Młyn nad Flossą - George Eliot - ebook + audiobook

Młyn nad Flossą ebook i audiobook

George Eliot

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Oparta na wątkach autobiograficznych historia niezwykłej dziewczyny, która swą wyjątkowość, wrażliwość i inteligencję przypłaciła tragicznym konfliktem z otoczeniem: purytańską społecznością prowincjonalnego miasteczka.

Przez większość krytyków powieść uznana została za jedno z największych osiągnięć George Eliot, szczególnie ze względu na wspaniały obraz angielskiej prowincji w XIX w.

Madzia i Tomek Tulliverowie mieszkają wraz z rodzicami w młynie Dorlcote, od pięciu pokoleń znajdującym się w rękach ich rodziny. Rodzeństwo znacząco różni się od siebie, zarówno pod względem wyglądu, charakteru, jak i upodobań. Żywa, inteligentna i emocjonalna Madzia stanowi źródło niepokoju dla swojej matki. Nietypowa uroda i inteligencja dziewczyny stają się już w dzieciństwie przyczyną jej ciągłych konfliktów z otoczeniem. Jedynym jej poplecznikiem jest ojciec oraz kochający, aczkolwiek bardzo wymagający, zupełnie jej nierozumiejący, brat.

Bankructwo ojca młynarza wystawia rodzinę na ciężką próbę. Tomek musi iść do pracy, aby spłacić długi. Jego siostra, zagubiona w nowej sytuacji, trafia pod skrzydła bogatej, pełnej dobrych intencji kuzynki. Uroda Madzi przysparza jej admiratorów, jednak szlachetne wybory dziewczyny nie spotykają się ze zrozumieniem otoczenia. Najtrudniejszy staje się konflikt z bratem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 922

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 25 godz. 19 min

Lektor: George Eliot

Oceny
4,4 (9 ocen)
6
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wladyslawborkowski-2000

Nie oderwiesz się od lektury

Całkiem całkiem W.B.
00

Popularność




„I w śmierci swo­jej nie są roz­łą­czeni”.

Księga pierw­sza

CHŁO­PIEC I DZIEW­CZYNKA

Roz­dział I

POD MŁY­NEM DO­RL­COTE

Po sze­ro­kiej rów­ni­nie, po­mię­dzy zie­lo­nymi brze­gami, pły­nie by­strym nur­tem ku mo­rzu roz­lewna w tym miej­scu Flossa, a czuły przy­pływ wy­biega na jej spo­tka­nie i zdu­sza pły­nące wody w gwał­tow­nym uści­sku. Ten wła­śnie po­tężny przy­pływ nie­sie ku mia­stu St. Ogg’s czarne okręty ła­downe jo­dło­wymi, pach­ną­cymi de­skami, krą­głymi wo­rami na­sion ole­istych czy ciem­nym lśnie­niem wę­gla. Mię­dzy ni­skim, za­le­sio­nym wzgó­rzem i brze­giem rzeki uka­zują się stare, fa­li­ste, czer­wone da­chy i sze­ro­kie ściany szczy­towe skła­dów por­to­wych, za­bar­wia­jąc wodę de­li­katną ró­żową barwą w nie­sta­łych bla­skach lu­to­wego słońca. Na prawo i lewo cią­gną się, jak okiem się­gnąć, bujne pa­stwi­ska i łaty ciem­nej ziemi, go­to­wej na przy­ję­cie ziarna sze­ro­ko­list­nych zie­lo­nych zbóż lub też za­bar­wio­nych już de­li­kat­nym se­le­dy­no­wym ko­lo­rem mło­dych źdźbeł z je­sien­nego siewu. Jest jesz­cze kilka ze­szło­rocz­nych uli, co rzę­dem zło­tych kop­ców wy­nu­rzają się spoza ży­wo­pło­tów; a wszyst­kie ży­wo­płoty po­prze­sa­dzane są drze­wami. Wy­daje się, że maszty i ru­dawe ża­gle pły­ną­cych w dali okrę­tów wy­ra­stają spo­mię­dzy ga­łęzi roz­sia­dłego je­sionu. Tuż pod czer­wo­no­da­chym mia­stem wpływa do Flossy za­si­la­jąca jej wody by­stra rzeczka Rip­ple. Ja­każ uro­cza jest ta rze­czułka o ciem­nych, mie­nią­cych się fa­lach! To jakby żywy mój to­wa­rzysz, gdy tak wę­druję wzdłuż brzegu i słu­cham jej ni­skiego, ła­god­nego głosu, jak głosu ko­goś głu­chego i bar­dzo ko­cha­ją­cego. Pa­mię­tam te wierzby, za­nu­rza­jące dłu­gie ga­łę­zie w wo­dzie. Pa­mię­tam ka­mienny most.

A oto młyn Do­rl­cote. Mu­szę nań po­pa­trzeć i sta­nąć chwilę na mo­ście, choć nad­cią­gają groźne chmury i późne już po­po­łu­dnie. Przy­jemny jest ten wi­dok na­wet te­raz, w bez­li­to­sne ostat­nie dni lu­tego – może chłód i wil­goć do­dają czaru do­stat­niemu, schlud­nemu do­mowi, sta­remu jak te wiązy i kasz­tany, co chro­nią go przed pół­noc­nym wi­chrem. Woda w stru­mie­niu pod­cho­dzi wy­soko pod rzad­kie ło­ziny i pra­wie za­lewa tra­wia­ste brzegi łąki przed do­mem. Gdy spo­glą­dam na ten wez­brany stru­mień, na żywą trawę, na ja­sno­zie­lony pył, co wy­de­li­kat­nia za­rysy wiel­kich pni i ga­łęzi i prze­świ­tuje spo­pod na­gich, czer­wo­nych krze­wów, wów­czas za­czy­nam wprost ko­chać wil­goć i za­zdro­ścić bia­łym kacz­kom w ło­zi­nach, które za­nu­rzają łebki głę­boko w wodę, nie­po­mne na do­syć dziwne wra­że­nie, ja­kie ten wi­dok spra­wić może na such­szym świe­cie, tam, w gó­rze.

Szum by­strej wody i ło­skot do­cho­dzący od młyna ogłu­szają sen­nie, a wszystko to jesz­cze po­tę­guje wra­że­nie spo­koju – jakby wiel­kie za­słony dźwięku od­cięły słu­cha­cza od reszty świata. A te­raz znowu roz­lega się hur­kot wiel­kiego wozu z płó­cienną budą, wy­ła­do­wa­nego wor­kami ziarna. Po­czciwy fur­man roz­my­śla za­pewne nad swoim obia­dem, który o tak póź­nej po­rze wy­sechł chyba na wiór w pie­cyku; nie weź­mie jed­nak do ust ani kęsa, do­póki nie na­karmi koni – moc­nych, ule­głych, ła­god­no­okich zwie­rząt, które pa­trzą nań zza oku­la­rów ze spo­kojną wy­mówką. Po cóż to groźne strze­la­nie z bata?! Jakby ono było po­trzebne!!! Pa­trz­cie, jak na­prę­żają mię­śnie, cią­gnąc wóz pod górę, na most, z ener­gią, którą im daje po­czu­cie bli­sko­ści domu. Pa­trz­cie na ogromne, ob­ro­śnięte ku­dłami ko­pyta, co wbi­jają się w twardą zie­mię; pa­trz­cie na wy­trwałą siłę po­chy­lo­nych pod cięż­kim cho­mą­tem szyj, na mo­carne mu­skuły na­pię­tych za­dów. Przy­jem­nie by­łoby usły­szeć, jak rżą nad ciężko za­pra­co­wa­nym owsem, zo­ba­czyć, jak po­chy­lają spo­cone, uwol­nione już z uprzęży szyje i za­nu­rzają chciwe chrapy w błot­ni­stym sta­wie. Są już na mo­ście i szyb­ciej zbie­gają w dół, a łuk płó­cien­nej budy gi­nie mi z oczu na za­krę­cie za drze­wami.

Te­raz mogę znowu zwró­cić oczy na młyn i pa­trzeć, jak jego nie­stru­dzone koło wy­rzuca krysz­ta­łowe bry­zgi wody. Ta mała dziew­czynka rów­nież mu się przy­gląda; nie ru­szyła się ze swego miej­sca na brzegu, od­kąd sta­ną­łem na mo­ście. A dzi­waczny biały kun­del z brą­zo­wym uchem wciąż ska­cze i szczeka, jakby wy­gra­żał bez­sku­tecz­nie młyń­skiemu kołu; może jest za­zdro­sny o swoją to­wa­rzyszkę za­baw w bo­bro­wej cza­peczce, którą jakby urze­kły jego ru­chy. My­ślę so­bie, że już naj­wyż­szy czas, by mała po­szła do domu; po­wi­nien ją tam prze­cież cią­gnąć ja­sny ogień na ko­minku: czer­wony blask pło­mie­nia po­bły­skuje pod ciem­nie­jącą sza­ro­ścią nieba. I na mnie już czas w drogę, czas zdjąć ręce z zim­nego ka­mie­nia mo­stu...

Ach, na­prawdę ręce mi zdrę­twiały. Zdrę­twiały przy­ci­śnięte do po­rę­czy fo­tela... gdy śni­łem, że oto stoję na mo­ście przed mły­nem Do­rl­cote, ta­kim, ja­kim był w pewne lu­towe po­po­łu­dnie wiele, wiele lat temu. Nim mnie sen zmo­rzył, chcia­łem wam wła­śnie opo­wie­dzieć, o czym roz­ma­wiali pań­stwo Tul­li­ver, sie­dząc przy ja­snym ogniu w ba­wialni, na lewo od sieni, tego po­po­łu­dnia, o któ­rym ma­rzy­łem przed chwilą.

