów z kartek, chyba nawet nie zauważyli, że jest ktoś nowy z mikrofonem w ręku. Mnie to bardzo pasowało, bo w ten sposób nie naraziłem się na złośliwości, a one mogłyby spowodować, że nie wykrztusiłbym z siebie już ani słowa. Tak minął pierwszy mecz. Byłem potwornie zestresowany i zarazem szczęśliwy, że już mam to za sobą. Do dzisiaj nie pamiętam, z kim Legia wtedy grała. Pierwszy mecz, który bardzo dobrze pamiętam ze sobą jako spikerem, to spotkanie w Lidze Mistrzów ze Spartakiem Moskwa 10 grudnia 1995 r. Nasz zespół przegrał 0:1 po golu Mamiedowa. W bramce Spartaka stał późniejszy trener Legii Stanisław Czerczesow. Potem nastąpiła zimowa przerwa w rozgrywkach, a dla mnie nastał czas spokoju.

Muszę przyznać się, szczerze aż do bólu, że mecze Legii oglądane przeze mnie ze stanowiska spikera nie należały do przyjemnych i marzyłem najczęściej, żeby jak najszybciej się skończyły. Tak jak jeszcze niedawno bardzo lubiłem patrzeć na grę legionistów, tak od meczu, gdy wziąłem mikrofon do ręki, było to dla mnie swoistym horrorem.

Bałem się mówić i tylko modliłem się w myślach, aby wydarzenia na boisku nie pociągały za sobą konieczności mojego odzywania się. Najlepiej, jak nie było zmian, żółtych i czerwonych kartek, a na trybunach był spokój. Gole, szczególnie dla Legii, mogły padać, bo wtedy we wrzasku i tak nie słyszano mojej informacji o strzelcu bramki. Na tzw. celebrację strzelca, czyli wyciszeniem się trybun po golu i dopiero wtedy głośnym głosem podaniem imienia zdobywcy gola, a w odpowiedzi kibiców usłyszenia jego nazwiska, musiałem poczekać kilka lat…

Wiosną 1996 r. przeżyłem pierwszą i – jak na przestrzeni lat się okazało – nie ostatnią niespodziankę. Okazało się, że na mecz ligowy odstawiono mnie z bliżej nieznanego mi powodu. Nie byłem zły, byłem niemile zaskoczony, bo nikt mi niczego nie wyjaśnił. Potem na kolejnym ponownie byłem spikerem i dalej towarzyszyły mi mieszane uczucia przed odezwaniem się do kibiców. W takiej nijakiej atmosferze minęła runda wiosenna sezonu 1996/1997. Mecze mnie nie cieszyły, bo towarzyszył mi stres związany z pełnieniem publicznej funkcji. Oczywiście udawałem, że wszystko jest OK, że bardzo lubię swoje zajęcie, że coraz lepiej się czuję w tej roli. Prawda była zgoła odmienna. Przychodziłem na mecze, z użyciem jak najmniejszej liczby słów robiłem, co do mnie należało, kibice szczególnie mnie nie gnębili, i tak dotrwałem do kolejnego sezonu. A w tym sezonie nadszedł mecz w Pucharze UEFA z Panathinaikosem Ateny. Niecałe pół roku wcześniej Legia w ćwierćfinale Ligi Mistrzów odpadła właśnie z Grekami.

Te kolejne mecze miały być swoistym rewanżem za tamte konfrontacje. Pierwsze spotkanie Legia przegrała w Atenach 4:2. Rewanż przyciągnął na nasz stadion maksymalną liczbę kibiców, tzn. ok. 10 tysięcy, bo stary stadion mieścił w pewnym okresie swojego istnienia tylko tyle osób. To miał być dla mnie dzień i mecz przełomowy. Zastanawiałem się od jakiegoś czasu nad swoją spikerską przyszłością i ustaliłem „sam ze sobą”, że taki sposób pracy, czyli beznamiętny, nijaki, bez wyrazu i charyzmy, absolutnie mi nie odpowiada. Z drugiej strony wiedziałem, że jeśli zrobię to po swojemu, czyli głosem pełnym emocji, wyraźnie wskazującym, za kim jestem, a komu nie życzę najlepiej, to będzie to mój ostatni mecz jako spikera. Dochodziły do tych myśli wciąż te najbardziej męczące – o tym, że robię to nie tak, jakbym chciał, a mimo tego na każdym meczu wystawiam się na krytyczne głosy. Postanowiłem iść na całość. To moje zagranie va banque miało polegać na tym, że przed meczem i w jego trakcie w odpowiednich momentach, rzecz jasna, zrobię swoją robotę tak, jak wydawało mi się, a właściwie byłem przekonany, że należy ją robić.

Zupełnie świadomie liczyłem się z faktem, że za taki styl zostanę wywalony na „zbity pysk”. Nie przerażało mnie to wcale. Ewentualne zwolnienie nie byłoby dla mnie zaskoczeniem, poniekąd sam na nie miałbym zapracować, czyli miałem w związku z tym sam zadecydować o swoim losie w Legii. Emocje przed spotkaniem były ogromne. Szansa na awans do następnej rundy Pucharu UEFA duża, stadion wypełniony do ostatniego miejsca, nasi piłkarze obiecywali walkę do upadłego, a pewni siebie Grecy z nieukrywaną wyższością, pamiętając pierwszy mecz i dwa z rozgrywek Ligi Mistrzów, nie dopuszczali myśli o odpadnięciu. Wszystko układało się w niezły horror.

Nadeszła ostatnia godzina przed meczem. O dziwo, nie byłem zdenerwowany, a na pewno nie tak jak przed poprzednimi meczami. Zadziałał mechanizm psychologiczny polegający na tym, że wszystko, co najgorsze dotyczące mnie miałem już oswojone. Zwolnią mnie na pewno, a wcześniej dostanę reprymendę. Cóż, sam taki los wybrałem. Na ok. 20 minut przed gwizdkiem sędziego ulokowałem się na tzw. jaskółce, czyli w jednym z pomieszczeń na górze trybuny krytej, tam, gdzie swoje stanowisko dowodzenia miała policja. W tamtych latach właśnie „jaskółka” była miejscem pracy spikera. Otworzyłem okno, wziąłem do ręki mikrofon i jeszcze raz pomyślałem sobie, że to po raz ostatni.

Po tradycyjnym przywitaniu widzów i bez szczególnej ich reakcji podałem składy, z tym że skład Legii przeczytałem inaczej niż do tej pory, czyli bardzo głośno. A potem nastąpiła ta chwila, która wywróciła wszystko, co do tej pory było na polskich stadionach. Bardzo głośno zadałem pytanie, które towarzyszyło mi przez wszystkie kolejne lata: Kto dziś wygra?! Nie miałem pewność, czy kibice na nie odpowiedzą, czy nie wybuchną śmiechem, czy nie pojawią się gwizdy. Nie miałem też pewności, czy po zadaniu tego pytania nie zemdleję z wrażenia. Poważnie. Kłębiło się we mnie tyle myśli, że wszystko dopuszczałem. Po dwóch–trzech sekundach od mojego Kto dziś wygra?! trybuny odpowiedziały też bardzo głośno: Legiaaaaa!!! Ja na to: Ktoooooo?!, oni ponownie: Legiaaaaaa!!!, a wtedy ja po raz trzeci: Kto???, a trybuny trzykrotnie: Legiaaaa, Legiaaaa, Legiaaaaa!!! Byłem w szoku. Myślałem, że to wszystko, co się stało 10 sekund temu, to sen. Stojący obok mnie dowódca zabezpieczenia meczu ze strony policji patrzył się na mnie jak na wariata i zwrócił się do mnie słowami: Zamknij pan mordę. Miałem go gdzieś. Teraz już nic a nic nie obchodziło mnie, co on i reszta sobie pomyślą. Kibice zareagowali lepiej, niż myślałem, i tylko to było wtedy dla mnie ważne.

