Polska od nowa - Tygodnik Powszechny - ebook

Polska od nowa ebook

Tygodnik Powszechny

0,0

Opis

Wybór najlepszych tekstów z ponad 70-letniej historii „Tygodnika Powszechnego”, poświęconych niepodległości, wolności i ojczyźnie

Michał Okoński, redaktor wydania:

Przeglądanie roczników „Tygodnika” jest doświadczeniem niezwykłym. To nie tylko czytanie o historii – to słuchanie historii, która sama do nas mówi. I pyta o teraźniejszość. Weźmy stulecie niepodległości: ten numer wydania specjalnego otwiera pisany na jedną z poprzednich jej rocznic tekst Eugeniusza Kwiatkowskiego, legendarnego wicepremiera II Rzeczypospolitej, budowniczego Gdyni i twórcy koncepcji Centralnego Okręgu Przemysłowego.

Tekst trzeźwo analizujący sytuację, w której przyszło działać Ojcom Założycielom tamtego państwa, wykonującym – jak się uważnie wczytać – misję niemożliwą. A przecież odnoszącym sukces. I Kwiatkowski, i kolejni autorzy nie mają złudzeń: to nie była i nie jest Rzeczpospolita idealna (najwięcej o tym mówi może cytowany w tekście Czesława Miłosza wiersz Józefa Łobodowskiego), a zarazem zawsze było to państwo, którego obywatele – zacytujmy Kwiatkowskiego – w chwilach najcięższych wyzwalali tyle zapobiegliwej pracowitości, samorzutnej dyscypliny i zdumiewającej inicjatywy, że wszystkie trudności udawało się przezwyciężyć. To nie jest tylko opowieść o roku 1918.

Wybierając teksty do tego wydania, szukaliśmy przede wszystkim takich, które – nawet jeśli mówiły o historii – zachowały aktualność. I które uczyły współpracy ponad podziałami, szacunku dla siebie nawzajem i dla najróżniejszych wizji ojczyzny, w tych najlepszych chwilach (czy jedną z nich nie było tworzenie konstytucji III RP, której preambułę Tadeusz Mazowiecki pisał, inspirując się tekstem również tu przypomnianym?), przekraczających horyzont myślenia w kategoriach partyjnych, etnicznych czy religijnych. Chcieliśmy także pokazać „Tygodnikowy” styl myślenia: realizmu politycznego Stefana Kisielewskiego, otwarcia zarówno na Europę, o której pisał Władysław Bartoszewski, jak i na małe ojczyzny, o czym mówił Ryszard Koziołek, nade wszystko zaś: odniesienia do rzeczywistości pozaziemskiej, co zawsze cechowało pisarstwo ks. Józefa Tischnera czy Jerzego Turowicza.

Na dwie części tego wydania wypada zwrócić szczególną uwagę: ostatnia, zatytułowana „Rok 2018”, to próba krytycznej analizy naszego tu i teraz, ale problemy opisywane przez jej autorów chyba nie różnią się tak bardzo od tamtych sprzed stu lat. Część „Polska jest kobietą” to z kolei hołd dla tych, których rolę historia często pomija, choć dzięki ich mocy i niezłomności stanowienie Niepodległej mogło stać się faktem.

Zapraszam do lektury. Sami Państwo zobaczą, jak bardzo nie jest to antologia tekstów historycznych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 445

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




NASZA OKŁADKA

MIECZYSŁAW WASILEWSKI: profesor Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, był wykładowcą na uczelniach artystycznych od Iranu, poprzez USA i Chile, do Finlandii. Brał udział w kilkuset wystawach polskiego plakatu i ilustracji w kraju i za granicą, a także w dziesiątkach międzynarodowych imprez sztuki plakatu. Laureat wielu nagród za plakaty i grafikę wydawniczą. Autor okładek naszych „Kanonów” i wydań specjalnych: „Do Betlejem!” oraz „Wszystko, co wiemy”.www.wasilewski.art.pl

PRZEGLĄDANIE ROCZNIKÓW „TYGODNIKA” jest doświadczeniem niezwykłym. To nie tylko czytanie o historii – to słuchanie historii, która sama do nas mówi. I pyta o teraźniejszość.

Weźmy stulecie niepodległości: ten numer wydania specjalnego otwiera pisany na jedną z poprzednich jej rocznic tekst Eugeniusza Kwiatkowskiego, legendarnego wicepremiera II Rzeczypospolitej, budowniczego Gdyni i twórcy koncepcji Centralnego Okręgu Przemysłowego. Tekst trzeźwo analizujący sytuację, w której przyszło działać Ojcom Założycielom tamtego państwa, wykonującym – jak się uważnie wczytać – misję niemożliwą. A przecież odnoszącym sukces. I Kwiatkowski, i kolejni autorzy nie mają złudzeń: to nie była i nie jest Rzeczpospolita idealna (najwięcej o tym mówi może cytowany w tekście Czesława Miłosza wiersz Józefa Łobodowskiego), a zarazem zawsze było to państwo, którego obywatele – zacytujmy Kwiatkowskiego – w chwilach najcięższych wyzwalali tyle zapobiegliwej pracowitości, samorzutnej dyscypliny i zdumiewającej inicjatywy, że wszystkie trudności udawało się przezwyciężyć.

To nie jest tylko opowieść o roku 1918. Wybierając teksty do tego wydania, szukaliśmy przede wszystkim takich, które – nawet jeśli mówiły o historii – zachowały aktualność. I które uczyły współpracy ponad podziałami, szacunku dla siebie nawzajem i dla najróżniejszych wizji ojczyzny, w tych najlepszych chwilach (czy jedną z nich nie było tworzenie konstytucji III RP, której preambułę Tadeusz Mazowiecki pisał, inspirując się tekstem również tu przypomnianym?), przekraczających horyzont myślenia w kategoriach partyjnych, etnicznych czy religijnych. Chcieliśmy także pokazać „Tygodnikowy” styl myślenia: realizmu politycznego Stefana Kisielewskiego, otwarcia zarówno na Europę, o której pisał Władysław Bartoszewski, jak i na małe ojczyzny, o czym mówił Ryszard Koziołek, nade wszystko zaś: odniesienia do rzeczywistości pozaziemskiej, co zawsze cechowało pisarstwo ks. Józefa Tischnera czy Jerzego Turowicza.

Na dwie części tego wydania wypada zwrócić szczególną uwagę: ostatnia, zatytułowana „Rok 2018”, to próba krytycznej analizy naszego tu i teraz, ale problemy opisywane przez jej autorów chyba nie różnią się tak bardzo od tamtych sprzed stu lat. Część „Polska jest kobietą” to z kolei hołd dla tych, których rolę historia często pomija, choć dzięki ich mocy i niezłomności stanowienie Niepodległej mogło stać się faktem.

Zapraszam do lektury. Sami Państwo zobaczą, jak bardzo nie jest to antologia tekstów historycznych.

Michał Okoński, redaktor wydania

ROBERT NEUMANN / FORUM

Piekary Śląskie, maj 2018 r.

TYGODNIK POWSZECHNY WYDANIE SPECJALNE NR 2 (7)

ISSN 2392-3628

REDAKCJA Michał Okoński

PROJEKT GRAFICZNY Marek Zalejski

FOTOEDYCJA Grażyna Makara, Edward Augustyn, współpraca Zuzanna Kardyś, Marek Zalejski

TP TYPOGRAFIA Marta Bogucka, Andrzej Leśniak, Artur Strzelecki, współpraca Elżbieta Rzyczniak

KOREKTA Grzegorz Bogdał, Sylwia Frołow, Maciej Szklarczyk, Katarzyna Domin

OPIEKA WYDAWNICZA Maja Kuczmińska, Anna Pietrzykowska

WYDAWCA Tygodnik Powszechny Sp. z o.o.

PREZES ZARZĄDU Jacek Ślusarczyk

ADRES WYDAWCY I REDAKCJI 31-007 Kraków, ul. Wiślna 12, tel.: 12-422-25-18, 12-422-23-11, [email protected]

REKLAMA, OGŁOSZENIA tel. 12-422-05-70, [email protected]

PRENUMERATA tel. 12-431-26-83, [email protected]

[email protected]

www.TygodnikPowszechny.pl

▪ Prawa autorskie i majątkowe do wszystkich materiałów zamieszczonych w „Tygodniku Powszechnym” należą do Wydawcy oraz ich Autorów i są zastrzeżone znakiem © na końcu artykułu. Materiały oznaczone na końcu dodatkowym znakiem  mogą być wykorzystane przez inne podmioty tylko i wyłącznie po uiszczeniu opłaty, zgodnie z Cennikiem i Regulaminem korzystania z artykułów prasowych, zamieszczonymi pod adresem www.TygodnikPowszechny.pl/nota-wydawnicza

WSPÓŁWYDAWCA

PARTNERZY WYDANIA

SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

ROK 1918

EAST NEWS / MUZEUM NIEPODLEGŁOŚCI

Pochód Narodowy w Warszawie, róg Nowego Światu i ul. Książęcej przy pl. Trzech Krzyży, 17 listopada 1918 r.

Jeden dzień w historii Polski

EUGENIUSZ KWIATKOWSKI

Polacy w chwilach najcięższych wyzwalają takie zasoby sił – zapobiegliwą pracowitość, samorzutną dyscyplinę i zdumiewającą inicjatywę – że potrafią przezwyciężyć wszystkie trudności. Ta cudowna właściwość ze szczególną mocą objawiła się w roku 1918.

Bywają rocznice życia i rocznice śmierci, początku albo końca, chwały lub klęski. Ta jednak, którą obchodzimy dzisiaj, ma odmienny charakter. Inne, szczęśliwsze pod tym względem narody nie świętują rocznicy swej niepodległości, nie mają po prostu w swej historii takiej daty. Aby zrozumieć dobrze, co się wtedy wydarzyło, tę właśnie przede wszystkim różnicę należy sobie dokładnie uświadomić.

I jeszcze drugą sprawę: obchodząc rocznicę odzyskania niepodległości tym samym obchodzimy rocznicę końca niewoli – owe zasadniczo przeciwstawne formy losów narodu są nierozerwalnie ze sobą związane, nie da się ich oddzielić. Odzyskanie niepodległości bytu jest czym innym niż początki państwa, formowanie się w pierwociny organizacji niewykształconej jeszcze plazmy plemiennej czy szczepowej, co z czasem stanie się jednym z ważnych czynników wytworzenia się świadomej siebie podmiotowości narodu.

W 1918 roku sytuacja była całkiem odmienna: świadomy siebie naród odzyskał własne, utracone niegdyś państwo, swój niepodległy byt. W dodatku, rozdzielony pomiędzy trzech zaborców, złączył się w jeden organizm. Przez z górą sto lat walczył o to, pracował, ponosił nieustanne ofiary. Najlepsi jego synowie dla tego, co się stało w jesieni 1918 roku, oddawali życie, opuszczali swą ziemię, szli na zesłanie lub emigrację, a ci, co pozostawali, żyli w ciężkim ucisku tylko dlatego, że byli Polakami; wyjątki były raczej nieliczne. Zbytecznie chyba tamte dzieje dokładniej przypominać, wie o nich z grubsza każdy uczeń szkoły podstawowej. I ta właśnie sytuacja się skończyła, naród odzyskał niepodległość. Brakuje słów, by oddać wręcz nieprzytomną radość, z jaką ówcześni swą wolność powitali.

