Mój Paryż - prof. Franciszek Ziejka - ebook

Mój Paryż ebook

Franciszek Ziejka

0,0

Opis

Paryż należy niewątpliwie do najpiękniejszych miast świata. Dumni są ze swojej stolicy Francuzi, podążają od wieków do niego cudzoziemcy. Doczekał się wspaniałej legendy jako miasto artystów i poetów, nadsekwańskich bukinistów i  włóczących się po ulicach clochardów, jako miasto pełne  skarbów sztuki, Notre Dame i Louvre'u, Montmartre i Montparnasse... Autor niniejszej książki miał szczęście mieszkać w tym mieście przez cztery lata. Pracował w latach 1984-1988 w Institut National des Langues et Civilisations Orientales jako lektor i wykładowca języka oraz literatury polskiej. Skorzystał z nadarzającej się okazji, aby przygotować w oparciu o materiały znajdujące się w tamtejszych bogatych archiwach i bibliotekach prace, które zebrał w niniejszym tomie. Oprócz „Dziennika paryskiego", znajdzie Czytelnik w tej książce szereg studiów o życiu polskiej kolonii w Paryżu na przełomie XIX-XX w., ale także o dziejach Biblioteki Polskiej w Paryżu, o paryskiej  przygodzie „Halki" Moniuszki czy o kłopotach paryskich Tadeusza Boya Żeleńskiego. Książka jest drugim - po „Mojej Portugalii" -  ogniwem przygotowanego przez Autora  „tryptyku europejskiego". Część trzecia pt. „Moja Prowansja" ukaże się niebawem.

 

Od najdawniejszych czasów Paryż podbijał serca Polaków. Rzesze naszych rodaków wędrowały w czasach narodowej niewoli do Paryża w poszukiwaniu schronienia i szansy swobodnego działania na rzecz zniewolonej Ojczyzny. Od wieków podążali i nadal podążają do Paryża poeci i pisarze, a także artyści. W dwudziestoleciu międzywojennym pojawiła się w tym mieście wielotysięczna gromada naszych rodaków szukających pracy i zarobku...

 

...Jak widać, także i ten tom " tryptyku europejskiego" jest swoistym moim pamiętnikiem z czterech lat spędzonych w stolicy Francji. Pamiętnik to nietypowy, złożony bowiem z różnorodnej materii. Daje on jednak wyobrażenie o moich zatrudnieniach naukowych w czasie pobytu w Paryżu. Mam nadzieję, że jego lektura przyniesie czytelnikom nieco radości, że dowiedzą się o sprawach szerzej nieznanych, które potwierdzą siłę związków kulturalnych i literackich polsko-francuskich. Tego im i sobie w każdym razie życzę.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 949

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przedmowa

Od najdawniejszych czasów Paryż podbijał serca Polaków. Rzesze naszych rodaków wędrowały wczasach narodowej niewoli do Paryża wposzukiwaniu schronienia iszansy swobodnego działania na rzecz zniewolonej Ojczyzny. Od wieków podążali inadal podążają do Paryża poeci ipisarze, atakże artyści. Wdwudziestoleciu międzywojennym pojawiła się wtym mieście wielotysięczna gromada naszych rodaków szukających pracy izarobku. Klęska wrześniowa w1939 roku sprawiła, że wmurach stolicy Francji znaleźli schronienie niedawni żołnierze ponownie wymazanej zmapy Europy naszej Ojczyzny. Niemała gromada Polaków osiedliła się wParyżu po II wojnie światowej. Byli to nie tylko żołnierze, ale także politycy, którzy odmówili powrotu do kraju, wktórym zainstalowany został przez Sowietów reżim komunistyczny. Wciągu ostatnich blisko dwudziestu lat, po odzyskaniu przez Polskę wolności, zjawiła się wParyżu kolejna fala Polaków. Przyjeżdżają tu wposzukiwaniu pracy „bracia” słynnego wcałej Francji „polskiego hydraulika”, ale także inżynierowie, architekci, lekarze.

Bez względu na okoliczności, do Paryża zawsze podążali studenci iprofesorowie. Drogę przecierali im tacy ludzie, jak Mistrz Wincenty zw. Kadłubkiem, który na paryskiej Sorbonie zdobywał wiedzę, aby po latach móc się nią pochwalić na kartach swojej Kroniki, czy bracia Jan iMarek Sobiescy, którzy właśnie wstolicy Francji przygotowywali się do podjęcia ważnych obowiązków wOjczyźnie. Na początku lat siedemdziesiątych XX wieku także ija dotarłem do Paryża. Po raz pierwszy zobaczyłem to miasto wlutym 1970 roku. Zatrzymałem się wnim trzy dni, wdrodze do Aix-en-Provence, dokąd zostałem wysłany przez Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego iNauki wcelu objęcia posady lektora języka ikultury polskiej na tamtejszym uniwersytecie. Wczasie siedmiu semestrów, które spędziłem wAix-en-Provence, niejeden raz byłem wParyżu. Korzystałem zkażdej nieledwie okazji, aby – gdy tylko pojawiła się sprzyjająca okoliczność (np. wywołana kolejną falą strajków studenckich przerwa wzajęciach dydaktycznych czy okres świąteczny) – pojechać do stolicy Francji (kiedyś obliczyłem, że było takich wypraw trzynaście!). Moje pobyty wParyżu trwały wówczas zazwyczaj kilka dni. Zanurzałem się wtym czasie wjego niezwykłej atmosferze, odwiedzałem muzea, anade wszystko dwie biblioteki: Bibliotekę Polską przy quai d’Orléans oraz Bibliothèque Nationale. Miałem wówczas wParyżu nawet „swój” hotelik, wktórym zzasady się zatrzymywałem (na Wyspie św. Ludwika, przy ul. Św. Ludwika pod numerem 45, whotelu noszącym imię tego świętego króla Francji).

Zchwilą gdy latem 1973 roku powróciłem do kraju, urwały się także imoje wyprawy do stolicy Francji. Ale los uśmiechnął się do mnie po raz drugi: wczesną wiosną 1984 roku! Przypadkowe spotkanie wKrakowie zprof. Marią Delaperrière, moją niegdysiejszą koleżanką ze studiów na UJ, która właśnie objęła obowiązki kierownika katedry polonistyki wNarodowym Instytucie Języków iCywilizacji Wschodnich wParyżu (Institut National des Langues et Civilisations Orientales) sprawiło, że jesienią tego roku stawiłem się wstolicy Francji do pracy wINALCO. Objąłem wInstytucie etat lektora, choć zgóry wiedziałem, że będę prowadził, oprócz lektoratu, także wykłady zliteratury ikultury polskiej. Uznałem jednak, że skoro dla króla Henryka IV Paryż „wart był mszy”, to ija otrzymywałem od Opatrzności niezwykłą, ana owe czasy właściwie niepowtarzalną szansę spędzenia kilku lat wtym czarodziejskim mieście.

Mój pobyt wParyżu trwał osiem semestrów akademickich (od jesieni 1984 do lata 1988). Ponieważ wyjechałem do Paryża sam, bez rodziny (żona zdziećmi raz wroku przyjeżdżała do mnie na okres dwóch – trzech tygodni), mogłem bez większego trudu zanurzyć się wżycie tego miasta. Oczywiście, bardzo wiele czasu zajmowało mi przygotowywanie się do zajęć (szczególnie do trzech różnych wykładów, wtym dwóch – prowadzonych wjęzyku francuskim). Ale, przyzwyczajony do dobrego gospodarowania czasem, nie omieszkałem korzystać zjakże bogatej oferty kulturalnej nadsekwańskiej metropolii (wystawy, teatry, kina). Nade wszystko jednak zpodjęcia pracy wmiejscowych bibliotekach iarchiwach. Moją aktywność zpierwszego okresu pobytu wstolicy Francji dobrze dokumentuje drukowany tu jako część pierwsza książki Dziennik paryski.

Wiosną 1985 roku wczasie pracy wBibliotece Polskiej natknąłem się na nikomu nieznane inieopracowane bogate archiwum Józefa Gałęzowskiego, wieloletniego dyrektora Muzeum Narodowego Polskiego wRapperswilu. Za zgodą pracowników Biblioteki zająłem się porządkowaniem bardzo bogatej korespondencji Gałęzowskiego. Wczasie tej pracy pojawił się pomysł przygotowania woparciu oodnalezione materiały pracy, którą roboczo zatytułowałem Ludzie Rapperswilu, aktóra mogłaby stać się ważnym przyczynkiem do dziejów tej jakże zasłużonej instytucji polskiej na Wychodźstwie, której zbiory, przewiezione do kraju na mocy decyzji Sejmu RP, spalili w1944 roku Niemcy po stłumieniu powstania warszawskiego. Pracowałem nad archiwum Gałęzowskiego blisko rok, zebrałem też rzeczywiście bogate materiały. Książki jednak do dzisiaj nie napisałem, choć wciąż żywię nadzieję, że nadejdzie pora na skorzystanie zpoczynionych wParyżu wypisów zkorespondencji tej miary ludzi, co Władysław Plater – założyciel Muzeum, Henryk Bukowski, Teodor Tomasz Jeż, Agaton Giller, Karol Lewakowski, Stefan Żeromski czy Zygmunt Wasilewski. Książki o„ludziach Rapperswilu” nie napisałem, wciągnęło mnie bowiem bez reszty nowe biblioteczne „odkrycie”: niezwykle bogate archiwum Kazimierza Woźnickiego, człowieka, który na przełomie XIX–XX wieku był niewątpliwie najważniejszym organizatorem życia kulturalnego iartystycznego polskich pisarzy, poetów czy malarzy, którzy na dłużej czy krócej osiedlili się wstolicy Francji. Wkrótce dotarłem do archiwów innych „paryskich” Polaków, co wkonsekwencji pozwoliło mi przygotować monografię pt. Paryż młodopolski, wydaną w1993 roku, atutaj przedrukowywaną jako część druga niniejszej książki.

Na tym jednak nie poprzestałem. Prowadzone wbibliotekach paryskich poszukiwania pozwoliły mi zebrać materiały, które wykorzystałem już po powrocie do kraju do napisania drukowanych tu wczęści trzeciej książki dziesięciu rozpraw iszkiców. Nie wszystkie ściśle dotyczą spraw związanych zParyżem, do wszystkich jednak zebrałem materiały wczasie pobytu wstolicy Francji.

Jak widać, także iten tom „tryptyku europejskiego” jest swoistym moim pamiętnikiem zczterech lat spędzonych wstolicy Francji. Pamiętnik to nietypowy, złożony bowiem zróżnorodnej materii. Daje on jednak wyobrażenie omoich zatrudnieniach naukowych wczasie pobytu wParyżu. Mam też nadzieję, że jego lektura przyniesie czytelnikom nieco radości, że dowiedzą się osprawach szerzej nieznanych, które potwierdzają siłę związków kulturalnych iliterackich polsko-francuskich. Tego im isobie wkażdym razie życzę.