Ten mecz Legia wygrała w dramatycznych okolicznościach, zdobywając gola na 2:0 dającego awans może minutę przed końcem. Ja też około minuty przed tym bardzo ważnym strzałem głową Czarka Kucharskiego zwróciłem się w emocjonalnych słowach do kibiców, aby wierzyli w sukces do końca i wspierali Legię, po czym kolejny raz zadałem pytanie: Kto dziś wygra?! Tłum odpowiedział, a za chwilę padł gol dla Legii. Co to było za szaleństwo! Nie do opisania. Po meczu, gdy ochłonąłem, niczego nie żałowałem. Byłem przekonany, że w taki sposób po półtora roku bycia spikerem pożegnałem się ze swoją robotą.

Następny mecz Legia grała za kilka dni. Normalna ligowa kolejka. Przyjechałem jak zwykle do klubu ok. trzech godzin wcześniej, wszedłem do biura i czekam, aż Artur Mazurek, szef klubu, lub Andrzej Szymański poproszą mnie na 15-sekundową, bo dłuższej nie przewidywałem, rozmowę i poinformują, że od dzisiaj jestem wolny. Mija kilka minut – nic się nie dzieje, mija kilkanaście – też nic się nie dzieje, godzina do meczu – cisza. Mijają mnie na korytarzu i nic nie mówią. Ja też nie pytam, co ze mną. Około 30 minut przed meczem idę na „jaskółkę”, spotykam tam jak zwykle policjantów odpowiedzialnych za zabezpieczenie meczu. Patrzą na mnie takim wzrokiem, że nie mam wątpliwości, że są zaskoczeni, iż mnie ponownie widzą. Ale co tam! Nie są moimi szefami, a patrzeć się mogą, jak sobie chcą.

Zaczynam swoją gadkę i przeżywam bardzo miłe zaskoczenie. Kibice, którzy do tej pory przez prawie półtora roku nie reagowali na mój głos w ogóle, teraz na moje: Dzień dobry państwu zaczęli bić brawo i wyraźnie się ożywili. Ja szybko postanowiłem wykorzystać tak miłe przyjęcie i nie zastanawiając się już nad konsekwencjami, bo cały czas byłem pewien, że mój los jest już przesądzony, a decyzja jest tylko odroczona do czasu po tym meczu, zapytałem z całych sił: Kto dziś wygra?! Odpowiedź trzykrotna brzmiała: Legiaaaaa!!! A potem był mecz… Po kilku dniach ponownie pojawiłem się przy Łazienkowskiej, bo nadszedł dzień kolejnego spotkania. Wszedłem do biura i czekam na pożegnalną rozmowę z szefami. Tym razem Andrzej Szymański zaprosił mnie do swojego gabinetu i ku mojemu największemu zdziwieniu powiedział, że mu się to, co zrobiłem na dwóch ostatnich meczach, podoba, ale że nie wie, a właściwie to wie, że w PZPN krzywo na to patrzą i że mogą w związku z tym pojawić się problemy. Artur Mazurek nie rozmawiał ze mną na temat „nowego stylu” i dobrze, bo zdecydowanie lepiej rozumiałem się z Szymańskim.

Przez kilka miesięcy moja współpraca z kibicami nabierała rozmachu. Nie przebywałem już podczas meczów na „jaskółce”. Stałem przy ławce rezerwowych Legii. Przed każdym kolejnym meczem miałem jednak wciąż obawy, czy aby nie jest to mój ostatni mecz. W prasie „mędrcy” zaczęli wyrażać swoje opinie o stylu mojej pracy. W klubie też byli tacy, poza Andrzejem Szymańskim, którzy po cichu wyrażali swoje odmienne zdanie na temat roli spikera. Nikt nie mówił mi tego wprost, ale – jak to często bywa – docierały do mnie te informacje okrężną drogą. Starałem się tym nie przejmować, a przynajmniej tego nie pokazywać, i robiłem swoje. Ogromnie ważne było wsparcie ze strony trybun. Od meczu z Panathinaikosem kibice, słysząc moje powitanie, reagowali żywiołowo i to dodawało mi pewności, że tak właśnie powinienem wykonywać swoją pracę. Już kilkanaście minut przed gwizdkiem sędziego stadion zaczynał kipieć i w ten sposób atmosfera na stadionie stawała się bardzo piłkarska. Piłkarze na rozgrzewce słyszeli tę wrzawę i jestem przekonany, że to też w pewnym stopniu zwiększało ich motywację do walki ze wszystkich sił.

Pewnego meczowego dnia poinformowano mnie, że w związku z krytycznymi uwagami z PZPN dostanę wsparcie – Jerzego Czerniakiewicza. Zdziwiło mnie to bardzo. Pan Jurek, dobrze mi znany z wielu poprzednich lat, gdy siedziałem na trybunach, nie pokazywał się w klubie od pewnego czasu, tzn. od meczu, kiedy ja samodzielnie rozpocząłem pełnienie tej funkcji. Potem dowiedziałem się, że za namową jednego gościa z klubu postanowiono tak podzielić obowiązki, iż on miał wygłaszać oficjalne komunikaty, a ja miałem „zagrzewać do boju” kibiców.

Skoro tak postanowiono, to niech tak będzie – pomyślałem. I pojawiłem się w swoim miejscu pracy, czyli na stanowisku spikera w pobliżu ławki Legii. Nie wiem, czy mojego „kolegi” o tym nie poinformowano, że będziemy współpracować, ale gdy mnie zobaczył, był – delikatnie mówiąc – zdziwiony i zapytał, co ja tutaj robię. – Jak to co? – odpowiedziałem. – Będę z panem współpracował. On zrobił wtedy taką minę, jakby się dowiedział, że leci w kosmos… Wyraźnie mu to nie odpowiadało. Mnie też nie było na rękę, ale cóż, skoro tak postanowiono na najwyższych szczeblach klubowej władzy, to niech tak będzie… Kolegami to my nie byliśmy. Pan Jurek wyraźnie pokazywał, co myśli o moim stylu, który w porównaniu z jego drętwą gadką był jak niebo i ziemia. On nudził, monotonnie czytał z kartki to, co miał przeczytać, a ja na pełnej… mocy bardzo głośno zachęcałem do wspierania Legii. Nie od niego, a od przyjaźnie nastawionych do mnie niektórych osób z biura dowiedziałem się też, że według Czerniakiewicza doprowadzę do tragedii na trybunach, że to, co ja robię, to skandal i że jest niedopuszczalne. Widząc mnie, nie wypowiadał się na ten temat. Tak w ogóle to mało ze sobą rozmawialiśmy. Tylko tyle, ile trzeba było z racji na współpracę, i ani słowa więcej. Szczerze powiem, że on mi wcale nie przeszkadzał, a wręcz pomagał. Tak pomagał. Działo się to na najprostszej zasadzie. Na zasadzie kontrastu i porównań.

Jego kibice odbierali jako przedstawiciela minionej epoki, człowieka, który w najmniej odpowiednim momencie podaje komunikaty dotyczące innych sekcji, nie patrząc na to, co się dzieje na boisku. Przed meczem, gdy on zaczynał swoją gadkę (czyli czytanie z kartki), kibice nie reagowali lub pojawiały się nawet okrzyki, aby zamilkł. W momencie, gdy ja głośno, czyli po swojemu, witałem się z publicznością, a ona żywiołowo reagowała, lubiłem na niego spojrzeć. Jednak miałem wtedy ubaw. On nie wiedział, gdzie ze swoim wzrokiem uciekać. Czułem, że go wdeptuję w ziemię. To sprawiało mi radość… W tym miejscu wspomnę o innych moich współpracownikach, z którymi miałem do czynienia na przestrzeni lat spędzonych w Legii z mikrofonem w ręku.

