Moc czytania - Tygodnik Powszechny - ebook

Moc czytania ebook

Tygodnik Powszechny

4,3

Opis

Moc czytania” to 170 stron rozmów z pisarkami i pisarzami, ich opowiadania oraz eseje, wiersze i wyznania literackie.

Z dumą przedstawiamy nowy „Tygodnik Powszechny Wydanie Specjalne”. „Moc czytania” to 170 stron rozmów z pisarkami i pisarzami, ich opowiadania oraz eseje, wiersze i wyznania literackie. 

 

Wywiady: Graham Greene, Orhan Pamuk, Maria Janion, Paul Auster. Mało? Opowiadania: Kornel Filipowicz, Stefan Kisielewski, Hanna Krall, Stanisław Lem, Weronika Murek, Czesław Miłosz, Sławomir Mrożek. Wciąż mało? Dorota Masłowska, Andrzej Stasiuk, Józef Tischner, David Remnick (redaktor naczelny "New Yorkera"). Jeszcze? Wiersze: Wisława Szymborska, Czesław Miłosz, Jstyna Bargielska, Stanisław Barańczak, Konstanty Ildefons Gałczyński, Marta Podgórnik, Ewa Lipska, Julia Hartwig, Adam Ważyk, Witold Wirpsza, Agam Zagajewski. No i ilustracje oraz komiksy: Mieczysław Wasilewski, Zygmunt Januszewski, Bartosz Minkiewicz, Jerzy Czerniawski. A także rozmowa z Anną i Jerzym Turowiczami (on obiecuje jej, że w końcu posprząta te książki w mieszkaniu, ona niedowierza).

 

Spis treści

 

CZYTAM, BO JESTEM

Michał Paweł Markowski O czytaniu

Szept opowieści. Rozmowa z Orhanem Pamukiem

Grzegorz Jankowicz Czytelnik w bezimiennym lesie

Anna Goc Przekładanie siebie

Janina Katz Przygoda z językiem

Lata walki i chwile radości. Rozmowa z Paulem Austerem

Bajarz zostawia ślady. Rozmowa z Jihadem Darwiche’em

CZYTAM, BO LUBIĘ

Tylko pisanie daje ulgę. Rozmowa z Grahamem Greene’em

Miłość do Agathy. Rozmowa z Tomaszem Fiałkowskim i Marianem Stalą

Mądrość baśni. Rozmowa z Joanną Olech i Joanną Olczak-Ronikier

Wit Szostak Magia czy kapusta

WEŹ, CZYTAJ

Jan Józef Szczepański Buty

Kornel Filipowicz Opowiadanie z epilogiem

Stefan Kisielewski O prywatnej a ulubionej zgniliźnie

Hanna Krall Syndrom ocalonych

Stanisław Lem Pan F.

Sławomir Mrożek Don Juan

Weronika Murek Opowieść wigilijna

Czesław Miłosz Krzyś

10 LAT FESTIWALU CONRADA

CZYTAM, BO WIERZĘ

Książki, w które wierzę. Rozmowa z ks. Adamem Bonieckim

Cenzura w Biblii. Rozmowa z Marcinem Majewskim

Błażej Strzelczyk Lektura własnej przyszłości

Andrzej Stasiuk Rewolucja, czyli zagłada

Mickiewicz: nowożytny myśliciel religijny. Rozmowa z Marią Janion

Józef Tischner Schizofreniczna ewangelia

Dorota Masłowska Historia

KOMIKS

BARTOSZ MINKIEWICZ: Fikcja, Kryminał

CZYTAM, BO MUSZĘ

We władzy książek. Rozmowa z Earle’em Havensem

Magdalena Kicińska Panie od książek

Recydywa państwa. Rozmowa z Marią Dąbrowską-Majewską

François Rosset Labirynt Jana Potockiego

Szaleństwo i metoda. Rozmowa z Jerzym Turowiczem i Anną Turowiczową

Pępek świata. Rozmowa z Davidem Remnickiem

WIERSZE

Czesław Miłosz Na cześć księdza Baki

Justyna Bargielska Zrozumienie metafory, Harfa daje radę

Stanisław Barańczak Widokówka z tego świata

Wisława Szymborska Ludzie na moście

Konstanty Ildefons Gałczyński Ulica Sarg

Marta Podgórnik Poemat nagrodzony nagrodą K., Instrukcje obsług, Melodia

Ewa Lipska Do Marianny Büttrich

Julia Hartwig Evergreen

Adam Ważyk Biblioteka snów

Adam Zagajewski Płótno

Witold Wirpsza Porządek

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 492

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
1
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Czytam, bo szukam

WŚRÓD LICZNYCH APOKRYFÓW, które dotarły do naszych czasów, znajduje się „List Arysteasza” z II wieku p.n.e. Opowiada o powstaniu Biblioteki Aleksandryjskiej założonej przez dynastię Ptolemeuszy. Ponoć król Ptolemeusz I rozesłał listy do władców każdego z państw świata, prosząc ich o nadesłanie wszystkich dzieł, które wyszły spod ręki ówczesnych pisarzy: poetów, filozofów, retorów, chiromantów, lekarzy, architektów… Monarcha zatrudnił liczną grupę uczonych, których zadaniem było przygotowanie projektu biblioteki. To właśnie oni obliczyli, że potrzeba 500 tysięcy zwojów, by zgromadzić w Aleksandrii całą wiedzę, jaką dysponuje ludzkość. Czytelnik miał być podróżnikiem, który pozostając w jednym miejscu, w przestronnym lektorium, przemierza wszystkie intelektualne ścieżki wytyczone przez myślicieli.

Ale chodziło o coś jeszcze. Koncepcja Biblioteki Aleksandryjskiej wspierała się na przeświadczeniu, że teksty stanowią odzwierciedlenie świata oraz ludzkich losów. Każda drobina istnienia i każde zdarzenie, które naznaczyło owo istnienie, znajduje swój odpowiednik w jednym z wielu napisanych już lub właśnie powstających dzieł. Nasze historie, choć w danej chwili nie potrafimy pojąć ich sensu ani też przewidzieć, jak się rozwiną, również tam są. Ptolemeusz pokładał w lekturze bezgraniczną nadzieję i to jemu zawdzięczamy jedno z najwspanialszych uzasadnień pisania i czytania. Na jakiejś stronie zapisanej cudzą ręką znajduje się odpowiedź na pytanie, które od dawna nas nurtuje. W jakimś wierszu widnieje wers, który pomoże nam uporać się z palącą tęsknotą za kimś, kto żyje teraz w innej opowieści (lub po prostu inną opowieścią). Gdy podczas zgłębiania sekretów egzystencji (w jej różnych wymiarach, nie tylko prywatnym, ale też społecznym i politycznym) docieramy do punktu, w którym wydaje się, że znaczenia pozostaną nieprzeniknione, warto wziąć do ręki książkę, zaufać opowieści i otworzyć się na to, co nam ofiarowuje.

Piszemy i czytamy z różnych powodów, ale nade wszystko dlatego, że cały czas poszukujemy. Nie zawsze dane jest nam otrzymać odpowiedź, ale pragnienie jej odnalezienia jest tak silne, że każdego dnia na nowo i niestrudzenie rozpoczynamy wędrówkę przez słowa.

Grzegorz Jankowicz

Dyrektor Programowy Festiwalu Conrada

NASZA OKŁADKA

MIECZYSŁAW WASILEWSKI profesor Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, był wykładowcą na uczelniach artystycznych od Iranu, poprzez USA i Chile, do Finlandii. Brał udział w kilkuset wystawach polskiego plakatu i ilustracji w kraju i za granicą, a także w dziesiątkach międzynarodowych imprez sztuki plakatu. Laureat wielu nagród za plakaty i grafikę wydawniczą. Autor okładek naszych „Kanonów” i wydań specjalnych: „Do Betlejem!”, „Wszystko, co wiemy” i „Polska od nowa”. www.wasilewski.art.pl

ZYGMUNT JANUSZEWSKInieżyjący już wybitny polski grafik, jego prace otwierają kolejne działy „Mocy czytania”

JERZY CZERNIAWSKIznakomity polski plakacista, jest autorem inicjałów w tekście otwierającym „Moc czytania” oraz grafik w dziale „Weź, czytaj”

WSPÓŁWYDAWCA   PARTNERZY WYDANIA

TYGODNIK POWSZECHNYWYDANIE SPECJALNE NR 3 (8)

ISSN 2392-3628

REDAKCJA Tomasz Fiałkowski, Grzegorz Jankowicz, Michał Okoński, współpraca Michał Sowiński

PROJEKT GRAFICZNY, ŁAMANIE Marek Zalejski

FOTOEDYCJA Grażyna Makara, Edward Augustyn, współpraca Marek Zalejski

TP TYPOGRAFIA Marta Bogucka, Andrzej Leśniak, Artur Strzelecki, współpraca Zuzanna Kardyś

KOREKTA Grzegorz Bogdał, Sylwia Frołow, Maciej Szklarczyk

OPIEKA WYDAWNICZA Maja Kuczmińska, Anna Pietrzykowska, Marta Filipiuk

WYDAWCA Tygodnik Powszechny Sp. z o.o.

PREZES ZARZĄDU Jacek Ślusarczyk

ADRES WYDAWCY I REDAKCJI 31-007 Kraków, ul. Wiślna 12, tel.: 12-422-25-18, 12-422-23-11, [email protected]

REKLAMA, OGŁOSZENIA tel. 12-422-05-70, [email protected]

PRENUMERATA tel. 12-431-26-83, [email protected]

[email protected]

ZAMÓ[email protected]

E-WYDANIE powszech.net/mocczytania

www.TygodnikPowszechny.pl

■ Prawa autorskie i majątkowe do wszystkich materiałów zamieszczonych w „Tygodniku Powszechnym” należą do Wydawcy oraz ich Autorów i są zastrzeżone znakiem © na końcu artykułu. Materiały oznaczone na końcu dodatkowym znakiem  mogą być wykorzystane przez inne podmioty tylko i wyłącznie po uiszczeniu opłaty, zgodnie z Cennikiem i Regulaminem korzystania z artykułów prasowych, zamieszczonymi pod adresem www.TygodnikPowszechny.pl/nota-wydawnicza

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

01czytam,bo jestem

ZYGMUNT JANUSZEWSKI

■ Wedle jednej z arabskich przypowieści mistrz zwrócił się do swych uczniów następującymi słowami: „Żyjemy tak długo, jak długo czytamy”.

■ Wśród zgromadzonych rozległ się szmer zdziwienia. Wreszcie jeden z uczniów przemówił: „Nie pojmuję twych słów, mistrzu, przecież w tej chwili niczego nie czytam, a jednak żyję”.