Roz­dział II

PAN TUL­LI­VER Z MŁYNA DO­RL­COTE OZNAJ­MIA SWOJĄ DE­CY­ZJĘ W SPRA­WIE TOMKA

– Idzie mi o to, zro­zum – mó­wił pan Tul­li­ver – idzie mi o to, żeby dać Tom­kowi wy­kształ­ce­nie jak się pa­trzy, które mu po­zwoli za­ro­bić na ka­wa­łek chleba. Dla­tego wła­śnie po­wie­dzia­łem w szkole, że mój syn prze­sta­nie tam cho­dzić od Zwia­sto­wa­nia. Chciał­bym go od tego lata od­dać do pierw­szo­rzęd­nych na­uczy­cieli. Gdy­bym my­ślał wy­pro­wa­dzić go na mły­na­rza czy go­spo­da­rza, na pewno by mu wy­star­czyły te dwa lata, boć prze­cie wię­cej mu już wbili do głowy niż mnie. Mój oj­ciec za całą szkołę dał mi do­brą ró­zgę i po­ka­zał, jak się czyta li­tery. Ale ja chciał­bym, żeby z Tomka był chło­piec wy­kształ­cony i żeby nie dał so­bie w ka­szę dmu­chać tym tam je­go­mo­ściom, co po­tra­fią pięk­nie ga­dać czy pi­sać z za­wi­ja­sami. Mógłby mi bar­dzo po­móc przy wszyst­kich pro­ce­sach, ar­bi­tra­żach i tak da­lej. Ale ani mi w gło­wie ro­bić z chło­paka ad­wo­kata – nie chciał­bym mieć syna ło­buza. Może so­bie być in­ży­nie­rem czy geo­me­trą, czy li­cy­ta­to­rem albo tak­sa­to­rem, jak Ri­ley. Wszystko to ładne za­wody, przy­no­szą czło­wie­kowi nie­zły za­ro­bek, a nie po­trze­bują żad­nych wkła­dów, chyba tylko grubą de­wizkę do ze­garka i kan­ce­la­ryjny sto­łek. Je­den dru­giemu równy, a ża­den nie gor­szy od prawa, wiem to na pewno, bo Ri­ley twardo pa­trzy w oczy ad­wo­ka­towi Wa­ke­mowi. On się go nie boi!

Pan Tul­li­ver zwra­cał się do żony, przy­stoj­nej blon­dynki w kar­bo­wa­nym wa­chla­rzy­ko­wa­tym cze­peczku (jakże to już dawno temu owe cze­peczki wy­szły z mody – pewno nie­długo znów za­cznie się je no­sić. W owym cza­sie, kiedy pani Tul­li­ver zbli­żała się do czter­dziestki, uwa­żane były w St. Ogg’s za roz­koszną no­wość).

– Cóż, ko­cha­neczku, ty naj­le­piej znasz się na tych spra­wach; ja nie mam nic prze­ciwko temu, co mó­wisz. Ale może bym tak za­rżnęła parę ka­czek i za­pro­siła wu­jów i ciotki na obiad w przy­szłym ty­go­dniu, że­byś po­słu­chał, co sio­stra Glegg i sio­stra Pul­let mają do po­wie­dze­nia. Jest w kur­niku kilka ka­czek, które wprost pro­szą się o za­rżnię­cie.

– Mo­żesz so­bie tam wy­rżnąć wszy­stek drób, jaki masz w kur­niku, Bessy – oświad­czył wy­zy­wa­jąco pan Tul­li­ver – ale ja nie będę py­tał żad­nych wuj­ków i ciot­ków, co mam ro­bić z moim chło­pa­kiem.

– Boże święty! – pani Tul­li­ver była wstrzą­śnięta krewką wy­po­wie­dzią męża. – Jak­żeż tak można, ko­chanku! Za­wsze mó­wisz bez sza­cunku o mo­jej ro­dzi­nie, a sio­stra Glegg całą winę zrzuca na mnie, choć je­stem nie­winna jak ja­gnię. Nikt jesz­cze ode mnie nie sły­szał, że wu­jo­stwo, któ­rzy na ni­kogo nie po­trze­bują się oglą­dać z pie­niędzmi, to nie­szczę­ście dla mo­ich dzieci. Ale je­śli To­mek ma zmie­nić szkołę, chcia­ła­bym, żeby po­je­chał tam, gdzie­bym go mo­gła oprać i ob­szyć, boć prze­cież jak go da­lej wy­wie­ziesz, to można mu rów­nie do­brze dać per­kal za­miast płótna; i tak zżółk­nie po kilku pra­niach poza do­mem. A jakby można było po­sy­łać ku­fe­rek tam i z po­wro­tem, to­bym za­wsze do­ło­żyła chłopcu tro­chę cia­sta czy pasz­tetu, czy ja­błek; on już to zje, nie ma obawy, na­wet jakby mu tam nie wy­dzie­lali je­dze­nia. Bogu dzięki, moje dzieci po­tra­fią jeść, jak rzadko!

– No do­brze, do­brze, nie po­ślemy go da­lej, niż cho­dzi wóz ba­ga­żowy, je­śli tylko wszystko inne też bę­dzie pa­so­wało – od­parł pan Tul­li­ver – ale je­śli nie znaj­dziemy szkoły tak bli­sko, nie po­win­naś ro­bić wstrę­tów z tym pra­niem. To już ci mu­szę wy­po­mnieć, Bessy, że ty, jak zo­ba­czysz pa­tyk na dro­dze, za­raz mó­wisz, że nie mo­żesz przez niego prze­leźć! Nie da­łaś mi na­jąć do­brego fur­mana tylko dla­tego, że miał myszkę na gę­bie.

– Co znowu, ko­chanku – za­opo­no­wała pani Tul­li­ver, lekko zdu­miona. – Kie­dyż to mia­łam do ko­goś pre­ten­sję o myszkę? Nic mi to nie prze­szka­dza – wprost prze­ciw­nie – prze­cież mój brat, świeć Pa­nie nad jego du­szą, miał myszkę nad jedną brwią. Ale nie przy­po­mi­nam so­bie, że­byś kiedy chciał na­jąć fur­mana z myszką, ko­chanku! Jak przy­szedł John Gibbs, toć prze­cież nie miał na twa­rzy żad­nej tam myszki, tak samo jak i ty, i bar­dzo cię na­ma­wia­łam, że­byś go na­jął, no więc go na­ją­łeś i gdyby nie umarł na za­pa­le­nie płuc, pa­mię­tasz, kiedy to pła­ci­li­śmy dok­to­rowi Turn­bul­lowi za wi­zyty, toby na pewno do dzi­siaj u nas fur­ma­nił. Może zresztą miał tę myszkę gdzieś, gdzie nie było wi­dać, ale skąd ja mo­głam o tym wie­dzieć, ko­chanku?

– Nie, nie, Bessy, wcale mi nie szło o myszkę, mia­łem na my­śli coś in­nego, ale już mniej­sza o to – dziwne, co to wy­cho­dzi z ta­kiego ga­da­nia! Za­sta­na­wiam się te­raz tylko nad tym, jak zna­leźć od­po­wied­nią szkołę dla Tomka, że­bym znowu nie wpadł, tak jak z tą po­przed­nią, co to ją na­zy­wali aka­de­mią. Nie chcę mieć do czy­nie­nia z żadną aka­de­mią i jak po­ślę Tomka do szkoły, to nie do żad­nej aka­de­mii, tylko gdzieś, gdzie uczeń nie czy­ści przez cały czas bu­tów ro­dzi­nie pana na­uczy­ciela i nie obiera kar­to­fli. Trudno wy­brać chło­pa­kowi szkołę.

Pan Tul­li­ver prze­rwał na chwilę i za­to­pił ręce głę­boko w kie­sze­niach spodni, jakby się spo­dzie­wał zna­leźć tam ja­kąś wska­zówkę. Wi­docz­nie się nie za­wiódł, bo­wiem po­wie­dział na­gle:

– Wiem, co zro­bię. Po­ga­dam o tym z Ri­leyem. Przy­jeż­dża ju­tro na ar­bi­traż o tamę.

– Do­sko­nale, ko­chanku. Wy­ję­łam po­wle­cze­nie na naj­wy­god­niej­sze łóżko, a Ke­zia roz­wie­siła je koło pieca. To nie jest moja naj­lep­sza bie­li­zna po­ście­lowa, ale wy­star­czy dla każ­dego. Jak już mowa o na­szych naj­lep­szych prze­ście­ra­dłach z ho­len­der­skiego płótna, to mo­gła­bym mieć wy­rzuty su­mie­nia, że je ku­pi­łam, gdyby nie to, że wy­star­czą nam jesz­cze na po­chó­wek. Gdy­byś miał ju­tro umrzeć, ko­cha­neczku, to są go­towe, pięk­nie wy­ma­glo­wane i tak pachną la­wendą, że z przy­jem­no­ścią by się je ro­ze­słało, leżą w le­wym rogu tej du­żej dę­bo­wej skrzyni z bie­li­zną, co stoi pod ścianą; ni­komu zresztą nie dam ich wyj­mo­wać – sama się nimi zajmę.

Wy­ma­wia­jąc ostat­nie słowa, pani Tul­li­ver wy­cią­gnęła z kie­szeni pęk lśnią­cych klu­czy i, wy­braw­szy je­den, po­cie­rała go mię­dzy du­żym i wska­zu­ją­cym pal­cem, z ła­god­nym uśmie­chem pa­trząc w ja­sny ogień. Gdyby pan Tul­li­ver wy­ka­zy­wał w sto­sunku do swej mał­żonki pewne ce­chy prze­wraż­li­wie­nia, mógłby przy­pu­ścić, iż żona wy­cią­gnęła klucz, by le­piej móc so­bie wy­obra­zić chwilę, kiedy to on, pan Tul­li­ver, znaj­dzie się w sta­nie uspra­wie­dli­wia­ją­cym wy­ję­cie z ku­fra naj­lep­szych prze­ście­ra­deł z ho­len­der­skiego płótna. Na szczę­ście mły­narz był wraż­liwy tylko na punk­cie swych praw do ener­gii wod­nej, a poza tym przy­jął mę­żow­ski oby­czaj nie­zbyt pil­nego słu­cha­nia żony, to­też od ostat­niej wzmianki o Ri­leyu za­jął się bliż­szym ba­da­niem swych weł­nia­nych skar­pet.

– Wiesz, Bessy, to chyba do­bra myśl – ode­zwał się wresz­cie po krót­kiej prze­rwie. – Ri­ley na pewno bę­dzie wie­dział o ja­kiejś szkole; sam prze­cież dużo się kształ­cił i cią­gle jeź­dzi po świe­cie na ar­bi­traże i sza­cunki. Ju­tro wie­czo­rem, jak skoń­czymy z in­te­re­sami, bę­dziemy mieli dość czasu, żeby to ob­ga­dać. Chciał­bym, żeby To­mek zo­stał kimś ta­kim jak Ri­ley, wiesz – żeby po­tra­fił ga­dać, jak z książki, i znał dużo słów, co to nie­wiele zna­czą, ale ża­den sę­dzia nie może się do nich przy­cze­pić, no i żeby miał nie­zgor­sze po­ję­cie o in­te­re­sach.