Następnym był syn Jerzego Czerniakiewicza. W pewnym okresie doszło do przedziwnej sytuacji. Na meczu Legii pracowało trzech spikerów. Ewenement na skalę światową. Stadion mieścił 10 tysięcy widzów, nie zawsze był wypełniony i miał trzech spikerów. Tylko w Polsce coś takiego było możliwe. Chodziło o to, że „nudziarz”, wykorzystując swoje dobre kontakty z jednym z ważniejszych ludzi w klubie, chciał wcisnąć na spikera synka. Ciągle klepał, że ja się nie nadaję, że przynoszę wstyd, że PZPN, że to i tamto i dziesięć innych zarzutów. Podział ról wyglądał mniej więcej tak: Czerniakiewicz senior z kartki „pitu-pitu”, Czerniakiewicz junior – też z kartki jakieś nudne statystyki i skład gości, ja silnym głosem – przywitanie, zachęcenie do dopingu i skład Legii. Po golach dla naszego zespołu głośno imię strzelca, a kibice nazwisko. Po golach dla gości Czerniakiewicz junior (lub senior) – było mi wszystko jedno, który z mistrzów mikrofonu podawał strzelca. Oczywiście robili to głosem z dworca…

Dokładnie nie pamiętam kiedy, ale cierpliwość kibiców się wyczerpała i na wyraźne ich naciski zrezygnowano z klanu Czerniakiewiczów. Postanowiono im podziękować „za wieloletnią (w przypadku ojca) i owocną współpracę”. Zostałem sam, ale to nie oznaczało, że nie zrezygnowano z eksperymentów na stanowisku spikera. Czułem wtedy satysfakcję, że ich przetrzymałem, że się nie poddałem, że mimo „czarnego PR”, jaki starano się wokół mnie robić, byłem konsekwentny w swoich postanowieniach dotyczących stylu pracy spikera i się nie ugiąłem. Nie ugiąłem się ani wtedy, na początku swojej pracy, ani potem gdy co jakiś czas się mnie czepiano.

Na przestrzeni lat eksperymenty na tym stanowisku przeprowadzono kilka razy. Podczas jednego meczu był nawet Marek Sierocki. Nie ma o czym wspominać, bo to tylko jeden mecz i tyle. To miał być wyjątkowy eksperyment. Zdziwiłbym się bardzo, gdyby Sierocki, mając robotę w telewizji, chciał być spikerem Legii. Kolejnym został dziennikarz radiowy, miłośnik jazzu Grzesiek Benda. Z nim sytuacja wyglądała inaczej. Sam się tu nie pchał, nikt też go na siłę nie wcisnął. Dostał propozycję z kategorii tzw. nie do odrzucenia. Drugi raz za jakieś moje przewinienia w ocenie Leszka Miklasa oczywiście, bo przecież nie w mojej, odsunięto mnie od spikerki. Rzecznik prasowy klubu, a był nim w tamtym okresie Piotr Strejlau, otrzymał polecenie szybkiego znalezienia następcy. I znalazł właśnie Grześka.

Oj, ciężką miał robotę. Kibice mnie wtedy szanowali i odstawienie uznali za niedobre posunięcie Miklasa. Gdy na pierwszym meczu Grzesiek się odezwał, usłyszał głośne wulgaryzmy pod swoim adresem skandowane przez kilka minut. Przez pół sezonu zdany był tylko na siebie i widziałem, stojąc w jego pobliżu, że ma serdecznie dosyć tej roboty. Najpierw się nie zauważaliśmy, ale z biegiem czasu zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Okazał się równym facetem, kibicem Legii od dziecka. Znał mnie. Gdy otrzymał propozycję zastąpienia mnie – jak się przyznał – wiedział, że to nie będzie łatwe zadanie. Nie mogę powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy. Powstała między nami nić wzajemnego zrozumienia.

Na wiosnę, przed meczem derbowym z Polonią, kibice (starszyzna) wymusili na Miklasie, abym na ten jeden mecz wziął mikrofon do ręki. Tak się też stało. O tym, że ponownie po kilkumiesięcznej przerwie się odezwę, wiedziało bardzo mało osób, bo miała to być niespodzianka. Pamiętam, że miałem dużą tremę. Czułem się tak, jakbym pierwszy raz w życiu miał odezwać się do tłumu kibiców. Mecz rozpoczynał się o godz. 19. Gdy na zegarze pojawiła się 18.42, ryknąłem: Dobry wieczór państwu i natychmiast, nie czekając na nic, zadałem znane już od dawna pytanie: Kto dziś wygra?! Kibice z ogromną siłą odpowiedzieli. Potem wypowiedziałem w dużej wrzawie kilka innych powitalnych i jak zwykle zachęcających do dopingu zdań oraz przeczytałem skład Legii. Grzesiek odczytał skład gości. Po meczu dowiedziałem się, że taki układ, iż ja będę wspierał Grześka, może pozostać na dłużej. Mnie to pasowało i myślę, że jemu tym bardziej. Po dwóch latach Grzesiek zrezygnował z bycia spikerem. Zadzwonił do mnie potem i spotkaliśmy się, bo chciał napisać o mnie artykuł i – jak sam twierdził – przedstawić mnie w nim jako fanatycznego kibica Legii, ale nie mającego, wbrew opinii antagonistów, kłopotów z głową. Nie napisał i już nie napisze, bo w grudniu 2015 r. zmarł.

Wracając jednak do mojej spikerki, znowu zostałem sam. Nie na długo. Po jakimś czasie, nie pamiętam jakim, na meczu chyba z Arką Gdynia powiedziałem coś, co w ocenie ówczesnego dyrektora Legii ds. bezpieczeństwa Stefana Dziewulskiego nie było na miejscu, i pan dyrektor postanowił ukarać mnie po akceptacji Leszka Miklasa odsunięciem na jeden, kolejny mecz. Za mnie wybrano człowieka (przyjemny facet, nic do niego nie miałem), który – jak się po pewnym czasie okazało – był w przeszłości spikerem Polonii Warszawa. No bardziej w stopę i w kolano równocześnie to strzelić sobie pan dyrektor na spółkę z panem prezesem nie mogli.

Z Jurkiem, bo tak miał na imię „jednorazowy” spiker, nie miałem najmniejszych sprzeczek. Bo niby z jakiej racji? Trochę się tylko zdziwiłem, że zgodził się nawet ten jeden jedyny raz „dać głos” przy Ł3 po swojej przeszłości przy K6. Kibice szybko się dowiedzieli, kogo to klubowi specjaliści wybrali na chwilowego zastępcę, i odpowiednio taką decyzję komentowali… Minęło następnych kilka lat. Raz były do mnie większe pretensje, raz ich nie było, innym razem jakieś duperele, które ignorowałem. Najważniejsze, że to, co robiłem, było akceptowane przez kibiców.

Mało przyjemne wydarzenie związane było z meczem w Pucharze Polski ze Stalą Sanok. W jego przerwie Marek Jóźwiak chciał mnie ukarać fizycznie i w związku z tym na drugi dzień zrezygnowałem z pełnionej funkcji, a Miklas bez mrugnięcia okiem tę rezygnację przyjął. W innym miejscu jest dokładniejszy opis tego wydarzenia.