Kiedy się myśli o historii, jest rzeczą niepoważną rozważanie „co by było, gdyby było”. Lecz chyba nie ulega wątpliwości, że losy Polski wyglądałyby po II wojnie całkiem inaczej bez owych 20 lat suwerenności, bez walczącej z wrogiem armii polskiej oraz układów międzynarodowych. Zapewne układy nie zawsze są dotrzymywane, ale istnienie państwa oraz fakt, że II wojna światowa rozgorzała z okazji napaści niemieckiej na Polskę, odegrały w przebiegu wojny oraz w jej skutkach dla nas zasadniczą rolę; realna, nie postulowana tylko, niepodległość Polski w krytycznych latach okupacji posiadała na arenie międzynarodowej istotne dla narodu polskiego znaczenie.

Lecz rocznica dzisiejsza każe nam jeszcze o czym innym pamiętać. Nie wystarczyło tylko zrzucić jarzmo niewoli, lecz trzeba było stworzyć nowe państwo – a nie mieliśmy do czego nawiązywać. Od 1795 r. cały świat poszedł naprzód, zmienił się w swych podstawach, wracanie do form ustrojowych dawnej stanowo-federacyjnej Rzeczypospolitej było niemożliwością, ponad stuletnia przerwa w samodzielnym rozwoju historycznym miała brzemienne konsekwencje społeczne oraz polityczne. Konstytucja 3 maja, postępowa w warunkach XVIII wieku, w wieku XX była już anachronizmem; należało bezzwłocznie dokonać ogromnego skoku, zbudować nowoczesną demokrację polityczną, wytworzyć jej organy.

W dodatku poza ziemiami zaboru pruskiego Polska była przez toczące się na jej terytorium wieloletnie walki zupełnie zdewastowana. Jesienią 1918 r. odzyskana dopiero niepodległość przedstawiała się jeszcze jako bezkształt i ruina, dosłownie wszystko należało na gwałt zaimprowizować. Chcąc docenić znaczenie obchodzonej rocznicy, ów obraz kraju na początku niepodległości musi wyraźnie się rysować w naszej świadomości.

Żmudna droga

W ciągu czterech „potwornie długich” lat, które upłynęły od dnia 28 lipca 1914 r., dnia lekkomyślnego rozpętania I wojny światowej, sytuacja militarna i polityczna, gospodarcza i społeczna uległa w całej Europie radykalnej i głębokiej zmianie. Początek i koniec wojny rozgrywał się w zupełnie innym świecie. Spoglądając dziś z perspektywy historycznej na ten przełomowy okres, trzeba stwierdzić, że przyczyny tej wielkiej i szybkiej ewolucji były wysoce złożone i różnorodne. Przede wszystkim jednak główni aktorzy tego dramatu wojennego nie tylko popełniali elementarne błędy, ale również ulegali wprost niewiarygodnym złudzeniom, na których – jak na żelazo-betonowym fundamencie – budowali swoje rachuby i nadzieje.

Społeczeństwa mocarstw centralnych, polegając na wypowiedziach swoich polityków, generałów, ekonomistów i dziennikarzy wierzą, że wojna będzie bardzo krótka, a ustalone w konwencjach międzynarodowych zasady humanitarne będą sumiennie przestrzegane. Wszyscy wierzą we własne zwycięstwo na polu walki. Naczelne dowództwo niemieckie jest przekonane, że wojska francuskie i rosyjskie nie przedstawiają większej wartości bojowej, że poważniejsza armia brytyjska nie może powstać w ciągu kilku tygodni, niezbędnych do błyskawicznego zwycięstwa Niemiec na froncie zachodnim. Wtedy przyjdzie kolej na rozprawę z Rosją carską. Naczelny wódz niemiecki Moltke zapewniał, że opinia publiczna Stanów Zjednoczonych wypowiada się jednozgodnie po stronie mocarstw centralnych, a rząd USA czeka tylko na dogodną sposobność zagarnięcia Kanady. Rząd carski zaś nie dopuszczał do formalnej choćby współpracy ani Dumy, ani żadnej partii politycznej, ani szczątkowych formacji samorządowych, tak aby chwała ostatecznego zwycięstwa przypadła wyłącznie dynastii.

Rychło jednak okazało się, że założenia te zawodzą. Znikome siły wojskowe Belgii stawiły zaciekły opór, a obrona Liège w ciągu pół miesiąca zaskoczyła dowództwo niemieckie. Pod koniec sierpnia armie francuskie cofały się wprawdzie na całej linii, ale siła ich oporu krzepła. Równocześnie wojska austriackie ponoszą dotkliwe klęski na froncie rosyjskim, a armie Samsonowa wtargnęły nawet do Prus Wschodnich. Niemcy nie wytrzymują tego nerwowo; przerzucają więc nagle kilka wyborowych dywizji z frontu zachodniego na wschód i powierzają dowództwo na odcinku pruskim Hindenburgowi. W bitwie pod Tannenbergiem armia Samsonowa poniosła ciężką klęskę, ale odbiło się to niepowodzeniem Niemców na froncie zachodnim. W wielkiej bitwie toczonej od 8 do 13 września nad brzegami Marny zabrakło przerzuconych na wschód dywizji, atak niemiecki został sparaliżowany, a działania militarne na froncie zachodnim przybrały odtąd charakter uporczywych walk pozycyjnych.

Tak został unicestwiony – opracowany precyzyjnie przez Schlieffena – niemiecki plan wojny błyskawicznej, a zbrojny konflikt europejski, przedłużając się, począł stopniowo przekształcać się w wojnę totalną, toczoną wszelkimi sposobami na wszystkich morzach, oceanach i lądach czterech kontynentów świata. Mimo to – w fazie początkowej – walczące bloki nie ujawniły swoich celów wojennych. Przynajmniej w zasadzie tendencje Wielkiej Brytanii nie odchylały się od dawno wytyczonej linii politycznej. Nie zapominając ani na chwilę, że Niemcy były jej ważnym partnerem handlowym, Wielka Brytania zmierzała do ograniczenia dominacji niemieckiej na kontynencie, do zredukowania ich potęgi morskiej, do wyparcia sił zbrojnych Niemiec z Belgii i Francji, wreszcie do odebrania im kolonii afrykańskich oraz do zahamowania ich ekspansji gospodarczej i politycznej na Bliskim Wschodzie. Równocześnie Wielka Brytania była nastawiona negatywnie zarówno do znaczniejszego zmniejszenia potencjału gospodarczego Niemiec, jak też i do akceptowanych formalnie zakusów caratu na opanowanie Konstantynopola i cieśnin.

Cele wojenne Francji sprowadzały się wówczas do odparcia najazdu teutońskiego, a w razie pomyślnych okoliczności – do rewanżu za klęskę jej w 1871 r., łącznie z odzyskaniem utraconych wówczas prowincji Alzacji i Lotaryngii. Rosja zaś ograniczała się do pytyjskich deklaracji słownych, odraczała konkretyzację swoich postulatów do końcowej fazy tej wojny. Monarchia naddunajska – po roku ciężkich zmagań na froncie wschodnim i południowym – pragnęła już tylko rychłego zakończenia tej wojny z możliwie małymi stratami terytorialnymi i prestiżowymi. Wreszcie Niemcy, nie wątpiąc jeszcze w swoje ostateczne zwycięstwo na polu walki, unikały wyraźnego sformułowania swoich dalekosiężnych celów politycznych i ekonomicznych, pozostawiając na razie to zadanie różnym, formalnie nieodpowiedzialnym jednostkom lub organizacjom politycznym, społecznym i gospodarczym, które licytowały się w tendencjach zaborczych i w aspiracjach przyszłego dominowania Niemiec w świecie. Głoszono więc konieczność anektowania Belgii i północnej Francji aż po linię Mozy, zagarnięcia kolonii francuskich i angielskich oraz wielkich obszarów na wschodzie, łącznie z ziemiami polskimi i krajami bałtyckimi, przy częściowym usuwaniu z tych terenów ludności autochtonicznej.

Stopniowo jednak, z przedłużaniem się wojny, poczynała narastać samorzutnie nowa, nieprzewidywana przez inicjatorów konfliktu zbrojnego, wielka problematyka polityczna, społeczna i gospodarcza. Wśród niej jednym z ważniejszych, a zarazem trudnych do rozwikłania węzłów gordyjskich stało się wówczas zagadnienie polskie. Obok Belgii i Francji ziemie nasze były drugim ważnym terenem operacji militarnych w tej wojnie. Trzy mocarstwa zaborcze złamały swoją tradycyjną solidarność i znalazły się w dwóch wrogich obozach. Zbyt wielkie siły zostały uruchomione w czasie tej wojny, aby przypuścić, że konflikt ten może zakończyć się kompromisem na podstawie politycznego status quo ante. Rozumowano logicznie, że jedna ze stron musi w tym starciu przegrać, a inna zwyciężyć. Na takiej podstawie rodziły się w społeczeństwie polskim odmienne orientacje polityczne: filoaustriacka, filorosyjska, aktywistyczna, pasywistyczna, warunkowa, prozachodnia itd. Były one zjawiskiem naturalnym, wynikającym zarówno z faktu długotrwałego podziału ziem polskich przez trzech zaborców, jak też i odmiennych przewidywań, komu przypadnie decydujące zwycięstwo na polu walki.

Czynniki polityczne – usuwane w państwach centralnych w cień przez naczelne władze wojskowe – unikały początkowo wszelkich formalnych zobowiązań w stosunku do narodu polskiego. Niemniej jednak nie było sprawą obojętną dla zmagających się armii nastawienie ludności tych terenów, na których rozgrywała się walka. Tak więc już w pierwszej połowie sierpnia 1914 r. dowództwa austriackie i niemieckie – celem zjednania sobie żywiołu polskiego – wydały odezwy głoszące, że „z naszymi sztandarami przychodzi do was wolność i niepodległość”. Równocześnie dnia 14 sierpnia ukazała się odezwa naczelnego wodza wojsk rosyjskich, wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza do narodu polskiego, wieszcząca: „Niechaj się zatrą granice, rozcinające na części naród polski! Niech połączy się on w jedno ciało pod berłem cesarza rosyjskiego”.

Te i podobne apele, zaprawiane czasem argumentami historycznymi, nie miały żadnego praktycznego znaczenia. Carat do końca swojego istnienia uważał, że zagadnienie polskie jest wewnętrzną sprawą rosyjską, a Niemcy ilustrowali, jak wygląda przynoszona przez nich „wolność i niepodległość”, nieludzkim i nieuzasadnionym zniszczeniem miasta Kalisza.

■Dzień wyśniony i oczekiwany przez pięć pokoleń urzeczywistnił się. Jednak mało kto zdawał sobie sprawę, że osiągnięty został nie etap końcowy wielkiego procesu dziejowego, ale początek syzyfowych trudów, które muszą wypełnić nową treścią każdy fragment odbudowanej Rzeczypospolitej.