Kraków, 13 kwietnia 2008

Część pierwsza

Dziennik paryski(12 listopada 1984–9 listopada 1985)

12 listopada 1984

Pełen niepokoju, ale inadziei, ląduję na lotnisku Orly-Sud. Pierwsze wrażenie onieśmiela. Przed kilkunastu laty lądowałem na Le Bourget. Było to lotnisko bardziej swojskie, trochę prowincjonalne. Tu, na Orly, zkażdego kąta przemawia do przybysza rozmach, nowoczesność, potęga. Już tutaj podróżny zdaje się tracić resztki swojej osobowości – którą tak wysoko cenił jeszcze przed chwilą, wpowietrzu. Staje się ziarenkiem piasku wprzesypującej się machinie czasu. Obsługa pasażerów odbywa się taśmowo, szybko, sprawnie. Po odbiór bagaży trzeba przejść kilkaset metrów. Nikt ich oczywiście nie sprawdza, nikogo nie obchodzą...

Ale Paryż to miasto niespodzianek. Oto, zaledwie odetchnąłem jego powietrzem – jeszcze tutaj świeżym, bo to wszak około 40 km od centrum miasta – ajuż spotykam przyjaciółkę mojej rodziny od lat kilkunastu. To Cilick, czyli pani Cécile Santamaria, która wostatniej chwili (na kilka godzin przed moim przyjazdem), odebrawszy wiadomość omoim przyjeździe, stawiła się na powitanie. Radość obopólna. Upłynęło ponad 12 lat od naszego ostatniego spotkania, awydaje się, że było to zaledwie wczoraj, może – przedwczoraj. Dzięki pomocy Cilick (to jej pseudonim literacki, który wszedł jednak wużycie także wśrodowisku domowym iznajomych) szybko docieram do Paryża. Wstacji PAN-u, przy ulicy Lamandé, zarezerwowałem sobie pokój. Mam więc gdzie się zatrzymać! Ale nie tylko to. Oto wbramie wejściowej do tak bliskiego sercu setek polskich uczonych, stypendystów, profesorów budynku przy Lamandé spotykam przyjaciela zdawnych lat, prof. Tadeusza Bujnickiego. Od miesiąca mieszka tutaj, jako stypendysta francuskiego MSZ-etu. Przyjaciel wita mnie po polsku – sercem i... butelką Côte-du-Rhône! Czyż może być cieplejsze przyjęcie? Nic zatem dziwnego, że gdy około północy zasypiam na trochę twardym łóżku, błogosławię Los za opiekę.

13 listopada 1984

To dzień mojej „instalacji” na Uniwersytecie. Zdalekiego Chartres przyjeżdża moja nowa szefowa zInstitut National des Langues et Civilisations Orientales, prof. Maria Delaperrière. Odziesiątej stajemy ubram Cité Universitaire. Początki są dobre. Okazuje się, że prośba szefowej została uwzględniona iotrzymuję przydział do pokoju 325 wCollège Néerlandais. Pokój zwyczajny, zumywalką. Łazienka wspólna na piętrze. Jest za to Regulamin, wktórym wypisano, ilu to rzeczy zabrania się lokatorowi (prania, gotowania, używania dodatkowego oświetlenia...). Na szczęście podobno regulaminy wymyślono po to, by istniały, nie zaś po to, by ich przestrzegano! Mam zatem miejsce wakademiku!

Drugi próg do przeskoczenia jest owiele trudniejszy: to „instalacja” na uczelni. Panie zadministracji są wprawdzie bardzo miłe, ale żądają wypełnienia kilkunastu dokumentów, przedstawienia kilku innych... Na szczęście ita barykada zostaje zdobyta. Przy okazji poznaję miejsce pracy: pałac przy rue de Lille 2. Budynek „sympatyczny”, choć niewiele wydaje się mieć wspólnego znowoczesnością. Salki wykładowe rozrzucone są po okolicznych budynkach (na szczęście niezbyt daleko). WInstitut National des Langues et Civilisations Orientales (INALCO) naukę pobiera wcale spora grupa młodzieży, naucza się tu bowiem grubo ponad 80 języków. Nie widać jednak ruchu, życia uczelni. Zwraca uwagę kameralny, swojski nastrój. Taki nastrój panuje także wczasie mojej rozmowy zwiceprezydentem INALCO, prof. La-Bridle’em, odpowiedzialnym za sprawy słowiańskie. Przed rokiem był on gościem UJ, teraz ma okazję do rewanżu. Przynajmniej wsłowach.

Załatwienie spraw administracyjnych zajmuje mi cały dzień. Ani się spostrzegłem, gdy nadszedł wczesny listopadowy wieczór. Oprzeprowadzce dziś nie ma co marzyć. Po prostu sił nie staje... Zmęczony przeżyciami dnia padam na łóżko whotelu przy Lamandé. Nie mam czasu nawet na uporządkowanie myśli, zebranie pierwszych wrażeń. Jutro wszak na 8.30 muszę dotrzeć na uczelnię ipodjąć zajęcia. Życie nie rozpieszcza, stawia ostre wymogi.

14 listopada 1984

Dziś inauguracja moich zajęć. Wszystko zaczyna się pod dobrym znakiem. Do kilkorga słuchaczy mówię oliteraturze Polski najdawniejszych wieków. Mówię po francusku, zpolskim językiem mają bowiem jeszcze spore kłopoty. Zainteresowanie spore. Może to dobry znak?

Na kolejnych zajęciach (mam ich wtym dniu 5 godzin) stawia się kilkanaście osób. Nawiązuję pierwsze znajomości. Studenci – jak zazwyczaj – obardzo powikłanych biografiach. Tylko dwie osoby pochodzą zPolski (podobno wdawnej Sorbonie, czyli wdzisiejszym Paris IV, Polacy dominują). Reszta to Francuzi, ale są także słuchacze zAfryki, ze Stanów Zjednoczonych iinni.

Skład mojej grupy ćwiczeniowej wpewnym sensie odbija charakter dzisiejszego Paryża, miasta coraz mniej francuskiego, coraz bardziej kosmopolitycznego. Moje wspomnienia sprzed lat dwunastu – trzynastu zostają teraz wystawione na ciężką próbę. Miasto bowiem nie tylko zmieniło się zewnętrznie. Pojawiły się nowe dzielnice, nowe osiedla. Zmienił się nade wszystko jego charakter. Przynajmniej wniektórych dzielnicach. Wokolicach Lamandé, placu Clichy, ale także wwielu innych dominują zdecydowanie Afrykanie iArabowie. Na niektórych liniach metra to oni właśnie panują bez reszty. Biały paryżanin staje się tu rzadkością...

Ogromny napływ Afrykanów iArabów zdawnych kolonii francuskich zmienia oblicze Paryża. Stolica Francji nabiera charakteru orientalnego, południowego. Czy proces ten zostanie zahamowany, oco wołać zaczynają coraz głośniej niektórzy politycy, należy wątpić. Życie ma swoje prawa. Imigracja zAfryki do Francji trwa. Paryż coraz bardziej staje się metropolią kolorowych. Inikt chyba nic na to nie poradzi.

15 listopada 1984

Dziś spędziłem pierwszą noc wCité Universitaire. Wieczorem, przy znaczącej pomocy przyjaciela Tadeusza, przeprowadziłem się do „własnego” pokoju wCollège Néerlandais! Pokój duży, jasny. Ma jednak swoje niewygody. Przede wszystkim jest zimny! Wnocy porządnie zmarzłem. Trzeba było wstawać, narzucać na łóżko kurtki ipłaszcze, zimno bowiem dało się mi mocno we znaki. Niewesołe perspektywy...

Wtej sytuacji rozgrzewa mnie tylko wiadomość zdomu. Właśnie wczoraj wieczorem udało mi się dodzwonić do Krakowa. Co za radość usłyszeć głosy bliskich, powiedzieć im, że wszystko toczy się dobrze, że nie ma się oco niepokoić! To pozwala przetrwać nawet najgorsze. Wtym kontekście łatwiej mi przełknąć gorzką pigułkę, jaką zgotowano mi wczasie wizyty wambasadzie.

Wybraliśmy się do ambasady zprzyjacielem Tadeuszem. Zgodnie bowiem zinstrukcją, jaką otrzymaliśmy przed wyjazdem, jest to nasz obowiązek. Przyjaciel miał jeszcze złudzenia, że porozmawiamy tam zkimś, że ktoś się zainteresuje naszym losem. Ja, pamiętając oswoich dawniejszych przygodach, byłem ostrożniejszy. Ioczywiście miałem rację (choć doprawdy nie chciałbym mieć tej właśnie satysfakcji!). Wambasadzie „załatwiono” nas na stojąco – kazano wypełnić obszerne ankiety imożliwie szybko ruszyć wświat. Jedna jedyna panienka, która raczyła zjawić się wpoczekalni, oświadczyła nam, że dziś wszyscy mają bardzo dużo zajęć, aona szczególnie. Zrozumieliśmy wlot. Po kilku minutach byliśmy już na ulicy. Wolni, spokojni, ze świadomością spełnionego „obowiązku”. Tylko gdzieś tam głęboko raz po raz odzywała się niespokojna myśl – czy też ioni mają podobną świadomość. Czy świadomość taką posiada także ten jakże arogancki odźwierny, którego nie stać było nawet na zwykłe „dzień dobry”. Czy posiada ją także iowa panienka, iowi mityczni „panowie”, wszyscy tak bardzo zajęci!?

Na szczęście dzisiejszy dzień przynosi także iradośniejsze chwile. Przede wszystkim okazuje się, że mam prawo korzystać ze stołówki studenckiej wCité Universitaire. Wprawdzie płacę pełną taryfę za obiad (17,70 franków), jest to przecież wieść bardzo pocieszająca. Skoro mam gdzie spać ico jeść, na bok muszą ustąpić wszelkie inne kłopoty.

16 listopada 1984

Dziś wprogramie oprócz wielu innych zajęć miałem dwie wizyty. Pierwsza na prefekturze policji. Trzeba wszak podjąć starania o kartę pobytu (carte de séjour). Niestety, wizyta zakończyła się niepowodzeniem. Tłum cudzoziemców, przede wszystkim studentów zCité, szczelnie wypełniał pomieszczenie. Godzinne oczekiwanie wkolejce przekonało mnie, że trzeba spróbować kiedy indziej, dużo wcześniej. Tym bardziej że czas biegnie, awpołudnie mam spotkanie zdyrektorem Instytutu Polskiego. Na szczęście przynajmniej ta wizyta przebiega pomyślnie. Pan Klimkiewicz sprawuje urzędową opiekę nad Polakami pracującymi wuczelniach francuskich wramach umowy kulturalnej polsko–francuskiej. Orientuje się dość dobrze wsytuacji poszczególnych ludzi, choć niektóre sprawy widzi wwyostrzonym świetle, zbyt jaskrawo. Cóż, ostatnie, wcale niełatwe lata kazały mu widocznie dmuchać na zimne...