■ „Ależ czytasz – odparł mistrz. – Czytasz rzeczywistość, która cię otacza, czytasz zdania, które do ciebie wypowiadam, a także własne myśli i uczucia, czytasz kształty i barwy, dźwięki instrumentu i odgłosy zwierząt. Czytasz, bo istniejesz. Jak długo istniejesz, tak długo będziesz czytał”.

O czytaniu

INICJAŁY: JERZY CZERNIAWSKI

MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI

Czytanie jest przede wszystkim odnajdywaniem swojego miejsca wśród tego, co z początku nieprzyjazne, a co należy w ostatecznym rozrachunku oswoić. Czytanie nie powinno nas wyrzucać ze świata, lecz uczyć jego rozumienia.

W MOIM DOMU NIE BYŁO KSIĄŻEK. Kilka przypadkowych broszurowych wydań, żadnych klasyków, polskich czy zagranicznych („Wiosenne wody” Turgieniewa, ale co dziecku po Turgieniewie), żadnych encyklopedii. Nic. Najlepiej pamiętam dwa albumy przywiezione przez ojca z Moskwy, w tym wielki płócienny, bordowy z Ermitażu. Do dziś pamiętam wszystkie zawarte tam obrazy – od Duccia, Cranacha po Picassa, łącznie z detalami, wśród których jeden zwłaszcza utkwił mi w pamięci, z obrazu Jana Steena: porzucony na środku pokoju pantofel śpiącej kobiety. Ni przypiął, ni przyłatał. Nie wiem za bardzo dlaczego, ale ten oderwany detal, porzucona rzecz, estetyczny wybryk, nieekonomiczne punctum, utkwił w mojej głowie i odzywa się zawsze, gdy oglądam obrazy i fotografie i szukam tego, co nie pasuje do zgrabnie skrojonej kompozycji. Poza tym pamiętam zapach reprodukcji i jeszcze dwa świadectwa okrucieństwa: Judyta depcząca odrąbaną głowę i św. Sebastian naszpikowany strzałami. Długo nie wiedziałem, skąd moja fascynacja tym ostatnim. Teraz wiem.

Moi rodzice książek nie czytali, nie pamiętam też żadnej z moich sióstr z książką w rękach. Wszystko spowite mgłą, nieobecne, żadnej spójnej wizji. Nauczyłem się czytać bardzo wcześnie, ale z tych najdawniejszych czasów pamiętam tylko, jak na żądanie rodziców udowadniałem niedowiarkom, że taki szczyl czytać potrafi. Czytałem na pokaz gazety, bo co innego. Ale co czytałem dla siebie, na Boga, co ja wtedy czytałem?

Kiedy zacząłem niedawno oglądać ofertę polskich antykwariatów, zacząłem rozpoznawać okładki i coś się zaczęło w mojej pamięci pojawiać. „Niesamowite przygody Olka i Walerki”, „Malajskie czółno”, okładki z Doktorem Dolittle, „Związek sprawiedliwych”, ale wcześniej, gdy chciałem sobie przypomnieć moje lektury, wpadałem w czarną otchłań. Nie pamiętałem, bo nie chciałem pamiętać tamtych czasów i tamtych miejsc. Nawet nie pamiętam, co ja wtedy robiłem, nie chodziłem do przedszkola, bo matka nie pracowała, w telewizji nie było co oglądać, pamiętam tylko, słabo zresztą, „Konia, który mówi” i „Dr. Kildare’a”. Poza tym wymazane wszystko, odrzucone, z winy świata, którego nie lubiłem. Nie chciałem go pamiętać, więc i czytanie poszło na marne.

Wszystko

Choć oczywiście niezupełnie. Z późniejszego już życia, młodzieńczego, pamiętam dwa momenty, szczególnie ważne.

Pierwszy potrafię nawet sprecyzować. Jest rok 1972 i matka pyta, co chcę dostać na Gwiazdkę. Odpowiadam bez wahania, żeby znów nie dostać sweterka lub piżamy: Leksykon PWN. Złote cacko, w którym jest wszystko, od „Aachen” po „żyroskop”, skarbnica wiedzy, skomprymowany wszechświat. W domu do tej pory nie było żadnej encyklopedii, wielką granatową encyklopedię podziwiałem u sąsiadów, łapczywie oglądałem gdzieś wielką encyklopedię sowiecką, istnienia takiego cuda jak Brockhaus czy Britannica nawet nie podejrzewałem, zresztą, co by mi po nich było, skoro nie znałem żadnego języka. Teraz miałem własną wyrocznię, której kieszonkowy w gruncie rzeczy format w ogóle mi nie przeszkadzał. Nie rozmiar się liczył, lecz zasada. A zasada była prosta, Blake’owska: zmieścić świat w ziarenku piasku, objąć nieobjęte, scalić pokawałkowane. Wtedy właściwie narodziła się moja biblioteka: w pragnieniu ładu, który potrafię narzucić światu, w złudzeniu, że świat można zamknąć między okładkami, że biblioteka może imitować wszechświat.

Oczywiście, leksykon to nie literatura, ale fakt, że kilka lat później z tą samą łapczywością czytałem „Ulissesa”, że leżąc w chorobie, postanowiłem przeczytać całą „Komedię ludzką” Balzaka, że jeszcze później zachłystywałem się Proustem – wszystko to zawdzięczam złotemu woluminowi o cienkich kartkach, który jak kometa zjawił się w moim dzieciństwie i nigdy nie zniknął z mojego nieba, na którym cały czas lśni idea całości.

I drugi moment, z tego samego okresu. Mam dziesięć lat, oczywiście spędzam czas na grze w piłkę, prenumeruję „Sportowca”, sam wyklejam albumy wycinkami ze świata lekkiej atletyki, ale jednak cały tydzień czekam na sobotę, żeby po lekcjach szybko wrócić do domu, zamknąć się z książką w pokoju, gdzie akurat nikogo nie było (do czasów licealnych nie miałem swojego pokoju), i mieć świadomość, że nikt nie będzie ode mnie niczego chciał przez najbliższych parę godzin.

Co czytałem? Różności: „Przygody Robin Hooda”, „Mity greckie” mojej imienniczki, stare roczniki „Przekroju” pożyczone od sąsiadów z góry, jedynych inteligentów w okolicy, westerny Wernica, książki o wyprawie Nansena na biegun.

Nie chciałem mieć nic wspólnego ze światem dookoła, zamykałem się na klucz i czytałem, budując swoją fortecę, drugi dom, barykadę, wzniesioną przeciwko światu, nie w jego imię. Ład i samotnia – jakkolwiek bym się bronił, nie odpędzę tych fantazji.

Język i psychoza

U Prousta czytamy: „Chciałem odłożyć książkę, którą – jak mi się zdawało – wciąż jeszcze trzymam w dłoniach, i zgasić światło; już we śnie, nieustannie przewijały mi się przez głowę myśli związane z tym, co przed chwilą przeczytałem, przybierały one jednak charakter dość osobliwy; zdawało mi się, że to ja sam byłem tym, o czym traktowała książka: kościołem, kwartetem, rywalizacją między Franciszkiem I a Karolem V”.

Dziecko jest tym, co przeczytało, dokładnie tak, jak z trudem stawia granice między sobą i światem. By odłączyć się od świata i nabrać poczucia własnej odrębności, dziecko musi nauczyć się mówić. Dopóki nie przejdzie progu abstrakcji, bez której żaden język nie mógłby nigdy powstać, dziecko nie umie odnaleźć siebie poza światem i jest w nim po uszy, jak zwierzątko, zanurzone. Zdolność abstrahowania, a więc także umiejętność mówienia, pozwala mu odłączyć się od świata i znaleźć inny świat, nie tylko pochłonięty przez „tu” i „teraz”. Tu jednak zaczyna się niebezpieczna gra ze światem, której stawka jest niezwykle wysoka. Dzieci autystyczne nie chcą wrócić do świata i kryją się w pozajęzykowej (najchętniej matematycznej lub muzycznej) abstrakcji, jednocześnie stroniąc od wszelkiego kontaktu ze światem. Autyzm z jednej strony wyrzuca dziecko poza świat, z drugiej jednak dotkliwie je w nim zanurza, tyle że nie poprzez język, lecz poprzez nagie zmysły. Dotkliwości tej nie łagodzi w ich przypadku to, co powinno, zatem język, którego genialność polega na tym, że z jednej strony pozwala nam przekraczać ograniczenia empirii, z drugiej jednak ściśle podążać za naszym doświadczeniem. Człowiek może żyć w świecie tylko dzięki umiejętności symbolizacji, czyli tylko dzięki językowi. Zerwanie więzów ze światem, a więc dysfunkcja języka, prowadzi do psychozy.

Powrót

Co ma wspólnego autyzm z czytaniem? Kiedy dziecko zaczyna czytać samo, robi drugi krok na drodze abstrakcji, znacznie poważniejszy niż pierwszy, mianowicie odkrywa nie tylko możliwość innego świata niż ten dookoła niego, ale też całkiem inne światy, różne od tego, do którego przywykło. Gdy matka siada przy łóżku Marcelego, cud języka nie oddziela go od świata, gdyż sprzeciwia się temu obecność matki. Dziecko czuje się bezpiecznie u jej boku, bo kiedy skończy się opowieść, nie zostanie porzucone na nieznanych pustkowiach, lecz wróci bezpiecznie, jak Odyseusz po latach błąkania, do swojego łóżka. Dziecko musi nauczyć się wracać do świata, ale by to nastąpiło, musi wiedzieć, musi czuć, musi ufać, że dom jest światem, w którym chce żyć i który ochroni go przed najdzikszymi rzeczami, ludźmi i zdarzeniami. Gdy dziecko tego nie odkryje, zostanie na zawsze w tamtym świecie, świecie przeczytanym, i niechętnie będzie chciało wracać do swojego świata, świata przeżywanego.

Istnieje autyzm lektury: świat jest zbyt dotkliwy, zbyt niedobry, zbyt przerażający, by można się w nim odnaleźć. Trzeba w zamian pozostać jak najdłużej w tym innym, wyobrażonym uniwersum, które całkiem poddane jest naszej woli. Nikt nie może nam powiedzieć, jak mamy czytać, choć tak wiele osób mówi nam, jak mamy żyć. Przerost zasady przyjemności nad zasadą rzeczywistości prowadzi do wykorzenienia. Lektura może także nas zostawiać na skraju psychozy.