Ponownie konieczna była szybka akcja pod tytułem: „Potrzebujemy nowego spikera”. Dzięki kontaktom jednego z pracowników taki ktoś się znalazł. Był to Michał Trzoska, student prawa, kibic Legii, mieszkaniec Łowicza. To, że pochodził z Łowicza, ma o tyle znaczenie, że w tym miasteczku zdecydowanie więcej sympatyków miał Widzew. To, że Michał kibicował Legii, zasługuje na słowa uznania. Łatwo mu zapewne z tym nie było, ale wykazał się dużą determinacją. Propozycja zostania spikerem swojego klubu była dla Michała nagrodą za lata spędzone na trybunach i zdzieranie gardła. Miał już za sobą doświadczenie z takiej pracy, bo na meczach Pelikana Łowicz był spikerem. Jasne, że nie ten wymiar, nie te emocje i nie ten stres. W Łowiczu na trybunach gromadziło się w porywach 1000 osób, przy Łazienkowskiej nieporównywalnie więcej. Michał przystał na propozycję z radością i myślę, że nie zastanawiał się dłużej niż 30 sekund. Nie będę oceniał jego pracy. Nic złego mi przecież nie zrobił. Widziałem, że był bardzo zadowolony z przeżywania tak fajnej przygody w swoim życiu.

Spikerem był w trudnym czasie, gdy konflikt pomiędzy klubem należącym już wtedy do ITI a pewną grupą kibiców narastał. Na meczach nie było dopingu, atmosfera robiła się mało ciekawa. Michał miał ułatwione, ale zarazem też utrudnione zadanie. Jedno nie wykluczało drugiego. Mógł ograniczyć się tylko do wygłaszania suchych komunikatów, bo przecież nikt nie oczekiwał, że w takiej atmosferze będzie się starał tworzyć wspólny, głośny doping. Poza tym najprawdopodobniej jego wysiłki spełzłyby na niczym, bo w tamtym okresie zachęcenie kibiców do dopingu było skazane na niepowodzenie. Działo się tak dlatego, że jedną z form strajku było milczenie. Kibice w taki sposób wyrażali swoje niezadowolenie ze sposobu, jakim właściciel, czyli wspomniany koncern ITI, kierował klubem. Robił więc, co do niego należało, i – jak myślę – nie kosztowało go to dużo złych emocji. Kibice nie mieli do niego uwag, traktowali go beznamiętnie. Jestem przekonany, że to Michałowi pasowało w opisanej sytuacji.

Wraz z otwarciem nowego stadionu wróciłem na „swoje miejsce”. Tak zadecydował prezes Paweł Kosmala. Nie spodziewałem się takiej jego decyzji, ale wtedy jeszcze pozostawaliśmy w dobrych stosunkach. Popsuły się później. Tydzień przed uroczystościami związanymi z nowym okresem w istnieniu Legii odbyła się prezentacja drużyny tak mozolnie budowanej przez Marka Jóźwiaka. Mnie przypadł zaszczyt prowadzenia tej imprezy. Na trybunach nowego już stadionu (chociaż wciąż jeszcze bez dawnej „krytej”) zebrało się ponad 10 tysięcy widzów. Z towarzyszeniem odpowiedniej oprawy muzycznej i świetlnej zapraszałem na środek boiska nowych i starych zawodników. Wybiegali z tunelu dla autokarów, bo wtedy pod „nową” Żyletą były szatnie, i w szpalerze utworzonym z zawodników naszej Akademii Piłkarskiej biegli do środka. W czasie, gdy zawodnicy jeden po drugim pojawiali się na płycie boiska, trybuny pierwszy raz po długiej strajkowej przerwie były rozśpiewane, kolorowe i radosne.

Po tej prezentacji, która w zgodnej opinii pracowników, kibiców i mediów wypadła okazale, usłyszałem, że pomimo kontrowersji, jakie związane są z moją osobą w roli spikera, jestem dobry. To podobno była opinia prezesa Kosmali, czyli w ten sposób pan prezes dał wyraźnie do zrozumienia, kto wraca do spikerki. Było mi z tego powodu bardzo przyjemnie i osobiście panu Kosmali podziękowałem.

Zaczął się nowy sezon, ale przed tym odbył się mecz otwarcia stadionu Legia – Arsenal. Szczerze powiem, że pomimo lat spędzonych z mikrofonem było to szczególne wydarzenie dla mnie. Wiem, że dla każdego kibica Legii również był to wyjątkowy dzień. Tyle lat czekaliśmy na nowy obiekt i wreszcie, chociaż bez jednej trybuny, mamy go. Przepiękne uczucie powiedzieć do 20 tysięcy ludzi, bo tyle wtedy się na nim mieściło: „Witam państwa na pięknym, nowoczesnym stadionie Legii Warszawa. Wreszcie się doczekaliśmy”. No, a potem tradycyjnie pytanie: Kto dziś wygra??!! i pierwsza niesamowicie głośna odpowiedź na nowej Legii: Legiaaaaaa!!! Przepiękne uczucie.

Mecz z Arsenalem był pod względem piłkarskim średnim widowiskiem, bo przecież Anglicy nie przyjechali do Warszawy, żeby szczególnie się sprężać i pokazywać futbol na najwyższym, światowym poziomie. Przyjechali, bo tak było zapisane w kontrakcie Łukasza Fabiańskiego, zakupionego przez ten londyński klub.

Ostatnie dni przed 7 sierpnia, czyli ceremonią otwarcia, były szalone. Wszystkich pracowników ogarnął przedziwny stres, czy wszystko się uda, czy nie zdarzą się jakieś nieprzewidziane kłopoty, jaka będzie pogoda. Trzy dni przed uroczystościami nad Warszawą przeszła ogromna ulewa, która spowodowała zalanie niektórych biurowych pomieszczeń, przeciekał dach na stadionie. Wiele różnych pytań nasuwało się w związku z tak wyjątkowym wydarzeniem, nieporównywalnym chyba z żadnym innym w całej historii Legii. No może jeśli już, to do awansu i gry w Lidze Mistrzów w sezonie 1995/1996. Specjalne grupy pracowników ustalały scenariusz, planowały, gdzie posadzić ważnych gości, co ma być wykonywane w programie artystycznym. Te wszystkie ustalenia bez większych odstępstw od scenariusza wydarzeń zostały zrealizowane i nowy stadion rozpoczął swoje istnienie.

Kursy dla spikerów

Przed laty spikerzy to byli faceci, którzy najczęściej przypadkowo zaczynali pełnić taką funkcję. Najprawdopodobniej wyróżniali się tym, że łatwiej im się mówiło w obecności innych niż pozostałym i ktoś uznawał, iż to wystarczy do bycia spikerem. Tak to wyglądało przez długie lata. W okresie, gdy ja zaczynałem „przygodę z mikrofonem”, też nikt ode mnie nie wymagał ukończenia specjalnych kursów. Takie specjalistyczne szkolenia zaczęły się dużo później. Byłem już pięć lat po swoim debiucie, gdy do Legii dotarło pismo z PZPN, że na obiektach AWF organizowany jest kurs, a ukończenie go pozwoli na wykonywanie takiej pracy. Chcąc nie chcąc, Legia wysłała mnie tam.

Kurs był dwudniowy i zgromadził około 20 spikerów z całej Polski z klubów grających w różnych ligach. Zajęcia prowadzili, przynajmniej teoretycznie, fachowcy, z tym że – i to jest bardzo ważna uwaga – nikt z nich nie miał takiej pracy, która polegałaby na mówieniu do tysięcy ludzi na żywo. Był co prawda redaktor Tomasz Zimoch z redakcji Polskiego Radia, ale nigdy nie pracował jako klasyczny spiker. Komentował „na żywo” wydarzenia sportowe dla milionów radiosłuchaczy, ale to według mnie nieco inny rodzaj pracy. Byli językoznawcy, historycy sportu, policjant, ale kogoś, kto mógłby podzielić się swoimi doświadczeniami jako klasyczny spiker meczów piłkarskich, nie było wśród prelegentów. Organizatorom trzeba oddać, że na ile mogli, na tyle postarali się, aby nie był to czas zupełnie stracony, poza tą jedną uwagą dotyczącą doświadczonego spikera. Wiele przykładów, na które powoływali się wykładowcy tego szkolenia, dotyczyło pracy spikera na stadionie… Legii, czyli mojej. Zdecydowanej większości nie podobało się to, jak to robię. Doszło nawet do mojej scysji ze wspomnianym redaktorem Zimochem, który bardzo krytycznie wyrażał się o moim stylu. Gdy go zapytałem, czy był kiedykolwiek spikerem, odpowiedział, że nie. W związku z taką jego odpowiedzią dalszą część naszej rozmowy uznałem wyłącznie za teorię, która często nie ma pokrycia w rzeczywistości. Obydwaj pozostaliśmy przy swoich opiniach na temat roli i stylu pracy piłkarskich spikerów. Do końca kursu, czyli przez dwa dni, udawaliśmy, że się nie widzimy.