Czy współpraca nasza się ułoży? Obaj mamy taką nadzieję. Życie odpowie samo. Zobaczymy. Wkażdym razie chęci nie brakuje. Tym bardziej że wszystko wskazuje na to, iż będę musiał szukać pomocy wbibliotece Instytutu. Zajęć mam wuczelni sporo (14 godzin tygodniowo!), nieodzowna musi być więc pomoc bibliotekarska.

Wczasie chwilowej zadumy stwierdzam, że właściwie od kilku dni żyję prawie wyłącznie wParyżu podziemnym! Masa spraw, jakie muszę załatwić wcoraz to innym miejscu miasta, sprawia, że bez przerwy jeżdżę metrem. Czuję się też tutaj zupełnie dobrze, swojsko. Bez pudła wybieram właściwy kierunek, zmieniam linie, wędruję podziemnymi korytarzami... Ani się spostrzegłem, że wten sposób stałem się obywatelem miasta, które przed półtora wiekiem tak barwnie opisał był Wiktor Hugo.

Wędrówka paryskim metrem to prawdziwa przygoda. Właściwie każda linia ma swój własny charakter. Jedne przypominają jako żywo Paryż przedwojenny: jeżdżą po nich wysłużone stare zestawy – pociągi (po 5 wagonów wkażdym zestawie, środkowy wagon kl. I). Inne – centralne – tchną nowoczesnością, elegancją. To już metro przyszłości (np. linia pospieszna RER). Odrębna sprawa to stacje. Jest ich chyba kilkaset. Każda znich ma swój własny wystrój. Do jednych zawitała nowoczesność wraz zruchomymi schodami, trasami szybkiego ruchu (np. Montparnasse-Bienvenue), winnych wciąż jeszcze stare windy wywożą pasażerów na powierzchnię ziemi. Wszystkie – zgodnie ze starym paryskim zwyczajem – przyjęły funkcję głównego centrum reklamowego. Na szczęście reklamy te są stosunkowo spokojne, nie atakują przechodnia. Zginęła dawna ich agresywność. Tak, jak wycofana została ze stacji metra rozpowszechniona niegdyś sprzedaż wautomatach gumy do żucia. Dziś to już przeszłość. Kto był sprawcą tej odmiany, nie potrafię odpowiedzieć. Dość, że zaginęła ta tradycja. Nie tylko ona.

17 listopada 1984

Spisywanie tego dziennika zaczyna stawać się interesującym przedsięwzięciem. Czy starczy mi sił iochoty na zapełnianie tych stronic, na odnotowywanie tego, co jest tego godne? Przecież nie sposób opisać wszystkiego. Czy zapisywać tylko wrażenia oświecie? Amoże dać więcej miejsca zwierzeniom własnym? Pytania te mnożą się nie bez kozery. Wczoraj spędziłem kilka wieczornych godzin przy biurku. Przygotowując wykłady, wypadło mi sięgnąć do Dziejów kultury polskiej Aleksandra Brücknera. Do dzieła niezwykłego, pełnego fajerwerków iniespodzianek, monumentalnego, aprzy tym bardzo osobistego! Jakże daleko odbiega ono od obowiązującej dziś zasady tzw. obiektywizmu! Brückner wydaje sądy bez najmniejszych skrupułów. Jednych kreuje na bohaterów, innym odmawia prawa do pamięci. Awszystko to znajduje wsparcie wjego jakże znakomicie pojemnej pamięci! To umysł doprawdy na miarę renesansu!

Czytając Dzieje kultury polskiej nie sposób nie postawić pytania: co ważniejsze – człowiek czy świat, myśl czy czyn? Brücknera interesowali przede wszystkim ludzie. Amnie? Na razie pytanie to niech pozostanie bez odpowiedzi.

Dziś sobota. Na dworze leje, zimno, wieje wiatr. Nie chce się nawet wychylić nosa zdomu. Od ranka siedzę przy biurku ipracuję. Po obiedzie nie sposób jednak wysiedzieć. Wraz zTadeuszem ruszamy do serca Paryża, na Plac Zgody (Place de la Concorde). Wlistopadowym deszczu zlewają się kontury stojącej nieopodal wieży Eiffla. Nad placem zaś – niby okrzyk rozpaczy – wznosi się ku górze obelisk zLuksoru. Wyrwali go kiedyś przodkowie dzisiejszych mieszkańców Paryża zdalekiego Egiptu, przewieźli tutaj ipostawili na znak swej potęgi. Dziś luksorski monument zdaje się głosić zmęczonemu bezustanną gonitwą światu jedną jedyną prawdę: oupływie czasu, osile materii inietrwałości pamięci człowieka. Przed dziesiątkami wieków, wstarodawnym Egipcie, artyści mozolili się nad wykuciem wtwardym kamieniu prawd oich własnym świecie. Dziś pamięć onich przepadła. Odeszły także wniepamięć prawdy, które zaklęli wtym kamieniu. Na Placu Zgody stoi dziś głuchy na świat, na jego bolesne wstrząsy ikonwulsje, pomnik-wyzwanie, pomnik-przestroga. Czy go zauważają paryżanie? Może go widzą zokien swych wspaniałych samochodów. Ale nie potrafią już, niestety, czytać wyrytych na nim znaków. Niestety, nie wiedzą, dlaczego go odkuto wkamieniu...

Przyjechaliśmy na Plac Zgody przede wszystkim wnadziei odwiedzenia pałacu Jeu de Paume – wspaniałego muzeum impresjonistów. Przyjechaliśmy mimo najgorszej listopadowej pogody. Czy zostaniemy nagrodzeni? Kłębiący się wwejściu do muzeum różnojęzyczny, przemoknięty tłum nie zachęca. Będzie tłok! Nie ma jednak wyboru. Degas, Renoir, Manet, Monet, Cézanne, Van Gogh... są tuż obok! Jakże im nie złożyć choćby krótkiej wizyty? Jakże im się nie pokłonić? Tak, pokłonić. Bo na zawarcie bliższej znajomości ztymi płótnami przyjdzie pewnie czas. Dziś, wtym tłumie, przy boku przyjaciela nie ma możliwości zaznajomienia się z nimi. Do muzeów najlepiej chodzić samotnie wczasie, gdy inni zajęci są swoimi sprawami... Cóż więc da mi dzisiejsza wizyta? Dużo imało. Daje przede wszystkim możliwość ogarnięcia ogromu dorobku impresjonistów. To bogactwo, od którego dostaje się zawrotu głowy. Jakże dziwny, inny świat wydał tych artystów! Jakże inni byli oni sami! Każdy znich był osobowością, każdy szukał swojej własnej drogi. Aprzecież nie sposób nie wskazać na wspólne ich korzenie. Na pozór niewiele jest wspólnego między Monetem aVan Goghiem, Cézanne’em aGauguinem. Każdy znich widział otaczający świat inaczej, próbował go odtworzyć – bądź stworzyć – przy użyciu swej własnej techniki. Aprzecież łączy ich nie tylko epoka, która ich wydała. Nie tylko koncepcja światła na płótnie, nie tylko podobny rodowód. Łączy ich nade wszystko chyba umiłowanie życia. Zsetek zawieszonych wpałacu Jeu de Paume obrazów ponad wszystko woła prawda opięknie świata, oradości życia. Zarówno baletnice Degasa, jak żniwiarze Van Gogha, tahitańskie dziewczęta Gauguina idamy Moneta, goście prowansalskiej oberży Cézanne’a ipanienki paryskiego półświatka Toulouse-Lautreca – wszyscy oni zdają się cenić życie, radować się nim. Czy cenili je modele artystów – nie wiem. Wiem jednak, że cenili je sami artyści. Toteż malowali swoje obrazy zradością, amoże izprzekleństwem na ustach. Nie mieli jednak wyboru. Życie ich zmuszało do tego. Musieli się mu poddać, stać się jego apostołami...

Niestety, nie są apostołami życia bywalcy baru „Hôtel-Ellen” zrue Ferdinand Duval wIV dzielnicy Paryża. Postanowiłem odwiedzić ten bar, mam bowiem wiele do niego sentymentu. Przed kilkunastu laty to tutaj właśnie poznałem rodaka zmojego Radłowa, człowieka, którego Los jeszcze wlatach dwudziestych wyrzucił na paryski bruk. Nie dziw więc, że, skoro Tadeusz zaproponował „postimpresjonistyczną” kawę, skierowaliśmy się właśnie tutaj.

Bar „Ellen” właściwie wniczym się nie zmienił. Życie dookoła biegnie naprzód, ale on wciąż istnieje. Wciąż też można wnim spotkać – chociaż coraz rzadziej – polskich rozbitków zlat międzywojennych. Wypędzeni zrodzinnych domów przez kryzys lat trzydziestych, inni przez wojnę, znaleźli wbarze „Ellen” swoisty azyl. Tu się schodzą, tu dyskutują, tu się kłócą iradują. Właściciel baru, pan Jakub, zna wszystkich. Wie, kto lubi piwo, kto wino czerwone, kto zaś może pozwolić sobie na pastisse lub pernod. Niestety, dzisiejsza nasza wizyta wbarze „Ellen” przebiegła wnastroju melancholii. Mój rodak zmarł przed rokiem. Nikt nie wie, gdzie go pochowano. Owszem, dobrze pamiętają go. Palił zawsze cygara, był bardzo honorowy – powiada pan Janek. Inny gość dorzuca – spierał się zawsze ze Staszkiem zWarszawy, ztym kapelusznikiem. Dziś nie ma już ani Pawła, ani Staszka. Odeszli na zawsze. Ich dawni koledzy przy „balonie” czerwonego wina chcą zapomnieć oswej starości isamotności. Czekają na chwilę, gdy przyjdzie ona – wybawicielka izamknie im oczy na zawsze. Awtedy nie odwiedzą już baru „Ellen”. Wprowadzą się do niego pewnie nowi lokatorzy, koledzy ikompani owego Ryśka, który porzucił był właśnie studia wKrakowie iprzyjechał tu, do Paryża, na zarobek. Na razie pracuje od czasu do czasu jako pomocnik tapeciarza, wieczorami zaś zmywa naczynia uwujka wbarze „Ellen”. Może za miesiąc, może za rok „stanie na nogi”. Dostanie wówczas „papiery”, zacznie zarabiać, żyć... Po to, by po latach znów przychodzić do jakiegoś baru „Ellen” wposzukiwaniu wspomnień orodzinnym, dalekim kraju, by topić te wspomnienia wlampce czerwonego cienkusza...

18 listopada 1984

Dziś niedziela, dzień świąteczny. Najpierw odwiedzam serce Paryża, czyli katedrę Notre-Dame. Nabożeństwo ogodzinie 10.00 ma charakter uroczysty. Środkową, potężną nawę wypełniają wierni. Boczne nawy, odgrodzone wysoką drewnianą zaporą, służą setkom turystów za miejsce – stosunkowo wygodne – do zwiedzenia świątyni, atakże przyglądnięcia się trwającemu właśnie nabożeństwu.