Ale nie musi. Jak powiada Proust w eseju, który żarliwie tłumaczyłem na progu mojego pisarskiego życia, lektura „znajduje się na progu życia duchowego; może nas tam zaprowadzić: nie może nim być”. Czytanie nie może zastąpić nam życia duchowego, nie może także zastąpić nam świata. Tak jak język nie jest zamiast świata, lecz nas z nim łączy, tak i czytanie „jest dla nas bramą otwartą na wszystkie drogi prowadzące na skraj świata!”. Jeśli młody Marceli uciekał od świata, by znaleźć schronienie w ukochanej książce, to dorosły Marcel zrozumie, że nie w książkach, ale w świecie trzeba doskonalić trudną sztukę lektury. Droga głównego bohatera „Poszukiwania” usłana jest znakami, które należy właściwie zinterpretować, których lektury należy się wciąż na nowo uczyć. Oznacza to, że czytanie jest przede wszystkim odnajdywaniem swojego miejsca wśród tego, co z początku nieprzyjazne, a co należy w ostatecznym rozrachunku oswoić. Czytanie nie powinno nas wyrzucać ze świata, lecz uczyć jego rozumienia. Bohater powieści Prousta mozolnie odczytuje tekst świata i czytając, czuje się zdradzany przez znaki produkowane przez paryskie salony, przez ukochane osoby, przez dzieła sztuki. Nauka odcyfrowywania niejasnych znaków świata jest koniecznym warunkiem umiejętnego czytania książek i odwrotnie: nie zrozumiemy ludzi wokół nas, jeśli nie rozwiniemy wyobraźni dzięki książkom. Marcel dopiero pod koniec swojego terminowania może usiąść do pisania, gdyż dopiero teraz, pośród dojmującej obcości (odkrywa swoje powołanie na balu u księżnej de Guermantes) odnajduje samego siebie. Odnajduje tam, gdzie powinien szukać, w sobie samym; gdyby jednak odkrył to na samym początku, gdyby od razu zamknął się w swojej skorupie, nie powstałoby jego ogromne dzieło, które – co łatwo wykazać – nie zostało wysnute z jego wnętrza, niczym lepka sieć pajęcza, lecz splecione zostało z różnych głosów: z tego, co napisali Saint-Simon, Balzac, Ruskin, Anatole France, Sainte-Beuve, Chateaubriand i wielu, wielu innych. Jeśli lektura to „impuls pochodzący od innego ducha, odebrany jednak w łonie samotności”, to jest to także definicja pisania. Marcel siada do pisania nie na początku swej nauki lektury, lecz na końcu. I zamyka się przed światem, otwierając na świat samego siebie.

Piłka nożna. Trening

Tak, czytałem dużo, ale nie pamiętam szczególnie swoich dziecięcych lektur, bo – jak mówię – nie chciałem się zadomawiać w świecie, którego były cząstką. Przed autyzmem, a jednocześnie tym niechcianym światem, ochroniły mnie sport i „latanie po dworzu”. Nie mogłem się nigdy doczekać wiosny. Gdy tylko śnieg znikł z trawy, wybiegaliśmy tam, gdzie się dało, na różne boiska, trawniki, asfalty, przydomowe skrawki i przez siedem miesięcy „rżnęliśmy w piłę”. Nazwisko Edson Arantes do Nascimento budziło we mnie ożywienie niepomiernie większe niż Miguel de Cervantes Saavedra, a mecze od rana do wieczora uczyły mnie zgrabnych przerzutów na skrzydło do szybszych kolegów. Tak minęła moja młodość w małym powiatowym miasteczku, w którym największą atrakcją było boisko przylegające do poniemieckiego cmentarza. Cień śmierci przykrywał rozkosze cielesnego wyczerpania i gdy tylko komuś nie udało się trafić w bramkę (w której straszył swoim ogromnym cielskiem starszy kolega zwany „Pacjentem”), musiał brodzić między grobami w poszukiwaniu piłki.

■Czytam, by podtrzymywać swoje pragnienia, dla których najlepszym ujściem jest pisanie. Uciekam ze świata, by się w nim ponownie znaleźć, odmieniony, ale wciąż pełen pragnień.

Sport zawładnął moją wyobraźnią do tego stopnia, że kiedy ojciec w przypływie nieznanej mi do tej pory dobroci (prawdopodobnie jednak pod wpływem czegoś całkiem innego) postanowił kupić mi książkę, wypatrzyłem na wystawie jedynej księgarni w mieście rzecz podstawową – jak myślałem wówczas – dla mojego wykształcenia, mianowicie podręcznik Jerzego Talagi pod wstrząsająco czytelnym tytułem „Piłka nożna. Trening”, za równe złotych dwadzieścia. Oczywiście rychło się okazało, że książka ta nie nadawała się do niczego, ale tak czy owak otworzyła przede mną nowy świat, którego ledwo dostrzegalne kontury widzialne już były znacznie wcześniej, kiedy jako kilkulatek, ledwo nauczony czytania, śmiało z sąsiedniej biblioteki wybrałem „Pamiętniki” Papy Stamma. I tak szliśmy do domu: ojciec z kanką pieniącego się piwa, ja z opowieściami o tym, jak polskie chłopaki biły Ruskich na mistrzostwach Europy w Warszawie. W wieku dziecięcym i nieledwie późniejszym nie znałem Londona, Lewisa Carrolla i Curwooda, ale przeczytałem chyba wszystko, co na temat sportu wydano po wojnie po polsku, od relacji z olimpiad po początki polskiego futbolu na Błoniach, od legend na temat bomby Ernesta Pola, która wstrząsnęła Szkocją, po historię życia potomka polskich emigrantów, Kopy Kopaczewskiego, króla strzelców na piłkarskich mistrzostwach w Szwecji. Czytałem z wypiekami na twarzy o wszystkich sportach, jednak największe pożądanie budziła we mnie książka, która zdawała się zawierać w sobie wszystko i była wówczas dla mnie nieosiągalna: „Światowa piłka nożna” Janusza Kukulskiego z roku 1974.

Powiatowy Bouvard

Jakże ja marzyłem o tym, żeby ją mieć! Dlaczego? Bo znaleźć w niej można było historię argentyńskich i brazylijskich klubów, kiedy powstały, ile tytułów mistrzowskich wywalczyły, kto ile bramek strzelił i tak dalej. Gdy ją wertowałem, czułem się jak bohater „Wiosny” Schulza oglądający klaser swojego kolegi, w którym wybuchały kolorowym blaskiem znaczki z odległych krajów, których nigdy nie widziałem, lecz o których namiętnie czytałem. Postanowiłem mieć tę książkę, ale że nie mogłem jej nigdzie dostać, chwyciłem się innego, bardziej fanatycznego sposobu. Zostałem kopistą.

Codziennie po szkole chodziłem do biblioteki miejskiej w mieście wojewódzkim i tam strona po stronie przepisywałem w czytelni wiekopomne dzieło doktora Kukulskiego do sporego kajetu. Nie wiem, ile udało mi się przepisać, ale musiało być tego sporo. Nie wiem, kim byłem, Bouvardem czy Pécuchetem, zapewne obydwoma naraz, ale wiem, że tak jak pragnienie przybliżenia odległego świata wybuchło z ogromną siłą i napędzało mnie przez wiele tygodni, tak z równie ogromną siłą, całkiem nagle, jakby tylko czekając na dogodny moment, zmieniło swą postać. Pewnego dnia bibliotekarka wojewódzka zamiast zamówionego tomu piłkarskiego przyniosła mi z magazynu przez pomyłkę inną książkę. Był to „Kamień filozoficzny” Marguerite Yourcenar. Wstydziłem się powiedzieć, że to nie moja książka, więc zacząłem udawać, że ją czytam. Ileż jednak można udawać? Rychło wciągnąłem się w świat, który urzekł mnie swoją nietutejszością, swoim kompletnym oderwaniem od tego, co widziałem po wyjściu z biblioteki miejskiej w mieście wojewódzkim. Tak po raz kolejny narodziłem się jako czytelnik, tyle że teraz wiedziałem już na pewno: mam w ręku prawdziwy kamień filozoficzny. Rzuciłem historię klubów piłkarskich w diabły. Wkrótce zacząłem pisać.

Pobudka

Nie mam wątpliwości, że sport na nowo zakorzenił mnie w świecie, od którego starałem się z różnych powodów uciec, między innymi dzięki czytaniu. I także sport, paradoksalnie, doprowadził mnie do pisania, choć by to nastąpiło, musiałem przejść przez żmudną drogę kopisty. Według Prousta lektura „staje się (…) zagrożeniem, gdy zamiast pobudzać nas do życia duchowego, stara się je zastąpić, gdy prawda nie objawia się nam już jako ideał, do którego możemy dotrzeć jedynie dzięki wewnętrznemu postępowi naszej myśli i wysiłkowi naszego serca, lecz jako rzecz materialna, złożona między kartki książki niczym miód dostępny dla wszystkich i czekający tylko między półkami biblioteki, by go zebrać i smakować w doskonałym spoczynku ciała i umysłu”. I wcześniej, w tym samym eseju „O czytaniu”, Proust powiada, że to, co dla autora jest wnioskiem, dla nas jest jedynie wprowadzeniem do dalszej pracy. „Bardzo trafnie czujemy, że nasza mądrość zaczyna się tam, gdzie kończy się mądrość autora, my zaś chcielibyśmy otrzymać odpowiedzi na nurtujące nas pytania, podczas gdy on może nas tylko obdarować pragnieniami”. Właśnie tak to widzę, nie inaczej. Gdybym miał powiedzieć, dlaczego tyle czasu spędzam na czytaniu, dlaczego zamykam się z książką w domu, dlaczego czytam ją w parku, w metrze, w samolocie, w hotelu, to nie widzę innego powodu niż ten podkreślony przez Prousta. Nie chodzi mi o wiedzę, nie chodzi mi o pamięć, nie chodzi mi o przetrwanie, nie chodzi mi o ucieczkę. Czytam, by podtrzymywać swoje pragnienia, dla których najlepszym ujściem jest pisanie. Uciekam ze świata, by się w nim ponownie znaleźć, odmieniony, ale wciąż pełen pragnień. Zostawiam daleko za sobą powiatowe miasteczko, w którym zamykałem się z Robin Hoodem i Małym Johnem, by nie mieć ze światem nic wspólnego, i otwieram szeroko okno, by znad książki unosić głowę i wpatrywać się pilnie w to, co się dzieje dookoła. ©

MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI ■ „TP” 20/2010

ARCHIWUM PRYWATNE

MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI (ur. 1962) jest profesorem na Wydziale Polonistyki UJ oraz Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of Illinois w Chicago. Autor blisko dwudziestu książek. Ostatnio opublikował „Dzień na ziemi. Prozę podróżną” oraz „Kiwkę”. Dyrektor artystyczny Festiwalu Conrada.

NA CZEŚĆ KSIĘDZA BAKICzesław Miłosz

Ach te muchi,

Ach te muchi,

Wykonują dziwne ruchi,

Tańczą razem z nami,

Tak jak pan i pani

Na brzegu otchłani.