Z podobnymi sytuacjami miałem do czynienia za każdym razem, gdy brałem udział w takich szkoleniach. PZPN postanowił bowiem raz na rok, czyli systematycznie, je organizować. Oczywiście co roku nie brałem w nich udziału, ale jeszcze poza tym pierwszym zaliczyłem dwa takie kursy. W tych dwóch kolejnych chciałem sam wziąć udział, ponieważ dostałem informację, że wśród osób mało mi przychylnych, na przykład w PZPN, będzie to odebrane jako moja chęć „poprawienia się”. Wiązało się to z faktem ciągłych uwag pod moim adresem ze strony szefów komisji dyscypliny, oceniających między innymi pracę spikerów. Kolejny kurs odbył się w Chorzowie, na obiektach Stadionu Śląskiego. Organizowali go przedstawiciele śląskiego okręgowego ZPN. Zaprosili wielu wykładowców z różnych dziedzin nauk psychologicznych i społecznych. Na kursie pojawiło się ok. 50 spikerów.

Głównym prowadzącym był „zakochany” w sobie redaktor Jerzy Góra z Radia Katowice, ale wtedy chyba chwilowo poza radiem. Jeśli dobrze pamiętam, to pełnił funkcję dyrektora Stadionu Śląskiego. Co ten człowiek opowiadał, to się w głowie nie mieści. To, co mówił, może w jednym procencie ma zastosowanie w praktyce stadionowej. Nadawał swoim wypowiedziom niesamowitą ważność. Z jego wystąpień biło przekonanie o nieomylności. Jednym z ważniejszych akcesoriów w pracy spikera według redaktora Góry jest… ołówek. Tak, to nie pomyłka – ołówek. Dlaczego ołówek? Ponieważ długopis może się popsuć… Ołówek według niego nie może. Następna ważna rzecz w torbie spikera to latarka. A to na wypadek, gdyby na stadionie nagle zgasło światło. No i już tak na „dobicie” to według redaktora Góry stadionem narodowym jest wciąż Stadion Śląski w Chorzowie, a nie ten w Warszawie.

Wtedy Stadion Śląski, pomimo niewyobrażalnych milionów złotych władowanych w jego przebudowę, długo był reliktem przeszłości i dopiero kilka miesięcy temu został ukończony. Dalej jest fatalnie skonstruowany, jeśli chodzi o mecze. Kibice siedzą bardzo daleko od boiska. Na Stadionie Narodowym w Warszawie z wielu miejsc jest też „kawał drogi” na murawę, ale na Śląskim z każdego miejsca jest daleko lub bardzo daleko. Chore ambicje lokalnych działaczy i bezmyślne ściganie się ze znienawidzoną w tamtym regionie „Warszawką” spowodowały, że utopiono w tej inwestycji koszmarne kwoty, a końca wciąż nie było widać. Argument, że tam kadra odnosiła największe sukcesy, jest w minimalnej części prawdziwy. Odnosiła tam, bo tam grali w reprezentacji znakomici na tamte lata piłkarze. Gdyby ci wtedy znakomici piłkarze grali na stadionie w Pcimiu czy innej Wichurze, tamte stadiony byłyby szczęśliwe dla Polski. Wracając do redaktora Góry – bez najmniejszego trudu dawało się zauważyć, że nie znosi Warszawy, że jest lokalnym szowinistą. W tej kwestii akurat go rozumiałem, bo sam jestem szowinistą warszawskim. Tym bardziej dziwnie w jego wypowiedziach brzmiały zarzuty o stronniczość spikerów.

Z tym guru spikerów, jak sam o sobie myśli, miałem do czynienia jeszcze raz, na kolejnym zaliczonym przeze mnie kursie. Tym razem organizowany był też przez śląski OZPN, ale na obiektach Zagłębia Sosnowiec. Pojechałem tam, ponieważ miałem nadzieję, że pomoże mi to w otrzymaniu pracy w roli spikera w czasie Euro 2012. Już rok przed mistrzostwami zgłosiła się do mnie osoba ze spółki PL.2012 odpowiedzialna, najogólniej mówiąc, za oprawy meczowe. Zaproponowała mi bycie głównym spikerem na Stadionie Narodowym podczas tej wielkiej imprezy. Przedstawiła oczekiwania. Dzisiaj to wiem, ale wtedy myślałem, że będzie uczciwiej, jeśli poinformuję ją, iż moja znajomość języka angielskiego jest „taka sobie”. To ważne, ponieważ jednym z punktów, które były w liście umiejętności ewentualnych spikerów, był dobry angielski. Według mnie nie mówię dobrze w tym języku, mówię właśnie „tak sobie”. Szczerze o tym powiedziałem. Zupełnie niepotrzebnie. Potem, gdy było już za późno, okazało się, że dałbym radę. Wracajmy jednak do kursu w Sosnowcu. Ponownie głównym prowadzącym był Jerzy Góra. Ponownie mówił o ołówku i latarce. Ponownie mówił o Śląskim Stadionie Narodowym i ponownie uważał się za „mistrza świata” w branży stadionowych spikerów. To, że ja już od dawna wiedziałem, iż to mitoman, było dla mnie normalnością, ale gdy już inni uczestnicy kursu zaczęli w przerwach zajęć i wieczorem (kurs trwał dwa dni) pytać mnie, czy tak jest w rzeczywistości, byłem przekonany, że nie wydaje mi się, że Góra „odleciał”, że nie jestem do niego uprzedzony, że on naprawdę wierzy w to, co mówi.

Nieskromnie dodam, że gdy pojawiłem się na sali, w której było ponownie ok. 50 spikerów z różnych klubów z całej Polski, wywołałem spore zamieszanie. Okazało się, że jestem bardzo dobrze znany w tym środowisku i przez wielu uważany za wzór. Wieczorem, gdy w grupce siedzieliśmy przy piwie, chłopak z Łodzi – jak mówił – kibic Widzewa, przygotowujący się do pracy spikera na tym stadionie, poprosił mnie o wspólne zdjęcie. Myślałem, że robi sobie „jaja”, ale szybko się okazało, że absolutnie na poważnie mnie prosił. Zrobiliśmy sobie nawet kilka fotografii, a on zadowolony zdobył się na stwierdzenie, że mimo tego, iż Legii nie znosi, uważa, że przy Łazienkowskiej pracuje najlepszy spiker i on chciałby mnie naśladować. Zrobiło mi się niesamowicie przyjemnie.

Wróćmy ponownie do Euro i moich nadziei z tym związanych. Gdy okazało się, że mój angielski jest niewystarczająco dobry, pani ze spółki PL.2012 zapytała mnie, czy mogę w takim razie polecić jej kogoś, kto wie, na czym polega praca oficjalnego spikera, i kto zna dobrze język. Po krótkiej chwili zastanowienia wskazałem na kolegę z pracy – Dominika Ebebenge. Tak, na tego Dominika, który pełnił w Legii bardzo odpowiedzialną rolę kierownika do spraw rozwoju. Wystawiłem mu znakomitą opinię i Dominik został głównym spikerem Euro 2012 w Polsce. Ja wciąż nie rezygnowałem ze starań o bycie „nieoficjalnym” spikerem na meczach reprezentacji Polski. Tutaj należy się wyjaśnienie. Poza pełniącym funkcję oficjalną, czyli tym, który odczytywał komunikaty nakazane przez UEFA, każda drużyna narodowa miała swojego spikera do rozkręcania kibiców. Pojawiali się oni na płycie boiska jakieś 30 minut przed meczem, ubrani w narodowe barwy, razem wychodzili z tunelu, witali się z publicznością na całym stadionie, a potem maszerowali w przeciwne strony i podchodzili do tych części trybun, gdzie siedzieli kibice z ich krajów.