Samo nabożeństwo przebiega wnastroju powagi ipodniosłości. Kapłan wygłaszający naukę mówi pięknie iprzekonująco. Nawołuje wiernych do przestrzegania podstawowych kanonów moralności chrześcijańskiej, zarówno wżyciu osobistym, jak ispołecznym. Pięknie brzmi wstarych murach katedry głos chóru – szczególnie wmomencie gdy śpiewa po łacinie Credo. Mimo prób trudno przecież skupić się wczasie nabożeństwa. Zjednej strony ogrom tej budowli, zdrugiej tłumy przechodzących obok turystów, bezustannie błyskających elektronicznymi lampami aparatów fotograficznych, ztrzeciej zaś świadomość jakże długiej ibogatej historii tej świątyni – wszystko to sprawia, że nie sposób oderwać się od otaczającego świata izastanawiać się nad pięknymi imądrymi prawdami, ojakich mówi kapłan od ołtarza.

To dziwne, ale Notre-Dame de Paris, pełniąc dziś tak różnorodne funkcje – świątyni, zabytku historycznego, centrum ewangelizacji dorosłych etc. – przykuwa do siebie uwagę nade wszystko chyba swą niepowtarzalną urodą. Nawet dzisiaj, wdzień deszczowy, fascynuje swą koronkową, niepowtarzalną, pełną najbardziej zaskakujących rozwiązań architekturą. Średniowieczni artyści zaiste musieli wczasie przygotowań do tej pracy być wprawdziwym natchnieniu twórczym. Pozostawili nam bowiem arcydzieło architektury, które zachwyca, ale którego nie sposób zrozumieć, wyjaśnić, zgłębić.

Urzeczony urodą architektury iatmosferą wspaniałej świątyni ztym większą radością spieszę na spotkanie zprzyjaciółmi, zktórymi rozstałem się przed dwunastu laty. José iCilick wdawnych, prowansalskich latach należeli do najbliższego kręgu moich znajomych. Zradością spieszę teraz do nich. Jak się dowiaduję, właśnie się przeprowadzili. Mieszkają obecnie wjednym zkilkudziesięciu podparyskich osiedli-satelitów. Zajmują cztery pokoje, kuchnię. Miejsca sporo, choć niegdyś wydawało się, że było go więcej. To sprawa dzieci, które wtych latach dorosły, zaczęły się usamodzielniać. Pablo, ten bodaj najbardziej ulubiony przez rodziców syn, od roku pracuje wTunezji, odrabiając wten sposób służbę wojskową. Mała niegdyś Ewa, piękna czarnooka pół-Polka, pół-Hiszpanka, awłaściwie Francuzka, od pewnego czasu mieszka wraz zDavidem. Właśnie jutro mają przenosić się do nowego trzypokojowego mieszkania. Zakupiła je dla nich matka Dawida... AMiguel? Ten nieznośny niegdyś chłopaczek? Właśnie dziś obchodzi swe dwudzieste urodziny! Ach, ten czas...

Może najmniej zmian zaszło wJosé iCilick. Przyprószyła ich mocno – to prawda – jesienna siwizna. Ale wygląda na to, że się nie zmienili. Chociaż to niezupełnie tak. Zmiany zaszły także wnich, ito spore. Cilick – jak dawniej wprawdzie zupodobaniem zajmuje się poezją, sprawami zaświatowymi, astrologią, tajemniczymi promieniami, robi to jednak zdaleko większą rezerwą. Jakby dobrze sobie zdawała sprawę ztego, że trzeba chronić ten azyl przed rozpadem, ale – że jest to tylko azyl. José także wyraźnie przekroczył pewną granicę. Niegdyś był zawołanym zwolennikiem prawicy, dziś zprzekonaniem broni polityki socjalizującego rządu. Ale nie tylko wpolityce zmienił on swe wybory. Także wżyciu codziennym stał się mniej dziarski (to daje osobie znać pięćdziesiątka!), mniej miękki wstosunku do Cilick... Jakby życie dało mu więcej zgryzot niż radości, zmusiło go do większego wysiłku, pracy.

Wdomu José iCilick spotykam sporo gości. Przy stole, przy lampce beaujolais (Beaujolais est arrivé! – wołają wszędzie napisy), przy kolejnych potrawach, płynie rozmowa dosyć wartko. Oczywiście, nie sposób pominąć spraw polskich. Daje się zauważyć, jak właściwie opinie wszystkich są ogromnie uproszczone. Prawdy, które wygłaszają, są tylko bladymi kalkami rzuconych przez dziennikarzy ipolityków haseł. Ale na dobrą sprawę trudno się im dziwić. Kto im ma dać ową pełną wiedzę otym, co się unas dzieje? Nie dziw więc, że wczasie rozmowy raz po raz padają okrzyki zdziwienia: ależ to niemożliwe, my otym nie wiemy, to zupełnie inaczej wygląda znaszej perspektywy...

Każda, nawet najlepsza wizyta musi mieć swój koniec. Ma swój koniec – anawet iepilog – ita. Oto bowiem, kiedy około 19:00 opuszczamy gościnny dom Cilick iJosé, aby powrócić do Paryża, pojawia się nieoczekiwany kłopot: golf Davida nie chce zapalić! Trzeba go popchnąć. Odkładam na bok torbę znotatnikami ikocem – wypożyczonym od Cilick, bo wCité zimno – ipomagam, ile mogę. Auto wkońcu udało się uruchomić. Niestety, nie udało się odzyskać mojej torby! Przepadła na zawsze! Wystarczyło kilka minut, by znikła. Komuś się przydała! Cóż, takie jest życie. Od pierwszego dnia pobytu wParyżu przestrzegano mnie przed złodziejami. Nie ustrzegłem się itrzeba było opłacić chwilę nieuwagi! Na szczęście dokumenty ipieniądze zostały. Na szczęście...

19 listopada 1984

Początek drugiego tygodnia pobytu wParyżu. Dzień zaczynam pod dobrym znakiem. Oto wdrodze na zajęcia wstępuję do przepięknego starego kościoła Saint-Germain-des-Prés. Mam przystanek metra tuż przy tej świątyni. Nie sposób jej ominąć. Już drugiego dnia pobytu zaglądnąłem tu na chwilę. Dziś mam więcej czasu. Podziwiam też wspaniałe romańskie mury, znakomitą robotę kamieniarską dawnych mistrzów, pochłaniam atmosferę ciszy ispokoju, tak niezwykłą wtej okolicy. Przecież okilkanaście kroków stąd płynie wartkim strumieniem bulwaru St. Germain fala samochodów, po drugiej stronie placyku, tuż naprzeciw wejścia do kościoła, znajduje się sławna wdziejach literatury europejskiej iświatowej kawiarnia „Aux Deux Magots” (to tu wokresie powojennym zwykła się zbierać śmietanka literatów, tu wydawano sądy oliteraturze, tu ferowano wyroki literackie, które obiegały cały świat!), atymczasem wtej świątyni, pośród tych murów – azyl ciszy ispokoju. Przechadzam się powoli wzdłuż bocznej lewej nawy inagle... tak, to tu! To właśnie tu, wkościele St. Germain-des-Prés znajduje się grobowiec naszego króla Jana Kazimierza. Wszak to tutaj nasz król był opatem wciągu ostatnich czterech lat życia, tu go pochowano w1672 roku (dopiero po latach przewieziono jego prochy do wawelskiej katedry). Grobowiec królewski wygląda pięknie. Spoglądając nań jakoś nie mogę się opędzić przed refleksją. Jakież wyroki zawiodły cię, Janie Kazimierzu, aż tu, do miasta rozciągającego się nad brzegami Sekwany? Ty, królu, któremu wypadło przejść wżyciu tyle nieszczęść, który zuporem walczyłeś owolność kraju, którego zdradzali tchórzliwi senatorowie ikanclerze, Radziejowscy, Radziwiłłowie idziesiątki innych, który przysięgałeś wkatedrze lwowskiej, że otoczysz opieką chłopów polskich, ty, królu, nie zdzierżyłeś. Złożyłeś koronę idobrowolnie udałeś się do Francji, aby tu oczekiwać śmierci. Byłeś tragicznie wielkim wtym geście, niepowtarzalnym wnaszych dziejach. Miałeś prawo nosić tę koronę do śmierci. Ajednak zrzekłeś się jej, czułeś bowiem, że to wysiłek ponad Twoje siły! Trzeba było mieć, zaiste, wiele wewnętrznej siły, by podjąć taką decyzję. Ty ją podjąłeś. Choć zdawałeś sobie sprawę, że nie przysporzysz sobie tym sławy uswoich poddanych. Podjąłeś ją, choć musiałeś przeczuwać, że nie będzie już dla Ciebie powrotu do rodzinnego kraju. Stałeś się też dobrowolnym wygnańcem-tułaczem na całą wieczność. Nie przychodzą do Twego grobu szkolne wycieczki, by uczyć się narodowej historii. Nie odwiedzają Cię tysięczne tłumy turystów. Tylko od czasu do czasu przyjdzie tu do Ciebie jakiś Polak, jak Ty – tułacz, ipomyśli, że nie jest sam, bo przecież kilka wieków wcześniej tułaczy szlak zziemi polskiej do francuskiej przebył sam król. To niewiele! Ajakże dużo zarazem...

20 listopada 1984

Na dworze wichura. Zimno ideszczowo. Aż strach wyjść. Atu nie sposób zostać wdomu. Na rue de Lille czekają studenci. Dziś rozpoczynam wykłady zliteratury polskiej XX wieku. Na sali dwadzieścia osób. Sporo. Cieszę się, bo to znaczy, że chyba spełnią się moje oczekiwania, że chyba uda mi się znaleźć także tu entuzjastów chcących poznać naszą literaturę. Może nie wszystkich, może tylko niektórych. Ajednak... Nie zrażam się tym, że wczasie wykładu jeden zmłodzieńców – zIroku, chyba Niemiec albo Holender – bezustannie pragnie dać znać osobie. Przerywa, zadaje dodatkowe pytania, wreszcie – wychodzi. Prawdopodobnie przyszedł winnym celu. Nie po to, żeby słuchać wykładu. Trudno, trzeba być przygotowanym na wszystko. To nie Kraków.