Natomiast społeczeństwo polskie – jakkolwiek początkowo politycznie rozbite i zróżnicowane – wykazywało z upływem lat coraz bardziej umiejętną działalność organizacyjną i polityczną, zmierzającą do nadania sprawie polskiej charakteru międzynarodowego. Pomimo trudności i ograniczeń, powodowanych przez wojnę, akcja polska zarówno polityczna, jak i wojskowa notowała z biegiem lat niemałe osiągnięcia. We wszystkich ważnych ośrodkach powstały stopniowo stowarzyszenia, komitety i organizacje, które obok charytatywnej opieki nad ofiarami wojny propagowały ideę odbudowania państwa polskiego i zjednoczenie rozdartych dzielnic. Tak powstał za zgodą wszystkich polskich stronnictw Galicji 18 sierpnia 1914 r. Naczelny Komitet Narodowy (NKN) w Krakowie, opowiadający się za tzw. austro-polskim rozwiązaniem, tak powstały z inicjatywy Piłsudskiego – w ustawicznej zresztą walce z austriackim naczelnym dowództwem – Legiony Polskie; tak rozbudowana została na wielką skalę Polska Organizacja Wojskowa (POW), tak z początkiem września 1914 r. powołany został do życia Centralny Komitet Obywatelski w Warszawie, a nieco później Biskupi Komitet w Krakowie, poświęcone działalności charytatywnej. Wreszcie pod koniec 1915 r. powstał w Warszawie Centralny Komitet Narodowy z siecią rad narodowych na terenie okupowanych przez Niemcy i Austrię części zaboru rosyjskiego.

Nie mniej żywą i wszechstronną akcję rozwinęli Polacy w ośrodkach zagranicznych. W Lozannie powstało stowarzyszenie La Pologne et la Guerre, wydające wiele aktualnych publikacji o treści politycznej, oraz czasopismo „Le Monitem: Polonais”; w Vevey z inicjatywy Henryka Sienkiewicza utworzył się Komitet Pomocy Polakom Ofiarom Wojny. W Londynie działał The Polish Information Comittee, wydający „Polish Review”, a w Paryżu – przy współudziale Marii Skłodowskiej-Curie i Władysława Mickiewicza – powołano do życia Komitet Wolnej Polski. W Lozannie żywą działalność przejawiała Centralna Agencja Prasowa, a w Mediolanie wychodziło czasopismo „Pro Polonia”.

W połowie 1917 r. na zjeździe w Szwajcarii utworzono pod przewodnictwem Dmowskiego Polski Komitet Narodowy z centralą w Paryżu i oddziałami w Londynie, Waszyngtonie, Rzymie i Bernie szwajcarskim; Komitet ten uzyskał we wrześniu 1917 r. uznanie Francji jako oficjalna reprezentacja narodu polskiego, w październiku uznanie Wielkiej Brytanii i Włoch, a w listopadzie Stanów Zjednoczonych. W tym czasie na terenie USA wielką działalność na rzecz Polski rozwinął Ignacy Paderewski, ponadto od końca 1918 r. funkcjonował tam polski Wydział Narodowy, utworzony przez Amerykanów polskiego pochodzenia.

Polonia restituta

Wielkie wypadki historyczne rozgrywające się w tych latach na arenie międzynarodowej okazały się wysoce korzystne dla sprawy niepodległości Polski. Już od połowy 1916 r. zaczęto w Niemczech odczuwać brak ludzi nadających się do służby frontowej. Stąd zrodziła się koncepcja utworzenia wielkiej armii polskiej, znajdującej się oczywiście pod komendą i kontrolą niemiecką. Temu celowi miała służyć proklamacja dwóch cesarzy z 5 listopada 1918 r., zapowiadająca w sposób mglisty utworzenie państwa polskiego bez wytyczenia jego granic, struktury i uprawnień politycznych.

Społeczeństwo polskie zareagowało na ten akt zdecydowanie negatywnie. Zaciąg ochotniczy do wojska polskiego zawiódł całkowicie. Nie pomogło ani stworzenie przez władze okupacyjne Tymczasowej Rady Stanu, ani powołanie w połowie września 1917 r. Rady Regencyjnej, ani powstanie fikcyjnego, pierwszego rządu polskiego. Wyrazem coraz silniej napiętych stosunków niemiecko-polskich było aresztowanie Piłsudskiego 22 lipca 1917 r. oraz internowanie legionistów w obozach w Beniaminowie i Szczypiornie.

Na dalszy bieg wypadków wywarły teraz wpływ dwa doniosłe fakty polityczne: potęgujący się od marca 1917 r. ruch rewolucyjny w Rosji, związany z obaleniem caratu, oraz przystąpienie Stanów Zjednoczonych do wojny po stronie aliantów i zdefiniowanie celów wojennych przez prezydenta Wilsona w orędziu do Kongresu z dnia 8 stycznia 1918 r.

Rewolucja rosyjska, a w szczególności zwycięstwo grupy bolszewickiej, przyniosła ze sobą zasadniczo nowe ustosunkowanie się do sprawy polskiej, skrystalizowane ostatecznie w dekrecie Rady Komisarzy Ludowych z dnia 28 sierpnia 1918 r., głoszącej, że wszystkie umowy i akty dotyczące rozbiorów Polski – ze względu na ich sprzeczność z zasadą samostanowienia – znosi się niniejszym bezpowrotnie. W 14-punktowym zaś orędziu Wilsona punkt 13. formułował postulat stworzenia niepodległego państwa polskiego, któremu należy zapewnić swobodny dostęp do morza i zagwarantować układem międzynarodowym jego prawa polityczne, gospodarcze i terytorialne. W parę miesięcy później, bo 5 czerwca 1918 r., rządy państw alianckich zadeklarowały, że „utworzenie państwa polskiego, wolnego i niepodległego z dostępem do morza stanowi jeden z warunków sprawiedliwego pokoju”. W ten sposób wszystkie zainteresowane mocarstwa jeszcze przed zakończeniem wojny uznały w całej pełni międzynarodowy charakter sprawy polskiej. Poczytać to należy za wielki sukces Polaków.

Tymczasem wojna światowa wchodziła w swoją fazę końcową. Na zachodzie wojska francuskie, angielskie i amerykańskie wypierały systematycznie armie niemieckie na wschód. Dzień ostatecznej klęski mocarstw centralnych i ich sojuszników zbliżał się nieodwołalnie. Dnia 29 września 1918 r. kapituluje Bułgaria, w nocy z 3 na 4 października kanclerz Rzeszy Niemieckiej skierowuje apel do prezydenta Wilsona z prośbą o natychmiastowe zawieszenie broni. Pod wpływem wypadków w Rosji wzmaga się silnie ruch rewolucyjny w Niemczech, a podyktowane w Brześciu traktaty stają się bezwartościową fikcją. Po podpisaniu umowy o zawieszeniu broni z Włochami następuje oczywisty i samoczynny rozkład monarchii austro-węgierskiej. Czesi, Jugosłowianie, Węgrzy ogłaszają swoją niepodległość. Cesarz niemiecki i cesarz austriacki – w obliczu katastrofy – szukają schronienia za granicą. Matthias Erzberger w imieniu Niemiec podpisuje 11 listopada układ o zaprzestaniu działań wojennych. W Paryżu salwy armatnie z Pałacu Inwalidów obwieszczają ostateczne zwycięstwo Francji i aliantów. Raymond Poincaré pisze o tym dniu: „Paris est en joie, en fievre, en délire!”.

Wypadki te wywołały silne echo na ziemiach polskich. Cały nasz naród odczuwał podświadomie, że zbliża się chwila wyzwolenia z opresji germańskiej. Zorganizowane grupy społeczeństwa przejawiają teraz gorączkową działalność, zarówno w dziedzinie politycznej, jak i wojskowej. Opinia publiczna konsoliduje się, a sporne orientacje stopniowo wygasają. Zebrania posłów parlamentarnych w Wiedniu i posłów do Sejmu Krajowego w Krakowie w maju 1917 r. przyjmują rezolucję posła Włodzimierza Tetmajera, domagającą się zjednoczenia zaborów i utworzenia niepodległego państwa polskiego. Prawie równocześnie – na tle zatargu z władzami okupacyjnymi – Tymczasowa Rada Stanu w Warszawie zgłasza swoją dymisję. Ostatnie wolne jeszcze formacje legionowe, znajdujące się pod dowództwem brygadiera Józefa Hallera na froncie południowo-wschodnim – w związku z traktatem brzeskim – przekraczają demonstracyjnie linię i maszerują na północny wschód. Jest bowiem oczywiste, że niezależne i jawne formacje wojskowe polskie ani pod okupacją niemiecką, ani w sojuszu z Austrią egzystować już nie mogą. W tym czasie formują się również znaczne oddziały wojsk polskich poza krajem, w Rosji, Francji, we Włoszech.

Nadchodzą teraz godziny decydujące. Dnia 25 października 1918 r. przedstawiciele wszystkich stronnictw polskich w Galicji podejmują uchwałę o utworzeniu w Krakowie 23-osobowej Polskiej Komisji Likwidacyjnej pod przewodnictwem Wincentego Witosa, celem zlikwidowania stosunków z Austrią. W trzy dni później Komisja Likwidacyjna i oddział byłych legionistów zmusiły dowództwo wojsk austriackich w Krakowie do formalnej kapitulacji, a polskie oddziały pod dowództwem pułkownika Bolesława Roi przejęły służbę wojskową w mieście. Pierwszy fragment Polski był wolny!

Wszystko, co było młode i żywotne w narodzie, oczekiwało teraz wielkich wydarzeń, z dnia na dzień, z godziny na godzinę. W tych chmurnych, deszczowych i ponurych dniach listopadowych czas dłużył się niepomiernie. Wszelka praca obliczona na nieco dalszą metę została zahamowana. Tygodnie wydawały się latami, dnie całymi miesiącami. Pod ciosami klęsk militarnych wszystkie spoidła monarchii naddunajskiej rozpadły się doszczętnie. Tymczasem okupacyjny niemiecki generał-gubernator Beseler wciąż jeszcze urzędował w Warszawie. Wszyscy oczekiwali sygnału do działania. Nikt w Polsce nie wiedział, że w układzie o zawieszeniu broni podpisanym 11 listopada przed świtem w Compiègne ustalono klauzulę o pozostaniu wojsk niemieckich we wschodniej Europie „aż do dalszych zarządzeń”. Istotnie, pozostały one, defilując butnie w stalowych kaskach jeszcze w rok później na przykład w łotewskiej Mitawie.

Na ziemi polskiej było to niemożliwe. Już 19 listopada oddziały POW zajęły Belweder w Warszawie, a dnia następnego rozpoczęło się masowe rozbrajanie wojsk niemieckich na terenach okupowanych. W ciągu trzech dni cała akcja została sprawnie i pomyślnie zakończona. Na Zamku warszawskim powiewał sztandar biało-czerwony, a na kartach historii wpisane zostały słowa: „Dei providentia, populi constantia – Polonia restituta”.

Bilans otwarcia

Dzień wyśniony i oczekiwany przez pięć pokoleń polskich urzeczywistnił się. Jednakże mało kto zdawał sobie wówczas sprawę z tego, że osiągnięty został nie etap końcowy wielkiego procesu dziejowego, ale początek i punkt wyjściowy syzyfowych trudów, które muszą wypełnić nową treścią każdy fragment odbudowanej Rzeczypospolitej. A środki działania były w obliczu zadań znikome.