– Cóż, ko­chanku – od­parła pani Tul­li­ver. – Nie mia­ła­bym nic prze­ciwko ta­kim na­ukom, je­śliby szło o to tylko, żeby chło­piec pięk­nie mó­wił, znał się na wszyst­kim, cho­dził zgar­biony i cze­sał się do góry. Ale ci męż­czyźni z wiel­kich miast, co po­tra­fią tak pięk­nie mó­wić, mają zwy­kle fał­szywe gorsy ko­szu­lowe i tak długo no­szą je­den i ten sam ża­bot, aż wy­gląda jak ścierka, a po­tem za­kry­wają go ser­wetką. Wiem, że tak robi Ri­ley. A poza tym, jak To­mek wy­je­dzie i za­mieszka w Mud­port jak Ri­ley, to bę­dzie miał dom z taką małą kuch­nią, że ani się ob­ró­cić, ni­gdy nie zo­ba­czy świe­żego jajka na śnia­da­nie i bę­dzie sy­piał gdzieś na trze­cim albo może i czwar­tym pię­trze, i spali się, nim zdąży zejść na dół.

– Co też tam! – za­pro­te­sto­wał pan Tul­li­ver. – Wcale nie my­śla­łem, żeby To­mek miał je­chać do Mud­port; chcia­łem, żeby so­bie za­ło­żył biuro w St. Ogg’s, nie­da­leko, i żeby miesz­kał z nami. Ale – cią­gnął po chwili mil­cze­nia – boję się tylko, że nasz chło­piec nie bar­dzo się na­daje na ta­kiego uczo­nego je­go­mo­ścia. Wy­daje mi się, że on nie jest spe­cjal­nie po­jętny. Wro­dził się w two­ich, Bessy.

– Masz ra­cję – zgo­dziła się pani Tul­li­ver, przyj­mu­jąc ostat­nią wzmiankę za do­brą mo­netę. – Tak okrop­nie lubi słony ro­sół, to nie­sły­chane! Zu­peł­nie jak mój brat, a przed nim mój oj­ciec.

– Ale szkoda – opo­no­wał pan Tul­li­ver – że to nie dzie­wuszka, a chło­pak wro­dził się w ro­dzinę matki. Naj­gor­sza rzecz w tym ca­łym krzy­żo­wa­niu ga­tun­ków, że ni­gdy so­bie nie można z góry wy­kal­ku­lo­wać, co z tego wy­nik­nie. Na­sza mała, znowu, po­szła we mnie; jest dwa razy by­strzej­sza od Tomka. Boję się na­wet, że jest na babę za by­stra – cią­gnął mły­narz, ki­wa­jąc z po­wąt­pie­wa­niem głową z boku na bok. – Nic w tym złego, póki jest mała, ale za mą­dra ko­bieta to tak jak owca z dłu­gim ogo­nem – nie zdo­bę­dzie za to lep­szej ceny.

– Dużo w tym złego, ko­chanku, póki jest mała, bo to jest wła­śnie źró­dło wszyst­kich mo­ich kło­po­tów. Nie mam po­ję­cia, jak ją zmu­sić, żeby choć przez dwie go­dziny cho­dziła w czy­stym far­tuszku. A to mi przy­po­mina – cią­gnęła pani Tul­li­ver, wsta­jąc i pod­cho­dząc do okna – że nie wiem, gdzie się te­raz po­dziewa, a już pra­wie czas na her­batę. No tak, by­łam pewna – łazi so­bie nad brze­giem jak jaka dzi­ku­ska. Zo­ba­czysz, że kie­dyś wpad­nie do wody.

Pani Tul­li­ver mocno za­pu­kała w szybę, kiw­nęła ręką i po­trzą­snęła głową; nim wró­ciła na swoje krze­sło, po­wtó­rzyła tę czyn­ność kil­ka­krot­nie.

– Mó­wisz, ko­chanku, o by­stro­ści – oświad­czyła, usa­do­wiw­szy się z po­wro­tem na swoim miej­scu – a mnie się zdaje, że dziew­czyna cza­sem jest jakby przy­głu­pia. Kiedy ją po­ślę po coś na górę, to nie­raz za­po­mni, po co po­szła, siada na pod­ło­dze, w słońcu, splata włosy i śpiewa so­bie, jak jaka wa­riatka, a ja tym­cza­sem cze­kam na nią na dole. Tego już nie odzie­dzi­czyła, Bogu dzięki, po mo­ich, ani tej czar­nej skóry, przez którą wy­gląda jak Mu­latka. Nie lu­bię nic wy­ma­wiać Opatrz­no­ści, ale to ciężki krzyż mieć tylko jedną córkę i do tego ta­kiego cu­daka.

– Nie­do­rzecz­ność – opo­no­wał pan Tul­li­ver. – Dziew­czyna jak świeca, a na te czarne śli­pia każdy z przy­jem­no­ścią po­pa­trzy. Coś mi się nie wy­daje, żeby była głup­sza od in­nych dzieci – czy­tać po­trafi nie go­rzej niż sam pa­stor.

– Ale włosy jej się nie chcą krę­cić, cho­ciaż ro­bię z nimi, co mogę; a ona mi sza­leje, jak jej za­krę­cam pa­pi­loty, i ustać nie może, kiedy pró­buję uło­żyć jej loki rur­kami. Ile ja mam z nią ro­boty!

– To je ze­tnij, ze­tnij na krótko – śpiesz­nie pod­su­nął oj­ciec.

– Jak ty też mo­żesz mó­wić coś po­dob­nego! Taka duża dziew­czyna, dzie­więć lat, i taka wy­soka na swój wiek! Jak­żeby ona wy­glą­dała z krót­kimi wło­sami! Jej ku­zynka, Lucy, ma całą głowę w lo­kach i każdy wło­sek na swoim miej­scu, ani je­den nie od­staje. To ciężki do­pust dla mnie, żeby sio­stra De­ane miała ta­kie ładne dziecko. Pewna je­stem, że Lucy wię­cej ma ze mnie niż moja wła­sna córka. Ma­dziu, Ma­dziu! – cią­gnęła matka to­nem przy­mil­nego uty­ski­wa­nia, gdy ten nie­szczę­sny błąd na­tury wszedł do izby – na co się zda moje cią­głe po­wta­rza­nie, byś nie cho­dziła nad wodę. Wpad­niesz kie­dyś i uto­pisz się, a wtedy bę­dziesz ża­ło­wała, żeś nie słu­chała matki.

Kiedy Ma­dzia zdjęła kap­tu­rek, włosy jej smut­nie po­twier­dziły słusz­ność za­rzu­tów matki. Pani Tul­li­ver, w dą­że­niu, by córka jej miała kę­dzie­rzawą czu­prynkę, „jak dzieci in­nych”, ucięła jej włosy nad czo­łem zbyt krótko, by je można było za­su­nąć za uszy, a że go­dzinę po zdję­ciu pa­pi­lo­tów po lo­kach i śladu nie było, Ma­dzia co chwilę pod­rzu­cała głową, by strzą­snąć ciemne, gę­ste ko­smyki z czar­nych, lśnią­cych oczu. Ru­chy te upo­dab­niały ją nie­zmier­nie do ma­łego sze­tlandz­kiego ku­cyka.

– O, mój Boże! Ma­dziu! Jak można tak rzu­cać kap­tu­rek! Bądź grzeczna, za­nieś go na górę, wy­szczot­kuj włosy, włóż czy­sty far­tu­szek i, na li­tość bo­ską, zmień pan­to­fle. A po­tem wróć tu­taj i przy­nieś swoją zszy­wankę, jak do­brze wy­cho­wana pa­nienka!

– Mamo – za­pro­te­sto­wała Ma­dzia to­nem, w któ­rym brzmiało lek­kie nie­za­do­wo­le­nie – ja nie chcę ro­bić mo­jej zszy­wanki.

– Co! Nie chcesz zro­bić pięk­nej, zszy­wa­nej kapy na łóżko dla cioci Glegg?

– To głu­pia ro­bota – od­parła Ma­dzia, po­trzą­sa­jąc grzywą – naj­pierw drzeć ma­te­riał na ka­wałki po to tylko, żeby go zszy­wać z po­wro­tem. A poza tym nie chcę nic ro­bić dla cioci Glegg – nie lu­bię jej.

Ma­dzia wy­szła, wlo­kąc za sobą kap­tu­rek za ta­siemkę, pan Tul­li­ver zaś ro­ze­śmiał się ha­ła­śli­wie.

– Dzi­wię ci się, mój drogi, że po­tra­fisz się z tego śmiać – oświad­czyła pani Tul­li­ver nieco bar­dziej zrzęd­nie. – Za­chę­casz ją do nie­grzecz­no­ści. A ciotki po­my­ślą, że to ja ją roz­pusz­czam.

Pani Tul­li­ver była osobą o tak zwa­nym po­god­nym uspo­so­bie­niu; ni­gdy nie pła­kała, bę­dąc dziec­kiem, chyba że po­czuła głód lub ukłuła się szpilką; od ko­ły­ski była zdrowa, do­rodna, pulchna, tę­pawa – krótko mó­wiąc naj­słod­sze, naj­mil­sze dziecko w ro­dzi­nie. Ale mleko i sło­dycz nie naj­le­piej się kon­ser­wują, a skwa­śniałe nieco, mogą się ludz­kiemu brzu­chowi dać we znaki. Za­sta­na­wia­łem się czę­sto, czy te wcze­sne Ma­donny Ra­fa­elow­skie o ja­snych, nieco głu­pa­wych twa­rzach za­cho­wują ten sam nie­zmą­cony spo­kój, kiedy ich silni du­chowo i fi­zycz­nie chłopcy wy­ro­sną na tyle, by ich nie można już było po­ka­zy­wać bez ubra­nia. Przy­pusz­czam, że za­czy­nają wtedy na nich gde­rać, a w miarę jak to gde­ra­nie od­nosi co­raz mniej­szy sku­tek, wy­daje mi się, że Ma­donny mu­szą te­try­czeć.