Byłem na meczu Polska – Rosja i na własne oczy widziałem oraz na własne uszy słyszałem, jak to wyglądało. Na murawę wyszli spiker Rosji, a na co dzień spiker Zenitu St. Petersburg, i Jerzy Góra, spiker kibiców Polski, a na co dzień nigdzie niepracujący w tej roli. Podeszli do swoich sektorów i Rosjanin „zjadł na miękko” naszego wodzireja. Dał taki pokaz entuzjazmu, emocji w głosie, oddania kibicom i drużynie, że zrobił na mnie wielkie wrażenie. W jego stylu i sile głosu dostrzegłem… siebie. Kibice z Rosji weszli z nim w interakcję i zrobili ogromną wrzawę. Góra został „nakryty czapką”. Taki gość otrzymał taką niesamowitą robotę.

A jak do tego doszło? W najprostszy sposób z możliwych. Doszło do tego z racji koleżeńskich układów z byłym zastępcą sekretarza generalnego PZPN. Dowiedziałem się, że już długo przed startem imprezy zastępca legendarnego Zdzisława Kręciny wskazał Górę jako wodzireja kibiców. Kosmiczne nieporozumienie. Myślałem, że będę brany pod uwagę chociażby ze względu na to, że jako spiker Legii aż 25 razy PZPN zatrudniał mnie na meczach reprezentacji. Poza tymi, którzy w Związku nie mieli o mnie najlepszego zdania, byli tacy i to właśnie aż tyle razy, którzy uznawali i potrafili przekonać, że nadaję się do tej roboty. Miałem ogromną satysfakcję, że wspólnie z kolegą spikerem ze Śląska Wrocław prowadziliśmy mecz otwarcia Stadionu Narodowego Polska – Portugalia. To było jedno z moich największych zawodowych przeżyć. Potem na tym stadionie byłem spikerem jeszcze na meczu Polska – Czarnogóra i na sparingu Legia – Sevilla przed Euro, testującym działanie służb. Wcześniej z takich bardzo ważnych meczów zaliczyłem spotkania: Polska – Anglia, Polska – Walia, Polska – Austria w Chorzowie (wspólnie z Górą, co wyraźnie mu nie pasowało), Polska – Hiszpania i wiele innych.

Z wieloletniej obserwacji wiem, że kibice na meczach reprezentacji i drużyn klubowych, w tym oczywiście Legii, to dwa różne światy. Fani poszczególnych drużyn znakomicie współpracujący ze sobą są pomysłowi i znają piłkarzy. Kibice reprezentacji to okazjonalni bywalcy stadionów, mający swoje wyobrażenie o kibicowaniu, dziwnie poubierani i pomalowani. Nie chcę nikogo urazić, nawet doceniam to, że potrafią przyjechać z najdalszych zakątków Polski do Warszawy na mecz reprezentacji. Zmęczeni, niewyspani, bywa, że przemarznięci, ale nie potrafią sobie odmówić bycia na meczu. Doping na meczach kadry jest głośny z racji na liczbę osób zasiadających na trybunach. Bywanie na meczach reprezentacji, szczególnie za kadencji Adama Nawałki, pierwszego od lat selekcjonera, który miał wizję drużyny narodowej i systematycznie ją realizował aż do MŚ w Rosji, które pokazały, że polska piłka to pośmiewisko w Europie, a w tym przypadku świecie, stało się modne. Dla osób, które zdobędą bilety na mecz kadry, to powód do przynajmniej chwilowego uznania się za kogoś, kto jest lepszy i ma dużo szczęścia. Twierdzę jednak, że kilka tysięcy klubowych kibiców, na przykład komplet na Żylecie, czyli osiem tysięcy, byłoby w stanie rywalizować z tysiącami na meczach reprezentacji. Pewnie nie przekrzyczeliby ponad 50 tysięcy na Narodowym, ale rytmem dopingu, pomysłowością, nieustannym śpiewem zrobiliby bardzo dobre wrażenie.

Z trenerów reprezentacji najmilej wspominam Leo Beenhakkera. Zwracał się do mnie „Maestro”. Zawsze, ale to zawsze starał się ze mną zamienić chociażby tylko trzy zdania, w których podkreślał, że podoba mu się mój styl. Od jego asystentki Marty Alf dowiedziałem się, że zaproponował mnie na spikera reprezentacji w czasie mistrzostw Europy w Austrii i Szwajcarii, ale ktoś ważny z PZPN wskazał na Jerzego Górę. Beenhakker nie był lubiany przez większość naszego piłkarskiego środowiska, bo prosto w oczy wytykał nam nasze futbolowe zacofanie.

W tym miejscu przywołam nazwisko trenera Adama Nawałki, który był asystentem Leo i pod jego okiem przeszedł doskonałą szkołę. Zapewne to, w jakim stylu prowadził drużynę narodową (przynajmniej do czasu) i jakie osiągał wyniki, wiąże się z praktykami u Holendra. Pamiętam go jeszcze z gry w Wiśle i reprezentacji. Biegał za dwóch. Przystojniak, bardzo dbający o wygląd, nawet na boisku. Mógłby z nim rywalizować tylko pod tym względem Dariusz Dziekanowski. Nawałka był trenerem kilku polskich ligowych drużyn: Wisły, Jagiellonii, Zagłębia Lubin. Przyjeżdżał na Łazienkowską wiele razy. Wtedy mnie poznał i zawsze, podobnie jak Beenhakker, znalazł chwilę na rozmowę. Bardzo miły człowiek. Gdy pracowałem jako dziennikarz sportowy, przeprowadziłem z nim dwa, a może trzy wywiady o tym, co robi po zakończeniu kariery. Dobry rozmówca, ładnie mówił i nie trzeba go było „ciągnąć za język”. Zupełne przeciwieństwo Janusza Wójcika, a szczególnie Franciszka Smudy.

Dobre kontakty miałem też z Pawłem Janasem, ale wiązało się to z jego pracą w Legii. Ja wtedy byłem już spikerem i siłą rzeczy się znaliśmy. Janas nie należał do szczególnie rozmownych, ale jeśli już kogoś zaakceptował, to nawet udawało się z nim przez… dwie minuty porozmawiać. Słaby kontakt miałem z Jerzym Engelem i Waldemarem Fornalikiem. Z Jerzym Engelem poznaliśmy się nieco, dopiero gdy zaczął pracę w Legii jako dyrektor sportowy. Kulturalny człowiek.

Swoje mecze jako spiker kadry wspominam dobrze. Z tej okazji miałem też sposobność na poznanie wielu reprezentantów. Michał Żewłakow, Tomek Kłos, Adam Matysek, Maciek Żurawski, Tomek Frankowski, Marek Koźmiński. Bardzo miło traktował mnie Jerzy Dudek. W tamtej kadrze gwiazda najwyższego formatu. Zawodnik legendarnego FC Liverpool, wieloletni rezerwowy w wielkim Realu Madryt, w zachowaniu skromny i kulturalny, a przecież pozycja, jaką osiągnął w kadrze, mogłaby go nawet upoważniać do zachowywania się jak nadęty buc. Takich piłkarzy nigdy nie brakowało ani w reprezentacji, ani w Legii. Dudek zawsze przed meczem, gdy mnie widział, pytał, czy będę spikerem, a gdy odpowiadałem, że tak, on mówił, że w takim razie będzie superatmosfera. Z zawodników najwyższej klasy światowej z racji na bycie spikerem miałem możliwość zobaczenia z bliska takich gwiazd jak chociażby David Beckham. Największe wrażenie zrobił na mnie Raul. Gdy poprosiłem go o wspólne zdjęcie i dałem mu do ręki szalik Legii, kulturalnie, z uśmiechem na twarzy, oddał mi go i powiedział, że dla niego liczy się tylko Real Madryt. Wtedy ja zrezygnowałem ze zdjęcia z nim. Dzisiaj trochę tego żałuję.