Otchłań nie ma nogi,

Nie ma też ogona,

Leży obok drogi

Na wznak odwrócona.

Ej muszki panie,

Muszki panowie

Nikt się już o was

Nigdy nie dowie,

Użyjcie sobie.

Na krowim łajnie

Albo na powidle

Odprawcie swoje figle,

Odprawcie figle.

Otchłań nie je, nie pije

I nie daje mleka.

Co robi? Czeka.

© ■ „TP” 26/2003

DANUTA WĘGIEL

CZESŁAW MIŁOSZ(1911–2004) był poetą, eseistą, prozaikiem i tłumaczem. W 1980 r. otrzymał Literacką Nagrodę Nobla, w latach 90. wrócił do Polski i zamieszkał w Krakowie, stale współ-pracował z „TP”.

Szept opowieści

■ ORHAN PAMUK: Czytanie i pisanie nigdy się nie kończą. Nasze umysły składają się z tekstów, a zatem nasz stosunek do świata polega na nieustającej lekturze. Patrzeć znaczy tyle, co czytać.

GRZEGORZ JANKOWICZ: W swoich książkach wielokrotnie odnosi się Pan do Josepha Conrada. Jedno z trzech mott do „Śniegu” pochodzi z jego powieści „W oczach Zachodu”. Zdanie to brzmi: „Jako człowiek Zachodu zaniepokoiłem się”.

ORHAN PAMUK: Podziwiam Conrada. Przez jakiś czas wydawałem jego książki w Turcji. Jest dwóch Conradów: jeden z „Jądra ciemności”, z „Nostromo”, z opowiadań. To Conrad kolonialny, który opowiada o przemocy w odległych koloniach europejskich. Ale jest też drugi Conrad – autor „W oczach Zachodu” czy „Tajnego agenta”, który pozostaje pod przemożnym wpływem Dostojewskiego: jest moralistą, humanistą, opisuje konsekwencje naszych wyborów życiowych, interesuje go etyczny wymiar egzystencji. Bohaterowie, których powołuje do istnienia, próbują przekroczyć granice narodowej tożsamości, szukają drogi do zachodniej kultury. Właśnie ten drugi Conrad interesuje mnie najbardziej: autor powieści miejskiej, opowiadający o dylematach moralnych, problemach z tożsamością, a także o relacji Wschodu z Zachodem. Kiedy przeczytałem przywołane przez pana zdanie, pomyślałem, że lubię tego człowieka, bo jest podobny do mnie, ma te same kłopoty, targają nim takie same wątpliwości, tak jak ja chce znaleźć drogę do świata zachodniego, chce przynależeć do Anglii, a szerzej: do Europy. Bo zapisując tę frazę, Conrad z pewnością utożsamiał się ze swoim bohaterem.

Wszystkie Pańskie powieści powstały z mieszaniny technik i stylów Wschodu i Zachodu. Po obu tych obszarach kulturowych, po obu tradycjach literackich porusza się Pan jak po własnym domu. Jak wyglądał proces jego budowy?

Poszło bardzo łatwo. Gdy spojrzymy na mapę, zobaczymy, że Turcja leży między Europą i Azją, między Wschodem i Zachodem. I nie chodzi tu jedynie o pozycję geograficzną, lecz także kulturalną. Pod koniec XVIII w. nasi osmańscy władcy zdali sobie sprawę, że w starciu z Europą stoją na przegranej pozycji. Arabski myśliciel Ibn Chaldun, autor jednego z najstarszych tekstów socjologicznych w kulturze muzułmańskiej, już wtedy pisał, że cywilizacje, które zaczynają przegrywać wojny z innymi, natychmiast zaczynają naśladować realnych lub potencjalnych zwycięzców. Podobnie wyglądała westernizacja Rosji, Japonii czy innych krajów. Proces ten zaczął się już w ostatnich 150 latach Imperium Osmańskiego. Celem było stworzenie nowej tureckiej tożsamości. Polityczne i kulturalne modele, którymi posługiwała się elita Imperium Osmańskiego od końca XIII do początków XIX w., pochodziły z Persji, ale od wieku XIX zaczęto jako wzorzec traktować kulturę francuską, a szerzej: europejską. Dla pokolenia moich dziadków, a potem dla generacji mojego ojca czymś naturalnym było szukanie inspiracji na Zachodzie.

Porusza się Pan swobodnie między Wschodem i Zachodem, a jednak we wstępie do „Stambułu” napisał Pan, że inaczej niż pewni pisarze (m.in. Conrad, Nabokov czy Naipaul) nie mógłby Pan nigdy porzucić swojego miejsca, zmienić języka, miasta, kraju, cywilizacji.

Czuję wręcz przymus życia w jednym miejscu, w jednym mieście, na tej samej ulicy. To moja reakcja na ekspansywną wielokulturowość, która święci triumfy na Zachodzie. Szanuję i rozumiem tę ideę – dzięki niej możemy walczyć z nacjonalizmem. Jednak wbrew przekonaniu, że tylko idioci nigdy nie zmieniają miejsca zamieszkania, większość ludzi na świecie naprawdę trwa w jednym miejscu. Według danych UNESCO większość ludzi deklaruje, że mieszka w „domu” (który różnie można rozumieć: jako konkretny budynek, miasto, kraj etc.). Był taki okres w moim życiu (trwający 15 lat), gdy w ogóle nie wyjeżdżałem ze Stambułu. Podróżować zacząłem dopiero po 2005 r. – miało to związek z wykładami, które prowadziłem na Columbia University w Nowym Jorku. Właśnie tam dowiedziałem się, że Isaac Asimov, poczytny pisarz fantastyczno-naukowy, napisał ponad 500 książek i 90 tysięcy listów, nie ruszając się z Manhattanu. Można więc i tak.

Napisał Pan niegdyś, że czuje się jak meddah. To tureckie słowo oznacza wędrownego opowiadacza, który podróżuje od miasta do miasta.

Meddah to człowiek, który opowiada historie, czasem naśladuje, czasem parodiuje, wplata elementy muzyczne, opowiada dowcipy. Ta tradycja ma początki w czasach Imperium Osmańskiego. Jako że meddah występuje jedynie przed mężczyznami, opowieści bywają obsceniczne. Można go porównać do komika, kabareciarza, który opowiada dowcipy, zjednując sobie tym publiczność. To jest także mój cel.

Podkreśla Pan, że wraz z upływem czasu coraz bardziej skłania się ku przekonaniu, że zadaniem powieści nie jest opowiadanie o świecie, lecz oglądanie świata za pomocą słów. Skąd ta zmiana?

Klasyczne podejście do literatury, które dominuje na kursach kreatywnego pisania, uczy: nie opowiadać, tylko pokazywać. Nie mówmy, że mieszkańcy Krakowa są bardzo mili, pokażmy ich. Pisanie powieści jest tak naprawdę oglądaniem świata czyimiś oczami. To mogę być ja, bo przecież w moich powieściach pojawiają się elementy autobiograficzne, ale to może być perspektywa moich postaci, które są ode mnie różne. Np. w „Śniegu” opowiadam historię z perspektywy islamskiego fundamentalisty. To mój moralny obowiązek – muszę się identyfikować z tą postacią, by odpowiedzieć na pytanie, dlaczego zachowuje się ona w taki, a nie inny sposób. Zanim wydamy moralny osąd, musimy wejść w jej skórę, postawić się w jej sytuacji, spojrzeć na świat jej oczami. Mogę napisać powieść o człowieku, który jest całkowicie inny niż ja, a jednak czytelnicy muszą mieć wrażenie, że to jest moja historia.

W niemal wszystkich powieściach pojawia się Pański reprezentant, czasem nawet nadaje mu Pan swoje imię i nazwisko. Jaką rolę pełni?

Sposób, w jaki pojawiam się w swoich powieściach, nie jest ani hitchcockowski, ani borgesowski. Obecność Hitchcocka w jego filmach była rodzajem autorskiej sygnatury: oto ja, Hitchcock, jestem twórcą tej opowieści. Dla odmiany Borges wprowadzał swojego awatara po to, by podkreślić, że jego historie są fikcyjne. Wspomniałem wcześniej, że opowieść rozwija się dzięki postaciom, które ją współtworzą. Pytanie, co się stanie, gdy wszyscy bohaterowie zginą. Kto dopowie ich historię, kto poprowadzi narrację? Pytanie o to, kto mówi w powieści, jest ważne od czasów Henry’ego Jamesa. Problem ten zajmował również Conrada. Pojawiam się w „Śniegu” kilka razy: w połowie, potem pod koniec, zaraz po śmierci głównego bohatera, a jednak opowieść toczy się dalej, bo musi być ktoś, kto zbierze wszystkie wątki. W „Nazywam się Czerwień” obok mnie występują również moja matka i brat. Powiedziałem kiedyś żartobliwie, że jest to opowieść z 1591 r., rozgrywająca się wśród malarzy dworu osmańskiego, w którą wpisałem historię z 1951 r. Owszem, chciałem napisać o malarzach dworu osmańskiego, chciałem napisać o sztuce, obrazach, miniaturach, psychologii artysty. Dzielę się również wieloma informacjami na temat literatury, a także kultury dworu osmańskiego. Dzieła prerenesansowe, przednowoczesne są ilustracjami do tekstu. W pewnym momencie zorientowałem się jednak, że powieść, którą piszę, jest nazbyt obiektywna, a przez to traci na sugestywności. Postanowiłem, że wprowadzę do niej postaci z mojego życia, by rozbić ten narracyjny obiektywizm. Moja obecność w powieści ma także coś z brechtowskiego efektu deziluzji. W ten sposób wciągam czytelników w pewną grę, mając jednakowoż nadzieję, że potraktują ją poważnie.

We wstępie do „Stambułu” czytamy, że nie może Pan znieść mitów, które opowiadamy o swoim „pierwszym” życiu – mitów, które przygotowują nas do kolejnego etapu, czyli życia wyzwolonego z dawnych iluzji. Dla Pana to drugie życie to opowieść, książka, którą Pan w danym momencie pisze. Podobne doświadczenie staje się udziałem czytelnika, który czyta Pańską powieść. Co się dzieje, gdy przestajemy pisać lub czytać?