Roz­dział III

PAN RI­LEY UDZIELA RADY W SPRA­WIE SZKOŁY TOMKA

Ten pan z wiel­kim bia­łym fon­ta­ziem i w ża­bo­cie, po­pi­ja­jący w mi­łym na­stroju brandy z wodą wraz ze swoim przy­ja­cie­lem Tul­li­ve­rem, to pan Ri­ley. Jest to męż­czy­zna o wo­sko­wej ce­rze, tłu­stych dło­niach i du­żym, jak na li­cy­ta­tora i tak­sa­tora, wy­kształ­ce­niu; ma on też szczere, otwarte serce, które każe mu za­cho­wać wielką bon­hom­mie w sto­sunku do pro­stych wiej­skich lu­dzi o go­ścin­nych oby­cza­jach. O ta­kich zna­jo­mych pan Ri­ley mówi ła­ska­wie jako o lu­dziach „sta­rej szkoły”.

Na­stała chwila mil­cze­nia w roz­mo­wie. Pan Tul­li­ver, nie bez spe­cjal­nego po­wodu, po­wstrzy­mał się od po­wtó­rze­nia po raz siódmy chłod­nej od­po­wie­dzi Ri­leya, która była do­wo­dem, iż ów dżen­tel­men bije Dixa na głowę; nie stwier­dził też po raz siódmy, że Wa­kem ma na za­wsze przy­cięte skrzy­dełka, te­raz, kiedy sprawa tamy zo­stała od­dana do ar­bi­trażu, i że ni­gdy nie by­łoby naj­mniej­szych dys­ku­sji na te­mat wy­so­ko­ści wody, gdyby każdy ze­chciał po­zo­stać tym, czym jest, i gdyby dia­beł nie stwo­rzył ad­wo­ka­tów. Pan Tul­li­ver trzy­mał się na ogół bez­piecz­nych, tra­dy­cyj­nych po­glą­dów, ale w paru przy­pad­kach za­ufał wy­łącz­nie wła­snemu ro­zu­mowi i do­szedł do kilku na­der wąt­pli­wych wnio­sków, mię­dzy in­nymi, że szczury, wołki zbo­żowe i ad­wo­kaci zo­stali stwo­rzeni przez dia­bła. Nie było, nie­stety, ni­kogo, kto by go uświa­do­mił, że jest to wy­bu­jały ma­ni­che­izm, może bo­wiem wtedy mły­narz zro­zu­miałby swój błąd. Dzi­siaj jed­nak nie ule­gało dla niego wąt­pli­wo­ści, że za­trium­fo­wał pier­wia­stek do­bra: ta cała sprawa z siłą wodną to bar­dzo za­wi­kłana hi­sto­ria, cho­ciaż gdyby na nią pa­trzeć z jed­nego tylko punktu wi­dze­nia, wy­da­wać by się mo­gło, że jest pro­sta i gładka jak sama woda. Ale choćby nie wiem jak dziwna i skom­pli­ko­wana – nie po­gnębi Ri­leya. Pan Tul­li­ver przy­go­to­wał so­bie moc­niej­szą niż do­tąd mie­sza­ninę brandy z wodą i, jak na czło­wieka, na któ­rego kon­cie mu­siało za­wsze le­żeć parę se­tek, za­czął być nie­roz­waż­nie szczery w swych za­chwy­tach nad ta­len­tami go­ścia.

Ale tama była nie­ła­twym do zmiany te­ma­tem roz­mowy; można go prze­cież było za­wsze pod­jąć w tym sa­mym miej­scu i do­kład­nie w tym sa­mym sta­nie. Lecz, jak wia­domo, ist­niała jesz­cze jedna sprawa, co do któ­rej pan Tul­li­ver ogrom­nie po­trze­bo­wał rady pana Ri­leya. To wła­śnie sta­no­wiło ów spe­cjalny po­wód, dla któ­rego po ostat­nim łyku pan Tul­li­ver umilkł i za­czął trzeć ko­lano w spo­sób wy­ra­ża­jący za­my­śle­nie. Nie był czło­wie­kiem zdol­nym do szyb­kich zmian i zwro­tów. Dziwny jest ten świat – zwykł ma­wiać. Jak się po­wozi końmi zbyt szybko, można się roz­bić na za­krę­cie. Pan Ri­ley tym­cza­sem nie oka­zy­wał nie­cier­pli­wo­ści. Dla­cze­góż miałby ją oka­zy­wać? Na­wet Hot­spur mu­siałby być cier­pliwy, gdyby tak sie­dział, wsparł­szy bam­bo­sze o ko­mi­nek, za­ży­wa­jąc tę­gie niu­chy ta­baki i po­pi­ja­jąc na cu­dzy koszt brandy z wodą.

– My­ślę i my­ślę cią­gle o jed­nej spra­wie – za­czął wresz­cie pan Tul­li­ver cich­szym niż za­zwy­czaj gło­sem, od­wra­ca­jąc się i spo­glą­da­jąc prze­cią­gle na swego to­wa­rzy­sza.

– Aha – od­parł pan Ri­ley z umiar­ko­wa­nym za­in­te­re­so­wa­niem. Miał cięż­kie wo­skowe po­wieki i wy­soko skle­pione łuki brwi, za­wsze nie­ru­chome. Ten za­krze­pły wy­raz twa­rzy i zwy­czaj za­ży­wa­nia niu­cha ta­baki przed udzie­le­niem in­ter­lo­ku­to­rowi od­po­wie­dzi spra­wiał, iż pan Tul­li­ver uwa­żał li­cy­ta­tora za wy­rocz­nię ab­so­lutną.

– To sprawa spe­cjalna – cią­gnął. – Cho­dzi mi o Tomka, mo­jego syna.

Ma­dzia, która sie­działa na ni­skim sto­łeczku koło ko­mina, trzy­ma­jąc na ko­la­nach wielką, otwartą księgę, na dźwięk tego imie­nia wstrzą­snęła gę­stwą czar­nych wło­sów i szybko pod­nio­sła wzrok. Kiedy dziew­czyna ma­rzyła nad książką, nie­wiele było dźwię­ków zdol­nych ją obu­dzić, lecz imię Tomka dzia­łało za­wsze jak naj­ostrzej­szy gwiz­dek. Na­tych­miast miała się na bacz­no­ści i spo­glą­dała wo­kół błysz­czą­cym wzro­kiem jak skye ter­rier wie­trzący nie­szczę­ście, go­tów rzu­cić się na każ­dego, kto gro­ził Tom­kowi.

– Wi­dzisz pan, chciał­bym go od­dać do in­nej szkoły na Świę­tego Jana. Prze­sta­nie cho­dzić do aka­de­mii od Zwia­sto­wa­nia i przez kwar­tał pusz­czę go lu­zem, ale po­tem chcę go po­słać do pierw­szo­rzęd­nych na­uczy­cieli, któ­rzy go wy­kształcą jak na­leży.

– Cóż – od­parł pan Ri­ley. – Do­bre wy­kształ­ce­nie to naj­więk­szy atut, jaki pan może mu dać. Co nie zna­czy wcale – do­dał grzecz­nie i zna­cząco – że czło­wiek nie może być świet­nym mły­na­rzem i far­me­rem, a poza tym by­strym i mą­drym je­go­mo­ściem, mimo iż nie otrzy­mał wiel­kiej po­mocy od na­uczy­ciela.

– Ro­zu­mie się – od­parł pan Tul­li­ver, mru­ga­jąc i prze­krzy­wia­jąc nieco głowę – ale w tym wła­śnie cała rzecz. Nie chcę, żeby z Tomka był mły­narz czy far­mer. Nic w tym do­brego. Jak go na ta­kiego wy­pro­wa­dzę, to bę­dzie tylko cze­kał, żeby mi wy­cią­gnąć z rąk młyn i grunta, i cią­gle ga­dał, że już na mnie czas od­po­cząć i po­my­śleć o tam­tym świe­cie. Nie, do­syć się na­pa­trzy­łem ta­kich rze­czy mię­dzy sy­nem i oj­cem. Póki na mnie czas nie przyj­dzie, to się w pier­naty nie po­łożę. Dam Tom­kowi wy­kształ­ce­nie i za­przę­gnę go do ja­kiejś ro­boty, żeby so­bie sam uście­lił gniazdko, za­miast mnie wy­py­chać z mo­jego. Wy­star­czy, że je do­sta­nie, jak umrę. Póki mam zęby zdrowe, chcę jeść bef­sztyki, a nie sie­ka­ninę.

Wi­doczne było, że pan Tul­li­ver tę wła­śnie moż­li­wość wziął so­bie mocno do serca, a roz­na­mięt­nie­nie, które przy­dało jego mo­wie ognia i we­rwy, nie wy­ga­sło przez kilka mi­nut jesz­cze, lecz wy­ra­żało się wy­zy­wa­ją­cym prze­krzy­wie­niem głowy w tę, to w tamtą stronę i wy­rzu­ca­nym od czasu do czasu war­kli­wym po­mru­kiem: „Nie, nie!”.

Te gniewne słowa do ży­wego do­tknęły Ma­dzię, która bacz­nie się im przy­słu­chi­wała. Wy­ni­kało z nich, że do­pusz­cza się moż­li­wość, iż To­mek jest zdolny wy­rzu­cić ojca z domu i pod­łym po­stę­po­wa­niem do­pro­wa­dzić ro­dzinę do ja­kie­goś tra­gicz­nego końca. To było nie do znie­sie­nia, to­też Ma­dzia po­de­rwała się ze stołka, za­po­mi­na­jąc o książce, która z hu­kiem upa­dła na dy­wa­nik przed ko­min­kiem, i wci­snąw­szy się mię­dzy oj­cow­skie ko­lana, ode­zwała się gło­sem peł­nym łez i obu­rze­nia:

– Ja wiem na pewno, ta­tu­siu, że To­mek ni­gdy nie bę­dzie dla cie­bie nie­do­bry, ni­gdy, ni­gdy...

Pani Tul­li­ver nie było w po­koju, do­glą­dała bo­wiem przy­go­to­wań do zna­ko­mi­tej ko­la­cji, pan Tul­li­ver zaś wzru­szył się ogrom­nie, to­też nikt nie wy­ła­jał Ma­dzi za książkę, którą tym­cza­sem pan Ri­ley spo­koj­nie pod­jął i za­czął oglą­dać. Mły­narz śmiał się ha­ła­śli­wie, a jego twardą twarz roz­ja­śniło cie­płe uczu­cie, gdy po­kle­py­wał po ple­cach swoją małą có­reczkę, po­tem zaś ujął jej dło­nie i trzy­mał ją tak po­mię­dzy ko­la­nami.