Skutki polityczne, gospodarcze i dezorganizacyjne samego tylko faktu podziałów Polski – które nie doczekały się jeszcze syntetycznego opracowania naukowego – kładły się w poprzek potężnym ciężarem na rusztowaniu najbliższej przyszłości. Trzy odseparowane od siebie szczelnymi kordonami, dotąd peryferyjne prowincje, wplecione w tryby obcej polityki, obcych interesów i obcej gospodarki, domagały się znacznych nakładów materialnych, dużego doświadczenia i dłuższego czasu, aby przekształcić się w jednolity organizm państwowy. Wystarczy tu przytoczenie jednego tylko – jakże znamiennego – faktu, ilustrującego dostatecznie wyraźnie potrzebę całkowitego przebudowania struktury gospodarczej, pozornie bez osiągnięcia widocznych efektów w zakresie naszego potencjału produkcyjnego.

Tak więc przed wojną z 1914 r. międzydzielnicowa wymiana towarowa wahała się w granicach 6-8 proc. sumarycznego obrotu; natomiast wymiana z rynkami odpowiednich państw zaborczych dosięgała i przekraczała 80 proc., a resztę wchłaniały rynki zagraniczne. Ten stan rzeczy nie mógł być utrzymany w okresie powojennym. Do tego dołączyły się potworne zniszczenia i grabieże wojenne.

Clemenceau mówił słusznie, że niewiele czasu potrzeba na zniszczenie wielkich wartości i ograbienie z dorobku, ale wieki całe nie zawsze wystarczą, by naprawić powstałe zło. Tak było w przypadku Polski po I wojnie światowej. Odzyskała ona wówczas niepodległość, ale gospodarczo i technicznie była wyczerpana i zrujnowana doszczętnie. Tak więc majątek narodowy – w przeliczeniu na jednego mieszkańca – zmniejszył się w Polsce w związku z wojną o 30 proc., gdy w tym samym czasie w krajach neutralnych, a nawet i wojujących, z wyjątkiem Francji, wzrósł od 3 do 22 proc. Bezpośrednio po wojnie sytuacja rolnictwa na ziemiach polskich była wprost katastrofalna: około 3 milionów hektarów uprawnej ziemi leżało odłogiem; 2,5 miliona hektarów lasu zdewastowano gruntownie. Pogłowie bydła rogatego zmniejszyło się o przeszło 2 miliony sztuk, liczba koni o milion. Zarekwirowano i wywieziono 1,2 miliona wozów, 640 tysięcy pługów, 120 tysięcy podstawowych maszyn rolniczych. W ciągu tych kilku lat zniszczono na ziemiach polskich prawie 2 miliony budynków mieszkalnych i gospodarczych, w tym 3148 budynków szkolnych, 1100 kościołów, 1134 gmachy użyteczności publicznej itd. Obrócono w gruzy około 2500 zakładów przemysłowych. Z samych tylko fabryk łódzkich wywieziono więcej niż 1000 pasów skórzanych oraz niezliczoną ilość maszyn wszelkiego typu, obrabiarek, elektromotorów i wielką ilość metali kolorowych.

ARCHIWUM PAŃSTWOWE W GDAŃSKU

Eugeniusz Kwiatkowski (z laską) wraz z delegacją rządową na budowie portu w Gdyni, lata 30. XX wieku.

Dla biednego kraju – jakim była ówczesna Polska – był to cios bardzo dotkliwy. Przemysł byłej Kongresówki został tak dalece ograbiony z surowców i urządzeń mechanicznych, że w 1918 r. zatrudniał już tylko 15 proc. pracowników w stosunku do okresu przedwojennego; w tej sytuacji klęska bezrobocia wzrastała lawinowo. System komunikacyjny – niezależnie od tego, że nie odpowiadał naszym potrzebom gospodarczym – legł w gruzach: zburzono 940 stacji kolejowych, wielką ilość mostów i wiaduktów, a liczba zdatnych do użytku lokomotyw spadła z 5500 sztuk do 1900. Podobnie zmniejszyła się w tym czasie liczba wagonów osobowych i towarowych, ze 180 tysięcy do 41 tysięcy.

Sytuację ogólną pogarszał znacznie fakt, że równocześnie zniszczony został cały system pieniężny, że zdewaluowano praktycznie do zera wszystkie walory i oszczędności, że zdestruowano cały aparat bankowy i kredytowy. W listopadzie 1918 r. na ziemiach polskich było w obiegu osiem różnych, a bezwartościowych walut. Improwizowana doraźnie pod naciskiem życiowych konieczności administracja skarbowa nie była w stanie uporać się z rozlicznymi trudnościami. W pierwszych trzech latach samodzielności państwowej wydatki przewyższyły trzykrotnie wpływy budżetowe. Nic więc dziwnego, że maszyna drukarska łatała aktualne potrzeby finansowe państwa; w konsekwencji płacono za dolara 90 marek polskich pod koniec 1919 r., a w listopadzie 1923 r. 5 milionów marek.

Skutki nieopanowanej inflacji dawały się ciężko we znaki zarówno gospodarce narodowej, jak i całej pracującej i zarobkującej ludności. Powstające żywiołowo i samorzutnie państwo polskie, pozbawione prawa do odszkodowań wojennych, musi rozpoczynać swoją pracę od podstaw, często od punktu zerowego albo jeszcze gorzej – od usuwania archaicznych i kontrowersyjnych pozostałości po trzech państwach zaborczych.

„Bilans otwarcia” odrodzonej Polski ujawniał wiele pasywów, a nie dawał do rąk narodu najniezbędniejszych nawet środków materialnych do zapewnienia powodzenia nowemu państwu. Wszędzie panował nieopisany chaos prawny. Cztery kodeksy cywilne i karne oraz niezliczona ilość różnych rozporządzeń wykonawczych miały moc obowiązującą w ówczesnej Polsce. Na każdym kroku daje się odczuwać brak wyszkolonego aparatu administracyjnego; brak też jednolitych wytycznych w zakresie polityki oświatowej, podatkowej i celnej, komunikacyjnej, ubezpieczeń i świadczeń społecznych i innych. Nie ma też ani wojska, ani uzbrojenia; jest natomiast dziewięć różnych formacji i związków byłych wojskowych, z których każdy przywiązany był do swoich tradycji, swoich regulaminów i „swoich” ludzi.

■Bilans otwarcia odrodzonej Polski nie dawał do rąk najniezbędniejszych nawet środków do zapewnienia powodzenia nowemu państwu.

W rachunku tym obok rozlicznych pozycji obciążających jest tylko jeden wielki i niedoceniany aktyw. Ujawniła się wówczas w całej pełni ta szczególna i cudowna właściwość narodu polskiego, polegająca na tym, że w chwilach najcięższych, prawie beznadziejnych, wyzwala on takie zasoby sił, taką zapobiegliwą i ofiarną pracowitość, taką samorzutną dyscyplinę i tyle zdumiewającej inicjatywy twórczej, że okazuje się ona dość silna do przezwyciężenia największych nawet trudności.

W pierwszej dekadzie listopada istniała w Warszawie Rada Regencyjna oraz jej rząd „urzędniczy”; w Lublinie działał Tymczasowy Rząd Ludowy, przeciwdziałający Radzie Regencyjnej; w Poznaniu dzierżyła władzę Naczelna Rada Ludowa; w Krakowie funkcjonowała rządząca Komisja Likwidacyjna; w Paryżu pracował – uznawany przez mocarstwa zachodnie – Komitet Narodowy; ponadto proklamowano różne republiki lokalne, na przykład w Tarnobrzegu przez zwolenników ks. Okonia. Wydawało się, że na ziemiach polskich będzie święcić triumfy powszechny zamęt i rozprzężenie. Ale tak się nie stało. Siły dośrodkowe – jak się niebawem okazało – były w Polsce znacznie mocniejsze niż odśrodkowe. Aparat państwowy, pomimo oczywistych błędów i grubych niedociągnięć, funkcjonował coraz sprawniej i wydajniej. Setki i tysiące wybitnych fachowców: profesorów, inżynierów, administratorów i wojskowych, rozsypanych po wszystkich zakątkach świata, ściągały teraz masowo do wyzwolonego spod okupacji niemieckiej kraju, aby oddać swoje siły, swoją wiedzę i swoje talenty odrodzonej Polsce.

W przeciwstawieniu do stanu rzeczy sprzed roku, teraz bez propagandy werbunkowej, kadry wojskowe rosną w Polsce błyskawicznie szybko. W listopadzie 1918 r. Polska dysponowała w kraju zaledwie pięcioma batalionami piechoty z trzema szwadronami jazdy, ale pod koniec pierwszego kwartału 1919 r. państwo nasze posiadało pod bronią: 110 batalionów piechoty, 85 baterii artyleryjskich, 70 szwadronów kawalerii oraz niezbędne wojska pomocnicze i techniczne. Tak z inicjatywy często „nieznanych obywateli” poczynały funkcjonować różne działy administracji państwowej. Znakomita większość obywateli – pomimo braku normalnego aparatu egzekucyjnego – płaciła bieżące podatki, koleje z miesiąca na miesiąc kursowały coraz sprawniej, młodzież uczęszczała do szkół, warsztaty przemysłowe i rolnicze powracały stopniowo do życia. A Naczelny Wódz już 16 listopada 1918 r. mógł notyfikować obcym rządom powstanie niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej. ©

EUGENIUSZ KWIATKOWSKI ■ „TP” 49/1968

NAC

EUGENIUSZ KWIATKOWSKI (1888-1974) był w II RP wicepremierem, ministrem przemysłu i handlu (1926-30) oraz ministrem skarbu (1935-39); kierował opracowaniem czteroletniego planu inwestycyjnego przewidującego rozbudowę infrastruktury, zwiększenie potencjału obronnego kraju, przygotowanie fundamentów dla przyszłej rozbudowy przemysłu, łącznie z rozwojem Centralnego Okręgu Przemysłowego. Zainicjował budowę portu i miasta Gdyni. Wraz z resztą rządu opuścił Polskę 17 września 1939 r., w latach 1939-45 internowany w Rumunii, po powrocie do Polski został delegatem komunistycznego rządu ds. Wybrzeża, w 1948 r. odsunięty od aktywności publicznej, po latach podjął współpracę z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Godzina zero

WOJCIECH ROSZKOWSKI:

Cała odbudowa Polski po roku 1918, budowa państwa i jego instytucji oraz podstaw funkcjonowania gospodarki, odbyła się ze źródeł wewnętrznych. To polski obywatel i polski podatnik odbudował swój kraj.

WŁODZIMIERZ WASYLUK / EAST NEWS

PATRYCJA BUKALSKA: Jest listopad 1918 r., mamy niepodległość i kłopoty. Także i to, że są trzy organizmy gospodarcze, które trzeba skleić. Jak się za to zabrano?