Czytanie i pisanie nigdy się nie kończą. Nasze umysły składają się z tekstów, a zatem nasz stosunek do świata polega na nieustającej lekturze. Patrzeć znaczy tyle, co czytać. Mitologie i ideologie to wielkie opowieści stale obecne w naszych głowach – żyjemy w ich rytmie. Pasjonaci literatury tym różnią się od innych, że poruszają się nieustannie wśród większej liczby tekstów. Młody Orwell napisał autobiograficzny esej, w którym opowiada o swym pragnieniu pisania. Zastanawia się, co mógłby w życiu robić. Napełnił szklankę wodą, wypił, popatrzył przez okno, a w głowie zadźwięczały mu słowa: „napełnił szklankę wodą, wypił i popatrzył przez okno”. Opowiadacz cały czas tkwił w jego umyśle, zamieniając na słowa wszystko, czego doświadczał. Dzięki temu otaczający go świat nabierał ciągłości. My postępujemy w ten sam sposób. Niektórzy czynią to po prostu intensywniej niż inni, pozostali zaś robią to nieświadomie. W nas i między nami nieustannie słychać szept opowieści, którego obecność od czasu do czasu sobie uświadamiamy. Moje powieści – mam nadzieję, że tak właśnie traktują je moi czytelnicy – są próbą uobecnienia tego szeptu, próbą uczynienia widzialnym obecnego w nas nieustannie tekstu świata.

Otworzył Pan w Stambule muzeum, które jest emanacją powieści „Muzeum niewinności”. Opowieść przybrała postać realnego miejsca.

„Muzeum niewinności” to opowieść o miłości, o ciemnej, niespełnionej miłości, która przydarza się wszystkim, trochę jak wypadek samochodowy. Pragniemy przejąć nad tym uczuciem kontrolę, ale zazwyczaj nie jesteśmy w stanie. Głównym bohaterem jest Kemal, reprezentant stambulskiej klasy wyższej, który pewnego dnia zakochuje się w Füsun, dalekiej kuzynce pracującej w sklepie. Kemal jest zarazem bezgranicznie zakochany i potężnie sfrustrowany. Źródłem owej frustracji jest fakt, że – jak w każdej tureckiej telenoweli – nie może związać się z ukochaną. Widuje ją z rzadka, potem Füsun wychodzi za mąż za kogoś innego. Kemal wciela się zatem w rolę bogatego kuzyna, dobrego wujka, opiekuna – pod tym pretekstem regularnie odwiedza młodą parę. Po siedmiu latach zaczyna zabierać z ich domu różne przedmioty, które przypominają mu ukochaną – rzeczy, których używała, dotykała. W ten sposób tworzy wielką kolekcję. W pewnym momencie dziewczyna znika, co doprowadza Kemala na skraj przepaści, na dodatek naśmiewają się z niego wszyscy znajomi. Podejmuje wtedy próbę zbudowania muzeum, by pokazać wszystkim z dumą, że to jest jego miłość: „Zobaczcie, zebrałem te wszystkie przedmioty jako dowód swej miłości – tak wiele dla mnie znaczą”. Początkowo myślałem, że książka będzie miała formę katalogu muzealnego z długimi opisami każdego z eksponatów – na tyle długimi, by czytało się go jak powieść. Obiekt pierwszy: kolczyk (spotkaliśmy się); obiekt drugi: fotografia (poszliśmy na spacer), następnie: grzebyk etc. Pisząc powieść, myślałem o muzeum, które otworzy mój bohater. Pierwszym obiektem w tej kolekcji był sam budynek. Nosiłem się z tym pomysłem 15 lat. Wreszcie kupiłem kamienicę w Stambule, co załatwiło sprawę miejsca akcji. Tam właśnie zamieszkała rodzina Füsun – jej ojciec, emerytowany nauczyciel, i matka, krawcowa szyjąca po domach. Potem zacząłem kupować rozmaite przedmioty. Chodziłem po pchlich targach, pożyczałem od rodziny, szukałem w magazynach. W ciągu pięciu lat napisałem powieść i zdobyłem wszystkie przedmioty, które się w niej znalazły. Najtrudniej było zdobyć szczoteczki do zębów z lat 70. XX w. Opowiedziałem o tym w jednym z wywiadów. Po jakimś czasie otrzymałem paczuszkę od jednego z czytelników, w której znalazłem brakujący obiekt. Zamierzałem otworzyć muzeum wraz z publikacją powieści. Miałem budynek, wydawało mi się, że wszystko pójdzie szybko, ale wtedy wpadłem w polityczne tarapaty, które zmusiły mnie do sześciomiesięcznego pobytu za granicą. Budynek nieco podupadł. Człowiek, który miał malować ściany, nigdy się nie pojawił, podobnie hydraulik. Poza tym tworzenie muzeum to również kwestia projektu artystycznego. Uświadomiłem sobie, że najpierw muszę opublikować powieść, a dopiero później założyć muzeum.

Piszący o tym miejscu zwracają uwagę na dwa uczucia, które leżą u jego podstaw: nostalgii i melancholii. Które z nich było silniejsze?

Nostalgia i melancholia nie są uczuciami tak odległymi od siebie. W języku tureckim istnieje zresztą słowo, które odpowiada zarówno nostalgii, jak i melancholii. Myślę, że wywoływane są przez ten sam impuls. Oczywiście samo muzeum jest miejscem nostalgicznym, można w nim zobaczyć stare popielniczki i szczoteczki do zębów, zdjęcia, pocztówki… Ale chodzi o coś jeszcze. Czytelnicy powieści, którzy odwiedzają muzeum, tracą wyczucie granicy między fikcją a rzeczywistością. Niby wiedzą, że to tylko wymyślona przeze mnie historia. Z drugiej jednak strony istnieje prawdziwy budynek, do którego każdy może wstąpić. Kołem zamachowym tego projektu była chęć pomieszania granic między światem prawdziwym a powieściowym.

■W nas i między nami nieustannie słychać szept opowieści, którego obecność od czasu do czasu sobie uświadamiamy. Moje powieści – mam nadzieję, że tak właśnie traktują je moi czytelnicy – są próbą uobecnienia tego szeptu.

Czy ta tradycja zbierania i przechowywania przedmiotów jest silna w całej kulturze tureckiej?

Nie. Wydaje mi się, że zbieranie, kolekcjonowanie rzeczy – tak jak u Kemala, który tworzy kolekcję w „Muzeum niewinności” – graniczy z szaleństwem. Bardzo często zbieracze tracą kontakt z rzeczywistością. Przedmioty przynoszą nam ukojenie w stanie przygnębienia i depresji. Nie mamy wówczas do czynienia z kolekcją w sensie ścisłym, lecz jedynie ze zbiorem rzeczy. Muzea to miejsca, w których podobne obiekty zyskują nowe znaczenie. Potrzebna jest opowieść, która zwiąże te przedmioty ze światem. Moje muzeum tym różni się od innych, że dowartościowuje małą, prywatną narrację. W przeciwieństwie do historii narodowych, które upamiętniane są w największych muzeach świata, moja kolekcja oświetla indywidualny dramat i związane z nim uczucia pojedynczego – samotnego – człowieka. Tę ideę wykładam w książce „Niewinność przedmiotów”. Wszyscy powinniśmy tworzyć małe muzea, w których prywatne opowieści nabierają innego znaczenia. Ten koncept mógłby odegrać wielką rolę w kulturze tzw. krajów rozwijających się, przenosząc punkt ciężkości z wielkich narracji na opowieści pojedynczych ludzi.

Jedna z Pana ulubionych scen, o której dużo pisze Pan w tomie wykładów „Pisarz naiwny i sentymentalny”, pochodzi z „Anny Kareniny” Tołstoja. Bohaterka wraca z Moskwy do Petersburga. Jest już zakochana we Wrońskim, ale nie przyznaje się do tego przed sobą. W pociągu próbuje czytać książkę, ale ciągle jej coś przeszkadza. Tołstoj daje nam kilka wskazówek, co to za powieść, ale niczego nie mówi wprost. Zgadywanie, co rzeczywiście próbowała czytać Anna, nie ma sensu. Chciałbym zapytać o coś innego. Jaką książkę poleciłby jej Pan do lektury w sytuacji, w jakiej umieścił ją Tołstoj?

Kiedy przygotowywałem wykłady zgromadzone we wspomnianym tomie (wygłaszałem je na Harvardzie), pytałem profesorów rusycystyki, co Anna mogła wtedy czytać. Wszyscy odpowiadali, że nie wiedzą. Sugerowali, że to mógł być Trollope, którego Tołstoj bardzo lubił. Powiem tak: gdyby Anna miała w ręku naprawdę dobrą książkę, nie zwracałaby uwagi na te wszystkie przeszkadzajki, zapomniałaby o Wrońskim, zapomniałaby o całym świecie. Co znaczy oczywiście, że nie mielibyśmy wtedy powieści pt. „Anna Karenina”, bo historia potoczyłaby się inaczej. Co ja włożyłbym jej w ręce, gdybym był autorem? Odpowiadam na to pytanie w „Nowym życiu”: byłaby to właśnie „Anna Karenina” Tołstoja. Wiadomo, że najlepsi powieściopisarze to Tołstoj, Dostojewski, Mann i Proust. Ale Anna pewnie by ich nie przeczytała. Ze swoich książek podrzuciłbym jej „Nazywam się Czerwień”. Wydaje mi się, że Anna nie byłaby zainteresowana polityką, więc odłożyłaby na bok „Śnieg”, natomiast mogłoby się jej spodobać „Muzeum niewinności” – w końcu to powieść o miłości. ©

Rozmawiał GRZEGORZ JANKOWICZ ■ „TP” 45/2012

FELIPE TRUEBA / EFE / FORUM

W Santiago de Chile, grudzień 2011 r.

ORHAN PAMUK (ur. 1952) jest tureckim prozaikiem, laureatem Nagrody Nobla, którą otrzymał w 2006 r. Debiutował w 1982 r. powieścią „Cevdet Bej i synowie”. Kolejne ugruntowały jego pozycję jako jednego z najważniejszych pisarzy świata. W Polsce nakładem Wydawnictwa Literackiego ukazało się kilkanaście jego książek, m.in. „Śnieg”, „Nazywam się Czerwień”, „Muzeum niewinności”, „Rudowłosa”.Gość Festiwalu Conrada, Kraków 2014

Czytelnik w bezimiennym lesie

GRZEGORZ JANKOWICZ

Dla takiego czytelnika jak Alberto Manguel lektura nie jest dodatkiem do życia, lecz jego zasadą.

Dawid posiadł wielki talent, potrafił układać psalmy.A ja? Co ja umiem robić? Potrafię je recytować!