– Cóż to! Nie można po­wie­dzieć o Tomku nic złego, hę? – za­py­tał, mru­ga­jąc ku niej, po­tem zaś, zni­żo­nym nieco gło­sem, jakby Ma­dzia nie mo­gła go sły­szeć, zwró­cił się do Ri­leya:

– Wszystko ro­zu­mie, co się mówi. Po­wi­nie­neś pan sły­szeć, jak czyta – z miej­sca, jakby to dawno znała. I cią­gle sie­dzi z książką. Ale to nie­do­brze, nie­do­brze... – do­dał smut­nie, dła­wiąc w so­bie tę nie­po­trzebną ra­dość. – Ko­bieta nie po­winna być za mą­dra, to się może tylko na złe dla niej ob­ró­cić. Ale po­wia­dam panu – tu znowu ra­dość wy­raź­nie wzięła górę nad złymi prze­czu­ciami – po­wia­dam panu, że czyta i ro­zu­mie wszystko, co stoi w książ­kach, le­piej niż nie­je­den do­ro­sły!

Po­liczki Ma­dzi za­czął po­kry­wać ru­mie­niec triumfu i pod­nie­ce­nia; pan Ri­ley z pew­no­ścią za­cznie te­raz od­czu­wać dla niej pe­wien sza­cu­nek, bo ja­sne było, że przed­tem uwa­żał ją za zu­pełne nic.

Tak­sa­tor prze­rzu­cał kartki książki; nie mo­gła od­czy­tać nic z tej twa­rzy o wy­soko skle­pio­nych brwiach. Na­gle jed­nak spoj­rzał na nią i rzekł:

– Chodź tu­taj i po­wiedz mi coś o tej książce. Zna­la­złem w niej parę ob­raz­ków, chciał­bym wie­dzieć, co one zna­czą.

Po­liczki Ma­dzi po­krył jesz­cze ciem­niej­szy ru­mie­niec: po­de­szła bez wa­ha­nia do łok­cia pana Ri­leya, od­rzu­ciła z oczu czarną grzywę i ująw­szy brzeg książki, za­częła tłu­ma­czyć.

– Po­wiem panu chęt­nie, co one zna­czą. To straszny ob­ra­zek, prawda? Ale nie mogę się po­wstrzy­mać i cią­gle na niego pa­trzę. Ta stara ko­bieta w wo­dzie to cza­row­nica – wrzu­cili ją do rzeki, żeby zo­ba­czyć, czy to cza­row­nica, czy nie, i je­śli umie pły­wać, to jest cza­row­nica, a je­śli się utopi na śmierć, wie pan, to jest nie­winna, wcale nie cza­row­nica, tylko biedna, stara głu­pia ko­bieta. Ale niech mi pan po­wie, co jej z tego przyj­dzie, je­śli już bę­dzie nie­żywa? Chyba to, my­ślę, że pój­dzie do nieba i Pan Bóg jej ja­koś wy­na­gro­dzi. A ten straszny ko­wal, co tak się śmieje, wsparty pod boki... czy on nie okropny?... Po­wiem panu, kto to taki. To dia­beł, na­prawdę – tu Ma­dzia pod­nio­sła nieco głos i mó­wiła do­bit­nie – a nie praw­dziwy ko­wal; bo dia­beł przy­biera po­stać złych lu­dzi i cho­dzi po świe­cie, i zmu­sza in­nych, żeby ro­bili złe rze­czy, i czę­ściej przy­biera po­stać złego czło­wieka niż inną, bo, wie pan, je­śliby lu­dzie zo­ba­czyli, że to dia­beł, taki ry­czący, toby od niego ucie­kli, a on nie mógłby ich zmu­sić, żeby ro­bili, co on chce.

Pan Tul­li­ver przy­słu­chi­wał się temu wy­kła­dowi ska­mie­niały w zdu­mie­niu.

– Cóż to za książkę wzięła ta smar­kata! – wy­buch­nął wresz­cie.

– To Hi­sto­ria Sza­tana Da­niela De­foe, może nie­naj­lep­sza lek­tura dla ma­łej dziew­czynki – wy­ja­śnił pan Ri­ley. – Jakże się ona zna­la­zła mię­dzy pań­skimi książ­kami?

Ma­dzia była spło­szona i nieco ura­żona.

– To jedna z tych, które ku­pi­łem na wy­prze­daży u Par­tridge’a – wy­ja­śniał pan Tul­li­ver. – Wszyst­kie były tak samo opra­wione – ładna oprawa, sam pan wi­dzisz – i my­śla­łem. że to bez wy­jątku do­bre książki. Zna­la­złem mię­dzy nimi Je­remy’ego Tay­lora Po­bożne ży­cie i śmierć, czy­tam to czę­sto w nie­dzielę (mły­narz miał po­czu­cie pew­nej za­ży­ło­ści z owym wiel­kim pi­sa­rzem, po­nie­waż sam miał na imię Je­remy), a poza nią jest ich jesz­cze kupa – prze­waż­nie ka­za­nia, tak mi się zdaje. A że wszyst­kie mają ta­kie same okładki, my­śla­łem, że są, jakby to po­wie­dzieć, tego sa­mego ga­tunku. Ale wi­dać te­raz, że nie można są­dzić po okład­kach. Dziwny jest ten świat.

– Cóż – za­czął pan Ri­ley gór­nym, po­ucza­ją­cym to­nem, głasz­cząc Ma­dzię po gło­wie – ra­dzę ci odło­żyć Hi­sto­rię Sza­tana i zna­leźć so­bie ja­kąś ład­niej­szą książkę. Nie masz ład­niej­szych?

– O, mam! – Chęć udo­wod­nie­nia, iż ma róż­no­rodną lek­turę, do­dała Ma­dzi sił. – Ja wiem, że to troszkę nie­ład­nie czy­tać tę książkę, ale lu­bię w niej ob­razki i wy­my­ślam so­bie do nich sama różne opo­wia­da­nia, wie pan. Ale mam jesz­cze Bajki Ezopa i książkę o kan­gu­rach i in­nych zwie­rzę­tach, i Wę­drówkę piel­grzyma...

– Aaa, to bar­dzo ładna książka – po­chwa­lił ją pan Ri­ley. – Trudno o lep­szą.

– Ale tam też jest dużo o dia­ble – oświad­czyła Ma­dzia trium­fal­nie. – Po­każę panu jego ry­su­nek, kiedy jest we wła­snej po­staci i wal­czy z Chrze­ści­ja­ni­nem.

Sko­czyła bły­ska­wicz­nie w kąt po­koju, wla­zła na krze­sło, wy­cią­gnęła z ma­lut­kiej bi­blio­teczki znisz­czony stary eg­zem­plarz Bu­ny­ana i otwo­rzyła go na­tych­miast, nie pró­bu­jąc na­wet szu­kać, na wła­ści­wym ob­razku.

– O, tu­taj jest – tłu­ma­czyła, wra­ca­jąc szybko do pana Ri­leya. – To­mek po­ma­lo­wał mi go far­bami, kiedy był w domu pod­czas ostat­nich wa­ka­cji. – Ciało całe czarne, wie pan, a oczy czer­wone jak ogień, bo on ma w środku sam ogień, który wy­łazi przez oczy.

– Prze­stań już, prze­stań – roz­ka­zał sta­now­czo pan Tul­li­ver, który czuł się do­syć nie­zręcz­nie, słu­cha­jąc tych swo­bod­nych uwag o ze­wnętrz­nym wy­glą­dzie istoty dość po­tęż­nej, by stwa­rzać ad­wo­ka­tów. – Za­mknij tę książkę i że­bym wię­cej nie sły­szał nic po­dob­nego. My­śla­łem już nie­raz, że dzie­ciak wię­cej wy­nie­sie z tego czy­ta­nia złego niż do­brego. Idź i po­szu­kaj matki.

Ma­dzia, świa­doma nie­ła­ski, za­mknęła na­tych­miast książkę, ale, nie ma­jąc by­naj­mniej ochoty szu­kać matki, za­ła­twiła sprawę kom­pro­mi­sowo, kry­jąc się w ciem­nym kątku za fo­te­lem ojca i ko­ły­sząc swą lalkę, do któ­rej, w cza­sie nie­obec­no­ści Tomka, od­czu­wała chwi­lami na­pływy czu­ło­ści. Stro­jem lalki nie zaj­mo­wała się ni­gdy, lecz na wo­skowe po­liczki sy­pała tyle go­rą­cych po­ca­łun­ków, że wy­glą­dały star­czo i nie­zdrowo.

– Sły­sza­łeś pan kiedy coś po­dob­nego? – za­py­tał pan Tul­li­ver, gdy Ma­dzia się wy­co­fała. – Jaka szkoda, że to nie chło­pak! Ta już da­łaby so­bie radę z ad­wo­ka­tami, nie ma co ga­dać. Za­wsze mnie to zdu­miewa – tu zni­żył nieco głos – bo wy­bra­łem so­bie jej matkę dla­tego, że nie była spe­cjal­nie mą­dra, ale za to ładna, z ro­dziny słyn­nej z do­brych go­spo­dyń. Wy­bra­łem ją z kilku sióstr, bo była, jakby to po­wie­dzieć, nie­tęga na umy­śle, a ja nie chcia­łem, żeby mnie kto uczył przy moim wła­snym ko­minku, co jest do­bre, a co złe. Ale, wi­dzisz pan, kiedy męż­czy­zna ma sam tro­chę oleju we łbie, nie wia­domo, na kogo on przej­dzie, i taka miła, spo­kojna ko­bietka może panu ro­dzić głu­pich chło­pa­ków i mą­dre dziew­czyny, aż się czło­wie­kowi zdaje, że świat sta­nął na gło­wie. Dziwne to rze­czy.

Po­waga pana Ri­leya ustą­piła nieco, kiedy otrzą­snął się po tę­gim niu­chu ta­baki i rzekł:

– Ale pań­ski syn to nie ża­den głup­tas! Wi­dzia­łem go tu­taj, kiedy by­łem ostat­nim ra­zem; ro­bił wła­śnie ja­kąś wędkę i cał­kiem do­brze da­wał so­bie z tym radę.