WOJCIECH ROSZKOWSKI: Takie obszary były cztery. Trzy zabory, ale cztery obszary, cechujące się inną sytuacją społeczną, gospodarczą i polityczną. Cztery, bo czym innym było Królestwo Polskie, a czym innym Kresy Wschodnie: w zaborze rosyjskim zróżnicowanie polegało na tym, że Królestwo było uprzemysłowione, ale uzależnione od rynku rosyjskiego. Wytwarzało jedną siódmą produkcji przemysłowej imperium. A Kresy były nieuprzemysłowione, zaś ich system gospodarczy rozwijał się w kulturze biurokracji i woluntaryzmu władz, co nie sprzyjało gospodarce.

Oczywiście, polityka caratu była nastawiona na interesy Rosji. Np. rolnictwo Kresów miało potężną konkurencję w postaci rolnictwa rosyjskiego, z Kresów eksport produktów rolnych był niemal niemożliwy. Czyli: sytuacja gospodarcza Kresów była zła, Królestwa nieco lepsza. Z kolei zabór austriacki był słabo uprzemysłowiony i upośledzony ze względu na rynki zbytu z wszystkich stron. Rolnictwo węgierskie zdominowało dostawy do uprzemysłowionych Czech i Austrii. Galicja, za górami, do imperium swych produktów nie mogła sprzedawać.

Czy miała inne możliwości eksportu?

Do Rosji? Rosja sama eksportowała zboże. Do Prus? One miały swoje produkty. Rolnictwo galicyjskie było zablokowane i dlatego stagnacyjne, przeludnione i biedne. Przemysł też był słaby: trochę wydobycia ropy, trochę soli potasu, przemysł solny. Za to w Galicji była największa swoboda polityczna. Ziemianie czy inteligencja mieli ujście dla swych ambicji. Często właściciele, zwłaszcza mniejszych majątków, gospodarkę traktowali byle jak, bo skoro i tak jest kiepsko… A mogli za to robić kariery w Wiedniu czy Lwowie. Z kolei w zaborze pruskim było na odwrót: sytuacja polityczna niekorzystna (germanizacja), a gospodarcza znakomita. Wielkopolska i Pomorze były dostawcami zboża dla uprzemysłowionych części Niemiec. Plony rolnictwa wielkopolskiego były porównywalne z zachodnioeuropejskimi.

I jak to teraz posklejać?

Cztery obszary składane w jeden organizm musiały pokonać trudność, którą nazywam tworzeniem rynku narodowego. Bo wcześniej wszystkie były uzależnione od rynków dawnych metropolii. Zabór rosyjski produkował na rynek rosyjski i gdy powstawała Polska, w Rosji była rewolucja, która zlikwidowała i kontrahentów polskiego przemysłu (czasem fizycznie), i rynki zbytu. Klęska producentów tekstyliów z dawnego Królestwa była totalna, ich obroty spadły 60-krotnie!

NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

Oddziały kawalerii pod Barbakanem. Obchody Święta Niepodległości w Krakowie, 11 listopada 1933 r.

Producenci z Łodzi nie mogli przestawić się na inne rynki?

Mogli przestawić się na rynek wewnętrzny, czyli pozostałe części Polski. Ale to słabo rekompensowało utratę rynku rosyjskiego. Podobnie było z przemysłem śląskim: przed wojną węgiel z Górnego Śląska sprzedawano do Niemiec. Potem Niemcy były zobowiązane kupować połowę przedwojennego eksportu węgla ze Śląska, czyli już z Polski, przez pierwszych pięć lat po zawarciu traktatu wersalskiego. Gdy ten czas minął, eksport śląskiego węgla spadł do zera. Zaczęła się wojna celna z Niemcami.

Co oznaczało więc powstanie państwa polskiego z punktu widzenia gospodarki?

Potworny wstrząs dla różnych jej dziedzin.

Przeorientowanie produkcji na nowy rynek polski, ogólnokrajowy, albo na nowe rynki zbytu za granicą było trudne. Z węglem to się w dużej mierze udało, dzięki strajkowi górników angielskich w połowie lat 20. Polska chytrze się do tego przygotowała.

Nie było ciągłej linii kolejowej z Górnego Śląska do Gdańska, były tylko odcinki. Na początku lat 20. połączono je i dzięki temu można było do Gdańska, a potem do Gdyni wywozić węgiel, który kupowali np. Szwedzi.

Przyłączenie Górnego Śląska, a potem budowa nowoczesnego portu w Gdyni były impulsami dla gospodarki?

Tak, ale na samym początku, do roku 1921, były to możliwości czysto teoretyczne. Trwała wojna z Rosją bolszewicką, były powstania śląskie. A gdy w 1921 r. trwał już pokój, to Górny Śląsk dławił się węglem, nie mając go gdzie sprzedać. Połowę kupowali Niemcy, a z resztą co? Rynek polski nie był tak chłonny. W całej Polsce po 1921 r. oceniano, że średnia poziomu produkcji przemysłowej wypadała mniej więcej na poziomie 35 proc. produkcji z 1913 r.! To się przekładało na wysokie bezrobocie w całym kraju. A jeśli zatrudnienie i produkcja są niższe, to i ludzie mniej kupują. Zbiednienie społeczeństwa powodowało, że reorientacja rynkowa była niesłychanie trudna. Choć w latach 1921-25 następowała szybka odbudowa gospodarki, to poziomu sprzed I wojny światowej nie osiągnięto nawet w 1929 r. Potem przyszedł Wielki Kryzys. Poziom z 1913 r. osiągnięto dopiero w 1938 r.

A wtedy zaczęła się kolejna wojna.

Niestety. To ważny fakt dla oceny Polski międzywojennej. Jeśli poziom produkcji przemysłowej z 1913 r. potraktować jako umowne 100 punktów, to na początku niepodległości, w roku 1920-21, gospodarka polska była na poziomie 35 punktów. W roku 1928-29, gdy była jeszcze koniunktura, podniosła się do ok. 95 punktów. Potem jest Wielki Kryzys, załamanie. Dopiero w 1939 r. przekroczyliśmy nieznacznie poziom z 1913 r.

Czyli że pierwsze lata niepodległości pod względem gospodarczym były krytyczne.

Tak tworzyło się państwo, które w pierwszym roku nie miało nawet budżetu.

Jak więc mogło działać?

Powstawanie państwa polskiego po 1918 r. to fascynujący proces! Kiedy do Warszawy przyjechał Piłsudski, rządziła tu jeszcze Rada Regencyjna, rozbrajano Niemców, w Lublinie istniał rząd Daszyńskiego, powstawały Rady Delegatów, w Wielkopolsce była Naczelna Rada Ludowa, w Galicji działała Polska Komisja Likwidacyjna i rozbrajano Austriaków. Było kilka ośrodków władzy, w dodatku groziła rewolucja społeczna. Proszę pamiętać, że w Rosji trwała bolszewicka rewolucja i wojna domowa, że w Wiedniu i Budapeszcie wybuchły rewolucje, także w Berlinie była rewolta socjalistyczna.

A także na Łotwie, w Estonii, w Finlandii… Polska była otoczona falą rewolucji.

Gdyby te rewolucje wlały się do Polski, nie byłoby żadnego państwa. Bolszewicy połączyliby się z komunistami niemieckimi i byłaby Polska bolszewicka. Dlatego akcentuję rolę Piłsudskiego, który poprowadził genialną grę strategiczną w listopadzie-grudniu 1918 r. i w styczniu 1919 r. Udało mu się opanować falę rewolucji i bojkot gospodarczy prawicy. Bo prawica, zwłaszcza endecka w Wielkopolsce, gdzie nie było zniszczeń wojennych, miała jeszcze pieniądze. Oni mogli podatki płacić…

Ale nie chcieli?

Endecy mieliby płacić socjaliście Piłsudskiemu?!

Dla dobra państwa…

Endecja uznała Piłsudskiego za tymczasowego Naczelnika Państwa, ale gdy mianował gabinet socjalisty Moraczewskiego, prawica zbojkotowała ten rząd. Taki rząd był jednak niezbędny, by uspokoić ulicę, bo socjalista oferował reformę rolną i jednocześnie wybory parlamentarne. Był jednak postrzegany jako skrajny socjalista, który za chwilę wprowadzi bolszewizm, dlatego prawica nie chciała mu płacić.

W styczniu 1919 r. była próba zamachu stanu, prawica próbowała obalić Moraczewskiego. Ale Piłsudski ich nie ukarał, tylko odesłał do domu, ośmieszył i stworzył rząd Paderewskiego, który przesunął się „na prawo”. Rząd Paderewskiego został uznany przez Zachód, przez kraje Ententy. I nagle na początku lutego 1919 r., po trzech miesiącach tej improwizacji, mieliśmy już Sejm i Małą Konstytucję.

■Najważniejszym sukcesem II RP było wychowanie całego pokolenia obywateli, którzy byli gotowi wiele poświęcić dla tego państwa. Pokolenia zmasakrowanego przez II wojnę światową, a potem dobitego przez komunistów.

Ale jak utrzymywały się instytucje państwa?

Na terenie Królestwa Polskiego funkcjonowała od 1915 r. Polska Krajowa Kasa Pożyczkowa, coś w rodzaju banku centralnego, która emitowała pieniądz, marki polskie, na użytek władz okupacyjnych. Ta Kasa została w listopadzie 1918 r. przejęta jako bank centralny nowego państwa. Stopniowo marki polskie stały się walutą na całym obszarze Polski. Budżetu nie było, ale druk marki dawał rządowi jakieś pieniądze. Wpływ do budżetu w 1919 r. był rzędu prawie jednej piątej deficytu. Dopiero w drugiej połowie roku 1919 zrobiono pierwszy budżet, w którym próbowano coś planować, np. pobór podatków. A wydatki państwa były ogromne ze względu na wojnę polsko-bolszewicką i odbudowę kraju.

Instytucje państwa jeszcze nie powstały, a państwo już musiało się bronić.

Zgadza się. Nie pamięta się, że w listopadzie 1918 r. armia polska miała 6 tys. żołnierzy i nosiła „piękną” nazwę: Polnische Wehrmacht. Ale latem 1920 r. liczyła już milion ludzi.

To oznaczało olbrzymie inwestycje na wojsko.

Wydawano ogromne sumy na broń, mundury, wyżywienie. A podatki? Po pierwsze, poziom gospodarki był niski i nawet gdyby wszyscy płacili podatki, to i tak byłaby to ledwie część przedwojennego dochodu. Ale nie wszyscy chcieli płacić. Był deficyt budżetowy, największy w 1920 r., kiedy pięciokrotnie przekroczono wpływy. Poza tym koszty funkcjonowania państwa obejmowały finansowanie tworzonych instytucji: ministerstw, przejętych po zaborcach kolei państwowych, tworzonej jednolitej poczty, policji, wymiaru sprawiedliwości. To były wielkie koszty, pokrywane drukiem banknotów. Przełomowy był rok 1919, bo była już Mała Konstytucja i podstawy prawne do funkcjonowania państwa. I istniał Sejm, który produkował ustawy. Tworzono solidne zręby państwowości.

Czy można mówić o momencie, w którym państwo stanęło pewnie na nogach?