RABI URI

W opowiadaniu „Ciągłość parków” Julio Cortázar opisuje historię człowieka, który pewnego dnia zaczyna czytać powieść. Z powodu obowiązków zmuszających go do wyjazdu zarzuca lekturę na kilka dni, ale potem wraca do niej z nadzieją na chwilę wytchnienia. Wieczorem – po załatwieniu wszystkich spraw – udaje się do salonu, by w jego zaciszu doczytać ostatnie rozdziały. Narrator powiada, że każdy akapit otwiera przed bohaterem inną rzeczywistość, która uwodzi go, obiecując nieznaną i niepokojącą rozkosz. Mężczyzna poddaje się temu tajemniczemu impulsowi. Obserwuje ostatnie spotkanie pary kochanków, którzy w górskiej chacie powtarzają skrupulatnie przygotowany plan morderstwa. Domyślamy się, że ofiarą ma być mąż bohaterki. Kilka zdań dalej zabójca przemierza ogród okalający dom. Wbiega po schodach na piętro. „Na górze dwoje drzwi, w pierwszym pokoju nikogo, w drugim nikogo, potem drzwi do salonu – a wtedy sztylet w rękę, światło wielkich okien, wysokie oparcie fotela wybitego zielonym aksamitem, głowa człowieka czytającego w fotelu książkę” (przeł. Zofia Chądzyńska).

Cortázar unikał odpowiedzi na pytania dotyczące swych tekstów, zasłaniając się niepamięcią. Tłumaczył, że niemal wszystkie jego koncepty fabularne wywodzą się ze snów. Wiadomo zaś, czym kończy się objaśnianie marzeń sennych. Oczywiście czasem robił wyjątki. Tak było w przypadku „Ciągłości parków”, o której powiedział, że jest rodzajem testu pozwalającego sprawdzić, w jaki sposób traktujemy czynność lektury. Jeśli czytanie jest dla nas tylko działaniem zastępczym, jeśli czytamy po to, by oderwać się od otaczającego świata, wówczas koda opowiadania będzie dla nas nie do przyjęcia. Wszak niemożliwe jest takie połączenie fikcji i rzeczywistości, w wyniku którego czytelnik staje się jednym z protagonistów książki. Tak zdaje się uważać bezimienny bohater Cortázara, który sięga po powieść, by zapomnieć o codziennych zajęciach, nie spodziewając się, że w jej zakończeniu czyha na niego zasadzka. Ale dla prawdziwego czytelnika, który traktuje lekturę nie jako pośledni dodatek do życia, lecz jako jego zasadę, ciągłość światów – fikcyjnego i rzeczywistego – jest czymś oczywistym. Podobnie oczywisty jest dlań fakt, że czytanie to zajęcie tyleż krzepiące, co ryzykowne.

Poczytaj mi, a powiem ci, kim jesteś

Alberto Manguel wcześnie zorientował się, że czytanie sprawia mu nadzwyczajną przyjemność. Najpierw z pomocą niani, później już na własną rękę poznawał różne wymiary tego rozkosznego doświadczenia. Nie sądził wówczas, że jego los będzie się rozwijał w rytmie lektury, że czytanie stanie się treścią jego życia, przedmiotem jego studiów i tematem jego licznych tekstów. Własne przeznaczenie odkrył jako nastolatek za sprawą Jorge Luisa Borgesa.

W wieku 16 lat Manguel dorabiał po szkole w słynnej księgarni Pygmalion, prowadzonej przez Lily Lebach, niemiecką Żydówkę, która pod koniec lat 30. XX w. trafiła do Buenos Aires, uciekając przed hitlerowskimi represjami. Księgarnia była miejscem spotkań pisarzy (odwiedzali ją Adolfo Bioy Casares, jego żona Silvina Ocampo, Marta Lynch, Marco Denevi i wielu innych). Manguel przysłuchiwał się ich rozmowom, chłonąc wiedzę, której w innych okolicznościach nie byłby w stanie zdobyć.

Do najwierniejszych klientów księgarni należał Borges, który kupował w niej angielskie i niemieckie książki (panna Lebach sprowadzała przede wszystkim literaturę europejską). Pisarz zaglądał do Pygmaliona, wracając z Biblioteki Narodowej, którą od blisko dekady kierował (rzecz dzieje się w 1964 r.). Pewnego dnia odwiedził księgarenkę w towarzystwie 88-letniej matki. Zamówił kilka książek, a na odchodnym zapytał Manguela, czy w wolnej chwili mógłby mu poczytać (Borges miał nasilające się problemy ze wzrokiem, a jego matka nie czerpała już z głośnej lektury tak wielkiej przyjemności jak niegdyś).

W ten sposób Manguel został jednym z oficjalnych lektorów Borgesa. Grupa owych czytaczy była całkiem spora, albowiem pisarz prosił o podobną przysługę przypadkowo napotkanych ludzi: studentów, bukinistów, księgarzy, dziennikarzy.

Trzy, czasem cztery razy w tygodniu Alberto odwiedzał pisarza w jego niewielkim mieszkaniu. Służąca prowadziła go do saloniku, gdzie po chwili zjawiał się Borges. Nie było żadnych przygotowań, żadnych wstępnych rytuałów. Zaczynali od głośnej lektury, a następnie przechodzili do rozmowy o książkach. Po latach Manguel wspominał, że w tej osobliwej relacji pełnił rolę narzędzia, którym pisarz umiejętnie się posługiwał, był kierowcą wiozącym pasażera pod wskazany adres. „Borges wybierał książkę, Borges kazał mi przerywać i kontynuować czytanie, Borges wtrącał komentarze, Borges chłonął słowa. Ja byłem niewidzialny”. Nie towarzyszyło temu jednak przykre poczucie uciążliwego obowiązku. „Był to raczej – pisze Alberto – rodzaj słodkiej niewoli. Fascynowały mnie nie tyle teksty, które dzięki niemu odkrywałem (wiele z nich stało się w końcu moimi ulubionymi), ile jego komentarze, świadczące o rozległej, choć nienachalnej erudycji, bardzo zabawne, czasami okrutne, prawie zawsze wyjątkowe” (przeł. Hanna Jankowska).

Spędzone z Borgesem godziny były dla Manguela czymś naturalnym, ponieważ wszystko rozgrywało się w świecie literatury, do którego należał od dawna. Obce i niepokojące były inne młodzieńcze doświadczenia: szkoła, spory z rodzicami, rozterki związane z niestabilną sytuacją polityczną w kraju. Dzięki Borgesowi Alberto uświadomił sobie, że czytanie jest formą rozmowy, która pozwala nawiązać relację ze światem. To prawda, że autor „Raportu Brodiego” potrzebował lektora w konkretnym celu (ślepota uniemożliwiała mu czytanie), ale relacja między nim a młodym Manguelem daleka była od kontraktacyjnego zobowiązania. Nie chodziło tylko o realizację zamówienia, lecz ponad wszystko o bezinteresowną celebrację czytania. I to taką celebrację, która nie umyka – jak powiadał Montaigne – „towarzyskiej wspólności” (przeł. Tadeusz Boy Żeleński). Im silniejszy był związek między Albertem a Borgesem, tym ściślejszy węzeł łączył tego pierwszego z książkami. Czytanie stanowiło – by raz jeszcze przywołać słowa mistrza Michała – jedną z form „obcowania ze światem” (przeł. tenże).

Lektura i zło

W prywatnej mitologii Manguela autor „Księgi piasku” zajmuje szczególne miejsce. Spotkanie z nim wywołało spięcie, którego efektem stała się bardziej świadoma praca lektury. Ale biograficzna opowieść Alberta zawiera również ciemną kartę.

W 1961 r. Manguel rozpoczął naukę w Colegio Nacional de Buenos Aires – szkole średniej, w której ministerstwo edukacji testowało nowy program nauczania. Wszystkie kursy prowadzone były przez profesorów akademickich, pisarzy i specjalistów z różnych dziedzin, których ściągnięto z różnych stron kraju. Uczniowie rzucani byli na głęboką wodę, wymagano od nich umiejętności, których w tym wieku nie mieli prawa posiadać. Dzięki ambitnemu programowi po kilku latach byli w stanie samodzielnie prowadzić specjalistyczne studia, które wielu z nich skierowały w stronę działalności akademickiej, artystycznej lub politycznej.

GRAŻYNA MAKARA

Alberto Manguel na Kazimierzu, Kraków, 2011 r.

Gość Festiwalu Conrada, Kraków 2011

Najważniejszą postacią w gronie profesorów okazał się tajemniczy nauczyciel, który w klasie maturalnej przejął prowadzenie zajęć z literatury. W „Mojej historii czytania” (oryginalny tytuł brzmi po prostu „Historia czytania”) z 1996 r. Manguel pisze, że nie pamięta jego imienia. W późniejszym eseju „In memoriam”, który przedrukowany został w dwóch tomach szkiców („Into the Looking-Glass Wood” oraz „A Reader on Reading”), nazywa go Rivadavią (nazwisko pierwszego prezydenta Argentyny), dając do zrozumienia, że jest to pseudonim.

Opowieść o R. stanowi przykład klasycznej historii intelektualnego uwiedzenia. W szkole pojawia się nowy nauczyciel, który fascynuje uczniów. Opowiada o dziełach europejskich mistrzów (m.in. Kafki, Rimbauda, Benjamina i Blanchota), umieszczając ich twórczość w kontekście filozoficznym, historycznym i politycznym, a także tłumacząc sens egzystencjalnego kryzysu, który owi giganci próbowali (każdy na swój sposób) opisać. Opowieści Borgesa były rodzajem specjalistycznego komentarza, odkrywczego, ale zamykającego czytelnika w kokonie słów, w sieci intertekstualnych nawiązań. Rivadavia dowodził (i tym właśnie uwodził), że literatura jest komentarzem do rzeczywistości, nawet tej bieżącej, której zrozumienie okazuje się czasem najtrudniejsze.

Po ukończeniu Colegio Nacional Manguel przez rok studiował literaturę na uniwersytecie, ale w porównaniu z zajęciami prowadzonymi przez R. wykłady akademickie okazały się rozczarowujące. Alberto rzucił uczelnię i wyjechał do Europy, by rozpocząć wieloletnią wędrówkę od kraju do kraju, od wydawnictwa do wydawnictwa (pracował jako redaktor i tłumacz). Z Argentyny docierały niepokojące wieści. Już w czerwcu 1966 r. – kilka miesięcy przed pojawieniem się w Colegio Nacional Rivadavii – do władzy doszedł wojskowy rząd generała Juana Carlosa Onganíi. Uczniowie organizowali protesty, które były brutalnie tłumione przez nową władzę. Po wyjeździe Manguela sytuacja jeszcze się pogorszyła. Powrót do Argentyny okazał się dlań niemożliwy.