– Nie można po­wie­dzieć, żeby był głupi. Zna się tam na ry­bach i pta­kach, ma tro­chę zdro­wego ro­zumu i po­trafi po­dejść do każ­dej sprawy jak na­leży. Ale brak mu ob­rot­nego ję­zyka, czyta słabo, nie lubi ksią­żek, pi­sze, jak mi mó­wią, z błę­dami, a przy ob­cych to już jest taki nie­śmiały, że i pary z gęby nie pu­ści, nie to, co ta smar­kata. Chcę go więc po­słać do szkoły, gdzie go na­uczą ru­szać pió­rem i ję­zy­kiem i zro­bią z niego gład­kiego chło­paka. Chcę, żeby mój syn był równy tym wszyst­kim, któ­rzy mnie na po­czątku bili swoim wy­kształ­ce­niem. Gdyby świat po­zo­stał taki, ja­kim go Pan Bóg stwo­rzył, to już ja bym wie­dział, co ro­bić – naj­lep­szemu dał­bym radę; ale wszystko jest te­raz tak po­wy­krę­cane, po­za­wi­jane w ja­kieś słowa bez sensu, że wcale nie przy­po­mina tego, czym było na po­czątku, a ja co­raz czę­ściej nie mogę się po­ła­pać, o co cho­dzi. Wszystko tak się za­wi­kłało, że im czło­wiek jest nor­mal­niej­szy, tym bar­dziej musi się dzi­wić.

Pan Tul­li­ver na­brał w usta trunku, po­łknął go wolno i po­trzą­snął me­lan­cho­lij­nie głową, świa­dom, iż do­wiódł prawdy, że umysł w pełni zdrowy czuje się nie­swojo na tym zwa­rio­wa­nym świe­cie...

– Ma pan zu­pełną słusz­ność – stwier­dził pan Ri­ley. – Le­piej wy­dać setkę czy na­wet dwie na wy­kształ­ce­nie syna, niż zo­sta­wiać mu te pie­nią­dze w spadku. Wiem, że sam po­stą­pił­bym w ten spo­sób, gdy­bym miał syna, cho­ciaż, Bóg mi świad­kiem, że nie zna­la­zł­bym na to, jak pan, pie­nię­dzy w banku. Mam za to w domu có­rek pod do­stat­kiem.

– Sły­sza­łeś pan na pewno o ja­kiejś od­po­wied­niej dla Tomka szkole – współ­czu­cie na wia­do­mość o braku go­tówki w domu pana Ri­leya nie od­wró­ciło uwagi pana Tul­li­vera od in­te­re­su­ją­cej go sprawy.

Pan Ri­ley za­żył ta­baki i przez chwilę trzy­mał mły­na­rza w nie­pew­no­ści, po­grą­żony, jak się zda­wało, w głę­bo­kim za­my­śle­niu.

– Wiem o pew­nej nada­rza­ją­cej się oka­zji dla ko­goś, kto ma na to pie­nią­dze, a pan je prze­cież ma. Żad­nemu z mo­ich przy­ja­ciół nie ra­dził­bym od­da­wać syna do re­gu­lar­nej szkoły, je­śli stać by go było na coś lep­szego. Ale je­śliby kto chciał dać sy­nowi na­prawdę do­bre wy­kształ­ce­nie i wy­cho­wa­nie u pierw­szo­rzęd­nego na­uczy­ciela, który dla chło­paka byłby jed­no­cze­śnie to­wa­rzy­szem, a przy tym nie byle ja­kim czło­wie­kiem, to znam ta­kiego. Nie każ­demu wspo­mi­nał­bym o tym, bo nie każdy mógłby się tam do­stać, na­wet gdyby się bar­dzo sta­rał, ale mó­wię o tym panu, mię­dzy nami.

Nie­ru­chomy, ba­daw­czy wzrok, ja­kim pan Tul­li­ver wpa­try­wał się w wy­roczną twarz swego przy­ja­ciela, oży­wił się na­gle.

– No, no, po­słu­chajmy. – Po­pra­wił się w fo­telu, z za­do­wo­loną miną czło­wieka, któ­remu ktoś chce za­wie­rzyć ważne in­for­ma­cje.

– To je­go­mość, który skoń­czył Oxford – za­czął pan Ri­ley zna­cząco, po czym mocno za­ci­snął usta i pa­trzył, jaki efekt wy­wrze ta nie­sły­chana wia­do­mość na mły­na­rzu.

– Ach, pa­stor – od­parł pan Tul­li­ver z lek­kim po­wąt­pie­wa­niem.

– Tak, czło­wiek z ukoń­czo­nym fa­kul­te­tem. Wy­daje mi się, że bi­skup ma o nim bar­dzo wy­so­kie mnie­ma­nie – no tak, prze­cież to bi­skup dał mu obecną pre­bendę.

– Aha – od­parł pan Tul­li­ver, dla któ­rego oba te po­ję­cia, po­cho­dzące z nie­zna­nych mu sfer, były jed­na­kowo nie­zwy­kłe. – Ale cóż on może mieć wspól­nego z Tom­kiem, wo­bec tego?

– Sprawa w tym, że on jest za­mi­ło­wany w na­ukach i pra­gnie kon­ty­nu­ować stu­dia, a jako du­chowny nie ma na to moż­li­wo­ści przy swych za­ję­ciach dusz­pa­ster­skich. Chce wo­bec tego wziąć do sie­bie jed­nego lub dwóch chłop­ców, by wła­ści­wie wy­peł­nić swój czas. Chłopcy będą jak w ro­dzi­nie, to dla nich wy­ma­rzone, cią­gle pod okiem Stel­linga.

– Ale czy pan my­śli, że będą tam da­wać ma­łemu po­dwójną por­cję pud­dingu? – za­py­tała pani Tul­li­ver, która wła­śnie wró­ciła do po­koju. – On lubi pud­ding jak nikt na świe­cie, a dla chłopca, który ro­śnie... okrop­ność po­my­śleć, że mu tam będą ską­pić!

– A ile on za to po­li­czy? – za­py­tał pan Tul­li­ver, który czuł in­stynk­tow­nie, że usługi ko­goś, kto ma skoń­czony fa­kul­tet, będą bar­dzo kosz­towne.

– Cóż, znam pew­nego du­chow­nego, który za młod­szych uczni żąda sto pięć­dzie­siąt fun­tów, a nie można go na­wet po­rów­nać ze Stel­lin­giem, tym, o któ­rym mó­wię. Wiem z do­brych źró­deł, że ktoś na bar­dzo wy­bit­nym sta­no­wi­sku w Oxfor­dzie po­wie­dział: „Stel­ling mógłby zajść ogrom­nie wy­soko, gdyby tylko chciał. Ale on nie dba o uni­wer­sy­tec­kie za­szczyty. To czło­wiek ci­chy, nie ża­den krzy­kacz”.

– O, to le­piej, o wiele le­piej – mó­wił pan Tul­li­ver – ale sto pięć­dzie­siąt fun­tów to nie­zwy­kła cena. Nie my­śla­łem tyle pła­cić.

– Po­zwól pan so­bie po­wie­dzieć, ko­chany pa­nie, że jak na do­brą edu­ka­cję to wcale nie jest drogo. Ale Stel­ling sta­wia bar­dzo umiar­ko­wane wa­runki – to nie jest czło­wiek chciwy. Pe­wien je­stem, że weź­mie pań­skiego syna za sto fun­tów, a na to po­szedłby nie każdy pa­stor. Je­śli pan chce, na­pi­szę do niego w pań­skiej spra­wie.

Pan Tul­li­ver po­cie­rał ko­lano i w za­my­śle­niu wpa­try­wał się w dy­wan.

– A może to stary ka­wa­ler? – pod­su­nęła tym­cza­sem jego żona. – Ja tam nie mam za­ufa­nia do go­spo­dyń. Mój brat, ten, co umarł, miał kie­dyś go­spo­dy­nię, która wy­cią­gnęła po­łowę pie­rza z naj­lep­szej pie­rzyny, za­pa­ko­wała i gdzieś wy­słała. A ile płótna ukra­dła, to nie wia­domo, na­zy­wała się Stott. Serce by mi pę­kło, gdy­by­śmy mieli wy­sy­łać Tomka tam, gdzie rzą­dzi go­spo­dyni, a mam na­dzieję, że i ty o tym nie my­ślisz, mój drogi.

– Je­śli o to idzie, może pani być spo­kojna – wy­ja­śnił Ri­ley – bo Stel­ling jest żo­naty z prze­miłą ko­bietką. Każdy by so­bie ta­kiej ży­czył. To naj­lep­sza du­sza pod słoń­cem, znam do­brze jej ro­dzinę. Ma cerę bar­dzo po­dobną do pani i ja­sne, wi­jące się włosy. Po­cho­dzi z do­brej ro­dziny z Mud­port i je­śli idzie o uczniów jej męża, nie każdą ofertę przyj­mie. Stel­ling to nie­co­dzienny czło­wiek. Bar­dzo wy­bredny, je­śli idzie o lu­dzi, z któ­rymi utrzy­muje sto­sunki. Wy­daje mi się jed­nak, że nie bę­dzie miał za­strze­żeń co do pań­skiego syna – chyba nie, przy mo­ich re­ko­men­da­cjach.

– Nie wi­dzę, co też mógłby mieć prze­ciwko mo­jemu chłopcu – w gło­sie pani Tul­li­ver znać było lekki od­cień mat­czy­nej urazy. – Ładny chło­pak z cerą jak brzo­skwi­nia, aż po­pa­trzeć miło.

– My­ślę tylko o jed­nym – ode­zwał się mły­narz po dłu­gich oglę­dzi­nach dy­wanu, prze­krzy­wia­jąc głowę na bok i spo­glą­da­jąc na pana Ri­leya. – Czy pa­stor nie bę­dzie za bar­dzo uczony na to, żeby zro­bić z chło­paka czło­wieka in­te­resu? W moim po­ję­ciu wy­kształ­ce­nie pa­stora musi być tro­chę z in­nego świata. A ja nie tego chcę dla Tomka. Chcę, żeby znał liczby i pi­sał jak dru­ko­wane, żeby szybko umiał się we wszyst­kim po­ła­pać, ro­zu­miał, o co in­nym cho­dzi, i po­tra­fił wszystko owi­nąć w ta­kie słowa, żeby się do nich praw­nik nie mógł przy­cze­pić. Do­bra to rzecz – za­koń­czył pan Tul­li­ver, po­trzą­sa­jąc głową – móc po­wie­dzieć ko­muś, co się o nim my­śli, i nie za­pła­cić za to.

– Och, drogi pa­nie – wes­tchnął Ri­ley – ma pan zu­peł­nie fał­szywe mnie­ma­nie o du­cho­wień­stwie. Naj­lepsi na­uczy­ciele to du­chowni. Ogól­nie bio­rąc, na­uczy­ciele, któ­rzy nie są w du­chow­nym sta­nie, to nic do­brego.