Miałem też przygody z trenerami z zagranicy. Najsłynniejsza, o której już kilka razy wspominałem przy różnych okolicznościach, dotyczyła mojego niemiłego spotkania z Kevinem Keeganem. Za kadencji Janusza Wójcika przed meczem Polska – Anglia na starym stadionie Legii, który – jak to często bywało z naszą kadrą – był kolejnym meczem „o wszystko”, podgrzewałem bardzo atmosferę na trybunach. Starałem się wprowadzić kibiców w trans dopingowy, aby w każdy sposób z możliwych niwelować piłkarską, zdecydowaną przewagę Anglików. Darłem się niemiłosiernie, trybuny szalały, a na to wszystko patrzył z przedziwną miną słynny Kevin. Przez jakiś czas tylko patrzył. Gdy zaczął się mecz, ja od czasu do czasu, po udanym zagraniu naszego piłkarza, głośno, a nawet bardzo głośno – w ramach zachęty do jeszcze lepszej gry – wykrzykiwałem jego nazwisko. Po kolejnym takim moim okrzyku widzę kątem oka, jak zdecydowanym krokiem rusza w moją stronę ktoś z ławki rezerwowych Anglii. Po pięciu sekundach czuję, jak ten ktoś wyrywa mi mikrofon i krzyczy: Zamknij mordę!. Stoję jak wryty, nie wiem do końca, co się dzieje.

Gdy po chwili ochłonąłem, dotarło do mnie, że tym, który mnie zaatakował z krzykiem na ustach, był trener reprezentacji gości Kevin Keegan. Wyrwał mi mikrofon i oddał stojącemu obok sędziemu technicznemu, po czym pomaszerował na swoje miejsce. Arbiter techniczny poprosił mnie, abym przestał się w trakcie meczu odzywać, i oddał mi mikrofon. Po przerwie zmieniłem swoje miejsce. Opuściłem okolice ławek rezerwowych, gdzie przez całe lata stałem, i oddaliłem się na „jaskółkę”, czyli miejsce w rogu trybuny krytej pod dachem, gdzie ulokowane były wzmacniacze od nagłośnienia. Tam, stojąc w oknie, ale już niewidzialny dla Keegana i sędziego technicznego, od czasu do czasu się odzywałem. Mecz zakończył się bezbramkowym remisem, a ja od tamtej pory mówię wszystkim, żartując oczywiście, że Kevin jest moim kumplem.

Kolejna przygoda wzbogaciła moje doświadczenie w czasie meczu Legii w dawnym Pucharze UEFA z Anorthosis Famagusta. W trakcie tej konfrontacji zostałem przez sędziego głównego odesłany w drugiej połowie na trybuny. Najpierw sędzia techniczny zwracał mi uwagę, żebym nie odzywał się w czasie gry poza oficjalnymi komunikatami, czyli zmiany, kartki, gole. Ja nie słuchałem jego próśb i jak zwykle co jakiś czas wymieniałem nazwisko naszego piłkarza po udanym zagraniu. Wreszcie w drugiej połowie arbiter techniczny pokazał coś głównemu, a ten podbiegł do niego. Przez moment rozmawiali, a następnie główny podszedł do mnie i odpowiednim gestem wysłał mnie na trybuny. Nie mając wyjścia, poszedłem tam.

Kibice, widząc, co się stało, bardzo radykalnie wyrazili swoją opinię na temat decyzji sędziego. Ani wcześniej, ani później nie słyszałem o takiej sytuacji, aby spiker został odesłany na trybuny. W klubie – o dziwo! – nie robiono z tego wydarzenia problemów. Nie wiem dlaczego, bo gdybym został odesłany przez arbitra na trybuny dwa–trzy lata wcześniej, na milion procent podziękowano by mi za pracę. A tu nic poza tym, że prezes Marek Pietruszka poprosił o panowanie nad emocjami, a ja oczywiście obiecałem, iż tak właśnie będzie. I było po sprawie.

Zaliczyłem też podczas meczu reprezentacji przy Łazienkowskiej miłe wydarzenie. Podczas spotkania Polska – Hiszpania, też za czasów Janusza Wójcika. Hiszpania była wtedy (teraz zresztą też jest zapewne) wyraźnie lepszą drużyną i szanse na wygraną nasi piłkarze mieli niewielkie. Gorący i głośny doping miały pomagać w lepszym graniu. Okrzyki, zadawane kilka razy pytanie: Kto dziś wygra?!, odpowiedzi:Polska!!! i zaczęła się gra. Przewaga gości wyraźna i niepozostawiająca złudzeń, kto jest wyżej w tabelach UEFA. Na ławce Hiszpanów słynny (podobnie jak Keegan) José Antonio Camacho. Zerkam co kilka minut w jego stronę, on za którymś tam razem, widząc, że na niego patrzę, podnosi do góry kciuk i się uśmiecha. Po meczu, mijając się ze mną, puścił oko i poklepał mnie po plecach. Dwaj znani trenerzy i dwa różne temperamenty oraz ściśle z tym związany odbiór pracy. Chłodny Angol i gorący Hiszpan. Zdecydowanie bardziej polubiłem Camacho.

Wracając do naszej Ekstraklasy, przypomniałem sobie moje spotkanie z trenerem Wisły, a właściwie dwoma. Jeden to Henryk Kasperczak, drugi to Dan Petrescu. Trener Kasperczak, zanim zapałał do mnie sympatią, niezbyt mnie lubił. Kiedyś przed meczem Legia – Wisła zapytany, czego się obawia, odpowiedział, że najbardziej prowokacji ze strony spikera. Nie obawiał się dobrej gry Legii, tylko mnie. Jednak mnie dowartościował i pewnie nawet o tym nie wiedział. Gdy spotkaliśmy się na jakimś charytatywnym meczu w Nowym Sączu, traktował mnie jak bardzo dobrego znajomego. Żartowaliśmy, rozmawialiśmy trochę o piłce, a trochę „nie o piłce”, trener Kasperczak, wtedy też trochę „na okrągło”, przyznał, że to, co robiłem jako spiker, nawet mu się podobało, ale nie na meczach Legia – Wisła, bo wtedy uważał mnie za kogoś, kto źle życzy jego drużynie. Miał rację. Petrescu po przyjeździe na nasz stadion i wyjściu z piłkarzami na rozgrzewkę podszedł do mnie, i to nie tak z rozpędu, tylko specjalnie, aby się przywitać i zamienić kilka słów. Na koniec naszej krótkiej rozmowy poklepał mnie po plecach i szeroko się uśmiechnął.