To się działo stopniowo. Pierwszy moment to ten 10-11 listopada, gdy Piłsudski zaczyna tworzyć państwo, choć, jak on wtedy powiedział: „Mieliśmy cztery ośrodki władzy, a piątym byłem ja sam”. On jako ten piąty to wszystko uporządkował, dzięki czemu stworzono grunt pod wybory… To był przełom. Wybory do Sejmu ustawodawczego odbyły się pod koniec stycznia 1919 r., tylko na obszarze dawnego Królestwa Polskiego i Galicji. Na pozostałych terenach zrobiono później wybory uzupełniające. Powołanie Sejmu i Mała Konstytucja to moment, gdy już zaczynamy mieć państwo i uznanie międzynarodowe. A potem jest walka o granice, jest konferencja paryska, którą kończy traktat wersalski w czerwcu 1919 r. To moment, kiedy powstają podstawy prawne, by przyłączyć zabór pruski. Bo powstanie wielkopolskie stworzyło tam faktyczną władzę polską, ale uznanie międzynarodowe przyszło później. Pomorze przyłączyliśmy dopiero w 1920 r. Umowa polsko-niemiecka o granicy na Górnym Śląsku to rok 1922. Potem zaraz przyszła hiperinflacja. Kolejna cezura to styczeń 1924 r. i początek reformy Grabskiego…

Dopiero wtedy wprowadzono złotówkę.

Wprowadzono złotówkę i powstał Bank Polski. To było bardzo ważne.

Młode państwo miało też spektakularne sukcesy, jak budowa portu w Gdyni.

Tak, ale to było później. Uważam, że nie docenia się trudności startu. Mówi się o porcie w Gdyni, o Centralnym Okręgu Przemysłowym i narzeka się, że państwo rozwijało się powoli. A ja mówię: nie porównujmy lat 1913 i 1938, ale lata 1920 i 1938. Dopiero wtedy zobaczymy, z jakiego dna to państwo się wydobywało.

Olbrzymia organizacja logistyczna i wielkie koszty.

I kto miałby to finansować? Ostatecznie powstawanie państwa sfinansował tzw. podatek inflacyjny. To właściwie nie żaden podatek, ale to, co inflacja wyciąga z pieniędzy użytkownika. Ceny rosną miarowo, a płace rosną skokowo, dlatego że pracownicy najemni pieniądze dostają zwykle co miesiąc. W czasie inflacji codziennie wydajemy więcej i nawet jeśli dostajemy podwyższoną pensję, to jednak przez miesiąc płacimy po rosnących cenach starą pensją. Czyli my tracimy, a naszą stratę przejmuje państwo. Z tego „podatku inflacyjnego” państwo finansowało odbudowę kraju, armię itd. Czyli właściwie za odbudowę zapłacił obywatel, który używał pieniędzy, które traciły na wartości.

Było inne wyjście? Pożyczka zagraniczna?

Cała odbudowa Polski po 1918 r. odbyła się ze źródeł wewnętrznych. Dopiero po 1924 r. zaczęliśmy dostawać niewielkie pożyczki zagraniczne. Ale to już było po najgorszym okresie.

Nie chciano nam pożyczać, bo nikt nie wierzył w to państwo?

Niemcy dostawały pożyczki na odbudowę, ale Polska – według niemieckiej propagandy – była „państwem sezonowym” i nikt pożyczać nam nie chciał. Warto podkreślić, że Polska odbudowała się sama. To był ewenement. Także reformę Grabskiego przeprowadziliśmy sami, kosztem społeczeństwa, choć tym razem zapłacili obywatele z wyższych sfer, głównie posiadacze ziemscy. Grabski wprowadził tzw. daninę majątkową, czyli od osób, które posiadały więcej niż 10 tys. franków szwajcarskich, pobierano ekstradaninę.

Czy 10 tys. franków to było dużo?

Dość sporo. Tyle że to z kolei podcięło koniunkturę, bo owa danina zabrała pieniądze tym, którzy odpowiadali za rozwój gospodarczy: właścicielom, przedsiębiorcom. Musieli płacić skarbowi, zamiast inwestować i rozwijać gospodarkę. Ale dzięki temu Grabski zwalczył hiperinflację.

Czyli o jednolitym rynku można mówić dopiero w połowie lat 20.?

Proces scalania się tych czterech regionów trwał aż do II wojny światowej. Jego miarą jest wyrównywanie się poziomów cen, np. cen skupu zboża.

Były duże różnice?

Początkowo tak. Potem Polesie i Wołyń doganiały średnią krajową, a Wielkopolska stanęła w miejscu. Wyrównywanie się poziomu gospodarki – cen, dochodów – nadal jednak trwało aż do 1939 r.

To wtedy powstały pojęcia „Polski A” i „Polski B”, których używamy do dziś?

Tak: zabór pruski i zachodnia część Królestwa to była „Polska A”. W „Polsce B” był niższy dochód, niższe ceny, większe bezrobocie, przeludnienie na wsi. Efekt: aż do 1939 r. Polska nie była państwem jednolitym pod względem poziomu gospodarczego i aktywności gospodarczej. Ale podstawy były: jeśli chodzi o tworzenie prawno-ekonomicznych podstaw gospodarki, utrwaliła je reforma Grabskiego. Złotówka była walutą silną i stabilną, dlatego rok 1924 można uznać za przełomowy.

Nie mówiliśmy jeszcze o ogromnych zniszczeniach z lat 1914-21.

Jeśli chodzi o odbudowę kraju ze zniszczeń wojennych, to proces ten trwał co najmniej do końca lat 20., może dłużej. Ogromne zniszczenia były na Kresach: od późniejszej granicy z ZSRR z 1921 r. aż do Wisły front przechodził pięć razy! Np. Podlasie i Polesie były potwornie zrujnowane. Jak się czyta opisy z lat 20., co tam zostało po walkach… Przerażające.

A czy Polska miała jakieś gospodarcze atuty? Na czym stała?

Stała na węglu i rolnictwie. Przemysł włókienniczy w dużej mierze padł. Trochę było przemysłu metalowego w Warszawie i na Górnym Śląsku, ale nie miał on rynków zbytu. To było państwo obciążone niezwykłymi trudnościami gospodarczymi. Rynek wewnętrzny trochę napędzał gospodarkę, ale z eksportem mieliśmy stale problemy.

Ale szczęśliwie odbudowywaliśmy się przed Wielkim Kryzysem. A potem, kiedy zaczęliśmy z niego wychodzić, wybuchła II wojna światowa. Nie było kiedy odetchnąć.

Druga połowa lat 30. była obiecująca. Rozbudowywano Gdynię, Centralny Okręg Przemysłowy. To był projekt, który mógł Polskę podciągnąć. Choć trzeba widzieć jego proporcje: w COP w latach 1936-39 stworzono 100 tys. miejsc pracy, ale przeludnienie agrarne na tym obszarze obliczano na 700 tys. osób – tyle ludzi mogło przejść ze wsi do miast, bez uszczerbku dla rolnictwa. Czyli trzeba by wybudować siedem COP-ów. Ale więcej niż na budowę jednego nie można było wydawać środków z budżetu bez groźby inflacji.

Chyba wykorzystano więc wszystkie możliwości, które były. Nie marnowano szans?

Niektórzy historycy mają zastrzeżenia do polityki deflacji w czasie Wielkiego Kryzysu, czyli ograniczania obiegu pieniędzy. To podcinało popyt. Nie przeprowadzono też wtedy dewaluacji złotego. Ale na to jest kontrargument, że Polska była zadłużona, a podczas Kryzysu zdewaluowano dolara i funta. Gdyby Polska zdewaluowała złotówkę, przepadłaby cała korzyść, którą uzyskaliśmy z dewaluacji tamtych walut. Chodziło o jakiś miliard złotych.

Co było największym osiągnięciem II RP?

Moim zdaniem – wychowanie całego pokolenia obywateli, którzy byli gotowi wiele poświęcić dla tego państwa. Pokolenia zmasakrowanego przez II wojnę światową, a potem dobitego przez komunistów.

Młody Jan Nowak-Jeziorański, później kurier AK, a po wojnie dyrektor Radia Wolna Europa, w latach 30. podjął decyzję o studiach ekonomicznych właśnie z tego powodu: bo kraj potrzebował ekonomistów.

Po ponad 120 latach obcych rządów polskie elity z trzech zaborów – czasami myślące odmiennie i oskarżające się nawzajem o korupcję czy biurokrację – potrafiły stworzyć system, w którym wyrosło nowe pokolenie, niebojące się słowa „patriotyzm”.

My traktujemy państwo jako coś oczywistego.

Może dlatego, że włożyliśmy w nie za mało wysiłku. Cały ówczesny sukces – bo II Rzeczpospolita była sukcesem, choć nie była państwem idealnym – zależał od wojny z bolszewikami w 1920 r. Od początku było wiadomo, że zaraz trzeba będzie iść na wojnę, aby bronić państwa. To skonsolidowało społeczeństwo. Dziś nie mamy takiego zagrożenia, dziś nasze państwo jest odbierane jako takie… czy ja wiem: niczyje? Gdyby zestawić mentalność „pokolenia 1989” z „pokoleniem 1918”, to mamy dwa zupełnie odmienne światy. Nie chodzi mi o komputery czy podróże, ale właśnie o zupełnie inny stosunek do państwa, do Polski.©

Rozmawiała PATRYCJA BUKALSKA ■ „TP” 45/2008

PROF. WOJCIECH ROSZKOWSKI (ur. 1947) jest ekonomistą i historykiem. Był posłem PiS do Parlamentu Europejskiego w latach 2004-09; jest pracownikiem naukowym Szkoły Głównej Handlowej i Instytutu Studiów Politycznych PAN. Autor wielu książek o historii Polski w XX wieku.

Mit nieskalanego początku

JACEK MAJCHROWSKI:

Po 123 latach powstała Polska i ktoś ją musiał odbudowywać. Było oczywiste, że dokonają tego ludzie, którzy urodzili się pod zaborami, kształcili się i – czy chcieli, czy nie – musieli jakoś w tych systemach funkcjonować.

W. MAJKA / UMK

ANDRZEJ BRZEZIECKI: Czy gdyby Niemcy nie wypuścili Józefa Piłsudskiego z Magdeburga, obchodzilibyśmy święto niepodległości 11 listopada?

JACEK MAJCHROWSKI: Wizja historii opierająca się na datach jest sztywna i nie do końca oddaje minioną rzeczywistość. Historia to ciągłość i logika zdarzeń. Pewne daty stają się symbolami, ale na te symbole składa się też to, co je poprzedza i co po nich następuje. Przyjazd Piłsudskiego do Warszawy 10 listopada nie miałby tej rangi, gdyby Piłsudskiego wcześniej nie aresztowano. Uwięzienie go zadziałało niebywale na jego korzyść, bo nic tak nie uwiarygadnia działacza i nie buduje jego mitu, jak najkrótszy nawet pobyt w więzieniu. Z drugiej strony, gdyby Piłsudskiego przetrzymano dłużej w Magdeburgu, trudniej byłoby mu włączyć się w bieg historii. Możliwe, że pozostałaby mu rola obserwatora i moralizatora z zewnątrz. Z jego zdaniem władze musiałyby się liczyć, ale właśnie – to byłyby już władze bez niego.