– To by się zga­dzało, je­śli cho­dzi o Ja­cobsa z aka­de­mii – prze­rwał mu pan Tul­li­ver.

– Wła­śnie, tacy, któ­rym się nie po­wio­dło w in­nych za­wo­dach, naj­czę­ściej. A du­chowny staje się dżen­tel­me­nem przez swój za­wód i wy­kształ­ce­nie. Poza tym po­siada wie­dzę, która da chłopcu wła­ściwe fun­da­menty i po­zwoli mu uczci­wie pójść każdą drogą. Wielu jest du­chow­nych, zwy­kłych moli książ­ko­wych, ale, niech mi pan wie­rzy – Stel­ling nie z ta­kich. Ten czło­wiek ma oczy sze­roko otwarte. Niech pan mu tylko da ma­leń­kie wska­zówki. Mówi pan te­raz o cy­frach. Po­wi­nien pan po­wie­dzieć Stel­lin­gowi: Chcę, żeby mój syn ra­cho­wał pierw­sza klasa. O resztę może się pan nie mar­twić.

Pan Ri­ley prze­rwał na chwilę, a pan Tul­li­ver, nieco już prze­ko­nany do pe­da­go­gicz­nych zdol­no­ści du­cho­wień­stwa, po­wta­rzał w my­ślach swą prze­mowę do wy­ima­gi­no­wa­nego pana Stel­linga: Chcę, żeby mój syn ra­cho­wał pierw­sza klasa.

– Zro­zum pan, drogi pa­nie – cią­gnął Ri­ley – że czło­wiek o tak zna­ko­mi­tym wy­kształ­ce­niu jak Stel­ling nie ma kło­po­tów z żadną ga­łę­zią na­ucza­nia. Kiedy sto­larz wie, jak się ob­cho­dzić z na­rzę­dziami, po­trafi zro­bić za­równo sto­łek, jak i okno.

– Co prawda, to prawda – od­parł mły­narz, te­raz już zu­peł­nie prze­ko­nany, że du­chowny to naj­lep­szy pe­da­gog.

– Po­wiem panu, co dla pana zro­bię – za­pro­po­no­wał Ri­ley – a nie zro­bił­bym tego dla każ­dego. Kiedy wrócę do Mud­port, wstą­pię do te­ścia Stel­linga albo zo­sta­wię mu parę słów, że pan chce umie­ścić syna u jego zię­cia. Pewny je­stem, że Stel­ling panu od­pi­sze i po­stawi swoje wa­runki.

– Ale prze­cież nam się nie spie­szy – za­opo­no­wała pani Tul­li­ver. – Mam na­dzieję, mój drogi, że nie wy­ślesz Tomka do no­wej szkoły przed Świę­tym Ja­nem. Do aka­de­mii po­szedł na Zwia­sto­wa­nie i sam wi­dzisz, co z tego wy­szło do­brego.

– Oj, moja Bessy, na Świę­tego Mi­chała ni­gdy nie warz piwa ze złego słodu, bo nic do­brego z tego nie wyj­dzie – śmiał się mły­narz, mru­ga­jąc do pana Ri­leya, z oczy­wi­stą dumą czło­wieka, który ma żonę hożą i wy­raź­nie od niego głup­szą. – Ale to prawda, nam się nie spie­szy, masz w tym swoją ra­cję, Bessy.

– Wy­daje mi się, że nie na­leży zbyt długo zwle­kać z tą sprawą – od­parł spo­koj­nie Ri­ley. – Stel­ling może mieć inne pro­po­zy­cje, a wiem do­brze, że nie weź­mie wię­cej niż dwóch, trzech uczniów. Na pań­skim miej­scu po­ga­dał­bym z nim za­raz. Nie musi pan wy­sy­łać chłopca przed Świę­tym Ja­nem, ale le­piej być ostroż­nym i upew­nić się, że nikt pana nie ubie­gnie.

– Tak, w tym jest pewna ra­cja – przy­znał mły­narz.

– Ta­tu­siu – wtrą­ciła Ma­dzia, która, nie­zau­wa­żona, prze­śli­znęła się znowu do boku ojca i słu­chała z roz­chy­lo­nymi ustami. Lalkę trzy­mała do góry no­gami, przy­ci­ska­jąc mocno jej no­sek do drew­nia­nego fo­tela. – Ta­tu­siu, czy To­mek ma je­chać gdzieś da­leko? Czy bę­dziemy tam do niego jeź­dzić?

– Nie wiem, moja mała – od­parł czule oj­ciec. – Za­py­taj pana Ri­leya, on wie.

Ma­dzia ob­ró­ciła się szybko i sta­nąw­szy przed tak­sa­to­rem, za­py­tała:

– Jak to da­leko?

– O, bar­dzo da­leko – od­parł ów dżen­tel­men, pe­wien, że je­śli dzieci są grzeczne, trzeba do nich prze­ma­wiać w spo­sób żar­to­bliwy. – Mu­sisz so­bie po­ży­czyć sied­mio­mi­lowe buty, je­śli chcesz tam dojść.

– To bzdura – od­parła Ma­dzia, wy­nio­śle po­trzą­sa­jąc głową i od­wra­ca­jąc oczy, w któ­rych za­bły­sły łzy. Za­czy­nała nie cier­pieć pana Ri­leya. Wy­raź­nie uwa­żał ją za głup­tasa, z któ­rym się nie trzeba li­czyć.

– Ci­cho, Ma­dziu, wstydź się za­da­wać py­ta­nia i za­wra­cać panu głowę – skar­ciła ją matka. – Chodź, sia­daj tu na sto­łeczku i bądź ci­cho. Ale – do­dała, czu­jąc, że i w niej na­ro­dził się nie­po­kój – czy to tak da­leko, że nie będę go mo­gła oprać i ob­ce­ro­wać?

– Około pięt­na­stu mil wszyst­kiego ra­zem – uspo­koił ją pan Ri­ley. – Mo­że­cie pań­stwo w je­den dzień ob­ró­cić tam i na po­wrót, zu­peł­nie wy­god­nie. Albo też – Stel­ling jest mi­łym, go­ścin­nym czło­wie­kiem – rad was za­trzyma na noc.

– Wy­daje mi się, że to za da­leko na wo­że­nie mu zmiany po­ścieli – za­uwa­żyła ze smut­kiem pani Tul­li­ver.

Po­dana ko­la­cja we wła­ści­wym mo­men­cie od­su­nęła ten pro­blem na póź­niej, uwal­nia­jąc pana Ri­leya od kło­potu wy­na­le­zie­nia ja­kie­goś roz­wią­za­nia lub kom­pro­misu, czego pod­jąłby się z całą pew­no­ścią. Jak bo­wiem za­uwa­ży­li­ście na pewno, był to czło­wiek o uj­mu­ją­cym uspo­so­bie­niu. Do­prawdy, wierz­cie mi, wziął na sie­bie kło­pot re­ko­men­do­wa­nia Stel­linga panu Tul­li­ve­rowi bez naj­mniej­szych na­dziei na ko­rzy­ści ma­te­rialne, wbrew pew­nym de­li­kat­nym wzmian­kom, które mo­gły wpro­wa­dzić w błąd zbyt do­myśl­nego ob­ser­wa­tora. Nie ma nic bar­dziej my­lą­cego niż do­myśl­ność, która wpa­dła na fał­szywy trop, zaś do­myśl­ność po­łą­czona z prze­ko­na­niem, że lu­dzie na ogół mó­wią i dzia­łają z okre­ślo­nych wzglę­dów i dla okre­ślo­nych ko­rzy­ści, z pew­no­ścią pój­dzie na marne w tym po­ścigu za wy­ima­gi­no­waną zwie­rzyną. Chci­wość zdolna do in­tryg i prze­myślna wy­na­laz­czość, na służ­bie sa­mo­lub­stwa, kwitną te­raz tylko w świe­cie dra­ma­to­pi­sa­rzy; wy­ma­gają one zbyt wiel­kiej spraw­no­ści umy­sło­wej od na­szych bliź­nich, by można ich było o to po­są­dzać. Prze­cież ła­two za­truć ży­cie są­sia­dom bez tak ogrom­nych wy­sił­ków; można to zro­bić za po­mocą le­ni­wej bier­no­ści i le­ni­wego przy­my­ka­nia oczu na wszystko, za po­mocą przy­ziem­nych fał­szerstw, do­ko­ny­wa­nych wła­ści­wie bez przy­czyny, i drob­nych oszustw ła­go­dzo­nych drob­nymi eks­tra­wa­gan­cjami; za po­mocą prze­myśl­nych po­chlebstw i nie­zręcz­nie im­pro­wi­zo­wa­nych in­sy­nu­acji. Wszy­scy ży­jemy po­śród na­szych ma­łych spraw, a w każ­dym ra­zie więk­szość z nas, ob­ra­ca­jąc się w naj­bliż­szym kręgu bez­po­śred­nich po­trzeb, po­trafi tylko chwy­tać kęsy, by za­spo­koić pierw­szy głód, a rzadko my­śli o siew­nym ziar­nie na przy­szło­roczne zbiory.