Bardzo źle za to wspominam kontakty z Piotrem Stokowcem. On nie kryje się z wrogością do Legii. Jako piłkarz KSZO Ostrowiec nie wzbudzał we mnie negatywnych emocji. Śmieszny klub i śmieszny piłkarz. Z tego powodu był mi kompletnie obojętny. Potem jako zawodnik Polonii już mnie trochę drażnił, ale nie tak, żeby powiedzieć, iż go nie lubię. Scysję mieliśmy, gdy pełnił funkcję trenera Jagiellonii. Jednak o słynnym przerwanym meczu, zakończonym walkowerem dla Jagi, i Kubie Koseckiem, który chciał pobić wyższego od siebie o 25 cm i cięższego z 15 kg piłkarza z Jagiellonii, bo ten źle potraktował naszą rzecznik prasową Izę Kruk, będzie kilka rozdziałów dalej. A wracając do Stokowca, to już wiele lat przed tym incydentem w wywiadzie dla miesięcznika Polonii Warszawa wypowiadał się z lekceważeniem o mnie oraz śp. Wiesławie Gilerze, kibicu Legii, właścicielu i wieloletnim naczelnym pisma „Nasza Legia”.

Rozdział 2ŚWIAT PIŁKARZY I TRENERÓW

Całe długie lata uważałem piłkarzy za nadludzi, największych szczęściarzy, którzy nie dość, że robią to, co lubią najbardziej, to jeszcze biorą za tę robotę wielkie pieniądze. Bo czy dla 18-letniego piłkarza 15, 20 czy nawet aż 50 tysięcy to mało? Kosmicznie dużo, ale o zarobkach za chwilę.

Od dziecka marzyłem, aby zostać zawodowym piłkarzem. Odkąd dowiedziałem się o istnieniu Legii, chciałem grać właśnie tam. Właśnie w Legii. Żaden Górnik, Widzew, ŁKS, Polonia, Lech i inne zespoły z polskiej ligi. Powiem więcej, nie chciałem być piłkarzem Realu, Barcelony, Juventusu, Milanu, Bayernu, Ajaxu. Powtarzam: tylko Legii Warszawa.

Na moim praskim podwórku miałem kolegów, którzy też chcieli grać w Legii. Ubóstwiałem jej zawodników. W dzieciństwie wydawało mi się, że gdyby stanął obok mnie Kazimierz Deyna, zwariowałbym z radości, a jakby się zdarzyło, że „przybiłby ze mną piątkę”, to prawdopodobnie nie myłbym ręki przez wiele dni. Najbardziej kochałem piłkarzy mojego klubu wtedy, gdy wiadomości o nich czerpałem od starszych kolegów, a potem z czytanego od deski do deski „Przeglądu Sportowego”. Kiedyś „PS” wychodził tylko trzy razy w tygodniu, nie zawsze można było go łatwo zdobyć. Na szczęście w kiosku nieopodal mojego bloku pracowała pani, która zawsze miała dla mnie odłożony egzemplarz. Artykuły o Legii czytałem w pierwszej kolejności, wycinałem zdjęcia piłkarzy i wklejałem do specjalnego zeszytu.

Piłkarzem nie zostałem, chociaż dwa razy zgłosiłem się na nabory do Legii. Przepadłem podczas nich w tłumie chłopaków marzących, tak jak ja, o wielkiej piłkarskiej sławie. Inna sprawa, że nabory w tamtych czasach to była kpina. Trener rzucał piłkę, a wataha dzieciaków za nią biegała. Grało się taki sprawdzający mecz chyba 20 na 20, a trener zza linii bocznej, niby to obserwując, a tak naprawdę rozmawiając z kimś tam, miał wyłapywać tych wyróżniających się. Mnie – ku mojej ogromnej rozpaczy – ani za pierwszym, ani za drugim razem nie zauważył. W pewnym okresie swojego zawodowego życia pracowałem jako dziennikarz sportowy zajmujący się przede wszystkim piłką nożną. I wtedy pojawiły się pierwsze, jeszcze nieśmiałe wątpliwości odnośnie do „boskości piłkarzy”.

Czerpiąc informacje o ich karierach i życiu prywatnym z gazet i trochę z telewizji, jawili mi się w kompletnie, jak miało się okazać po latach, nieprawdziwym świetle. Już jako dziennikarz miałem z nimi i trenerami różne przygody, ale o wiele więcej dowiedziałem się o tym światku, bardzo śmiesznym światku, gdy rozpocząłem pracę w klubie. Jako piszący o piłce i piłkarzach spotykałem się z humorami zawodników. A to ten nie chciał rozmawiać, bo gdzieś tam przeczytał o sobie mało pochlebną opinię, a inny twierdził, że nota, jaką dostał, nie odpowiada jego własnej ocenie gry w meczu sprzed miesiąca, a jeszcze inny był obrażony, bo nic nie było o nim w ostatniej relacji z meczu, kiedy to on tak dobrze grał. Zapewne skoro nic o nim nie było, to musiał wyjątkowo „dobrze” grać… Im dłużej miałem do czynienia z piłkarskimi zawodowcami, tym bardziej traciłem fascynację. Czar, jaki widziałem wokół moich idoli z dzieciństwa, systematycznie i powoli znikał.

Pierwsza sprawa, z którą szybko się zetknąłem, to albo piszesz i mówisz o nas dobrze, albo się nie znasz. Wyczulenie na krytykę wśród piłkarzy jest wyjątkowe. Jeśli krytykujesz, to jesteś przeciwko krytykowanemu. Przestaje cię szanować, groźnie na ciebie spogląda i rozpowiada, gdzie się da, że jesteś szują. To, że on za wielkie pieniądze (100 tysięcy miesięcznie to raczej wielkie pieniądze, ale są też większe) właściwie przespał mecz, nie ma znaczenia. On może mieć słabszy dzień, a ty nie możesz tego w swoim tekście zaznaczyć. To znaczy, możesz, ale tracisz wtedy u takiego piłkarza szacunek. Jeśli jest kimś ważnym w drużynie, to namówi innych piłkarzy, żeby też z tobą nie rozmawiali. Miałem przeróżne przypadki.

Wiele lat temu, kiedy trenerem Legii był słynny z różnych powodów, nieżyjący już Janusz Wójcik, po meczu Legii z Zagłębiem Lubin, przegranym przez naszych 1:3, powiedziałem komuś na korytarzu w klubie, że zagraliśmy słabo, a ten wynik to był najniższy wymiar kary. Jak nietrudno się domyślić, trener dowiedział się o mojej opinii. Nie znosił krytycznych uwag, uwielbiał za to pochwały. Kto ośmielił się go skrytykować, ten nie miał lekko. Przekonałem się o tym. Przez kilka dni, gdy mnie spotykał, patrzył się bardzo groźnie, nie podawał ręki i był strasznie obrażony. Po pewnym czasie mu trochę przeszło, ale był na tyle pamiętliwy, że gdy zobaczył jakiegoś piłkarza, który ze mną rozmawiał, instruował go, żeby tego nie robił następnym razem, bo ja źle życzę drużynie, przekręcam wypowiedzi. Miałem też bardzo nieprzyjemną sytuację kiedyś w Krakowie, kilka godzin przed meczem, tym wygranym z Wisłą 6:0, gdy podszedł do mnie, wtedy mi jeszcze nieznany, kibic należący do ówczesnej kibicowskiej elity i „poprosił”, żebym nie pisał o Legii źle. To „źle” to było pisanie, że Legia zagrała słabo. Nasłał go, jak się dowiedziałem kilka miesięcy później, właśnie Janusz Wójcik. Powtarzam: przez długie lata wiedziałem, że jeśli nie klepiesz po plecach trenerów i zawodników, jesteś wkurzony po niektórych ich meczach zagranych słabo czy wręcz fatalnie, nie milczysz, pokazujesz swoje niezadowolenie, to jesteś przeciwko drużynie. Przykładów na to przez 23 lata miałem niezliczoną ilość. Mógłbym napisać osobną książkę, w której opisałbym takie przypadki. Ograniczę się tylko do kilku.

Ogólnie nie spotkałem trenera, który dobrze znosiłby krytykę. Dzielili się ewentualnie na takich, którzy natychmiast pokazywali swoje zdenerwowanie, lub na takich, którzy próbowali tłumaczyć złą postawę podopiecznych.