A jednak mit bojownika o niepodległość sprawił, że oddano mu kierowanie państwem niemal bez sprzeciwu.

Niezupełnie. Kultywowana jest wizja przekazania Piłsudskiemu władzy – najpierw wojskowej, potem całości – przez Radę Regencyjną, bo, owszem, to miało miejsce. Ale obok Rady Regencyjnej istniały przecież i powstawały inne ośrodki władzy i one dopiero z czasem przekazywały władzę Naczelnikowi. Zresztą zastanawiano się też, że skoro istnieje Rada Regencyjna, to może należy powołać króla i szukać jakiegoś kandydata wśród dynastii zagranicznych. Więc nie było oczywiste, czy Piłsudski przejąłby władzę, gdyby nie wstrzelił się we właściwy moment. Ale zgoda: to był jeden z nielicznych przypadków w naszej historii, kiedy potrafiono się porozumieć i oddano komuś rządy.

Czy współpracownik państw zaborczych nadawał się na przywódcę walczącego o niepodległość państwa?

Po 123 latach powstała Polska i ktoś ją musiał odbudowywać. Było oczywiste, że dokonają tego ludzie, którzy urodzili się pod zaborami, kształcili się i – czy chcieli, czy nie – musieli jakoś w tych systemach funkcjonować. Większość tych, którzy uczestniczyli w życiu politycznym II Rzeczypospolitej, w jakimś sensie kolaborowała w czasie zaborów. Głównie w Austro-Węgrzech, trochę w Rosji, bo tam też Polakom pozwalano obejmować urzędy, i najmniej pod zaborem pruskim. W zaborze austriackim ocieranie się o władze było odbierane jako przygotowanie do ewentualnej służby Polsce. Kadry wojskowe, administracyjne, dyplomatyczne zostały przygotowane w oparciu o struktury państw zaborczych i nikt nie widział w tym nic złego. Wtedy przeważała postawa: jesteśmy stąd, czujemy się Polakami, a że działaliśmy w strukturach zaborczych? – taka była jedyna możliwość.

Ówczesne środowiska niepodległościowe – w odróżnieniu np. od Solidarności w 1989 r. – już na starcie były mocno podzielone. W jakim stopniu rzutowało to na odbudowę państwa?

Było wiele dróg do niepodległości: jedni wybierali dyplomację, inni rewolucję, a jeszcze inni drogę wojskową. Z punktu widzenia propagandy droga wojskowa sprzedawała się najlepiej. Bo przecież Pierwsza Kadrowa, a potem Legiony, to nie były potęgi militarne, lecz czytelne symbole walki o Polskę. I choć gabinetowe negocjacje przynosiły większe rezultaty, to nie oddziaływały tak na społeczeństwo.

Mimo różnic programowych wszystkie opcje polityczne w momencie tworzenia się państwa potrafiły funkcjonować zgodnie. Kolejne lokalne ośrodki władzy podporządkowały się rządowi centralnemu, a Roman Dmowski podczas konferencji pokojowej w Wersalu jak mało kto działał na korzyść Polski.

Ale prawdziwa odbudowa państwa zaczęła się dopiero po porozumieniu Piłsudskiego z prawicą.

Tak. Pierwszy rząd wolnej Polski – socjalisty Jędrzeja Moraczewskiego – powstał w specyficznym układzie. Nie mógł jednak przetrwać dłużej, gdyż był zbyt jednostronny politycznie. Dokonano wtedy ważnej reformy, ustanawiając ośmiogodzinny dzień pracy i ubezpieczenia dla robotników, ale na tym jego historyczna rola się skończyła. Potrzeba była rządu mającego szerszą podstawę polityczną.

Dłużej natomiast przetrwał Sejm ze stycznia 1919 r., choć nie odzwierciedlał faktycznych sił poszczególnych stronnictw. Chociażby dlatego, że jego skład się zmieniał w zależności od zmian terytorialnych Polski, a część posłów została zwyczajnie dokooptowana. Część środowisk politycznych obawiała się jednak nowych wyborów, a poza tym, o czym warto pamiętać, silne było przekonanie, że odzyskana niepodległość jest świeża, wciąż bardzo delikatna i trzeba ją pielęgnować. Dzięki temu w Sejmie byli doświadczeni działacze z Galicji, którzy w wyborach 1922 r. w większości przepadli.

■Przejście od działalności konspiracyjnej czy opozycyjnej jest trudne. Ludzie z mentalnością kombatantów, którzy nigdy nie pracowali normalnie, tylko konspirowali, działali i politykowali, na dłuższą metę są przekleństwem.

Ledwo jednak nasze granice się ustabilizowały, wybuchły konflikty wewnętrzne, zwłaszcza na linii Sejm-Naczelnik. Czy był to początek ówczesnej „wojny na górze”?

To jest zawsze problem i nieszczęście, kiedy do rządzenia państwem w czasie pokoju i w ramach demokracji zabierają się kombatanci. Umysł kombatanta nastawiony jest na walkę i destrukcję. To potem sprawia, że w warunkach demokracji używa się języka nienawiści, mowy rozliczeń… Tymczasem umysł polityka demokratycznego powinien być nastawiony na budowanie. Przejście od działalności konspiracyjnej czy opozycyjnej jest bardzo trudne. Ludzie z mentalnością kombatantów, którzy nigdy nie pracowali normalnie, tylko konspirowali, działali i politykowali, na dłuższą metę są przekleństwem. Bo bez zawodu albo bez doświadczenia w pracy taki człowiek musi być posłem, ministrem, premierem. Inaczej jest bez środków do życia. I wtedy na bok idą przekonania, a górę biorą dość przyziemne pobudki.

Jedynie Pierwsza Kadrowa znalazła swoje miejsce, ci ludzie mieli mocne poczucie służby, i choć potem poszli w różnych kierunkach, z komunizmem włącznie, to mieli świadomość, że służą Polsce. Część więc została w wojsku, a część normalnie pogodziła się z biegiem wydarzeń i wróciła do zwykłej pracy.

Jak to się dzieje, że niektórzy dawni działacze wolnościowi, walczący z dyktaturą, czy to państw zaborczych, czy rodzimą, tak szybko rozczarowują się do demokracji i domagają się rządów silnej ręki?

Ludzie mają potrzebę silnych rządów. Chcą, żeby ktoś porządził, nie ściskał za bardzo, ale zdecydowanie kierował. Takie były ówczesne odczucia społeczne i nawet prawica, choć nie akceptowała samego Piłsudskiego, to mogła akceptować formę jego rządu, bo sama miała podobną koncepcję państwa. Jej problem jednak polegał na tym, że nie miała przywódcy. W pewnym momencie Władysław Sikorski próbował wyrosnąć na podobnego lidera, ale mu się nie udało. To jednak był nie ten format co Piłsudski.

Piłsudski i jego otoczenie szybko uwierzyli w nieomylność własnej formacji. Z tym że, o ile sam Piłsudski i kilku ludzi z jego najbliższego otoczenia, jak Bolesław Wieniawa-Długoszowski czy Walery Sławek, w tym przekonaniu o nieomylności myśleli jednak kategoriami państwowymi, to pomniejsze postaci reprezentowały już tylko interes własnego obozu. Powstało coś, co potem, przy innej okazji, nazwano systemem szwagrowo-brydżowym, w którym towarzyskie powiązania decydują o obsadzie ważnych stanowisk.

Kiedy Piłsudski przestał wierzyć w demokrację?

Początkowo wielokrotnie podkreślał potrzebę zapomnienia o dawnych sporach i budowania państwa od nowa. Uważał też, że najważniejsza była Polska, a nie partia, dlatego na przystanku Niepodległość wysiadł z socjalizmu. Tym samym zaprzeczył swojemu dotychczasowemu doświadczeniu rewolucjonisty. Zrobili to także inni – przecież Walery Sławek został ranny w wyniku wybuchu bomby, którą konstruował, a potem przekształcił się w polityka.

Zagrzebanie dawnych podziałów – taka „gruba kreska” – jednak się nie udało. Zresztą w jakimś sensie sam Piłsudski ze swoim życiorysem rewolucjonisty i zamachowca nie pasował do systemu parlamentarnego. Jeszcze w czasie napięć przed zaprzysiężeniem Narutowicza odgrażał się: „My z I Brygady nie darujemy, potrafimy w mordę bić”.

Punktem przełomowym w rozpadzie polskiej sceny politycznej i rozerwaniem Polski na pół było zabójstwo prezydenta Gabriela Narutowicza 16 grudnia 1922 r. Wtedy to obie strony musiały dojść do przekonania, że o dalszej współpracy nie będzie już mowy. Niewykluczone, że mogło dojść do wojny domowej. Mówi się, że to był moment, który Piłsudskiego przekształcił z dydaktyka w dyktatora. Od tej chwili nie był już postacią nadającą się do funkcjonowania w demokracji.

Rów między największymi ośrodkami politycznymi w kraju, wykopany w momencie zabójstwa prezydenta, pogłębiony został odejściem Piłsudskiego do Sulejówka, co poprzedziło jego słynne wystąpienie w hotelu Bristol. Wtedy to, celowo ubrany w strzelecką kurtkę, nazwał endecję karłem na krzywych nóżkach i oskarżył ją o zabójstwo Narutowicza. Swoje odejście tłumaczył tym, że jako żołnierz nie mógłby bronić „tych panów”.

A jak już przebywał w Sulejówku, to przyjeżdżali do niego współpracownicy i namawiali do akcji. Trzeba pamiętać, że to były inne czasy: plotki i rozmowy były często głównym źródłem informacji, więc Piłsudski wiedział tyle, ile mówili mu poplecznicy – a to były informacje jednostronne.

Ale obóz prawicy chyba też byłby z regułami demokracji na bakier?

Tego nie wiemy. Prawica porządziła tylko na początku i to do spółki z Wincentym Witosem.

Nigdy nie miała takiej władzy, jaką, zwłaszcza po 1926 r., zdobył obóz Piłsudskiego. A tylko taka sytuacja byłaby wiarygodnym miernikiem. Trzeba jednak pamiętać, że endecka koncepcja Polski to koncepcja państwa narodowego. Gdy pisano pierwszą konstytucję, chciano, by prezydentem mógł być tylko Polak-katolik. Kiedy prezydentem został Narutowicz, właśnie jego agnostycyzm był jednym z argumentów, by zablokować zaprzysiężenie.

Nie jestem więc pewien, czy taka wizja państwa mogłaby na dłuższą metę się obronić. Przecież Polska była krajem, w którym jedna trzecia mieszkańców nie była Polakami i nie była katolikami.

Mimo to Narodowa Demokracja stanowiła największą siłę polityczną w kraju, a Dmowski miał ten komfort, którego nie miał nawet Witos, że stała za nim zorganizowana partia, z licznymi bojówkami. Co prawda wszystkie ugrupowania miały bojówki, zwane niekiedy drużynami ochronnymi… Ale w przypadku endecji dochodził cały sztafaż z marszami, mityngami, pochodniami. Budowano siłę, która mogła być użyta.

Czy przewrót majowy zapobiegł prawicowemu zamachowi?

Prawdopodobnie tak. Prawica zaczęła się z powrotem konsolidować dopiero koło roku 1933, ale to już były inne czasy.