Po latach Alberto spotkał w Rio de Janeiro przyjaciela ze szkolnej ławy, wówczas uznanego profesora ekonomii, z którym wspominał dawne czasy. Dowiedział się o „wspólnocie pamięci”, którą zawiązali ludzie skazani przez rząd na wygnanie. Ich zadanie polegało na zdobywaniu i przechowywaniu informacji na temat tych, którzy współpracowali z władzą, dopuszczając się haniebnych czynów. Dowiedział się o okolicznościach śmierci kilku znajomych z klasy, którzy najprawdopodobniej zostali zamordowani za działalność opozycyjną. Dowiedział się również, że władza skutecznie inwigilowała środowisko uczniowskie za pośrednictwem agentów, których informacje zaszkodziły wielu osobom. Jednym z najaktywniejszych donosicieli był… Rivadavia.

„Nie przypominał żadnego z profesorów, którzy uczyli nas w liceum (…). Wszedł do sali, ledwie się przywitał, nie powiedział ani słowa o swoim kursie, nie wspomniał o swych oczekiwaniach wobec nas. Od razu zaczął czytać coś, co zaczynało się od następujących słów: »Przed Prawem stoi strażnik. Do strażnika przychodzi człowiek ze wsi i prosi o wstęp do Prawa. Ale strażnik mówi, że teraz nie może go wpuścić. Człowiek zastanawia się chwilę, a potem pyta, czy w takim razie będzie mógł wejść później. To możliwe – mówi strażnik – ale teraz nie«” (przeł. GJ). Uczniowie nie znali Kafki, nie wiedzieli nic na temat paraboli czy alegorii, ale krótkie teksty praskiego prozaika (Rivadavia przeczytał im jeszcze słynny minitraktat „O przypowieściach”) wywołały burzliwą dyskusję, która przeniosła się do kawiarni La Puerto Rico. Tematem debaty była możliwość dotarcia do ostatecznego sensu tekstu.

W „Mojej historii czytania” Manguel pisze, że dzięki Kafce (i Rivadavii) uświadomił sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, że każdy tekst można potraktować jako parabolę lub alegorię. Po drugie, że każde odczytanie samo w sobie jest alegoryczne, co znaczy, że podlega podobnemu prawu, co literatura: podaje w wątpliwość istnienie ostatecznego znaczenia i pomnaża niepewność. „Choć nie słyszeliśmy o [amerykańskim] krytyku Paulu de Manie – pisze Alberto – (…) zgadzaliśmy się z nim, że żadne odczytanie nie może być nigdy ostateczne. Z jedną istotną różnicą: to, co de Man uważał za anarchiczną porażkę, dla nas było dowodem, że jako czytelnicy jesteśmy wolni” (przeł. Hanna Jankowska).

Jak połączyć ze sobą dwa sprzeczne doświadczenia: z jednej strony wolność, której nośnikiem były inspirujące interpretacje Rivadavii, z drugiej zaś zniewolenie, tortury i śmierć niewinnych ludzi, które stanowiły efekt jego donosicielskiej aktywności? W eseju „In memoriam” Manguel pisze, że ma trzy możliwości. 1) Może uznać, że wiedza, którą przekazał mu Rivadavia, wiedza, która przez lata kształtowała jego czytelniczą tożsamość, bez której nigdy nie stałby się tym, kim jest obecnie, musi zostać odrzucona jako część przeklęta, należąca do dziedziny zła. 2) Może szukać usprawiedliwienia dla niedających się usprawiedliwić czynów nauczyciela, ignorując fakt, że ich konsekwencją była śmierć przyjaciół. 3) Może wreszcie pogodzić się z myślą, że Rivadavia był świetnym nauczycielem, a zarazem wcielonym potworem.

Do pierwszego spotkania z R. nawiązuje Manguel w „Notatkach do definicji idealnej biblioteki”. Pisze w nich, że doskonały księgozbiór musi być zawsze otwarty dla czytelnika, nie może go strzec żaden strażnik broniący wstępu…

Bezimienny las

Według Borgesa każdy pisarz może odnieść się do świata na co najmniej dwa sposoby. Albo podejmie próbę jego przedstawienia (będzie skrupulatnie opisywał wielokształtny wzór rzeczywistości, ewentualnie szukał esencji, a następnie – na podstawie długotrwałych studiów nad nią – próbował rozwikłać zagadkę stworzenia). Albo potraktuje świat jak księgę i zacznie w niej czytać, czyniąc z własnego dzieła jedną z wielu możliwych interpretacji.

Manguel wybiera drugą z tych możliwości (stąd np. jego książki o czytaniu obrazów, zabawek i rzadkich przedmiotów), mając świadomość, że figura świata jako księgi posiada bardzo bogatą tradycję, której początków należałoby szukać w chrześcijańskim średniowieczu. Borges mógł tę metaforę przejąć od kaznodziei Ludwika z Granady, który porównywał byty do liter zapisanych ręką Stwórcy. Ale równie dobrze mógł ją znaleźć u Montaigne’a, który świat opisuje jako zwierciadło i zarazem księgę do czytania. Niewykluczone, że inspiracją były dlań wiersze poetów metafizycznych (Donne’a, Vaughana, Crashawa czy Herberta) lub „Raj utracony”, w którym jego ukochany Milton daje wyobrażenie natury jako książki rozciągającej się przed naszymi oczami.

Zabawne rozwinięcie figury świata jako księgi znajdujemy w dwóch ulubionych dziełkach Manguela. W rozdziale trzecim Wolterowskiego „Zadiga” główny bohater dochodzi do wniosku, że małżeństwo jest zdecydowanie przereklamowane, porzuca żonę i wybiera się do lasu, by tam oddawać się lekturze natury. „Nie ma piękniejszej doli – mówi – nad życie filozofa czytającego w wielkiej księdze, którą Bóg roztoczył naszym oczom” (przeł. Tadeusz Boy Żeleński). Niedługo potem napotkani przypadkiem ludzie pytają go o zaginione zwierzęta z pałacu królewskiego (psa i konia). Zadig opisuje owe zwierzęta z niezrównaną precyzją, po czym wyznaje, że nigdy ich nie widział. Zostaje oskarżony o kłamstwo i skazany na grzywnę za niechybną kradzież królewskiej własności. Dopiero przed sądem wyjaśnia, że odczytał ślady pozostawione przez zwierzęta na leśnych drogach i na ich podstawie stworzył precyzyjny obraz.

W ten właśnie sposób Manguel określa cel swych poszukiwań. Jest czytelnikiem śladów, które pozostawili inni, a szerzej: wszelkich znaków, które nadają się do lektury. Bez czytania – powiada – nie bylibyśmy w stanie poruszać się w świecie. Istniały i nadal istnieją społeczności, które doskonale radzą sobie bez pisma, ale żaden człowiek, żadna grupa nie może obyć się bez lektury.

Autor „Mojej historii czytania” przywołuje na dowód swych słów trzeci rozdział „Po tamtej stronie lustra”, w którym Alicja trafia do bezimiennego lasu (znajdujące się w nim rzeczy nie mają nazw). Zastanawia się, co będzie z jej imieniem: czy utraci je na zawsze, czy też odzyska je później w innym miejscu. Gdy wchodzi między drzewa, natychmiast traci pamięć. Nie potrafi nazwać żadnego przedmiotu. Po drodze spotyka Sarenkę (oczywiście nie zna tego słowa), która proponuje, by przeniosły się do innej części lasu, gdzie nazwy nie odkleiły się od rzeczy. „Więc poszły razem w las. Alicja czule obejmowała Sarenkę za aksamitną szyję i wędrowały tak, aż doszły na skraj wielkiej łąki. Tam Sarenka wierzgnęła radośnie i wyswobodziła się z objęć Alicji. – Jestem Sarenka! – zawołała uszczęśliwiona. – A ty… ojej! Ty jesteś ludzkim dzieckiem! Nagły strach zamglił jej piękne brązowe oczy i Sarenka w jednej chwili umknęła w las chyżym galopem” (przeł. Jolanta Kozak).

■Na tym właśnie polega praca lektury. Trzymając w dłoniach książkę, przebie- gając wzrokiem po kolejnych zdaniach, przeglądając się w zwierciadle opowieści, próbujemy odkryć swą tożsamość, uczynić własnym nadane nam przez innych imię.

Według Manguela zadaniem każdego czytelnika jest nadawanie nazw bezimiennym przedmiotom, uczenie się już istniejących imion, a także dodawanie do starych nazw nowych wyrazów, w których zapisana jest nie tylko nasza historia czytania, ale także nasza intymna biografia. Dzięki lekturze możemy oswoić to, co nieznane, znaleźć metaforyczny dach nad głową i odpocząć podczas uciążliwej podróży przez ciemny las rzeczywistości. „Targani niepewnością – pisze autor „A Reader on Reading” – udręczeni różnymi lękami, nękani utratą, ciągłymi zmianami i atakami bólu, którego nie sposób uśmierzyć, czytelnicy dobrze wiedzą, że tu i tam istnieje kilka bezpiecznych miejsc, równie prawdziwych jak papier i równie trwałych jak atrament, dających nam schronienie podczas wędrówki przez ciemny i bezimienny las” (przeł. GJ).

Manguel przywołuje dwójkę pisarzy, którzy pod koniec życia cierpieli na chorobę Alzheimera. Pierwszy z nich to Ralph Waldo Emerson, który w wieku 70 lat utracił kontakt z ludźmi i z ukochaną okolicą. Ogołocony z języka świat odsłonił przed nim swe potworne oblicze. Niejakim pocieszeniem była dlań lektura.

W niewielkiej książce poświęconej Borgesowi Alberto opowiada o odwiedzinach w domu Adolfa Bioy Casaresa i Silviny Ocampo. Autor „Fikcji” spędzał u nich kilka wieczorów w tygodniu. Podczas niektórych wizyt towarzyszył mu Manguel. Silvina Ocampo, znakomita pisarka, świetna opowiadaczka, była przez Borgesa traktowana z niezasłużoną pobłażliwością – rzadko z nią rozmawiał, uważał jej opowieści za nazbyt okrutne, jej literackie gusta (bliższe surrealistom) zniechęcały go. Dla odmiany Manguel szybko zaprzyjaźnił się z pisarką (Silvina zaproponowała nawet, by napisali razem thriller fantastyczny). W wieku 88 lat Ocampo zapadła na alzheimera. Podobnie jak Emerson, błąkała się po pustym mieszkaniu, nie pamiętając ani gdzie, ani kim jest. Jej jedynym źródłem radości były popołudniowe chwile lektury. Pewnego dnia odwiedził ją stary przyjaciel (łatwo się domyślić, że chodzi o samego Manguela). Nie poznała go, ale na jej twarzy malował się wyraz bezkresnego szczęścia. Zaczęła czytać swą pierwszą powieść (nie wiedząc, kto jest jej autorką), zachwycając się tym „nieznanym” arcydziełem. Przyjaciel poprosił, by przeczytała mu fragment tekstu. Gdy skończyła lekturę, potwierdził: rzeczywiście było to skończone arcydzieło.