Wieczorem wtowarzystwie niezastąpionej Cilick (przywiozła mi nową kołdrę!) odwiedzam przepiękny kościół Saint-Séverin. Jest wieczór. WŁacińskiej Dzielnicy (Quartier Latin) życie zdaje się dochodzić do swego normalnego otej porze natężenia. Wąziutkimi uliczkami, przy których setki kafejek imałych restauracyjek zachwalają swe wyroby – greckie (jest ich chyba najwięcej!), arabskie, tureckie... iBóg wie jakie, sunie tłum turystów, studentów, gapiów... Woczekiwaniu na Miguela imy wędrujemy pośród tych tłumów. Wpewnej chwili Cilick proponuje odwiedziny stojącej obok świątyni. To słynny Saint-Séverin. Prawdziwe cudo francuskiego gotyku. Świątynia niezbyt wysoka, wspaniale wkomponowana wotoczenie. Mimo że zdaje się zapraszać wszystkich przechodniów, odwiedzają ją tylko nieliczni. Aprzecież właśnie teraz, wieczorem, sprawia ona bodaj najwięcej radości. Panuje wniej półmrok. Zpółmroku tego wychylają się dziesiątki przepięknych kolumn dźwigających sklepienie rozciągające się nad pięcioma nawami. Podziwiam pajęczynę kolumn (każda znich to odrębne dzieło sztuki, każda posiada swój własny wystrój), urodę kolorowych witraży, przez które przebija teraz światło lamp zewnętrznych, słucham delikatnej muzyki organów (widocznie jakiś artysta przygotowuje się do sobotniego koncertu). Wszystko to stwarza niepowtarzalny nastrój. Dla mnie wizyta ta ma jeszcze jeden wymiar. Oto bowiem odnajduję tu, wSaint-Séverin, słynną, wykonaną przez Walentego Wańkowicza kopię obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej zWilna. Według legendy, przywiózł ją był do Paryża wroku 1841 Andrzej Towiański. Przywiózł na prostym chłopskim wozie. Najpierw znajdowała się wjednej zkaplic za głównym ołtarzem. Tam zbierali się przy niej polscy tułacze, członkowie Koła Sprawy Bożej, które założył brat Andrzej. Wlatach czterdziestych XIX wieku stała się ta Matka Boska Ostrobramska opiekunką tych tułaczy, którzy zamierzali wypracować nowy model człowieka, przekształcić zwykłych zjadaczy chleba waniołów. Modlili się przed tym obrazem Mickiewicz iSłowacki, Goszczyński iKajsiewicz, Zaleski i... dziesiątki, amoże setki innych. Szukali utej Pani, która wOstrej świeci Bramie, sił na dalszy żywot. Atakże nadziei na lepszy los Ojczyzny. Od 1866 roku obraz ten znajduje się wbocznej, lewej nawie kościoła. Nie ma już tabliczek wotywnych, jakie umieszczano na nim przez dziesięciolecia. Zachował się jednak wzruszający napis: OPani, ku ratunkowi naszemu pośpiesz się... Dziś przed obrazem tym pusto. Rzadko, niestety, przychodzą tu Polacy. Ale może kiedyś przyjdą. Może przyjdzie czas, gdy uświadomią sobie, że przed tym obrazem znajdą pociechę iwiarę wlepsze jutro...

21 listopada 1984

Zmęczenie – oto jedyne odczucie dzisiejszego dnia. Sześć godzin zajęć wyczerpało mnie zupełnie. Przy tym podła pogoda. Od rana czuję się źle. Wygląda na to, że będzie choroba. Wkażdym razie zaczyna się źle. Ale nie wolno się poddawać. Siadam do biurka, by napisać listy do rodziny. To pomaga. To wyzwala energię. Powoli wracam do siebie. Zaczynam rozmyślać. Przede wszystkim nad swoim położeniem. Czy ma sens cała ta moja wyprawa do Paryża? Wkońcu wKrakowie mam spokojną pracę, mam liczne grono przyjaciół. Nade wszystko mam rodzinę: żonę, dzieci. Atu? Sam jeden, wzimnym pokoju, skazany na samotność. Czy jest sens wtym przedsięwzięciu? Pozornie nie. Aprzecież sam zdecydowałem, zdecydowali też najbliżsi. Ichyba dobrze się stało. Chcąc coś osiągnąć, do czegoś dojść, trzeba wysiłku ipoświęceń. Przecież nigdy nie stać by mnie było na wyprawę paryską. Tym bardziej nie byłoby mnie stać na sprowadzenie tu rodziny. Atak – będzie to możliwe. To raduje. Bardzo to zmienia monotonię, która zabija życie. Mamy jedno życie ichciałoby się je przeżyć godnie iciekawie. Niemożliwe to bez starań ipoświęceń.

22 listopada 1984

Dzień dzisiejszy przeznaczyłem na załatwienie formalności związanych zplanowaną na Boże Narodzenie podróżą do kraju. Trzeba przede wszystkim uzyskać wizę aller-retour. Wprefekturze policji oświadczono mi, że wizy takiej nie mogę uzyskać aż do czasu, gdy będę miał carte de séjour. Wiadomo tymczasem, że na tę kartę czekać trzeba do trzech miesięcy! Wtej sytuacji pozostaje tylko ambasada. Tym razem zostaję przyjęty ciepło i– co najważniejsze – po ludzku. Urzędnik wstosunkowo szybkim tempie przygotował odpowiednią notę do francuskiego MSZ-etu. Znotą tą kieruję się do gmachu, wktórym rządzi obecnie minister Chesson. Uprzejmy urzędnik przyjmuje notę oraz paszport ioświadcza, że za 24 godziny będę miał żądaną wizę (jak się okazuje, dostaję wizę wielokrotną, zważnością na pół roku!). Uszczęśliwiony takim obrotem spraw po obiedzie wybieram się do Biblioteki Polskiej przy quai d’Orléans 6. Bywałem tu częstym gościem przed kilkunastu laty, pora więc najwyższa odnowić związki. Ku swemu zdumieniu zastaję czytelnię pełną. Oczywiście, są także znajomi zKrakowa. Nie ma jednak czasu na pogawędki. Każdy usiłuje skorzystać zokazji idotrzeć do upatrzonych materiałów. Osobiście wiążę pewne nadzieje zmożliwością podjęcia na nowo pracy nad monografią Gaszyńskiego. Dział rękopisów jednak zawodzi; poza znanymi mi już listami do Słowaczyńskiego (wydano je przed laty), brak czegoś interesującego. Pozostaje zająć się jakąś inną sprawą. Odnotowuję zkatalogu rękopisów sporo numerów. Zaczynam od biografii Tadeusza Z. Chamskiego. Niestety, spotyka mnie zawód. Rzecz niezbyt interesująca. Dopiero kolejna paczka przynosi oczekiwaną niespodziankę. Są nią listy Stanisława Krzemińskiego do Adama Asnyka. Zarówno autor, jak iadresat byli w1863 roku członkami Rządu Narodowego, blisko współpracowali zTrauguttem. Potem losy jednego rzuciły do Krakowa, drugi zaś ostał się wWarszawie... Asnyk urósł na sztandarowego poetę pozytywizmu (araczej parnasizmu) polskiego, Krzemiński stał się ostoją dziennikarstwa warszawskiego, żywym symbolem nieugiętości ducha polskiego wobec zaborcy. Jak widzę, trafiłem na ciekawy ślad. Chyba podążę za nim...

23 listopada 1984

Dzisiejszy dzień upłynął mi pod znakiem Napoleona. Wyruszając do archiwum znajdującego się wgmachu Ministerstwa Spraw Zagranicznych (przy wielkiej esplanadzie Inwalidów), zdecydowałem się złożyć wizytę cesarzowi. To prawda, że wizytę tę trzeba było opłacić trzynastoma frankami – co wobecnej mojej sytuacji stanowi poważny wydatek – nie sposób jednak zrezygnować ztego zamiaru. Byłem ucesarza przed kilkunastu laty, pora odświeżyć wspomnienia.

Niestety, spotyka mnie zawód. Przez lata całe przeczytałem niejedno dzieło o„małym kapralu”, oglądnąłem niejeden album poświęcony jego wojennej epopei, pisałem owielkich panoramach Wojciecha Kossaka (Pod piramidami, Somosierra). Zchwilą wkroczenia wmury kościoła św. Ludwika wszystkie te wątki giną, oddalają się. Pozostaje tylko zimny granit grobowca istraszne wswych kształtach jego otoczenie. Ta narzucająca się widzowi grandilokwencja, to uporczywe wydobywanie zasług cesarza, ta rzymska jego poza na rozlicznych płaskorzeźbach... Wszystko to każe myśleć onicości czynów ludzkich, oprzemijalności potęgi. Kiedyś, przed kilkunastu laty, zwiedzałem dom rodzinny cesarza Napoleona wjego korsykańskim Ajaccio. Zwykły, mieszczański dom, ze zwykłym mieszczańskim wystrojem. Muszę przyznać, że tamta wizyta wzruszyła mnie owiele bardziej niż dzisiejsze odwiedziny jego grobu. Tam było wiele autentyzmu, były ślady człowieka, mimo że dom jest pusty. Tu, mimo wspaniałego jego grobowca, mimo setek napisów, rzeźb, itablic, tu właśnie Napoleona nie ma. Są ślady jego idei, aprzede wszystkim dokumenty działalności jego małych następców. Jego samego tu jednak nie ma. Aszkoda. Może przydałby się dzisiaj Francuzom?

24 listopada 1984

Spośród dzisiejszych rozlicznych wydarzeń odnotować muszę przede wszystkim wizytę na „pchlim targu” (Marché aux puces). Wybrałem się wokolice Porte de Clignancourt zTadeuszem. Na szczęście nie pada, można więc spokojnie zwiedzić tę zachwalaną we wszystkich przewodnikach atrakcję Paryża.

Jak wszystko, co otoczone zostało turystyczną legendą, także i„pchli targ” – co widać już na pierwszy rzut oka – zatracił swój autentyzm. Miejsce zbieraczy-entuzjastów, kolekcjonerów-dziwaków zajął tu dość lukratywny handel. Zniknęły sławne niegdyś budy, prowizoryczne stoiska, na których wszystko można kupić. Wich miejscu pojawiły się sklepy wyspecjalizowane wokreślonej branży, swoiste salony. Tylko gdzieś jeszcze na obrzeżach „pchlego targu” można pooddychać atmosferą na poły odpustową, znieodłącznym targiem. Wjego centrum kwitnie handel znakomicie zorganizowany, nieomal hurtowy. Wyspecjalizowani ajenci „zapędzają” do stoiska przechodniów, wcale nie zamierzając następnie łatwo wypuścić upolowanej zwierzyny zpotrzasku. Oczywiście, główne transakcje prowadzą tu zAmerykanami. Pod ich też gust (lub raczej – brak gustu) zaopatrują swe stoiska, ich oczekiwania przenoszą ponad wszystko. Wślad za tym idą ceny – wysokie, niekiedy wręcz horrendalne (przynajmniej dla, jak ja, normalnego śmiertelnika). Dochodzi powoli do przedziwnego zjawiska: ceny na „pchlim targu”, przyciągające kiedyś tłumy paryżan itysiące turystów oraz studentów, obecnie często znacznie przewyższają te, jakie spotkać można choćby wsieci sklepów słynnego „Tati”. Ów „Tati”, zarabiający najprawdopodobniej miliony na hurtowym handlu (awłaściwie detalicznym, który przyjmuje charakter hurtowy!), stał się potężnym konkurentem dla Marché aux puces. Tam, do Porte de Clignancourt, jadą dziś przede wszystkim turyści zagraniczni na spotkanie zjeszcze jedną atrakcją Paryża. Do „Tatiego” podąża przede wszystkim biedny Paryż, aby zaopatrzyć się we wszystko, co potrzebne do życia, aco niezbyt drogie. „Tati” zrozumiał, na czym polega dzisiaj istota handlu. Toteż każdy towar sprzedaje taniej niż najbliższy jego konkurent. Ale towar ten nigdy nie leży na półce, jest wciągłym ruchu. Bo handlować to przede wszystkim znaczy sprzedawać. I„Tati” sprzedaje...

25 listopada 1984

Dziś niedziela, dzień odpoczynku, skupienia. Oczywiście, nie dla wszystkich. Są jednak miejsca, gdzie można choć na chwilę oderwać się od spraw codziennych, zagłębić się wsobie. Dla jednych miejscem tym jest świątynia, dla drugich muzeum, dla jeszcze innych sala koncertowa, teatr, kino... Mnie dziś spotkała przyjemna niespodzianka wkościele. To wspaniała wswej koncepcji iwyrazie wystawa rzeźby religijnej Józefa Pyrza wkościele Saint-Germain-des-Prés! Przyjechałem do tego prastarego kościoła (ufundowanego jeszcze wVI wieku!) na niedzielną mszę. Jakież było jednak moje zdumienie, gdy usłyszałem wpewnej chwili komunikat księdza, że wystawione wbocznych nawach piękne rzeźby wdrewnie są dziełem polskiego twórcy! Nie dziw więc, że znalazłem się pośród tych wiernych, którzy po mszy św. zgrupowali się wokół artysty, by wysłuchać jego objaśnień. Pyrz – człowiek uroczy, zwyglądu przypominający nieco Toulouse-Lautreca, mówi po francusku zobcym akcentem, ale mówi płynnie iciekawie. Opowiada oprocesie tworzenia, wyjaśnia przesłanie ideowe poszczególnych rzeźb, kreśli obraz swej pracy. Słuchając go, oglądając niepowtarzalne wswym uroku rzeźby (przede wszystkim Zwiastowanie, ale także Dawid iGoliat, Ave Maria, Adam iEwa, Jakubowa drabina, Kain iAbel czy wreszcie Autoportret) zapomina się oświecie ijego troskach, ojego grzechach izbrodniach. Dzięki pracy rąk tego rodaka spod Bochni, który od sześciu lat mieszka wParyżu, mam chwilę autentycznej radości. Nie potrafię wyjaśnić, wczym tkwi tajemnica rzeźb Pyrza – to prawda. Ale muszę oddać sprawiedliwość jego pracy, która – jak widać – nie jest ani łatwa, ani prosta, ale która nade wszystko niesie pociechę. Oglądając pełne ruchu ilekkości dzieła tego artysty przypomina się tylko Van Gogh. Tamten zastosował własną, niepowtarzalną technikę wmalarstwie. Pyrz zdaje się iść właśnie jego śladem: rzeźbi podobną „grubą kreską”. Tamten tworzył pejzaże, martwe natury, portrety oniepowtarzalnym uroku ikolorystyce, ten, parając się dłutem, nadaje potężnym pniom drzewnym niecodzienne kształty, pełne ruchu ipowietrza. Tamtego znają miliony. Ten, syn drwala zNiepołomickiej Puszczy, szuka widzów wśród wiernych, wśród tych, którzy również zwykli się przynajmniej od czasu do czasu zatrzymać chwilę wbiegu życia izadawać pytanie – dokąd biegnę?

26 listopada 1984

Wczorajsza, niedzielna, pierwsza zzaplanowanych wielu wypraw do Luwru wciąż nie daje mi spokoju. Spędziłem wsalach tego niezwykłego muzeum kilka godzin. Byłem tu nie po raz pierwszy; przed laty nieraz wpadałem tu, by „pooddychać” sztuką, by nabrać ochoty do życia, do pracy. Wczorajszą wyprawę – jak wszystkie bodaj poprzednie – rozpocząłem od niepowtarzalnej wswym wdzięku, wielkiej wswym kalectwie Nike Zwycięskiej. Jej wspaniała postać nie tylko świadczy ogeniuszu artystów greckich; zdaje się nade wszystko symbolizować zwycięstwo sztuki nad barbarzyństwem zniszczenia, które tak dotkliwie ją okaleczyło, ale nie potrafiło odebrać jej wielkości ipiękna.

Przyszła potem kolej na sale zmalarstwem europejskim, przede wszystkim francuskim. Wędrując przez te sale nie potrafiłem się przecież ani wzruszyć, ani zachwycić. Bezustannie powracała mi na myśl niedawna wizyta uimpresjonistów, bezustannie dokonywałem też porównań. Trudno ukryć, ale szkoła francuska zLuwru wzestawieniu z tamtym malarstwem wypada bardzo blado. Nawet tak bardzo wielbiony przez Francuzów David z„nieśmiertelną” Marianną na barykadach nie potrafi się obronić. Nic zatem dziwnego, że przyspieszam kroku chcąc dotrzeć do skarbów Wielkiej Galerii, do dzieł Tycjana, Rafaela iLeonarda. Przed Giocondą, chronioną specjalną szafą ikuloodporną szybą – tłum obcokrajowców, przede wszystkim Japończyków. Cisną się, robią zdjęcia... Atuż obok tyle wspaniałości! Wydaje się, że wyrządzono dziełu Leonarda mimo wszystko szkodę okrzykując je największym arcydziełem malarstwa światowego. Nawet gdyby się jej należało to miejsce, nie trzeba było robić tego wtaki sposób. Na dobrą sprawę dziś mało kto ogląda Giocondę jako dzieło mistrza Leonarda. Każdy pragnie stanąć przy arcydziele, upamiętnić tę chwilę... Szkoda Giocondy, tym bardziej że nie zasłużyła na ten los...

Pociechę znajduję jednak tuż obok, wspokoju rozkoszując się innymi dziełami Leonarda, wtym przede wszystkim jego Piękną Florentynką. Nie mniej radości przynosi mi spotkanie zRafaelem, zTycjanem ityloma innymi mistrzami włoskiego renesansu! Nie kryję jednak, że wsposób szczególny zabiło mi serce, gdy wgalerii Luwru stanąłem nagle przed trzema obrazami Domenica Ghirlandaia. To on przed kilku laty zachęcił mnie do licznych powrotów do lizbońskiego Muzeum Gulbenkiana. To on namalował ów niepowtarzalny wswej urodzie Portret dziewczyny, którego kopia zdobi moje krakowskie mieszkanie. On, nauczyciel wielkiego Michała Anioła, trafił także do Luwru. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego polubiłem jego dzieła. Może dlatego, że przecierał dopiero ścieżki wielkim twórcom renesansu, że, wyrastając ztradycji gotyku, musiał może wsposób szczególny walczyć ztradycją, zregułami, by stworzyć nowy świat? Nie wiem. Wiem jednak, że czuję dlań ogromnie dużo sympatii, że należy do moich ulubionych twórców. Że wtej mojej prywatnej galerii zajmuje miejsce tuż obok uroczego Brata Anielskiego (zaszczyconego wgalerii Luwru zaledwie dwoma obrazami!) iwciąż niepokojącego Metsysa Quentina. Żaden bodaj znich nie osiągnął wyżyn kunsztu malarskiego, żaden nie stał się mistrzem światowym, ale każdy znich miał na pewno nie tylko talent. Zcałą pewnością kochał sztukę, którą zaklął wkolorach! Może właśnie dlatego stali mi się oni tacy bliscy idrodzy? Arcydzieła onieśmielają, swą doskonałością jakże często porażają. Dzieła pozostające wcieniu arcydzieł pozwalają nawiązać bliższy kontakt zich twórcą, stają się bardziej ludzkie, bliższe sercu!

27 listopada 1984

Spisanie refleksji zwizyty wLuwrze zajęło mi tyle miejsca, że nie starczyło go na odnotowanie wrażeń zpierwszej wczasie tego mojego pobytu wParyżu przechadzki po sławnej we wszystkich bodaj zakątkach świata dzielnicy zepsucia – Pigalle. Znalazłem się tu trochę przypadkowo. To prawda, że nie wchwili pełnego jej życia, nie około północy, niemniej wystarczyło tego, aby stwierdzić przynajmniej jedno: że zatraciła ona chyba wcałości swój sławny francuski wdzięk. Wprawdzie nad placem Blanche nadal kręcą się skrzydła „Czerwonego Młyna”, nadal można tu kupić miłość, ale nie jest to już Pigalle zlegendy. Amerykańskie dolary, amerykańscy turyści sprawili, że mamy tu do czynienia zprzedziwną mieszaniną francuskiej lekkości zbrutalnością rodem zza oceanu. Miejsce kafejek imaleńkich barów zajęły luksusowe przybytki rozpusty, restauracje, sex-shopy, kina zpornograficznym repertuarem. Pojawili się wogromnej liczbie „naganiacze”, uprawiający swą działalność wsposób nachalny, anierzadko brutalny. Wten sposób właściwie chyba raz na zawsze przepadła legenda oparyskim Pigalle. Rodzi się nowa, obca kulturze basenu Morza Śródziemnego legenda skrojona „na gust amerykański”. Ale na dobrą sprawę nie ma czego opłakiwać. Można tylko stwierdzić, że może właśnie wtej konkretnej dziedzinie najwidoczniej daje osobie znać proces podboju Europy Zachodniej, aprzede wszystkim Francji, przez Amerykę. Na innych polach Francuzi starają się jeszcze podkreślać swoją niezależność, tu skapitulowali. Wyłom został wykonany, pora na opanowanie twierdzy...

28 listopada 1984

Dziś cały dzień wInstytucie. Zajęcia od rana do wieczora. Trochę ciężko. Wpołudnie musiałem się chwilę zdrzemnąć, nie byłbym bowiem wstanie poprowadzić zajęć popołudniowych. Właściwie nic się dzisiaj nie działo. WParyżu zimno (wpokoju jeszcze bardziej!), ludzie przemykają się wpośpiechu do pracy izpracy. Nawet kloszardzi gdzieś pozaszywali się wswoich norach. Nie rezygnują tylko wędrowni grajkowie zmetra. Jedni wędrują od wagonu do wagonu iśpiewają – przy wtórze gitary – pieśni meksykańskie, hiszpańskie ale ifrancuskie wnadziei, że dostaną parę centymów, inni tworzą małe zespoły ikoncertują na większych stacjach. Dziś przypadł mi do gustu egzotyczny zespół (chyba zAmeryki Południowej) koncertujący na stacji Montparnasse. Wśpiewanych przez nich piosenkach tyle było młodzieńczej radości, tyle urokliwej egzotyki, że choć na chwilę zapomniałem ozmęczeniu. Wczoraj wieczorem byłem wInstytucie Polskim na wernisażu wystawy Jana Ekierta. Poszedłem tam wiedziony może nie tyle chęcią zobaczenia samej wystawy – zresztą niezbyt wsumie ciekawej (może najlepsze były jeszcze pejzaże biblijne iweneckie), ile spotkania człowieka, którego wydała Kombornia! Wzaproszeniu wyczytałem bowiem, że p. Ekiert urodził się wroku 1907 właśnie we wsi prof. Pigonia, że mieszka wParyżu od 1946 roku, że wystawiał swoje obrazy zarówno we Francji, jak iwStanach Zjednoczonych, Izraelu, Anglii itd. Wgronie kilkudziesięciu gości, którzy przybyli na wernisaż (niezbyt to doborowe towarzystwo!) bez trudu odnalazłem artystę. Nie ma on wsobie nic zmalarza, zpozy. Rozpoznać go jednak łatwo – wszak to człowiek tak nieprawdopodobnie podobny do Pigonia! To niezwykłe! Nie byli przecież krewnymi (potwierdził to p. Ekiert), aich sylwetki, ich wizerunki są tak bliźniaczo podobne! Przedziwna ta Kombornia, która wypuszcza wświat takich ludzi!

Wczasie długiej rozmowy zp. Ekiertem obiecałem mu, że kiedyś zadzwonię iodwiedzę go. Pewno rzeczywiście to uczynię. Tym bardziej że on zdaje się być bardzo samotny (zmarła mu ostatnio żona), szuka kontaktu zludźmi „stamtąd”, z„jego” ziemi! Zwielką radością słuchał mojej relacji zuroczystości, wjakiej uczestniczyłem przed trzema laty, nadania szkole wKomborni imienia prof. Stanisława Pigonia! Pewno będzie oczym rozmawiać. Zapowiedziały uniego wizytę także Cilick zcórka Ewą, które wraz zTadeuszem zaciągnąłem na ten wernisaż, izktórymi po uroczystości zjadłem kolację (wmieszkaniu Ewy zakupionym przez jej teściową!). Tak oto zupełnie nieoczekiwanie wParyżu zbiegły się wjednym momencie echa pięknej muzyki spod Andów iwspomnienia zKomborni. Może to nie przypadek? Wszak to miasto na każdym kroku gotuje niespodzianki!

29 listopada 1984

Pamiętny to dzień wnaszej narodowej historii. Wroku 1830 wieczorem, otej mniej więcej porze, wktórej piszę te słowa, rozległy się wWarszawie głośne okrzyki inawoływania młodych podchorążych: do broni! Jedni od lat czekali na ten okrzyk. Tym zabiły radośniej serca, napełniły się nadzieją, że jednak... że jeszcze nie umarła, że jeszcze żyje Polska! Inni wprzerażeniu zaczęli szczelnie zamykać okiennice ibramy domów, aby głos ten nie mógł się wcisnąć do ich zbrukanych sumień. Dzień ten stał się dla wielu dziesiątków tysięcy Polaków chwilą przełomową. Nagle załamał się budowany od wielu lat ich świat, pojawił się świat nowy, inny... Większość znich uwierzyła wten nowy świat, wmożliwość odbudowania niepodległej Polski. Pospieszyła też młodzież oraz starsi do szeregów powstańczych. Tysiące złożyło tej wierze świadectwo ze swej krwi iżycia. Inni wdługich kolumnach podążyli na polską nieludzką ziemię, na męczeński Sybir. Wielu podążyło wpoprzek Europy – na wieczne wygnanie. Większość znich zatrzymała się tutaj, we Francji. Jednych zamknięto wobozach (depôts), inni skierowali się do Paryża. Prawie wszyscy szli tu znadzieją, że pobyt ten potrwa krótko, że niedługo wrócą nad Wisłę, że przyjdzie im jeszcze stoczyć jeden bój – ostatni, ale zwycięski. Awtedy Polska będzie Polską. Jakże srodze się zawiedli. Płynęły dnie, miesiące ilata. Nadzieje zaczęły rozpływać się we mgle, szeregi żołnierzy wolności zaczęły rzednąć. Wreszcie zeszli ze sceny. Ale schodząc – zostawili ogromny dorobek polskiej myśli, polskiej nadziei – na lepsze, sprawiedliwsze jutro. Ziemia francuska przyjęła ich prochy, ale myśl ich stała się pokarmem dla synów icórek, dla następnych pokoleń, które miały strzec tego dziedzictwa. Tak było przez lata. Adziś?

Właśnie wróciłem zBiblioteki Polskiej przy quai de’Orléans. Pracowałem tam kilka godzin popołudniowych (otwarta jest tylko po południu!). Obok mnie – kilkanaście osób. Jedni wertowali stare roczniki czasopism, inni zagłębiali się wstare rękopisy, jeszcze inni po prostu czytali polskie książki. Ta biblioteka ito muzeum Mickiewicza – to ich dzieło! To dzieło tych, którym dzień 29 listopada zabrzmiał radośnie, aktórych los skazał na wieczne wygnanie. Okazuje się, że to dzieło wciąż żyje. Ichociaż dziś wBibliotece nikt nie wspomniał nawet orocznicy, chociaż na tablicy znalazłem tylko małe zawiadomienie ozebraniu Towarzystwa Historyczno-Literackiego wdniu 1 grudnia – zwołanym ztej właśnie okazji – to przecież nie sposób pominąć milczeniem tej rocznicy. Nie sposób nie przywołać raz jeszcze tych pełnych entuzjazmu podchorążych nawołujących swych współbraci do broni. Nie sposób nie oddać im należnej czci.

30 listopada 1984

Od wczoraj moje życie wParyżu wyglądać zaczyna zupełnie inaczej. Przez trzy tygodnie żyłem tu wbezustannej niepewności ojutro. Przywiezione zdomu, atakże pochodzące zdrobnych pożyczek uznajomych zasoby pieniężne kurczyły się zdnia na dzień. Sytuacja stawała się coraz nieznośniejsza. Podjąłem wprawdzie zabiegi opożyczkę wInstytucie Polskim (złożyłem nawet podanie wtej sprawie), nie przyniosły one jednak żadnego skutku. Pan dyrektor odsyłał mnie zdnia na dzień, nie bardzo wiedząc, co ze mną zrobić. Aż oto wreszcie wczoraj otrzymałem zaliczkę pierwszej pensji. Stałem się niezależny. To ogromna ulga, psychiczny luz. Nareszcie będę mógł kupić sobie najbardziej potrzebne drobiazgi (jak proszek do prania, szampon, aprzede wszystkim – zapasy żywnościowe). Nareszcie...

Dziś od rana robię zakupy. Przede wszystkim jadę do „Tatiego”, aby zrobić kilka zakupów dla moich najbliższych. Pojutrze jedzie do Krakowa p. F., obiecała zabrać małe upominki na św. Mikołaja dla moich dzieci. Jadę do „Tatiego” zTadeuszem. Nieoczekiwanie Tadeusz spotyka tu jednak swoją kuzynkę, która – jak się okazuje – przed pięcioma dniami zjechała do Paryża... zOslo na tygodniową wycieczkę. Ioczywiście trafiła do „Tatiego”! Ale właściwie inaczej być nie mogło. Wszak wiadomo, że tu najtaniej we Francji, że tu język polski należy chyba do „światowych” (okażdej porze dnia słychać polski język wtym wielkim sklepie!). Nic dziwnego więc, że dochodzi tu do najmniej oczekiwanych spotkań. Straciwszy wten sposób towarzysza, sam dokonuję zakupów iradosny wracam do domu. Po południu – oczywiście, wbibliotece. Wieczorem zaś – telefon do Krakowa. Rozmawiam zmoimi bliskimi. Co za radość słyszeć ich głosy. Tym bardziej że umnie, wakademiku, zupełnie głucho. Jak wpustelni...

1 grudnia 1984

Ustawiczna gonitwa, wieczna wędrówka metrem, to znów piechotą, sprawiły, że dziś niezbyt chętnie wstałem złóżka. Mimo wszystko przemagam się. Przecież wBibliotece czekają na mnie... listy Krzemińskiego do Asnyka. Postanowiłem zrobić ich odpisy inie żałuję tej decyzji. Robota to żmudna, ale jakże ciekawa zarazem. Krzemiński, Asnyk to generacja pozytywistów. Ale jakiż rodowód? Obaj byli członkami Rządu Narodowego w1863 roku, obaj blisko współpracowali zTrauguttem, obu przetrącono skrzydła. Aprzecież nie załamali się, nie zwątpili. Ileż siły wtych ludziach, samozaparcia. Skoro nie można służyć ojczyźnie zbronią wręku, postanowili służyć jej piórem, talentem, pracą! Isłużyli. Nie, nie żałuję tej decyzji. Nawet gdyby się miało okazać, że nie uda mi się ogłosić drukiem tych listów, wiem, że nie tracę czasu przy ich kopiowaniu. Uczę się od tych ludzi szacunku dla pewnych wartości wyższych. To wiele, bardzo wiele...

2 grudnia 1984

Na dzisiaj zaplanowaliśmy zTadeuszem wyprawę do zamku Vincennes, leżącego na wschodnich rubieżach Paryża. Jedziemy tam metrem (co za wspaniały wynalazek – to metro!). Jest zimno, wietrznie. Zamek widać zoddali. Wygląda imponująco. Dookoła potężne mury, głęboka fosa... Trafiamy wreszcie do bramy wjazdowej. Cisza, spokój. Dookoła żywej duszy. Panienka wkasie powiada, że winniśmy zaczekać. Za 45 minut będziemy mogli zwiedzić Donjon wraz zprzewodnikiem. Cóż zrobić, trzeba się zgodzić. Robimy tymczasem wizytę wzamku na własną rękę. Tuż obok wznosi się wspaniała Święta Kaplica. Niestety, zamknięta od paru lat. Trwają wniej prace konserwatorskie. Niedaleko za kaplicą – długie, niskie zabudowania fortecy. Tam przechowywane są zbiory archiwalne do dziejów armii francuskiej. Na chwilę przystajemy. To wszak tu, wtych fortach, znajdują się podobno dokumenty do dziejów polskich formacji wojskowych walczących uboku Francuzów. Gdzieś czytałem, że dokumentów tych są ogromne ilości, tysiące. Czy je zbadano do końca? Amoże spróbować itu? Może czeka mnie tu jeszcze jedna niespodzianka? Może kiedyś podejmą się tego inni. Teraz pora najwyższa do Donjon, czyli do potężnego zamku gotyckiego zXIII wieku. Zbudowanego – jak objaśnia sympatyczny przewodnik – przez królów Francji dla nich, na ich własny użytek. Tak też było. Przez blisko 300 lat mieszkali tu królowie francuscy, choć niezbyt to było wygodne mieszkanie! Oglądamy więc piękne XIII–XIV-wieczne sale królewskie na różnych piętrach, wszystkie zbudowane według tej samej zasady: sklepienie sali wznosi się na centralnie położonym pilastrze. Obok sal królewskich – małe salki dla królowych, ale idla służby. Gdy oglądająm te cuda gotyckiej architektury, ogarnia mnie wzruszenie. To przecież tu, do tego zamku wroku 1416 dotarła była delegacja polska zarcybiskupem Trąbą, Janem zTuliszkowa iZawiszą Czarnym wnadziei, że król Francji pogodzi ostatecznie Polskę zZakonem Krzyżackim! Po tych kamieniach chodził więc iwtych salach rozlegał się głos Zawiszy, „tego” Zawiszy, nad którego legendą spędziłem niedawno kilka miesięcy! Co za dziwny zbieg okoliczności!

Zainteresowanie moje zamkiem Donjon znacznie wzrasta, gdy dowiaduję się, że wnim więziono wlatach trzydziestych XVII wieku królewicza Jana Kazimierza! Azatem dotarłem do trzeciego jego więzienia we Francji! Iostatniego. Pamiętam, z jakim przed laty wzruszeniem wędrowałem po ruinach zamku wSâlon-de-Provence, dokąd żołnierze kardynała Richelieu zawieźli najpierw pochwyconego przypadkowo wSaintes-Maries-de-la-Mer polskiego królewicza zdążającego na austriackiej fregacie do Hiszpanii wnadziei otrzymania tronu wicekróla Portugalii. Wtamtejszym kościółku udało mi się nawet odczytać pamiątkową tablicę, jaką uczczono pośmiertnie jednego zdostojników polskich towarzyszących królewiczowi, niejakiego Korzyckiego. Później trafiłem do zagubionego upodnóży Alp Sisteron, gdzie królewicz polski spędził wiele długich miesięcy. Dziś wreszcie dotarłem do Donjon – ostatniego etapu tej przedziwnej przygody późniejszego polskiego władcy. Ze wzruszeniem dotykam starych murów. Słucham opowieści osławnych więźniach Donjon (zamek pełnił tę funkcję od XVI wieku aż do 1784 roku!), omarkizie de Sade iMirabeau, oDiderocie inaszej Marii zrodu Gonzagów, orozstrzelanym wpobliskiej fosie – na rozkaz Napoleona – księciu d’Enghien isławnym „królu ucieczek” hrabim B., który najpierw pięciokrotnie zbiegł zBastylii, anastępnie także izDonjon (wyczyn ten opisał Aleksander Dumas wpowieści W20 lat później!). Ale wszystkie te opowieści przesłania mi właściwie „polska” historia zamku wVincennes. Ta rycersko-królewska zDonjon iżołniersko-tułacza zpobliskiego fortu–archiwum. Toteż kiedy wieczorem dotarłem do katedry Notre-Dame na mszę świętą celebrowaną przez arcybiskupa Paryża Lustigiera, kiedy po mszy wmroku katedry rozległy się wspaniałe organy – wydawało mi się, że zamknięty został wten sposób jeden zpiękniejszych moich tutaj dni. Doprawdy, te organy u Panny Marii grały także... po polsku!

3 grudnia 1984

Poniedziałek – zatem dzień pracy. WParyżu leje, zimno. Po południu spędzam kilka godzin wBibliotece Polskiej – przy listach Krzemińskiego do Asnyka. Traktuję tę robotę trochę jako sprawdzanie siły swojego charakteru. Praca to bowiem nużąca. Daje jednak satysfakcję. Listy są rzeczywiście ciekawe. Wyłania się znich człowiek, który mimo upływu lat, mimo wielu zawodów, jakie sprawiło mu życie, nigdy właściwie nie złożył broni. Pozostał wierny swym ideałom młodości.

Wieczorem – chwila refleksji. To dziś mija osiemnasta rocznica naszego ślubu! Ani się spostrzegłem, jak minęły te lata. Długie ipiękne lata! Co tam porabia dziś moja żona, czy wspólnie zdziećmi obchodzi rocznicę? Dziś bardzo chciałbym być tam, przy nich!

4 grudnia 1984

Od pierwszego dnia przyjazdu do Paryża wiedziałem, że wtym dniu czeka mnie wyjątkowa wizyta upani Helft, właścicielki wielkiego wydawnictwa. Zorganizowała mi tę wizytę nieoceniona Cilick. Kilka dni temu zadzwoniła, że zostałem zaproszony przez panią Helft na „wieczór literacki”, na który ma przybyć wytworne towarzystwo. „Słowo się rzekło, kobyłka upłota”. Wieczorem wtowarzystwie Cilick, Ewy iDavida jedziemy do pani Helft (czyli matki Davida). Wsamochodzie dowiaduję się, że będzie około 25 osób: poetów, krytyków literackich, uczonych itp. Nie ukrywam, że progi mieszkania p. Helft przekraczałem zpewną obawą. Wsalonie zastaliśmy już kilkanaście osób. Później przyszli następni. Któż to był? Niestety, można się było tylko zorientować nieco powierzchownie. Wyglądało na to, że większość to literaci (literatki). Był jeden bardzo interesująco rozprawiający krytyk literacki aprzede wszystkim prof. Sorbony – historyk Ellenstein, autor wielu dzieł naukowych (nadto ośmiu scenariuszy filmów dla TV otematyce historycznej), człowiek posiadający wielu przyjaciół wnajwyższych sferach Paryża.

Wieczór poświęcony był pamięci zmarłego przed kilkoma tygodniami byłego uczestnika spotkań, poety G. Delle Nogar, autora około czterdziestu książek. Piękne wspomnienie onim wygłosiła p. Helft. Sporo informacji dorzucił wspomniany krytyk. Ta oficjalna część wieczoru zamknięta została przejściem do sąsiedniego pokoju – na mały posiłek (kanapki, ciastka, napoje). Po około godzinnej przerwie wszyscy goście zaproszeni zostali zpowrotem do salonu. Tam jeden zpanów – powieściopisarz (tak został przedstawiony) – odczytał fragment swej nowej powieści, której druk rozpoczęło właśnie jakieś pismo. Powieść chyba niezbyt wysokich lotów, początek zdaje się bowiem zapowiadać Smutną Wenecję Wacława Kubackiego. Teraz, ok. 23.00, zjawili się jeszcze kolejni goście. Przybyła pani – jak się okazało – jest najbliższą współpracownicą p. Helft wwydawnictwie. Wspólnie przedstawiły plan wydawnictwa na przyszły rok. Między innymi obie panie zaapelowały do obecnych ozgłaszanie propozycji do nowej serii krótkich tekstów (do 50 stron)...

Tak mniej więcej wyglądał wieczór literacki, zktórego wyszedłem po północy. Gdy dziś patrzę na to wydarzenie, zdaje mi się, że przynajmniej połowa ludzi tam zgromadzonych pojawiła się przypadkowo (szczególnie starsze panie co chwilę wznoszące okrzyki zachwytu wczasie lektury tekstów). Albo raczej – pojawili się tam nie ze względu na swe walory intelektualne, ile bankowe. Osobiście miałem sporo satysfakcji zrozmowy zprofesorem Ellensteinem. Rozmawialiśmy długo onajnowszej historii: oJałcie (właśnie ukończył pracę nad scenariuszem widowiska TV na ten temat), oRoosevelcie, Churchillu iWilsonie. Zaskoczyło mnie przede wszystkim to, że ani on, ani inni jego znajomi, wkońcu intelektualiści, nie posiadają żadnych wiadomości opolskiej kulturze. Jeden zpisarzy – bardzo ruchliwy wtowarzystwie – słyszał ojakimś poecie polskim, który ma pomnik wParyżu, ale, niestety, nie potrafił wymienić jego nazwiska! Rozpacz ogarnia człowieka, gdy widzi, jak wyglądają sprawy polskie zbliska we Francji. Prof. Ellenstein, który niedawno wrócił był zUSA, żalił się, iż Amerykanie wogóle nie zauważają Francji (porównał sprawę Francji wUSA do sprawy Gabonu we Francji). Myślę, że podobnie jest ze sprawą Polski we Francji. Wpolityce sprawa polska wprawdzie raz po raz odbija się echem. Wkulturze jednak wciąż należy do egzotyki.

Opuszczając dom p. Helft otrzymałem zaproszenie na kolejne wtorki. Nie wiem, czy pójdę tam. Nie wiem, czy przygotuję tomik „polski” do serii (na co otrzymałem zamówienie). Wiem jednak, że spędziłem up. Helft wieczór bardzo interesujący idość pouczający.

5–6 grudnia 1984

Nic ciekawego. Mocne przeziębienie, kaszel, ból gardła... Staram się leczyć. Nie wiem, co ztego będzie.

7 grudnia 1984

Nastąpiło wyraźne przesilenie wmojej chorobie. Zażyłem parę pastylek, wypiłem pół butelki zagotowanego (zpieprzem) wina, wypociłem się izaczynam wracać do formy. Jak wkażdym tygodniu, zadzwoniłem do domu: wszystko wporządku! Moi kochani wyraźnie czekali na telefon. Dagusia wprawdzie zwichnęła nogę – ale podobno niezbyt groźnie. Miejmy nadzieję.

Wieczorem wybieram się na ul. Surcouf. Tu, wpobliżu Placu Inwalidów, pallotyni polscy mają swój ośrodek kultury polskiej, organizują co miesiąc spotkania zpisarzami. Zogłoszenia wBibliotece Polskiej dowiedziałem się, że dzisiaj będzie Kazimierz Brandys. Trudno zmarnować taką okazję! Przyszedłem nieco za późno. Salka zapełniona była już po brzegi, sporo ludzi na korytarzach (zradiofonizowanych!). Przysiadłem ija na schodach. Brandys czytał fragmenty różnych tekstów. Były więc rzeczy zlat popaździernikowych, zlat sześćdziesiątych, siedemdziesiątych iostatnich. Głos ma przyjemny (niestety, osoby nie udało mi się dostrzec), teksty starannie dobrane. Bardzo ciekawie wyglądało wspomnienie zpierwszych lat powojennych – zpobytu wKrakowie (jeden rok) iWarszawie. Ujęta wformę wspomnienia próba oddania charakteru tych dwu miast pełna była ciepła imiłości. Wizja zapewne niepełna, cenna jednak chyba przede wszystkim ze względu na nietypową formę – prześwietlona bowiem przez osobę narratora. Równie interesująco wyglądał tekst następny: również pozornie będący wspomnieniem zpobytu pisarza wBelgradzie na zjeździe międzynarodowym, wrzeczywistości zaś będący bardzo interesującym esejem ojęzyku narodowym, polskim. Brandys zatrzymał się przy fonetyce naszego języka, mówił dużo oskładni, interesował go przecież nade wszystko walor narodowy języka – walor ludzki, polski. Nieoczekiwanie esej ten przerodził się wrozprawę o... ojczyźnie. Najprawdopodobniej zamierzonym świadomie przez autora zgrzytem był jego tekst następny – opowiadanie opsie, karlicy iwarszawskich chuliganach. Pisarzowi chodziło najprawdopodobniej owyrwanie słuchaczy zbłogiego snu–marzenia opięknie języka polskiego. Uczynił to wsposób drapieżny, nie wahając się użyć wtekście wyrazów o