Czy zamach był koniecznością?

Jedyną szansą, by go uniknąć, byłby jakiś rząd fachowców. Ale na takie rozwiązanie nie było już przyzwolenia zwalczających się stron. Oczywiście, rozlewowi krwi zawsze można starać się zapobiec. Piłsudski zresztą liczył, że tak się stanie. Był przekonany, że kiedy wkroczy do akcji, jego autorytet sprawi, że władza ustąpi. Tymczasem przeciwko Piłsudskiemu stanęli także ci, którzy byli uważani za jego zwolenników, a nawet członkowie Pierwszej Kadrowej. Ci ludzie ponad wszystko stawiali legalizm władzy.

Nic nie dało się zrobić, by zapobiec walce. Oba obozy tak się okopały, że potrzebne były lata, by zaczęto ze sobą rozmawiać. Bo to były sytuacje – dziś nie do wyobrażenia – że przeciwnicy polityczni w ogóle ze sobą nie rozmawiali. Każdy gest wykonany przez przeciwnika, nawet mimowolny, był interpretowany jako atak. Już później „Gazetę Warszawską” zamknięto za to, że opublikowała zdjęcie ministra spraw zagranicznych Francji, który odjeżdżając z Warszawy stał w oknie wagonu i uśmiechnięty machał na pożegnanie. Ponieważ było to zaraz po śmierci Marszałka, uznano, że gazeta specjalnie wydrukowała takie zdjęcie, by zademonstrować, że wszyscy się cieszą.

W 15. rocznicę powstania II RP była po: zabiciu prezydenta, wojskowym zamachu stanu, nowelizacji konstytucji, uwięzieniu polityków opozycji w Brześciu. W porównaniu z tym III RP w swoją 15. rocznicę wypada chyba korzystniej?

I tak, i nie. My cały czas mówimy o polityce i owszem, czytając sprawozdania sejmowe z pierwszej połowy lat 20., nie dziwię się Piłsudskiemu, że dokonał zamachu. Proszę jednak zwrócić uwagę na kwestie gospodarki. W ciągu tych 15 lat II Rzeczpospolita w niebywały sposób podźwignęła się ekonomicznie. Dość powiedzieć, że w 1914 r. wymiana handlowa między poszczególnymi dzielnicami nie sięgała 10 proc., zaś wymiana tych zaborów z rynkami państw zaborczych wynosiła około 80 proc. To były trzy odmienne systemy państwowe, a podziały społeczne i gospodarcze były bardzo wyraźne. Zresztą do dziś widoczne – wystarczy spojrzeć na współczesną mapę kolejową Polski. Z tych trzech osobnych tworów zbudowano państwo. Pierwsze 15 lat II RP to był okres umacniania państwowości, rozwoju gospodarczego.

Ale czy to jeszcze była ta II RP, która narodziła się w 1918 r.?

Nie. Po uwięzieniu opozycji w Brześciu i później jeszcze, po powstaniu obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej, to już nie było to samo państwo.©

Rozmawiał ANDRZEJ BRZEZIECKI ■ „TP” 46/2004

PROF. JACEK MAJCHROWSKI (ur. 1947) jest prawnikiem, historykiem doktryn politycznych i prawnych. Znawca II Rzeczypospolitej, w latach 70. i 80. współpracował z „TP”. Napisał m.in.: „Pierwsza Kompania Kadrowa – portret oddziału”, „Sylwetki polityków Drugiej Rzeczpospolitej” (razem z Jackiem Czajowskim). Od 2002 r. prezydent Krakowa.

Bo ni z tego, ni z owego

TADEUSZ A. OLSZAŃSKI

Było to najbardziej udane ze wszystkich polskich powstań niepodległościowych. A jednak wydarzeń, które zaczęły się jesienią 1918 r., potomni nie nazwali powstaniem. Dlaczego?

Właściwie nie bardzo wiemy, co się stało w listopadzie 1918 roku. To znaczy – wiemy, ale nie umiemy tego nazwać. Polska odzyskała niepodległość, to oczywiste. Ale właściwie kiedy? Które wydarzenie było na tyle decydujące, że zasługiwało na rangę symbolu? Zawieszenie broni na froncie zachodnim I wojny światowej? A może raczej powrót Józefa Piłsudskiego z pruskiej niewoli? Notyfikowanie przezeń wspólnocie międzynarodowej odrodzenia Rzeczypospolitej? Powstanie jej pierwszego rządu?

Rozbrojenie niemieckiego garnizonu Warszawy? A może – horrible dictu – ogłoszenie przez Radę Regencyjną niepodległości Królestwa Polskiego? Odpowiednio byłyby to: 11 listopada, 10 listopada, 16 listopada, 7 listopada, 12 lub 13 listopada, wreszcie 7 października 1918 r.

I jak to się stało? Dzięki jakim działaniom? Przywykliśmy mówić o „rozbrajaniu Niemców”, „przejmowaniu władzy” etc. – tak jakby był to proces pokojowy. Tymczasem było to starcie. Fakt, że wtedy – w listopadzie 1918 r. – mało krwawe i rozstrzygnięte porozumieniem Piłsudskiego z dowództwem zrewoltowanego niemieckiego garnizonu w Warszawie. Jednak podczas listopadowej akcji Polskiej Organizacji Wojskowej w Królestwie Polskim zginęło co najmniej kilkudziesięciu Polaków; liczby zabitych Niemców nie znamy.

I przecież mogło być zupełnie inaczej. Jak osłabione by nie były wojska niemieckie, były one dość liczne i wystarczająco silne, by zgnieść polską akcję powstańczą, a później, w 1919 r., dosłownie zadeptać rodzące się państwo polskie. To, że udało się bardzo małym kosztem usunąć oddziały niemieckie z Królestwa, a potem nie dopuścić do tego, by frontowe jednostki tej armii z Białorusi i Ukrainy wracały do siebie przez Warszawę i Poznań, było decydującym sukcesem. Wynegocjowanym, zgoda. Ale nie bez wsparcia akcji zbrojnej, argumentu siły.

Co się stało w roku 1918?

Dlaczego nie nazywamy tej akcji właściwym terminem: powstanie? Dlaczego nie mówimy o wcześniejszym o 10 dni powstaniu we Lwowie, a tytuł ten rezerwujemy dla walki Wielkopolan, rozpoczętej pod koniec grudnia 1918 r., która przecież nie zostałaby przez nich podjęta, gdyby nad Wisłą nie było już Rzeczypospolitej, a na wschodniej granicy Wielkopolski nie stał żołnierz polski? Tak, tytuł – bo „powstanie” to w naszej tradycji określenie zaszczytne.

A przecież w 1918 r. było to właśnie powstanie: zbrojne wystąpienie mające na celu przejęcie władzy, stawiające sobie cele narodowo-wyzwoleńcze i/lub rewolucyjne. Tym różniące się od zamachu stanu, że podejmowane przez siły spoza dotychczasowych struktur władzy.

Walki o Lwów zyskały w naszej tradycji miano „obrony”, choć to Polacy byli stroną atakującą, odpowiadającą na przejęcie władzy we wschodnich powiatach Galicji przez Ukraińców. Prawda, we Lwowie już po kilku dniach powstał pat, a Polacy zostali zmuszeni do walk obronnych. Ale czy nie tak samo było z powstaniem wielkopolskim, a potem – powstaniem warszawskim? Najpierw powstańczy zryw, a potem mozolna walka o utrzymanie jego owoców. Wojna polsko-rosyjska w 1831 r., będąca kontynuacją powstania listopadowego, też miała charakter obronny, jej celem było utrzymanie wywalczonego w pierwszych dniach status quo.

Tymczasem, unikając terminu „powstanie” wobec wydarzeń, które zaczęły się w październiku-listopadzie 1918 r., tracimy z oczu całość. Czymś osobnym stają się wtedy działania lubelskich socjalistów, listopadowa akcja Polskiej Organizacji Wojskowej, walka o Lwów i Przemyśl, wyzwolenie Wielkopolski, później walka dyplomatyczna oraz zbrojna o granice, aż do roku 1921. W ten sposób mamy dziś obraz, w którym „ni z tego, ni z owego była Polska na jedenastego” (nieco trawestuję ironiczny bon mot Piłsudskiego).

A to przecież nieprawda. Wydarzenia te stanowiły całość. I nic nie stało się ot tak, nic nie przyszło samo z siebie. A początki odradzającej się Rzeczypospolitej miały jak najbardziej powstańczy charakter.

Walka ta zaczęła się w sierpniu 1914 r. – nieudaną próbą powstańczą piłsudczyków w Królestwie, w zaborze rosyjskim. Legioniści śpiewali wówczas: „A gdy się zwycięsko zakończy powstanie / To Pierwsza Kadrowa gwardyją zostanie”. Nic z tego nie wyszło – oprócz Legionów. Kadry sprawdzonej, zahartowanej także w porażce. Gotowej walczyć w polu i w konspiracji, czekać na właściwy moment. Wyprawa kielecka w sierpniu 1914 r. była wstępem do wyzwolenia Polski cztery lata później.

Nie wiemy, czy Piłsudski zdawał sobie sprawę z tego, że w 1914 r. nie da się wywołać powstania (ja sądzę, że nie miał takich złudzeń). Ale wiemy, pod jak wielkim wpływem powstańczych tradycji lat 1863-64 pozostawał, jak bardzo chciał poprowadzić lud do nowej, tym razem zwycięskiej walki. I jak głęboko rozumiał, że oprócz słów potrzebne są czyny, że nie da się zbudować państwa „za jeden grosz i jedną kroplę krwi”. I że trzeba zacząć, trzeba działać, bo nawet taktyczna porażka przybliża do zwycięstwa pewniej niż bezczynność.

Piłsudski nie był sam, to oczywiste. Gdyby tylko on (jego obóz polityczny) walczył o niepodległość, nie udałoby się jej zbudować. Ale to romantyczni socjaliści (a także ich bardziej zachowawczo nastawieni towarzysze broni z II Brygady Legionów Józefa Hallera) podjęli walkę zbrojną, zanim przebieg wojny uprzytomnił wszystkim, że jest szansa, i to wcale realna. Zanim w listopadzie 1916 r. niemiecki i austriacki zaborca poczuł się zmuszony do przywrócenia „sprawy polskiej” na wokandę polityczną, zanim demokratyczna rewolucja rosyjska z lutego 1917 r. postawiła na porządku dziennym prawa narodów Imperium, a prezydent USA dał się przekonać, że państwo polskie w Europie jest potrzebne.

Zasługi Romana Dmowskiego dla ugruntowania odrodzonej Rzeczypospolitej na arenie międzynarodowej, dla uznania jej przez aliantów zachodnich i dla wytyczenia jej granic są niepodważalne. Ale nie miałby on wiele do powiedzenia, gdyby nad Wisłą, a potem też Wartą, Dniestrem i Niemnem nie było realnego państwa: z rządem i wojskiem, kontrolującego określone terytorium. Ukraińcy i Białorusini też mieli w Paryżu niezłych negocjatorów – ale za nimi nie stała siła, fakt dokonany (zachodni Ukraińcy stworzyli wprawdzie całkiem sprawne państwo, ale uległo ono w starciu z Polską już po pół roku).