Dla Emersona i Ocampo lektura stanowiła pocieszenie w chwilach udręki, które intensyfikowała potworna choroba, usuwająca z ich umysłu nie tylko wspomnienia, ale też imiona otaczających ich rzeczy i osób. Według Manguela każdy z nas doświadcza podobnego stanu. Jego źródłem nie jest choroba, lecz niespodziewana metamorfoza świata, której nie potrafimy opisać ani zrozumieć.

Nie nieśmiertelni

Lektura jako schronienie to remedium na chaos świata. Podobni bohaterowi Dantego, raz po raz tracimy z oczu szlak nieomylnej drogi, gubiąc się w gęstwinie rzeczywistości. Wiąże się to również z doświadczeniem wykorzenienia. Jako syn ambasadora kilkuletni Manguel ciągle przenosił się z jednego miejsca w drugie. Rodzinny język opanował dopiero w wieku siedmiu lat (wcześniej porozumiewał się wyłącznie po angielsku i niemiecku). Po wyjeździe z Buenos Aires przez kilkadziesiąt lat żył na walizkach. Najpierw Francja, potem Anglia, Tahiti, Kanada, znów Francja, jeszcze raz Anglia i Argentyna. Dopiero w roku 2000 kupił niewielkie opactwo nad Loarą, gdzie postanowił się osiedlić. Wyremontował stojącą nieopodal domu stodołę, przekształcając ją w bibliotekę, gdzie pomieścił przeszło 30 tysięcy woluminów.

Podczas licznych podróży książki były dla Manguela jedynymi stałymi punktami odniesienia. Nie znaczy to oczywiście, że szukał w nich statycznego obrazu świata. Przeciwnie, na jego osobisty kanon składają się tytuły, o których Kafka mówił, że „spadają na nas jak nieszczęścia, które głęboko nami wstrząsają, jak śmierć kogoś, kogo kochamy bardziej niż siebie samych” (przeł. Robert Urbański). Ale niezależnie od tematu, języka, wymowy czy gatunku książki zawsze były i są pod ręką. W „Mojej historii czytania” Manguel opisuje przygodę z metra w Toronto. Siedząca naprzeciw niego kobieta czyta „Labirynty” Borgesa w wydaniu Penguina. „Mam ochotę się do niej odezwać, zamachać ręką i zasygnalizować, że i ja jestem wyznawcą tej wiary. Osoba, której twarzy nie pamiętam, nie utkwiło mi w pamięci, jak była ubrana, której wieku nie potrafiłbym określić, przez sam fakt, że trzyma w ręku tę właśnie książkę, jest mi bliższa niż wiele innych, które widuję codziennie” (przeł. Hanna Jankowska).

Między czytelnikiem a jego książkami zachodzi alchemiczny związek przynależności i zgody (nigdy zaś rządu!). To, co czytamy – sugeruje Manguel – jest naszym dowodem osobistym, znakiem identyfikacyjnym. Dla podobnych nam miłośników lektury ów znak jest ważniejszy niż wygląd, linie papilarne, strój czy pozycja społeczna. „Narzędzia, meble, ubrania mają funkcje symboliczne, ale książki wprowadzają czytelnika w o wiele bardziej złożony wymiar symbolizmu niż zwykłe sprzęty” (przeł. taż). Dzięki lekturze od czasu do czasu udaje nam się odnaleźć jedną z dróg w bezimiennym lesie i spotkać na niej innych podróżników.

Ale czytanie jest również czynnością, która pozwala przekroczyć istniejące w naszym świecie granice, wyjść z narzuconych ról, także ról seksualnych, co w przypadku Manguela, który późno odkrył swój homoseksualizm, jest szczególnie istotne. Te dwa doświadczenia (poszukiwanie schronienia i transgresja) – na pozór przeciwstawne – uzupełniają się wzajemnie i naprzemiennie określają cel naszych lektur. W jednym z tekstów Manguel daje pochwałę Proteusza, morskiego starca, opiekuna fok, który posiadł dar zmieniania swej postaci. Dante uważał, że ów dar jest w rzeczywistości przekleństwem. W ósmym kręgu piekła umieścił złodziei, którzy zostali skazani na karę ciągłej metamorfozy. Ich tożsamość jest płynna, a oblicze – za każdym obrotem piekielnych machin – wygląda inaczej. Autor „Boskiej komedii” zapomniał jednak, że wystarczy złapać Proteusza i przytrzymać go w ramionach, by odsłonił swą prawdziwą twarz.

Na tym właśnie polega praca lektury. Trzymając w dłoniach książkę, przebiegając wzrokiem po kolejnych zdaniach, przeglądając się w zwierciadle opowieści, próbujemy odkryć swą tożsamość, uczynić własnym nadane nam przez innych imię. Ten wysiłek nigdy się nie kończy. Jak mówił Julio Cortázar, czytanie i pisanie przypominają wędrówkę kameleona po pstrokatym dywanie.

■■■

W 1949 r. Borges opublikował opowiadanie „Nieśmiertelny”, które później przedrukował na otwarcie swego słynnego zbioru „Alef”. Pod koniec lat 30. XX w. księżna de Lucinge kupuje od pewnego antykwariusza sześć tomów pierwszego wydania „Iliady” Pope’a. Do tomu dołączony jest manuskrypt w języku angielskim, opowiadający historię rzymskiego trybuna, Marcusa Flaminiusa Rufusa, który stacjonuje w Tebach.

Pewnej nocy do miasta przybywa tajemniczy jeździec – jest wyczerpany, bliski omdlenia, ostatkiem sił pyta o nazwę rzeki opływającej mury. Usłyszawszy jej nazwę (a brzmi ona Egipt – tak w „Odysei” Homer nazywa Nil), na jego twarzy maluje się wyraz rozczarowania. Szukał innej rzeki – tajemnej rzeki, której wody dają ludziom życie wieczne. Jeździec umiera, ale jego opowieść rozbudza ciekawość trybuna, który postanawia odnaleźć nieśmiertelną krynicę i miasto znajdujące się ponoć nieopodal niej. Na czele 200 ludzi przemierza dzikie krainy. Wycieńczeni żołnierze podnoszą bunt, zraniony w walce z nimi trybun ucieka, traci przytomność gdzieś na bezdrożach. Budzi się skrępowany, w nieznanym miejscu, wśród nagich ludzi o szarej skórze. Niedaleko płynie mulisty potok, za nim wznosi się miasto, które – Rufus nie ma co do tego żadnych wątpliwości – jest Miastem Nieśmiertelnych. Trybunowi udaje się wyplątać z więzów. Natychmiast rusza w stronę wysokich murów, a za nim podąża jeden z „dzikich” – niemowa, którego Rzymianin (z właściwym sobie poczuciem wyższości) nazywa Argos (tak u Homera zwie się pies Odysa). Nie będę opowiadał wszystkich perypetii trybuna, pominę jego fascynację (podszytą przerażeniem) na widok niezwykłych budynków znajdujących się w Mieście Nieśmiertelnych, nie wspomnę o jego przemianie, która dokonała się za sprawą magicznej wody… Kluczowa scena opowiadania to ta, w której Argos – a jednak potrafiący mówić! – wyznaje Rzymianinowi, że mniej więcej tysiąc lat wcześniej wymyślił „Iliadę” i „Odyseję”.

Interesuje mnie w tym tekście jeden – ściśle związany z czytaniem i pisaniem – trop. Pamięć tekstu, pamięć opowieści, a nawet pamięć języka bardzo łatwo ulegają zatarciu. Homer – który u Borgesa zawdzięcza swą nieśmiertelność wodzie z mulistego potoku, a nie czytelnikom powracającym do jego dzieł – zapomina przez siebie wymyślone historie. Z jego punktu widzenia, który jest przecież perspektywą boską, opowieści nie odgrywają już żadnej roli. Potrzebne są bowiem śmiertelnym, czyli tym, którzy mają poczucie nietrwałości swego istnienia, którzy wciąż jeszcze odmierzają czas. Alberto Manguel sugeruje, że zbyt często wydaje nam się, że ów czas się zatrzymał, że historia powściągnęła swój bieg, ustępując przed bezczasem nieśmiertelnych. Ktoś lub raczej coś pamięta za nas wszystkie opowieści, więc możemy się zająć czymś innym, podjąć inne działania. Ale to jedno z największych naszych złudzeń: swobodny dostęp do historii, które ludzkość gromadzi od tysięcy lat, to nie to samo, co żywa pamięć o nich. Tak mogłaby brzmieć jedna z wielu definicji lektury: ćwiczenie pamięci za pomocą opowieści.

„Wierzę – pisze Manguel – że w istocie jesteśmy zwierzętami czytającymi, i że sztuka czytania, w swym najszerszym sensie, określa nasz gatunek. Przychodzimy na świat z potrzebą znalezienia we wszystkim jakiejś narracji: w krajobrazie, na niebie, w twarzach innych ludzi, a ponad wszystko w obrazach i słowach, które stworzył nasz gatunek. Czytamy żywoty własne i cudze, odczytujemy historie społeczeństw, w których żyjemy, i tych, które przebywają poza granicami naszych krajów, czytamy w obrazach i budynkach, wreszcie – czytamy to, co znajduje się między okładkami książek” (przeł. GJ). Być może jesteśmy zwierzętami czytającymi tylko dlatego, że wciąż mierzymy się z przypadkowością własnej egzystencji i kruchością świata (albo na odwrót: z kruchością egzystencji i przypadkowością świata). Tak długo, jak długo nietrwałość, przypadkowość i kruchość określać będą naszą kondycję, naszą relację z rzeczywistością i innymi, czytanie (oraz pisanie) pozostaną dla nas nieodzowne.

©GRZEGORZ JANKOWICZ ■ „TP” 28/2011

GRAŻYNA MAKARA

GRZEGORZ JANKOWICZ (ur. 1978) jest filozofem literatury, eseistą, krytykiem i tłumaczem. Redaktor działu Kultura „Tygodnika Powszechnego”. Dyrektor programów literackich Fundacji Tygodnika Powszechnego. Pracownik Działu Literackiego Krakowskiego Biura Festiwalowego. Juror Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius. Juror krakowskiej Nagrody Conrada. Wydał m.in. „Gombrowicz – Loading. Esej o formie życia”, „Uchodźcy z ziemi Ulro. Eseje”, „Życie na poczytaniu. Rozmowy o literaturze i reszcie świata”. Dyrektor programowy Festiwalu Conrada.

WIERSZEJustyna Bargielska

Zrozumienie metafory

Co najmniej dwa niepotrzebne psy i jeden zbędny mężczyzna.

Któregoś dnia wreszcie zamykam oczy i oglądam

swoje życie, garść przewleczonych koralików,

a w nich wzgórza i kościoły, i popołudnia,