Pan Ri­ley był czło­wie­kiem in­te­resu, nie­obo­jęt­nym na wła­sne ko­rzy­ści, ale małe bodźce bar­dziej go po­bu­dzały do dzia­ła­nia niż da­le­ko­siężne plany. Nie znał pry­wat­nie wie­leb­nego Wal­tera Stel­linga, wprost prze­ciw­nie; nie­wiele wie­dział o ukoń­czo­nym fa­kul­te­cie i in­nych osią­gnię­ciach pa­stora, nie tyle w każ­dym ra­zie, ile mu­siałby wie­dzieć, by tak go za­chwa­lać panu Tul­li­ve­rowi. Pan Ri­ley wie­rzył jed­nak, iż pa­stor jest zna­ko­mi­tym znawcą kla­syki, po­nie­waż tak po­wie­dział Gadsby, a cio­teczny brat Gadsby’ego pro­wa­dził w Oxfor­dzie ćwi­cze­nia ze stu­den­tami. Opi­nia ku­zyna Gadsby’ego była o wiele so­lid­niej­szą pod­stawą do po­chleb­nych prze­ko­nań o pa­sto­rze niż bez­po­śred­nie ob­ser­wa­cje Ri­leya. Cho­ciaż bo­wiem dżen­tel­men ten li­znął tro­chę wie­dzy kla­sycz­nej w zna­ko­mi­tej Szkole Mud­porc­kiej i miał po­czu­cie, iż ogól­nie bio­rąc zna ła­cinę, trudno mu było po­jąć coś­kol­wiek z ja­kie­goś ła­ciń­skiego tek­stu. Nie­wąt­pli­wie po­zo­stał mu jesz­cze sub­telny smak mło­dzień­czych kon­tak­tów z De Se­nec­tute 2 i czwartą księgą Ene­idy, ale nie można już tego było na­zy­wać sma­kiem kla­sy­cy­zmu, lecz ra­czej czymś, co przy­da­wało do­dat­ko­wej fi­ne­zji i siły per­swa­zji jego li­cy­ta­tor­skim ma­nie­rom. Poza tym Stel­ling skoń­czył Oxford, a oxford­czycy byli za­wsze – nie, nie, to ab­sol­wenci Cam­bridge byli za­wsze zna­ko­mi­tymi ma­te­ma­ty­kami. Ale czło­wiek z uni­wer­sy­tec­kim wy­kształ­ce­niem może uczyć wszyst­kiego, co mu się tylko po­doba, zwłasz­cza zaś taki czło­wiek jak Stel­ling, który pod­czas pew­nej po­li­tycz­nej uro­czy­sto­ści wy­gło­sił mowę na ofi­cjal­nym obie­dzie w Mud­port i tak do­brze wy­wią­zał się z za­da­nia, iż wszy­scy mó­wili, że ten zięć Timp­sona ma głowę na karku. Trudno zresztą przy­pu­ścić, by ktoś z mud­port­czy­ków, pa­ra­fian św. Ur­szuli, nie sko­rzy­stał z oka­zji wy­świad­cze­nia przy­sługi zię­ciowi Timp­sona, Timp­son bo­wiem był jed­nym z naj­bar­dziej po­ży­tecz­nych i wpły­wo­wych lu­dzi w pa­ra­fii – pro­wa­dził wiele in­te­re­sów, które po­tra­fił od­dać we wła­ściwe ręce. Pan Ri­ley lu­bił ta­kich lu­dzi, bez względu na pie­nią­dze, które, kie­ru­jąc się zdro­wym roz­sąd­kiem, mo­gli prze­rzu­cać z kie­szeni osób mniej tego war­tych do jego wła­snej. Z za­do­wo­le­niem oświad­czy Timp­so­nowi po po­wro­cie do domu: „Zdo­by­łem do­brego ucznia dla pań­skiego zię­cia”. Timp­son miał ogromną ro­dzinę, zło­żoną z sa­mych có­rek, to­też pan Ri­ley bar­dzo mu współ­czuł. Poza tym twarz Lu­izy Timp­son, oko­lona zło­tymi lo­kami, wy­glą­dała ku niemu zza lam­pe­rii ławki ko­ściel­nej w każdą nie­dzielę od pięt­na­stu lat – ja­sne więc, że jej mąż musi być wy­cho­wawcą god­nym po­le­ce­nia. No i pan Ri­ley nie sły­szał też o żad­nym in­nym na­uczy­cielu, któ­rego mógłby z ja­kichś po­wo­dów bar­dziej za­chwa­lać, dla­cze­góż więc nie miał po­le­cić Stel­linga? Pan Tul­li­ver, przy­ja­ciel tak­sa­tora, pro­sił go o wy­ra­że­nie swego zda­nia w tej spra­wie, a jak przy­kro jest oświad­czyć w przy­ja­ciel­skiej roz­mo­wie, że się nie ma żad­nego zda­nia w ogóle. Głu­potą zaś by­łoby, je­śli się już ja­kieś zda­nie wy­gła­sza, ro­bić to bez prze­ko­na­nia i po­czu­cia głę­bo­kiej zna­jo­mo­ści przed­miotu. Wy­po­wia­da­jąc opi­nię, za­czyna się ją trak­to­wać jak swoją wła­sność i, oczy­wi­ście, za­czyna się też ją lu­bić. Tak więc pan Ri­ley, nie wie­dząc z po­czątku, co mógłby złego po­wie­dzieć o Stel­lingu, i ży­cząc mu jak naj­le­piej, je­śli w ogóle mu cze­goś ży­czył, za­czął go chwa­lić, a kiedy go już raz po­chwa­lił, za­czął od­czu­wać dlań uwiel­bie­nie, jako dla ko­goś po­le­ca­nego przez tak wy­soką per­sonę, i wzbu­dził w so­bie tak go­rący za­pał dla tej sprawy, że gdyby pan Tul­li­ver nie zgo­dził się po­słać Tomka do pa­stora, pan Ri­ley uwa­żałby swego przy­ja­ciela „ze sta­rej szkoły” za ostat­niego dur­nia.

Mu­szę wam po­wie­dzieć, że su­rowo oce­nia­cie pana Ri­leya, je­żeli ma­cie mu za złe po­le­ca­nie lu­dzi mało mu zna­nych. Dla­cze­góż by trzy­dzie­ści lat temu tak­sa­tor i li­cy­ta­tor, który już pra­wie za­po­mniał swej szkol­nej ła­ciny, miał oka­zy­wać de­li­katną skru­pu­lat­ność, je­śli na­wet dzi­siaj, w na­stęp­nym, wyż­szym okre­sie roz­woju mo­ral­no­ści, nie za­wsze mogą się nią po­szczy­cić lu­dzie wy­kształ­ceni?

A poza tym czło­wiek, któ­rego za­wsze prze­peł­nia chęć świad­cze­nia in­nym do­brych uczyn­ków, nie może się po­wstrzy­mać od dzia­ła­nia, a znowu nie można za­wsze dzia­łać do­brze. Na­tura wy­zna­cza cza­sami kwa­terę nie­zno­śnemu pa­so­ży­towi na zwie­rzę­ciu, w sto­sunku do któ­rego nie ma na­wet złej woli. I co wtedy? Po­dzi­wiamy jej tro­skę o pa­so­żyta. Gdyby pan Ri­ley po­wstrzy­mał się i nie za­re­ko­men­do­wał pa­stora, nie ma­jąc od­po­wied­nich pod­staw ku temu, po­zba­wiłby pana Stel­linga płat­nego ucznia, co nie by­łoby z ko­rzy­ścią dla wie­leb­nego dżen­tel­mena. Zważ­cie rów­nież, że czy­stą złudą oka­za­łyby się te miłe, mgli­ste, nie­winne wi­zje sa­tys­fak­cji, jaka musi pły­nąć na przy­kład z do­brych sto­sun­ków z Timp­so­nem, z faktu, iż udzie­lił po­rady, kiedy ktoś o nią pro­sił, że za­im­po­no­wał przy­ja­cie­lowi Tul­li­ve­rowi, że po­wie­dział coś, i to po­wie­dział z prze­ko­na­niem – a to wszystko, wraz z in­nymi, nie­okre­śle­nie drob­nymi do­dat­kami oraz cie­płym ko­min­kiem i brandy z wodą, ukształ­to­wało świa­do­mość pana Ri­leya w tym wła­śnie przy­padku.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

...Mia­steczko Mid­dle­march to jedna z naj­waż­niej­szych po­zy­cji w ka­no­nie kla­sycz­nej li­te­ra­tury an­giel­skiej. Geo­rge Eliot, jedna z naj­bar­dziej no­wo­cze­snych po­staci epoki wik­to­riań­skiej, eru­dytka, okrzyk­nięta z po­wodu wy­zwań, ja­kie rzu­ciła opi­nii pu­blicz­nej – an­giel­ską Geo­rge Sand, pod­nio­sła po­wieść do rangi dys­kursu fi­lo­zo­ficz­nego, a pa­sjo­nu­jący ro­mans umiej­sco­wiła w sfe­rze spo­łeczno-­mo­ral­nej.

Dzieją się w An­glii lat 20. XIX wieku rze­czy ważne, a mia­steczko Mid­dle­march, tak jak każde pro­win­cjo­nalne mia­steczko, jest tych wiel­kich prze­mian mi­ni­sce­ną, to­też hi­sto­ria to­czy się wraz z wąt­kiem ro­man­tycz­nym i kry­mi­nal­nym. Losy mia­steczka Mid­dle­march są hi­sto­rycz­nie i eko­no­micz­nie sple­cione z lo­sami oko­licz­nej spo­łecz­no­ści, miesz­kań­cami są­sied­nich dwo­rów i na­le­żą­cych do nich farm.

Na tak sze­roko za­ry­so­wa­nym tle ma­luje Geo­rge Eliot losy głów­nych bo­ha­te­rów: mło­dej, bo­ga­tej i szla­chet­nej Do­ro­tei Bro­oke, która szuka god­nego celu, by nadać sens swo­jemu ży­ciu, oraz Ter­tiusa Lyd­gate’a, le­ka­rza, który cel zna­lazł w pracy ba­daw­czej i prak­tyce me­dycz­nej, ale prze­szkodą w jego re­ali­za­cji staje się piękna ko­bieta. Oba te główne wątki mają liczne od­ga­łę­zie­nia, od­nogi i boczne pędy, ty­leż in­te­re­su­jące, co barwne i na­sy­cone cie­płym hu­mo­rem. Oglą­damy cały zło­żony świat pro­win­cjo­nal­nej An­glii – miesz­czan, kup­ców, le­ka­rzy, praw­ni­ków, a także far­me­rów, ba, na­wet na­jem­nych ro­bot­ni­ków rol­nych, któ­rych za­koń­czony około 1815 roku pro­ces gro­dze­nia otwar­tych pa­stwisk, uprzed­nio do­stęp­nych każ­demu, po­zba­wił moż­li­wo­ści pracy na wła­snej ziemi. Nie brak rów­nież przed­sta­wi­cieli Ko­ścioła i ty­po­wego dla ów­cze­snych zmian w hie­rar­chii spo­łecz­nej pro­cesu prze­obra­ża­nia się żar­li­wego kal­wiń­skiego dy­sy­denta w sza­cow­nego członka Ko­ścioła an­gli­kań­skiego. Ob­razu do­peł­nia piękna sce­ne­ria oko­lic Co­ven­try, pełne no­stal­gicz­nej tę­sk­noty opisy kra­jo­brazu środ­ko­wej An­glii, owego raju utra­co­nego szczę­śli­wego dzie­ciń­stwa pi­sarki...

Ty­tuł ory­gi­nału: The Mill on the Floss
Co­py­ri­ght © 2022, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-874-4
Pro­jekt okładki: Elż­bieta Chojna
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład książki: Ja­cek An­to­niak
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl