Miasteczko Middlemarch. Tom 2 - George Eliot - ebook

Miasteczko Middlemarch. Tom 2 ebook

George Eliot

4,1

Opis

 

Miasteczko Middlemarch to jedna z najważniejszych pozycji w kanonie klasycznej literatury angielskiej. George Eliot, jedna z najbardziej nowoczesnych postaci epoki wiktoriańskiej, erudytka, okrzyknięta z powodu wyzwań, jakie rzuciła opinii publicznej - angielską George Sand, podniosła powieść do rangi dyskursu filozoficznego, a pasjonujący romans umiejscowiła w sferze społeczno-moralnej.

 

Dzieją się w Anglii lat 20. XIX wieku rzeczy ważne, a miasteczko Middlemarch, tak jak każde prowincjonalne miasteczko, jest tych wiel­kich przemian minisceną, toteż historia toczy się wraz z wątkiem romantycznym i kryminalnym. Losy miasteczka Middlemarch są historycznie i ekonomicznie splecione z losami okolicznej społeczności, mieszkańcami sąsiednich dworów i należących do nich farm.     

 

Na tak szeroko zarysowanym tle maluje George Eliot losy głównych bohaterów: młodej, bogatej i szlachetnej Dorotei Brooke, która szuka godnego celu, by nadać sens swojemu życiu, oraz Tertiusa Lydgate’a, lekarza, który cel znalazł w pracy badawczej i praktyce medycznej, ale przeszkodą w jego realizacji staje się piękna kobieta. Oba te główne wątki mają liczne odgałę­zienia, odnogi i boczne pędy, tyleż interesujące, co barwne i nasycone ciepłym humorem. Oglądamy cały złożony świat prowincjonalnej Anglii - mieszczan, kupców, lekarzy, prawników, a także farmerów, ba, nawet najemnych robotników rolnych, których zakończony około 1815 roku proces grodzenia otwartych pastwisk, uprzednio dostępnych każdemu, pozbawił możliwości pracy na własnej ziemi. Nie brak również przedstawicieli Kościoła i typowego dla ówczesnych zmian w hierarchii społecznej procesu przeobrażania się żarliwego kalwińskiego dysydenta w szacownego członka Kościoła anglikańskiego. Obrazu dopełnia piękna sceneria okolic Coventry, pełne nostalgicznej tęsknoty opisy krajobrazu środkowej Anglii, owego raju utraconego szczęśliwego dzieciństwa pisarki…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 611

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (14 ocen)
6
4
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KSIĘGA PIĄTA MARTWA RĘKA

Rozdział XLIII

Cenna jest ta figurka, dawno temu

Z miłością wyrzeźbiona w kości słonia. Szlachetna linia, wolna od nowinek, Kobiecość wieczną szczodrze wyobraża.

Ta majolika to też rzecz kosztowna,

Jej wzór misterny lorda zadowoli;

Spójrz tylko na ten uśmiech doskonały 

– Chociaż to zwykły fajans, ów ornament Ozdobą będzie najbogatszych stołów.

Dorotea rzadko wyjeżdżała z domu bez męża, od czasu do czasu jednak wybierała się sama do Middlemarch czy to na drobne zakupy, czy w sprawach dobroczynnych, tak jak każda dama żyjąca i mieszkająca w promieniu trzech mil od miasta. Przy jednej z takich okazji – a było to dwa dni po scenie w alei cisowej – postanowiła zobaczyć się z Lydgate’em i dowiedzieć się, jeśli to możliwe, czy pan Casaubon istotnie zauważył u siebie jakieś nowe niepokojące objawy, które przed nią ukrywa, i czy zażądał powiedzenia mu wszystkiego o swojej chorobie. Czuła się niemal jak winowajca, wypytując kogoś trzeciego o sprawy swego męża, lecz lęk przed niewiedzą, obawa, że nie znając prawdy, może się zachować niesprawiedliwie lub zbyt surowo, przeważyła nad skrupułami. Była pewna, że jej mąż przeszedł jakiś wewnętrzny kryzys; już następnego dnia wprowadził nowy sposób systematyzowania notatek i – co było nowością – włączył żonę do swojej pracy. Biedna Dorotea gromadziła zapasy cierpliwości.

Było około czwartej, kiedy zajechała przed dom Lydgate’a na Lowick Gate, żałując, gdy naszły ją wątpliwości, czy go zastanie – że nie uprzedziła go wcześniej o swoim przyjeździe. Doktora istotnie nie było w domu.

– A czy jest pani Lydgate? – spytała Dorotea. Nie pamiętała, by kiedykolwiek widziała Rozamundę, ale przypomniała sobie właśnie o ślubie. Tak, pani Lydgate jest w domu.

– Chciałabym z nią porozmawiać, jeśli wolno. Proszę zapytać, czy może mnie przyjąć – panią Casaubon – na chwileczkę.

Gdy służąca odeszła, by przekazać wiadomość, Dorotea usłyszała dźwięki muzyki, dochodzące przez otwarte okno – kilka nut zaintonowanych męskim głosem, a po nich grzmiące rulady fortepianowe. Ale rulady urwały się gwałtownie i po chwili wróciła służąca, mówiąc, że pani Lydgate z przyjemnością przyjmie panią Casaubon.

Gdy otwarto drzwi i Dorotea weszła do salonu, można było zauważyć pewien kontrast, nierzadki na wsi w czasach, kiedy obyczaje różnych środowisk były mniej ujednolicone niż dzisiaj. Niechże ci, co wiedzą, opiszą nam dokładnie, jak odziana była Dorotea w ten pogodny dzień jesienny: cienka, biała wełna, miękka w dotyku i miękka dla oka, zawsze robiła wrażenie świeżo wypranej i przesyconej słodkim zapachem żywopłotów, zawsze uszyta na wzór pelisy ze swobodnie zwisającymi rękawami, wbrew modzie. Gdyby jednak Dorotea stanęła przed cichą widownią jako Imogena lub córka Katona, ten strój wydawałby się zupełnie odpowiedni; wdzięk i godność emanowały z jej członków i szyi, a szerokie rondo budki, na jakie wówczas skazane były kobiety, okalające gładko zaczesane włosy z rozdziałkiem pośrodku, i szczere oczy wydawały się bardziej osobliwym przybraniem głowy niż złoty talerz, który nazywamy aureolą. Żadna bohaterka dramatyczna nie byłaby oczekiwana przez tutejsze dwuosobowe audytorium z większym zainteresowaniem niż pani Casaubon. W oczach Rozamundy była ona jednym z bóstw tego hrabstwa, nieutrzymujących kontaktu ze śmiertelnikami z Middlemarch, warto więc było przyjrzeć się uważnie każdemu szczegółowi jej wyglądu i zachowania; Rozamunda myślała też, nie bez satysfakcji, że pani Casaubon będzie miała sposobność przyjrzeniasię jej. Cóż przyjdzie z doskonałości, jeśli nie jest oglądana przez najlepszych znawców? Ponieważ zaś Rozamunda usłyszała u sir Godwina Lydgate’a wiele pięknych komplementów pod swoim adresem, była spokojna o wrażenie, jakie robi na ludziach wysokiego stanu. Dorotea, ze zwykłą sobie prostą życzliwością, wyciągnęła rękę, patrząc z zachwytem na śliczną, młodą żonę doktora, zdawała sobie przy tym sprawę, że w pewnej odległości stoi jakiś mężczyzna – kątem oka widziała tylko postać w surducie. Pan ten był zbyt przejęty obecnością jednej z kobiet, by zastanawiać się nad kontrastem między nimi, kontrastem niewątpliwie uderzającym dla postronnego obserwatora. Obie panie były wysokie i oczy miały na tym samym poziomie; trzeba sobie jednak wyobrazić dziecięcą jasność włosów Rozamundy i cudowną koronę jej warkoczy, jasnobłękitną suknię uszytą tak idealnie wedle ostatniej mody, że każda szwaczka musiałaby na jej widok poczuć skurcz w sercu, wielki haftowany kołnierz, którego cenę powinien sobie uzmysłowić każdy obserwator, drobne dłonie należycie upierścienione i tę kontrolowaną nieśmiałość obejścia, która jest kosztowną namiastką prostoty.

– Dziękuję, że pozwoliła pani przeszkodzić sobie – zaczęła od razu Dorotea. – Bardzo bym chciała zobaczyć doktora Lydgate’a, zanim wyjadę z miasta, i liczyłam, że powie mi pani, gdzie bym go mogła zastać, albo nawet pozwoli zaczekać, jeśli ma wkrótce wrócić do domu.

– Jest w nowym szpitalu – odparła Rozamunda. – Nie wiem dokładnie, kiedy wróci. Ale mogę po niego posłać.

– Czy pozwoli pani, że pójdę go sprowadzić? – zapytał Will Ladislaw, występując ku niej. Wziął w rękę kapelusz, jeszcze nim Dorotea weszła. Zarumieniła się, zaskoczona, ale wyciągnęła do niego rękę z uśmiechem szczerego zadowolenia.

– Nie wiedziałam, że to pan. Nie spodziewałam się tu pana – powiedziała.

– Czy mogę pójść do szpitala i powiedzieć panu Lydgate’owi, że pani życzy sobie go widzieć? – spytał Will.

– Szybciej będzie posłać po niego powóz – odparła – jeśli będzie pan tak uprzejmy i wyda polecenie stangretowi.

Will już kierował się ku drzwiom, kiedy Dorotea, której nagle stanęły przed oczami liczne, powiązane ze sobą wspomnienia, obróciła się spiesznie.

– Pojadę sama, dziękuję panu. Chcę jak najszybciej wrócić do domu. Pojadę do szpitala i tam zobaczę się z panem doktorem. Proszę, niech mi pani wybaczy. Jestem pani bardzo zobowiązana.

Najwidoczniej przyszła jej do głowy jakaś nagła myśl; wyszła z pokoju nie bardzo świadoma, co się wokół dzieje: tego, że Will otworzył przed nią drzwi i podał jej ramię, by ją zaprowadzić do powozu. Przyjęła ramię, ale nie odezwała się ani słowem. Will był poirytowany i czuł się niezręcznie; sam też nie znalazł nic godnego powiedzenia. Milcząc, pomógł jej wsiąść do powozu, pożegnali się i Dorotea odjechała.

Podczas pięciominutowej jazdy do szpitala miała czas na pewne refleksje, całkiem dla niej nowe. Decyzja, by jechać, i zakłopotanie przy wyjściu spowodowane były nagłą myślą, że gdyby pozwoliła sobie na dalsze kontakty z Willem, o których nie mogłaby powiedzieć mężowi, dopuściłaby się czegoś o posmaku oszukaństwa, a już i tak ów wyjazd na spotkanie z Lydgate’em musiał pozostawać tajemnicą. To wszystko było jasne, ale do wyjścia pchnęło ją jeszcze jakieś nieokreślone uczucie zaambarasowania. Teraz, gdy siedziała sama w powozie, usłyszała ponownie wewnętrznym uchem męski głos i akompaniament fortepianu i stwierdziła, że przyjmuje z pewnym zdziwieniem to, iż Will Ladislaw spędza czas z panią Lydgate pod nieobecność jej męża. A potem, rzecz jasna, przypomniała sobie, że spędzał czas i z nią w podobnych okolicznościach, czemu więc miałoby w tym być coś niestosownego? Ale Will był kuzynem pana Casaubona, kimś, komu miała obowiązek okazywać życzliwość. Jednak pewne oznaki, które zapewne powinna była zrozumieć, świadczyły o tym, iż panu Casaubonowi nie w smak były te kuzynowskie wizyty pod jego nieobecność. „Może myliłam się co do wielu rzeczy”, powiedziała sobie biedna Dorotea, podczas gdy łzy zaczęły jej spływać po twarzy i trzeba je było szybko osuszyć chusteczką. Czuła się zagubiona i nieszczęśliwa, a obraz Willa, tak dotąd czysty w jej oczach, uległ tajemniczej deformacji. Ale właśnie powóz stanął przed bramą szpitalną. Po chwili spacerowała z Lydgate’em wokół trawników, a myśli jej ponownie skupiły się na sprawie, która ją tu przywiodła.

Tymczasem Will Ladislaw był przygnębiony i dobrze wiedział dlaczego. Rzadko miał sposobność spotkania Dorotei i oto po raz pierwszy nadarzyła się taka szansa, a on wypadł w tym spotkaniu niekorzystnie. I nie szło mu tylko o to, że jak to dotąd bywało, Dorotea nie była zaprzątnięta przede wszystkim nim, ale że zobaczyła go w okolicznościach, w których mogło się zdawać, że on nie jest przede wszystkim zaprzątnięty nią. Czuł, że zaczyna się wytwarzać między nimi nowy przedział, gdyż znalazł się w kręgu tutejszego mieszczaństwa, z którym ona nie ma nic wspólnego. Ale to nie jego wina: oczywiste przecież, że odkąd zamieszkał w miasteczku, musi zawierać jak najwięcej znajomości; jego obecne stanowisko wymaga, by znał tu wszystkich i wszystko. Lydgate to w Middlemarch znajomość najcenniejsza, w dodatku ma muzykalną żonę, której przyjemnie jest składać wizyty. Oto jak doszło do sytuacji, w której Diana zbyt niespodzianie zstąpiła ku swemu czcicielowi. Było to przygnębiające. Will zdawał sobie sprawę, że gdyby nie Dorotea, nie siedziałby w Middlemarch, a tymczasem pozycja, jaką tu zajął, grozi oddzieleniem go od niej barierami powszechnie przyjętych poglądów, które dla trwałości wzajemnego zainteresowania są bardziej niebezpieczne niż cała odległość między Rzymem a Anglią. Łatwo było stawić czoło uprzedzeniom związanym z urodzeniem i pozycją, jeśli były ubrane w formę apodyktycznego listu pana Casaubona, lecz uprzedzenia, podobnie jak ciała wonne, mają podwójną egzystencję: stałą i lotną – stałą jak piramidy i lotną jak dwudzieste echo ech lub wspomnienie hiacyntów, które kiedyś zapachniały w ciemnościach. Will zaś był ogromnie czuły na wszystko, co ulotne; ktoś mniej wrażliwy nie zorientowałby się tak jak on, że w świadomości Dorotei po raz pierwszy zrodziło się poczucie, iż pełna swoboda w ich stosunkach jest niewłaściwa, nie wyczułby też chłodu w ich milczeniu, gdy odprowadzał ją do powozu. Może Casaubon, powodowany nienawiścią i zazdrością, mówi jej, że on, Will, nie dorasta obecnie do jej pozycji towarzyskiej. Niech diabli porwą Casaubona!

Will wrócił do salonu, wziął kapelusz i z wyrazem poirytowania podszedł do pani Lydgate, która siedziała już przy swoim stoliczku do robótek.

– To fatalne, jeśli się przerywa muzykę czy poezję – powiedział. – Czy mogę przyjść kiedy indziej, żeby dokończyć to wykonanie Lungi dal caro bene?

– Będę bardzo rada, jeśli się tego nauczę – powiedziała Rozamunda. – Ale przyzna pan przecież, że była to bardzo piękna przerwa. Wręcz zazdroszczę panu znajomości z panią Casaubon. Czy jest bardzo mądra? Wygląda na to.

– Doprawdy, nigdy się nad tym nie zastanawiałem – odparł nadąsany.

– Dokładnie taką samą odpowiedź dał mi Tertius, kiedy go zapytałam, czy ona ładna. O czymże wy, panowie, myślicie w obecności pani Casaubon?

– O niej samej – odparł Will nie bez chęci sprowokowania czarującej pani Lydgate. – Kiedy się widzi kobietę doskonałą, nie myśli się nigdy o jej atrybutach, jest się świadom jej obecności.

– Będę zazdrosna o Tertiusa, kiedy pojedzie do Lowick. – Rozamunda mówiła ze zwiewną lekkością, ukazując dołeczki w buzi. – Wróci i będzie mnie miał za nic zgoła.

– Jak dotąd nie widać, żeby taki był skutek tych wizyt. Pani Casaubon jest zbyt niepodobna do innych kobiet, by można je było z nią porównywać.

– Oddany z pana wielbiciel! Pewno widuje ją pan często?

– Nie – odparł Will niemal z gniewem. – Uwielbianie to bardziej sprawa teorii niż praktyki. Ale w tej chwili praktykuję je w nadmiarze, trzeba mi umykać.

– Proszę, niechże pan przyjdzie któregoś wieczoru; mój mąż rad będzie posłuchać muzyki, a ja zawsze bardziej się nią cieszę w jego obecności.

Kiedy Lydgate wrócił do domu, Rozamunda, stanąwszy przed nim, ujęła obiema rękami rogi jego kołnierza i powiedziała:

– Był tu pan Ladislaw i śpiewał ze mną, kiedy weszła pani Casaubon. Sprawiał wrażenie poirytowanego. Czy sądzisz, iż było mu nie w smak, że go zobaczyła w naszym domu? Przecież twoja pozycja jest równa albo i lepsza niż jego, bez względu na jego pokrewieństwo z Casaubonami.

– Nie, nie, musiało to być coś innego, jeśli naprawdę był poirytowany. Ladislaw jest trochę jak Cygan, lekce sobie waży pozycje i tytuły.

– Nie zawsze jest sympatyczny, chyba że muzykuje. Czy ty go lubisz?

– Tak, myślę, że to zacny chłop; zlepek rozmaitości, ale sympatyczny.

– Czy wiesz? Myślę, że on adoruje panią Casaubon.

– Biedaczysko! – Lydgate uśmiechnął się, szczypiąc żonę w ucho.

Wydawało się Rozamundzie, że zaczyna się wiele dowiadywać o życiu, zwłaszcza gdy odkryła to, co w czasach panieńskich było dla niej niewyobrażalne, może tylko jako niejasna tragedia w staroświeckich kostiumach – mianowicie, że kobiety nawet po ślubie mogą dokonywać podbojów i zdobywać mężczyzn. W owych czasach młode damy na wsi, nawet jeśli edukowane były u pani Lemon, mało znały literaturę francuską późniejszą niż Racine, a prasa nie nadawała bieżącym skandalom dużego rozgłosu, jak teraz. Próżność jednak, mając do dyspozycji cały umysł kobiety i wszystek jej czas, potrafi w nieskończoność budować coś z niczego, zwłaszcza z wyobrażenia, że podbojów można dokonywać bez końca. Cóż za rozkosz zdobywać niewolników z wysokości małżeńskiego tronu, mając przy boku męża jako księcia małżonka – a właściwie jako poddanego – podczas gdy niewolnicy podnoszą w górę oczy, zawsze bez nadziei, utraciwszy sen, a jeśli i apetyt, to tym lepiej! Lecz jej romantyczne skłonności skupiały się teraz przede wszystkim na księciu małżonku i ten przypieczętowany podbój sprawiał jej dostateczną satysfakcję. Kiedy Lydgate powiedział „biedaczysko” – zapytała z żartobliwym zaciekawieniem:

– A to dlaczego?

– Cóż może zrobić człowiek, kiedy zaczyna adorować jedną z was, syren. Zaniedbuje tylko pracę i zbiera rachunki.

– Ty na pewno nie zaniedbujesz pracy. Zawsze jesteś w szpitalu albo odwiedzasz ubogich pacjentów, albo myślisz o jakichś lekarskich kłótniach, a potem w domu siedzisz bez przerwy nad swoim mikroskopem i probówkami. Przyznaj, że wolisz je ode mnie.

– Czy nie masz dość ambicji, żeby pragnąć, aby twój mąż był czymś więcej niż tylko lekarzem w Middlemarch? – Lydgate wsparł ręce na ramionach żony i spoglądał na nią z czułą powagą. – Zmuszę cię, żebyś się nauczyła mojego ulubionego urywka wiersza dawnego poety:

Czy po to duma tak się istnieć stara,

By popaść w zapomnienie? Cóż dorówna

Pisaniu godnie, by się pismo stało

Godnym lektury i świat zachwycało?1

To, czego pragnę, Rozo, to sprawić, by pismo warte było lektury i spisać własnoręcznie moje osiągnięcia. Aby to zrobić, człowiek musi pracować, mój ptaszku.

– Oczywista, że pragnę, żebyś dokonywał odkryć: nikt nie może bardziej pragnąć, żebyś doszedł do wysokich stanowisk w jakimś lepszym miejscu niż Middlemarch. Nie powiesz przecież, że cię kiedykolwiek powstrzymywałam od pracy. Ale nie możemy żyć jak pustelnicy. Nie jesteś mną rozczarowany, Tertius?

– Nie, kochana moja, nie. Jestem zupełnie i całkowicie oczarowany.

– Ale co chciała ci powiedzieć pani Casaubon?

– Chciała się tylko dowiedzieć o zdrowie swego męża. Ale myślę, że okaże wielką pomoc naszemu szpitalowi. Przypuszczam, że będziemy dostawać od niej dwieście funtów rocznie.

1 Samuel Daniel, Musophilus: Containing a general defence of learning.

Rozdział XLIV

Nie będę pełzł wzdłuż brzegu, lecz popłynę

Na pełne morze, jak mi gwiazdy wskażą.

Dorotea, spacerując z doktorem Lydgate wśród krzewów wawrzynu wokół szpitala, dowiedziała się, że w stanie fizycznym jej męża nie zaszła żadna zmiana, obudził się w nim tylko pewien niepokój, chęć poznania prawdy o chorobie. Przez chwilę milczała, zastanawiając się, czy powiedziała albo zrobiła coś, co wzbudziło ten niepokój. Lydgate nie chcąc, by umknęła mu sposobność zyskania wsparcia dla najważniejszej sprawy, zaczął z wahaniem:

– Nie wiem, czy kiedykolwiek zwrócono uwagę pani lub pani męża na potrzeby naszego nowego szpitala. Okoliczności sprawiają, że podjęcie tego tematu może się wydać egoizmem z mojej strony, ale nie jestem temu winny. Problem w tym, że inni lekarze wypowiedzieli szpitalowi wojnę. Jak mi wiadomo, interesuje się pani tymi sprawami w sposób ogólny, pamiętam, że kiedy miałem po raz pierwszy przyjemność poznać panią w Tipton Grange, jeszcze przed ślubem, pytała mnie pani, jaki wpływ na zdrowie ubogich mają ich nędzne warunki mieszkaniowe.

– Tak – rozjaśniła się Dorotea. – Będę bardzo wdzięczna, jeśli powie mi pan, co mogłabym zrobić, żeby to się choć trochę zmieniło. Wszystko, co tyczy takich spraw, umyka mi, odkąd wyszłam za mąż. Widzi pan – dodała po chwili wahania – mieszkańcy naszej wioski żyją w nie najgorszych warunkach, a ja byłam zbyt zaprzątnięta innymi problemami, by rozglądać się dalej. Ale tu, w takim miejscu jak Middlemarch, jest zapewne wiele do zrobienia.

– Tu jest wszystko do zrobienia – odparł Lydgate z nagłą energią. – A ten szpital to naprawdę wielkie dokonanie, które zawdzięczamy wyłącznie staraniom pana Bulstrode’a i w dużej mierze jego pieniądzom. Ale takiego zamierzenia nie może zrealizować jeden człowiek. Spodziewał się, rzecz jasna, pomocy. A tymczasem pewne osoby w mieście, które chcą, by projekt spalił na panewce, wypowiedziały mu nędzną, małostkową wojnę.

– Jakaż może być tego przyczyna? – zapytała Dorotea z naiwnym zdumieniem.

– Przede wszystkim niepopularność pana Bulstrode’a, to pierwsze. Połowa miasta chętnie przyłożyłaby rękę do tego, by mu pokrzyżować plany. Na tym głupim świecie nikt nie przyzna, że coś należy zrobić, jeśli sam nie będzie tego robił. Nim tu przyjechałem, nie znałem pana Bulstrode’a. Patrzę na niego bezstronnie i widzę, że ma pewne pomysły, że dał początek pewnym przedsięwzięciom, które ja mogę wykorzystać dla dobrych celów publicznych. Gdyby pokaźna liczba lepiej wykształconych mężczyzn zabrała się do pracy z przekonaniem, że ich obserwacje mogą się przyczynić do reformy teorii i praktyki medycznej, w niedługim czasie zobaczylibyśmy zmiany na lepsze. Taki jest mój punkt widzenia. Uważam, że gdybym odmówił współpracy z panem Bulstrode’em, rezygnowałbym z szansy uczynienia mojego zawodu bardziej użytecznym dla społeczeństwa.

– Całkowicie się z panem zgadzam. – Dorotea natychmiast zachwyciła się obrazem naszkicowanym przez Lydgate’a. – Ale jakie są zastrzeżenia przeciwko panu Bulstrode’owi? Wiem, że mój stryjaszek jest z nim w dobrych stosunkach.

– Ludzie nie znoszą jego bogobojności – zaczął Lydgate i urwał.

– To jeszcze większy powód, by gardzić podobną opozycją – stwierdziła Dorotea, patrząc teraz na sprawy Middlemarch przez pryzmat wielkich prześladowań.

– Mówiąc całkiem uczciwie, mają przeciwko niemu również i inne zastrzeżenia: jest apodyktyczny i raczej nietowarzyski, związany jest z handlem, skąd też płyną osobne zastrzeżenia, ale ja się na tym nie znam. Cóż to ma jednak wspólnego z pytaniem, czy niedobrze by było, żeby powstał tu szpital wspanialszy od wszystkich w hrabstwie? Ale bezpośrednim powodem powstania opozycji jest fakt, że Bulstrode oddał medyczne kierownictwo szpitala w moje ręce. Oczywista, jestem z tego rad. Daje mi to sposobność wykonania dobrej roboty, a przy tym wiem, że muszę dowieść, iż wybór był słuszny. Jednak rezultat jest taki, że wszyscy przedstawiciele medycznej profesji w Middlemarch patrzą wilkiem na szpital i nie tylko odmawiają wszelkiej współpracy, ale starają się przedstawić całość w niekorzystnym świetle i utrudniać subskrypcję.

– Jakież to nędzne! – zawołała Dorotea z oburzeniem.

– Zapewne człowiek powinien przewidywać, że będzie musiał walczyć o to, co uważa za słuszne; w przeciwnym razie niewiele dokona. A ignorancja tutejszych mieszkańców jest zdumiewająca. Nie roszczę sobie pretensji do niczego więcej nad to, że wykorzystałem pewne sposobności – nie każdemu dane. Trudno jednak ukryć takie przewinienie, jakim jest młody wiek, fakt, że się jest nowo przybyłym oraz że się wie trochę więcej niż starsi mieszkańcy Middlemarch. Jeśli jednak wierzę, że mogę wprowadzić lepsze metody leczenia, jeśli wierzę, że potrafię dokonywać obserwacji i badań, które mogą przynieść trwałe korzyści w praktyce medycznej, to byłbym podłym oportunistą, gdybym pozwolił egoistycznym względom powstrzymać mnie od tego. A sprawa jest o tyle czysta, że nie wchodzi tu w grę żadne wynagrodzenie, które mogłoby stawiać mój upór w dwuznacznym świetle.

– Rada jestem, że usłyszałam to wszystko od pana – oświadczyła serdecznie Dorotea. – Jestem pewna, że będę mogła nieco pomóc. Mam trochę pieniędzy, z którymi nie wiem, co robić, i ta myśl często nie daje mi spokoju. Pewna jestem, że mogę sobie pozwolić na dwieście funtów rocznie na tak doniosły cel. Jaki pan szczęśliwy, mając pewność, że zna sprawy, z których na pewno wyniknie wiele dobrego! Żebym to ja mogła się budzić co rano z takim przeświadczeniem! Tyle się podejmuje wysiłków, z których niemal nie widać pożytku.

W ostatnich słowach zadźwięczała nuta melancholii. Po chwili jednak Dorotea dodała pogodniej:

– Proszę, niech pan przyjedzie do Lowick i powie nam coś więcej. Przekażę wszystko mężowi. Teraz muszę spieszyć do domu.

Tego samego wieczoru przedstawiła panu Casaubonowi całą sprawę, dodając, że chciałaby dokonać subskrypcji na dwieście funtów rocznie; miała siedemset funtów rocznie zapisanych w umowie małżeńskiej jako równowartość jej osobistego majątku. Pan Casaubon nie oponował, napomknął tylko przy okazji, że suma może być nieproporcjonalnie duża w zestawieniu z innymi charytatywnymi celami. Kiedy jednak Dorotea, w swojej ignorancji, odrzuciła jego zastrzeżenie, przystał. Sam nie przywiązywał wagi do wydatków i nie okazywał skąpstwa. Jeśli kwestie pieniężne miały dla niego jakiekolwiek znaczenie, to tylko w związku z inną namiętnością niż miłość dóbr materialnych.

Dorotea opowiedziała mężowi, że widziała się z Lydgate’em, i powtórzyła dosyć ogólnie rozmowę o szpitalu. Pan Casaubon nie zadawał dalszych pytań, był jednak pewny, że chciała się dowiedzieć, o czym rozmawiał z doktorem. „Wie, że ja wiem”, powiedział mu wciąż nieuciszony wewnętrzny głos, lecz ta większa teraz wiedza jeszcze bardziej utrudniała wzajemne zaufanie. Pan Casaubon nie ufał uczuciu Dorotei, a jakaż samotność jest bardziej samotna niż ta, która nie ufa?

Rozdział XLV

Wiele tęgich głów upodobało sobie w wychwalaniu dni przodków, piętnując zepsucie czasów obecnych, czego wszelako uczynić udatnie nie umieją bez sięgania do satyry z lat minionych; potępiają tedy grzechy swojej epoki, korzystając z opisania grzechów w czasach, których chwałę głoszą, co przecież dowodnie wskazuje, iż grzechy te są wspólne im obu. Nie byli zatem Horacy, Juwenal i Persjusz prorokami, aczkolwiek ich wersy zdają się niekiedy indykować naszą epokę.

SIR THOMAS BROWNE, Pseudodoxia Epidemica

Ową opozycję przeciwko nowemu szpitalowi zakaźnemu, o której Lydgate mówił pokrótce Dorotei, można było, jak wszelkie inne opozycje, widzieć w rozmaitym świetle. Lydgate widział ją jako mieszaninę zawiści i tępych uprzedzeń. Pan Bulstrode widział w niej nie tylko zawiść lekarską, lecz zdecydowaną chęć udaremnienia jego planów, zrodzoną przede wszystkim z nienawiści do tej fundamentalnej religii, której starał się być czynnym przedstawicielem laickim – nienawiści znajdującej, rzecz jasna, inne niż religia preteksty, jakie łatwo wyszukać w gąszczu ludzkich poczynań. Można by to nazwać klerykalnym punktem widzenia. Opozycja jednak może przedstawiać długi łańcuch zarzutów, które nie muszą się koniecznie trzymać w granicach wiedzy, lecz ciągną się bez końca w bezkresnej przestrzeni ignorancji. W tym, co opozycja w Middlemarch mówiła o nowym szpitalu i jego administracji, pobrzmiewały echa najrozmaitszych głosów, niebiosa bowiem sprawiły, że nie każdy człowiek jest oryginalnym twórcą, niemniej różnice, jakie się w tych opiniach rysowały, miały wyraźnie charakter różnic społecznych – od gładkiego umiarkowania doktora Minchina do kategorycznej pewności siebie pani Dollop, właścicielki gospody Pod Kuflem w Zaułku Rzeźnika.

Pani Dollop, która zwykle umacniała się w swych przekonaniach, głośno o nich zapewniając, nabierała pewności, że doktor Lydgate pragnie, by pacjenci w szpitalu umierali – niewykluczone nawet, że chce ich truć – po to, by mógł ich potem bez ceremonii krajać. Wszystkim przecież wiadomo, że chciał pokrajać panią Goby, osobę tak godną, że drugiej podobnej ze świecą szukać na Parley Street, osobę, która przed zamążpójściem miała pieniądze w depozycie. Kiepsko to świadczy o doktorze, bo jeśli jest dobrym doktorem, to powinien wiedzieć, co człowiekowi dolega, zanim umrze, a nie zaglądać mu do brzucha po śmierci. Jeśli to nie jest oczywista racja, to pani Dollop chciałaby wiedzieć, jaka racja jest oczywista. W jej audytorium jednak przeważało przekonanie, iż opinia pani Dollop jest niepodważalna, a gdyby została obalona, nie byłoby końca krajaniu nieboszczyków, jak to można stwierdzić w sprawie Burke’a i Hare’a2 z ich smołowymi plastrami – w Middlemarch ani takich spraw, ani szubienic nie potrzeba.

I niech nikt nie sądzi, iż poglądy spod „Kufla” w Zaułku Rzeźnika nie miały znaczenia dla przedstawicieli profesji medycznej; ta stara, autentyczna oberża, od początku zwana Pod Kuflem, dziś również U Dollopowej, była miejscem zgromadzeń znanego Towarzystwa Wzajemnej Pomocy3, gdzie kilka miesięcy temu poddano pod głosowanie wniosek, by wieloletniego lekarza Towarzystwa, doktora Gambita, zastąpił „ten doktor Lydgate”, zdolny dokonywać zdumiewających uzdrowień i ratować ludzi, na których inni lekarze postawili krzyżyk. Wynik jednak został przesądzony na niekorzyść Lydgate’a dwoma głosami członków Towarzystwa, twierdzących – z osobistych przyczyn – iż umiejętność przywracania do życia ludzi, którzy na dobrą sprawę umarli, jest podejrzaną rekomendacją i może być sprzeczna z wyrokami Opatrzności. W ciągu roku jednak w opinii publicznej dokonała się zmiana, a jej świadectwem była jednomyślność, jaka zapanowała U Dollopowej.

Przed rokiem z dużym okładem, kiedy jeszcze umiejętności Lydgate’a nie były znane, mieszkańcy miasteczka mieli o nich, rzecz jasna, podzielone zdanie, zależnie od wyczucia prawdopodobieństwa, mieszczącego się być może na dnie żołądka albo w szyszynce, nie zawsze prowadzącego do takich samych wniosków, posiadającego jednak wartość jako wskazówki przy całkowitym braku dowodów. Pacjenci chronicznie chorzy lub tacy, których życie wisiało na włosku, jak stary Featherstone, byli od razu gotowi wypróbować Lydgate’a; wielu nieskorych do płacenia rachunków swoich dotychczasowych lekarzy byłoby skłonnych otworzyć rachunek u nowego doktora, po którego będą bez skrępowania posyłać, jeśli tylko ich dzieci okażą humory – w takich sytuacjach tutejsi starzy praktycy często zaczynali zrzędzić; wszyscy, którzy z takich powodów skłonni byli leczyć się u Lydgate’a, przewidywali, że okaże się zdolnym medykiem. Niektórzy uważali, że może bardziej niż inni pomóc, jak idzie o wątrobę; tak czy inaczej nie zaszkodzi dostać od niego kilka buteleczek „specyfiku”, jeśli zaś będzie nieskuteczny, zawsze można wrócić do „pigułek czyszczących”, które trzymały człowieka przy życiu, chociaż nie czyściły go z zażółcenia. To wszystko jednak dotyczyło ludzi pośledniejszego stanu. Dobre, miejscowe rodziny nie były, rzecz jasna, skłonne zmieniać lekarza bez oczywistego powodu, żaden też z pacjentów doktora Peacocka nie uważał, iż ma obowiązek zaakceptować nowo przybyłego tylko dlatego, że jest jego następcą; na poparcie swego stanowiska powiadali, że „mało jest prawdopodobne, by dorównywał Peacockowi”.

Niedługo jednak po przybyciu Lydgate’a do Middlemarch zaczęły krążyć o nim pogłoski, które zrodziły bardziej określone oczekiwania i przekształciły różnice opinii w stronniczość; niektóre z tych pogłosek należały do rodzaju zadziwiających, o całkowicie ukrytym znaczeniu, jak liczba statystyczna nieodnosząca się do niczego, ale zakończona wykrzyknikiem. Stopy kubiczne tlenu połykane rocznie przez dorosłego człowieka – jakim dreszczem przejęłyby te słowa niektóre kręgi w Middlemarch. „Tlen! Nikt nie wie, co też to może być – jakże więc się dziwić, że cholera dotarła aż do Gdańska? A jednak są tacy, co powiadają, że kwarantanna niczemu nie zapobiega”.

Jedną z pierwszych wiadomości, które się szybko rozeszły, było to, że Lydgate nie sporządza leków. Było to wyzwanie rzucone zarówno lekarzom ogólnym, naruszające ich szczególny prestiż, jak i chirurgom-aptekarzom, do których sam się zaliczał; jeszcze niedawno mogliby liczyć na to, że prawo opowie się po ich stronie przeciwko człowiekowi, który nie nazywając się doktorem medycyny kształconym w Londynie, ośmiela się prosić o honorarium z wyłączeniem opłaty za leki. W dodatku Lydgate nie był na tyle doświadczony, by przewidzieć, że przyjęte przez niego reguły okażą się jeszcze większą zniewagą dla laików, gdy bowiem pan Mawmsey, poważny kupiec z Rynku Głównego, nawet nie jego pacjent, zagadnął go grzecznie w tej sprawie, doktor był tak nieroztropny, by krótko i dostępnie wyjawić powody, dla których tak postępuje, i uświadomić, że jeśli lekarz bierze honorarium tylko wtedy, gdy wypisuje długie rachunki za wyciągi, pigułki i mikstury, to niszczy własną reputację i krzywdzi pacjentów.

– Tym sposobem przepracowany lekarz może stać się niemal takim samym szkodnikiem co znachor – zakończył dość bezmyślnie. – Chcąc zarobić na chleb, musi przyrządzać w nadmiarze leki dla poddanych króla jegomości, a to jest przestępstwo z rodzaju najcięższych – w poważny sposób narusza konstytucję.

Pan Mawmsey nie tylko nadzorował z ramienia parafii sprawy ubogich (rozmowa z Lydgate’em dotyczyła opieki nad biednymi spoza przytułku), ale również miał astmę i bardzo liczne potomstwo, tak więc zarówno z lekarskiego, jak i jego osobistego punktu widzenia był człowiekiem, z którym należało się liczyć. Doprawdy, stanowił niezwykły okaz sklepikarza: włosy zaczesywał w płomienną piramidę na głowie, a w kupieckiej uprzejmości, jaką okazywał, zawierał życzliwość i zachętę – jakąś żartobliwą przypochlebność połączoną z rozważnym wysiłkiem, by nie ujawnić wszystkich swoich możliwości umysłowych. Właśnie ta jowialna żartobliwość zadawanych pytań podsunęła doktorowi ton odpowiedzi. Niech jednak ludzie mądrzy nie spieszą się z udzielaniem wyjaśnień: mnożą one przyczyny nieporozumień i wydłużają kolumny rachunków tak, że rachmistrz łatwo się myli.

Lydgate opatrzył ostatnie słowa uśmiechem, wkładając nogę w strzemię, a pan Mawmsey roześmiał się głośniej, niżby to zapewne uczynił, gdyby wiedział, co to są poddani króla jegomości i powtarzał: do widzenia, panie doktorze, do widzenia, panie doktorze – z miną człowieka, który wszystko doskonale zrozumiał. W istocie jednak w poglądach jego powstało zamieszanie. Od lat płacił rachunki, na których widniały wszystkie pozycje, jedna po drugiej, tak że miał pewność, iż za każde pół korony i osiemnaście pensów otrzymywał coś wymiernego. Płacił je z satysfakcją, uważając to za jeden z obowiązków ojca i męża, a rachunek dłuższy niż zwykle uważał za wyróżnienie godne wzmianki. Ponadto oprócz konkretnego pożytku, jakie przynosiły leki „dla chorego i rodziny”, otrzymywał dodatkową przyjemność dokonywania wnikliwego osądu ich doraźnej skuteczności, tak aby następnie przekazać informację panu Gambitowi, lekarzowi ogólnemu, stawianemu nieco poniżej panów Wrencha czy Tollera, a cenionemu szczególnie w roli akuszera; pan Mawmsey miał o nim niedobrą opinię pod każdym względem z wyjątkiem jego umiejętności doboru leków – jeśli o to idzie, mawiał, ściszywszy głos, Gambit bije wszystkich na głowę.

Oto przyczyna głębsza niż powierzchowne gadanie o nowo przybyłym, które wydawało się jeszcze bardziej błahe w saloniku nad sklepem, gdzie dochodziło uszu pani Mawmsey, kobiety przywykłej do okazywanego jej, jako płodnej matce, uznania i będącej na ogół pod opieką – częstszą czy rzadszą – doktora Gambita, a od czasu do czasu wzywającej, z powodu swoich ataków, doktora Minchina.

– Czy ten Lydgate chce przez to powiedzieć, że nie ma po co brać leków? – spytała pani Mawmsey, która cedziła nieco słowa. – Chciałabym, żeby mi wytłumaczył, jak mogłabym przetrzymać targi, gdybym miesiąc wcześniej nie zaczęła brać mikstury wzmacniającej? Pomyśl tylko, moja kochana, czego to ja nie muszę przyszykować dla stałych klientów – tu pani Mawmsey zwróciła się do siedzącej obok przyjaciółki od serca – duży pasztet cielęcy, faszerowaną wołowinę, rostbef, szynkę, ozór i tak dalej, i tak dalej. Ale najlepiej dodaje mi siły różowa mikstura, nie ta brązowa. Dziwię ci się, mężu, że przy twoim doświadczeniu miałeś cierpliwość tego słuchać, ja tam powiedziałabym mu od razu, że swoje wiem.

– Co też! – obruszył się pan Mawmsey. – Ani mi w głowie mówić mu, co myślę. Słuchaj, co powiadają inni, a rób, co ci własny rozum każe. Takie jest moje zdanie. Nie wiedział, z kim gada. Ludzie często udają, że mówią mi coś ważnego, a równie dobrze mogliby mi powiedzieć: głupiś, panie Mawmsey. Ale ja się tylko uśmiecham. Każdy może mieć swojego bzika, co mnie do tego. Gdyby leki szkodziły choremu i jego rodzinie, już bym to dzisiaj wiedział.

Następnego dnia pan Gambit usłyszał, że Lydgate chodzi i rozpowiada, że nie ma po co brać leków.

– Naprawdę? – Uniósł brwi w ostrożnym zdumieniu. (Był to tęgi, krzepki mężczyzna z wielkim pierścieniem na serdecznym palcu). – Jak wobec tego zamierza leczyć swoich pacjentów?

– To samo ja powiadam. – Pani Mawmsey zwykła przydawać wagę swoim wypowiedziom poprzez akcentowanie zaimków. – Czy on sobie wyobraża, że ludzie będą mu płacić tylko za to, że przyjdzie, posiedzi z nimi i pójdzie?

Pan Gambit często i długo przesiadywał u pani Mawmsey, opowiadając jej bardzo szczegółowo, jakie ma przyzwyczajenia, oraz o innych sprawach, wiedział jednak, rzecz oczywista, że jej ostatnia uwaga nie odnosiła się do niego, gdyż za wolny czas i osobiste wynurzenia nigdy nie wystawiał rachunków. Odparł więc żartobliwie:

– No cóż, Lydgate to przystojny młody człowiek.

– Ale ja bym się u takiego nie leczyła – stwierdziła pani Mawmsey. – Inni mogą sobie robić, co chcą.

Tak więc pan Gambit mógł wyjść od najważniejszego przedstawiciela branży kupieckiej bez obawy o konkurencję, ale i nie bez poczucia, że Lydgate to jeden z tych hipokrytów, którzy próbują zdyskredytować innych, reklamując własną uczciwość, i że może warto by było, by ktoś go zdemaskował. Pan Gambit jednak miał dostatecznie dużą praktykę, silnie przesiąkniętą zapachem handlu detalicznego, co pozwalało przypuszczać, że część honorarium brał w naturze, a część w gotówce, i nie uważał, by demaskowanie Lydgate’a warte było jego zachodów, chyba żeby wiedział, jak to zrobić. Nie miał w istocie wielkich zasobów wiedzy i musiał ciężką pracą dochodzić do obecnej pozycji pomimo lekceważenia ze strony kolegów po fachu; ale fakt, że narząd do oddychania nazywał „pucem”, nie umniejszał jego talentów akuszera.

Inni lekarze jednak uważali się za bardziej uzdolnionych. Pan Toller miał największą praktykę w mieście i pochodził z rodziny od dawna tu osiadłej: byli Tollerowie prawnicy i Tollerowie innych zawodów, zawsze jednak lepszych niż handel detaliczny. Odmiennie niż nasz wybuchowy przyjaciel, pan Wrench, potrafił ze stoickim spokojem reagować na to, co zapewne powinno go denerwować, był to bowiem dobrze wychowany człowiek, żartowniś z cicha pęk, który prowadził zasobny dom, bardzo lubił od czasu do czasu zapolować, był w dobrych stosunkach z panem Hawleyem i nieprzyjaznych z Bulstrode’em. Może się wydać dziwne, że przy tak dobrotliwym usposobieniu upodobał sobie drastyczne metody leczenia: puszczanie krwi, plastry grzejące i głodzenie chorych, stoicko lekceważąc przykład własnej osoby; ten brak logiki jednak wpływał pozytywnie na opinię, jaką miał u pacjentów, którzy stwierdzali często, że pan Toller jest powolny w obejściu, ale za to najszybszy w leczeniu – nikt, powiadali, nie odnosi się poważniej do swojego zawodu: często zwleka z przyjściem, ale jak już przyjdzie, to coś zrobi. Był bardzo lubiany w swoim gronie, a nonszalancki, ironiczny ton sprawiał, że każda jego krytyczna o kimś uwaga liczyła się w dwójnasób.

Po pewnym czasie, rzecz jasna, miał już dość reagowania uśmiechem i zdawkowym „ach”, gdy mu mówiono, że następca pana Peacocka nie ma zamiaru sporządzać leków, kiedy więc pewnego dnia pan Hackbutt wspomniał o tym podczas proszonej kolacji, pan Toller roześmiał się tylko i zauważył:

– Wobec tego Dibbitts wyprzeda swoje zleżałe leki. Bardzo lubię jego małe dzieci, cieszę się, że mu szczęście zaczęło sprzyjać.

– Rozumiem, co pan ma na myśli – odparł pan Hackbutt – i całkowicie podzielam pańskie zdanie. Skorzystam ze sposobności, by wypowiedzieć się w tej sprawie. Medyk powinien być odpowiedzialny za leki, jakie przyjmuje jego pacjent. W tym właśnie tkwi rozumowe uzasadnienie obowiązującego systemu honorariów, nie ma zaś nic bardziej kłopotliwego niż ostentacyjna reforma, która nie przynosi żadnej prawdziwej poprawy.

– Ostentacyjna, panie Hackbutt? – W głosie pana Tollera brzmiała ironia. – Ja tu ostentacji nie widzę. Jak może być ostentacyjne coś, w co nikt nie wierzy? Ta cała sprawa to nie żadna reforma: chodzi tylko o to, czy medyk ma zysk z leków od aptekarza, czy od pacjenta i czy powinna być dodatkowa opłata pod pozycją: usługi lekarskie.

– A jakże, jest to jedna z tych piekielnych nowych wersji starego oszustwa – stwierdził pan Hawley, przysuwając karafkę panu Wrenchowi.

Pan Wrench, na ogół wstrzemięźliwy, na przyjęciach często pił wino obficie, wskutek czego jego drażliwość rosła.

– Oszustwo, panie Hawley – odparł – jest słowem, które łatwo rzucić. Ale to, przeciwko czemu ja występuję, to sposób, w jaki niektórzy medycy kalają własne gniazdo, podnosząc wołanie, które się rozchodzi na cały kraj, jakoby lekarz ogólny, sporządzający leki, nie mógł być dżentelmenem. Taki zarzut odrzucam z pogardą. Najbardziej, moim zdaniem, niedżentelmeńska sztuczka to wejść między ludzi własnego zawodu i wprowadzać innowacje, które uwłaczają ich uświęconemu tradycją postępowaniu. Takie jest moje zdanie i gotów jestem przy nim obstawać, przeciwko każdemu, kto mi zaprzeczy. – W tym miejscu głos pana Wrencha zabrzmiał nadzwyczaj ostro.

– Nie mogę panu służyć, panie Wrench. – Pan Hawley wsunął ręce w kieszenie spodni.

– Drogi kolego – włączył się uspokajająco pan Toller, patrząc na pana Wrencha – doktorom4 w tej sprawie mocniej nadepnięto na odciski niż nam. Jeśli mowa o godności, to jest problem dla Minchina i Sprague’a.

– Czy prawoznawstwo medyczne nie może zapobiegać takim wykroczeniom? – zapytał pan Hackbutt, oferując bezinteresownie swoje zdolności umysłowe. – Co mówi na to prawo, panie Hawley?

– Nic tu się nie da zrobić – odparł zapytany. – Sprawdzałem to dla Sprague’a. Można tylko sobie stłuc nos o werdykt jakiegoś głupiego sędziego.

– Po co tu komu prawo. – Pan Toller wzruszył ramionami. – Jeśli idzie o praktykę, ten eksperyment to bzdura. Żadnemu pacjentowi nie przypadnie do gustu, a już na pewno nie pacjentom Peaco­cka, którzy przywykli do środków przeczyszczających. Przysuńcie wino.

Przepowiednia pana Tollera sprawdziła się częściowo. Jeśli państwo Mawmsey, którzy nie mieli zamiaru zostać pacjentami Lydgate’a, zaniepokoili się jego rzekomymi wypowiedziami przeciwko stosowaniu leków, to można było przewidzieć, że ci, co się u niego leczą, będą z pewnym strachem oczekiwać, czy „skorzysta z wszelkich możliwych środków” w ich przypadku. Nawet miłosierny we wszystkich swoich komentarzach zacny pan Powderell, który skłonny był jeszcze bardziej szanować Lydgate’a za to, co mu się wydawało rzetelnym poszukiwaniem lepszych środków leczenia, nawet on poczuł nękający przypływ wątpliwości, gdy żona dostała róży i nie mógł się powstrzymać, żeby nie wspomnieć Lydgate’owi, iż w podobnym przypadku doktor Peacock stosował serię pigułek, które można określić w jeden tylko sposób, ten mianowicie, iż okazały się niezwykle skuteczne, gdyż postawiły panią Powderell na nogi jeszcze przed Świętym Michałem, z choroby, która zaczęła się w szczególnie upalny sierpień. Wreszcie, szarpany sprzecznymi uczuciami – nie chcąc urazić Lydgate’a i jednocześnie nie chcąc zaniedbać jakiegokolwiek „środka”, namówił po cichu żonę na zażycie pigułek przeczyszczających Widgeona, leku powszechnie cenionego w Middlemarch, który hamował każdą chorobę w zarodku, gdyż natychmiast zaczynał działać na krew. O tym środku wspomagającym nie wolno było wspomnieć panu Lydgate’owi, a i sam pan Powderell niecałkowicie na nim polegał i miał tylko nadzieję, że będzie mu towarzyszyć błogosławieństwo.

Ale na tym niepewnym etapie wstępnym wspomogło Lydgate’a to, co my, śmiertelni, nazywamy pochopnie uśmiechem szczęścia. Przypuszczam, że nie ma lekarza, który osiedliwszy się na nowym miejscu, nie dokonałby jakiegoś cudownego uzdrowienia, takiego, które można by uznać za świadectwo życzliwości losu, zasługujące na takie samo zaufanie, jak świadectwo pisane czy drukowane. Najrozmaitsi chorzy, leczeni przez Lydgate’a, wracali do zdrowia, niektórzy nawet po bardzo ciężkiej chorobie; mówiono więc, że ten nowy doktor z jego nowymi metodami ma tę przynajmniej zaletę, że przywraca do zdrowia ludzi, którzy znajdowali się na progu śmierci. Opowiadane przy tych okazjach głupstwa szczególnie irytowały doktora, przynosiły mu bowiem prestiż, jakiego mógłby pragnąć człowiek niekompetentny i niesumienny; podejrzewał w dodatku, że nieżyczliwi mu koledzy przypisują jemu samemu tę niewybredną reklamę. Lecz przekonanie, że walka z prostackimi i głupimi interpretacjami jest równie bezskuteczna jak ubijanie mgły, powstrzymało go od szczerych i otwartych wyjaśnień, los zaś postanowił tę interpretację wykorzystać.

Pani Larcher, przejęta życzliwą troską o swoją posługaczkę, u której wystąpiły pewne niepokojące objawy, poprosiła będącego u niej z wizytą doktora Minchina, by chorą na miejscu zbadał i dał jej skierowanie do infirmerii. Po zbadaniu chorej doktor opisał przypadek jako guz i polecił oddawczynię niniejszego, Nancy Nash, jako pacjentkę dochodzącą. Nancy, w drodze do infirmerii, zaszła do domu i pozwoliła gorseciarzowi i jego żonie, u których mieszkała na stryszku, przeczytać certyfikat doktora Minchina. W ten sposób stała się przedmiotem pełnych współczucia rozmów w sąsiednich sklepach na Churchyard Lane jako osoba, u której wykryto guz, z początku określany jako twardy i wielkości kaczego jaja, a kilka godzin później „wielkości pięści”. Większość słuchaczy była zgodnego zdania, że trzeba go będzie wyciąć, ktoś jednak słyszał o olejku, ktoś inny o naparze, które zażyte w odpowiedniej dawce do wewnątrz, zdolne były zmiękczyć i zlikwidować każdą grudę w ciele, przy czym olejek działał rozpuszczająco, a napar – żrąco.

Tymczasem los sprawił, że gdy Nancy przyszła do infirmerii, był to akurat dzień, w którym dyżurował tam Lydgate. Po zbadaniu i przepytaniu chorej doktor zwrócił się półgłosem do szpitalnego chirurga: „To nie jest guz, to skurcz”. Zapisał jej plaster rozgrzewający i jakąś miksturę z żelazem, kazał iść do domu i odpoczywać, dał jej też liścik do pani Larcher, która według chorej była jej najlepszą panią, zalecający dobre odżywianie Nancy.

Po pewnym czasie Nancy na swoim stryszku poczuła się o wiele, wiele gorzej, gdyż rzekomy guz, choć istotnie ustąpił, ale się również przemieścił w inną część ciała, powodując jeszcze większy ból. Żona gorseciarza poszła sprowadzić Lydgate’a, on zaś przez dwa tygodnie leczył Nancy w jej własnym domu, aż wreszcie, pod jego opieką, wyzdrowiała zupełnie i wróciła do pracy. Przypadek jej w dalszym ciągu uważany był za guz zarówno na Churchyard Lane, jak i na innych ulicach, nawet przez panią Larcher, kiedy bowiem wspomniała doktorowi Minchinowi o tym niezwykłym wyleczeniu, on, rzecz jasna, nie był skłonny się przyznać i powiedzieć: „To nie był guz, pomyliłem się, pisząc, że to guz” – tylko powiedział: „Naprawdę? Ba, wiedziałem, że to przypadek dla chirurga, i to niegroźny”. Bardzo się jednak w duszy zirytował, kiedy zapytując w infirmerii o swą pacjentkę, usłyszał szczegółowo, co się stało, od szpitalnego chirurga, młokosa, który z przyjemnością, a bezkarnie mu dopiekł. Doktor Minchin powiedział potem prywatnie, iż jest rzeczą nieprzyzwoitą, by lekarz ogólny podważał diagnozę doktora medycyny w sposób tak jawny, potem zaś przytaknął, kiedy doktor Wrench się skarżył, że Lydgate w przykry sposób lekceważy etykietę. Lydgate nie zrobił z tej sprawy argumentu na swoją korzyć czy też (zwłaszcza!) na niekorzyść Minchina, często się bowiem zdarza, że lekarze o takich samych kwalifikacjach korygują nawzajem swoje pomyłki. Rozeszła się jednak wieść o tym niezwykłym przypadku guza, może raka, a może nie, ale właściwie czegoś jeszcze gorszego, obdarzonego bowiem zdolnością wędrowania i wreszcie wiele uprzedzeń do Lydgate’a, wyrosłych z jego stosunku do leków, ustąpiło wobec świadectwa tak niebywałych umiejętności, jak przywrócenie Nancy Nash do zdrowia po długich mękach w agonii, do której przywiódł ją guz zarówno twardy, jak uporczywy, lecz zmuszony wreszcie do ustąpienia.

Jak mógł się Lydgate bronić? Przecież gdyby powiedział damie, wygłaszającej peany o jego umiejętnościach, że się z gruntu myli, a jej zachwyt jest nierozumny – toby ją obraził. A gdyby się wgłębił w istotę choroby, dodałby tylko do swoich przewinień naruszenie etyki zawodowej. Musiał więc z niechęcią przyjmować zapowiedzi sukcesów zawartych w chwalbie ludzi ciemnych, która zawsze mija się z istotą naukowego osiągnięcia.

W przypadku znaczniejszego pacjenta, pana Borthropa Trumbulla, Lydgate miał poczucie, że okazał się czymś więcej niż tylko przeciętnym lekarzem, chociaż i tutaj korzyść, jaką wyniósł, była dwuznaczna. Wymowny licytator dostał zapalenia płuc, a że się uprzednio leczył u doktora Peacocka, posłał po Lydgate’a i oznajmił mu, że chce zostać jego stałym pacjentem. Pan Trumbull był człowiekiem krzepkim i doskonale się nadawał na chorego, na którym można wypróbować metodę wyczekiwania, polegającą na czuwaniu i obserwowaniu rozwoju ciekawej choroby pozostawionej, jeśli to możliwe, samej sobie, tak by można było opisać jej kolejne stadia, zdobywając w ten sposób wiedzę na przyszłość. Ze sposobu, w jaki chory mówił o swoich dolegliwościach, wynikało, że chciałby się stać powiernikiem lekarza i być jego partnerem w leczeniu własnej choroby. Licytator dowiedział się, bez większego zdumienia, że jego organizm pozwala na to, by pozostawić go o własnych siłach (pod nieustanną, baczną obserwacją) i uzyskać w ten sposób piękny obraz choroby w jej kolejnych, wyraźnie zarysowanych stadiach; że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa obdarzony jest rzadką siłą umysłu, która pozwoli, by dobrowolnie poddał się próbie takiej racjonalnej metody postępowania, dzięki czemu niedomoga czynności jego płuc przyniesie ogólny pożytek społeczny.

Pan Trumbull przystał natychmiast i całkowicie zgodził się z poglądem, że dla postępu wiedzy medycznej jego choroba to niepospolita okazja.

– Proszę się nie obawiać, panie doktorze, nie mówi pan do kogoś, komu jest całkowicie obca vis medicatrix – oznajmił w swój zwykły, górnolotny sposób, co wskutek trudności, jakie miał z oddychaniem, sprawiało przejmujące wrażenie. I bez zmrużenia oka przeszedł chorobę, nie tykając leków, podtrzymywany na siłach obowiązkiem częstego sięgania po termometr – świadczącym o wadze jego temperatury – i poczuciem, że dostarcza materiału pod mikroskop, a także świadomością zdobywania wielu nowych słów, odpowiadających godności jego wydzielin. Lydgate bowiem był dostatecznie bystry, by prowadzić z nim rozmowy o technicznej stronie zagadnienia.

Łatwo więc sobie wyobrazić, że pan Trumbull podniósł się z łoża, pragnąc opowiadać o chorobie, w której okazał siłę zarówno umysłu, jak i organizmu: nie zwlekał też z przyznaniem sprawiedliwości lekarzowi, który potrafił poznać się na jakości swojego pacjenta. Licytator nie był sknerą i lubił oddać każdemu, co mu się należy, uważał bowiem, że stać go na to.

Przyswoił sobie określenie „metoda namysłu i czekania” i wymawiał je, jak również inne naukowe terminy, w sposób podniosły i uroczysty, zapewniając przy tym, że Lydgate „umie trochę więcej niż pozostali lekarze i jest o wiele bieglejszy w arkanach swego zawodu niż większość jego kolegów po fachu”.

Wszystko to się wydarzyło, jeszcze nim historia z chorobą Freda Vincy’ego dała panu Wrenchowi bardziej konkretne powody do osobistej niechęci w stosunku do Lydgate’a. Nowo przybyły od początku stanowił zagrożenie jako konkurent w zawodzie, a obecnie stanowił groźbę jako krytyk, rzucający cień na swoich zapracowanych starszych kolegów, którzy mają co innego do roboty niż zajmowanie się niesprawdzonymi teoriami. W kilku dzielnicach jego praktyka się rozszerzyła, a odkąd tylko dowiedziano się o jego wysokich koneksjach rodzinnych, zapraszano go niemal wszędzie, tak że pozostali lekarze musieli go spotykać na kolacjach w najlepszych domach; rzadko zaś się zdarza, by z takich przymusowych spotkań z kimś, kogo się nie lubi, wyrosła wzajemna sympatia. W niczym chyba nie byli tak jednomyślni jak w opinii, że Lydgate to arogancki młokos, gotów dla zdobycia wysokiej pozycji okazywać Bulstrode’owi niewolniczą służalczość. Fakt, że pastor Farebrother, którego nazwisko było sztandarem anty-Bulstrode’owego stronnictwa, zawsze bronił Lydgate’a i przyjaźnił się z nim, tłumaczono jego niepojętą skłonnością do walki na dwa fronty.

Na takim podatnym gruncie doszło do wybuchu profesjonalnego oburzenia, gdy ogłoszone zostały ustalone przez pana Bulstrode’a zasady kierowania nowym szpitalem, tym bardziej drażniące, że już nie było można sprzeciwiać się jego woli i upodobaniom, gdyż wszyscy, z wyjątkiem lorda Medlicote’a, odmówili udziału w finansowaniu budowy, twierdząc, że wolą łożyć na starą infirmerię. Pan Bulstrode pokrywał wszystkie koszta i wcale teraz nie żałował, że kupuje sobie prawo do realizowania własnego wyobrażenia, czym jest postęp, bez tego, by różni uprzedzeni pomocnicy rzucali mu kłody pod nogi, musiał jednak wykładać duże sumy i budowa szła opieszale. Kaleb Garth podjął się jej, wkrótce zbankrutował i nim zaczęto prace wykończeniowe, zrzekł się prowadzenia całości. Twierdził, że cokolwiek można powiedzieć o panu Bulstrodzie, pewne jest, iż zna się na dobrej, solidnej stolarce i murarce i ma pojęcie zarówno o kanalizacji, jak kominach. Istotnie, szpital stał się przedmiotem ogromnego zainteresowania bankiera, który w dalszym ciągu chętnie przekazywałby co roku na ten cel pokaźne sumy, by móc się obywać bez niczyjej rady i rządzić po dyktatorsku, gdyby nie inny bliski jego sercu cel, którego realizacja również wymagała pieniędzy: chciał kupić jakąś ziemię w okolicach Middlemarch; dlatego też pragnął zdobyć poważne subskrypcje na utrzymywanie szpitala. Tymczasem przygotował projekt jego organizacji. Miał to być szpital chorób zakaźnych wszelkiego rodzaju: Lydgate miał zostać jego kierownikiem medycznym; zakładano, iż zostawi mu się wolną rękę w przeprowadzaniu wszelkich badań w celach porównawczych, których wagę poznał na studiach, zwłaszcza paryskich, podczas gdy inni lekarze konsultanci będą mieli głos doradczy bez możliwości przeciwstawienia się ostatecznym decyzjom Lydgate’a; zarząd całości miał spoczywać wyłącznie w rękach pięciu dyrektorów, współdziałających z panem Bulstrode’em i posiadających liczbę głosów w proporcji do swego wkładu finansowego; wszelkie wakanse w zarządzie uzupełniać miał tenże zarząd; nie dopuszczono do udziału w kierowaniu szpitalem grona drobnych donatorów.

Natychmiast wszyscy lekarze z Middlemarch odmówili współpracy ze szpitalem zakaźnym jako konsultanci.

– Trudno – powiedział Lydgate do pana Bulstrode’a. – Mamy doskonałego stałego chirurga i aptekarza, człowieka z otwartą głową i zręcznymi rękami, mamy Webba z Crabsley, lekarza ogólnego nie gorszego niż każdy z nich. Będzie przyjeżdżał dwa razy w tygodniu, a w wypadku szczególnej jakiejś operacji Protheroe przyjedzie z Brassing. Ja muszę pracować o tyle więcej i koniec, już zrezygnowałem ze stanowiska w infirmerii. Cały projekt okaże się sukcesem, pomimo ich oporu, wówczas przyjdą z chęcią. Musi się tu wiele zmienić: wkrótce dotrą tutaj różne reformy, wtedy młodzi będą chętnie przyjeżdżać na naukę. – Lydgate był pełen energii.

– Ja się nie cofnę, może pan być tego pewien – odparł Bulstrode. – Jak długo będę widział, że realizuje pan śmiało swoje szlachetne zamierzenia, będzie pan miał moje niezachwiane poparcie. Mam też pokorną ufność, że nie zostanie mi cofnięte błogosławieństwo, które dotychczas towarzyszyło mojej walce ze złem duchowym w tym mieście. Nie wątpię, że uda mi się znaleźć odpowiednich dyrektorów, którzy mnie wspomogą. Pan Brooke z Tipton dał mi już swoją zgodę i zobowiązał się do corocznych darowizn; nie wyszczególnił sumy, nie liczę na wysoką. Ale to będzie pożyteczny członek zarządu.

Pożyteczny członek zarządu znaczyło pewno tyle, że nie zacznie występować z własnymi propozycjami, a głosować będzie zawsze tak jak Bulstrode.

Teraz już niechęć lekarzy do Lydgate’a stała się niemal jawna. Ani doktor Sprague, ani doktor Minchin nie twierdzili, że nie podoba im się jego wiedza czy też chęć doskonalenia metod leczenia: nie, oni nie lubili jego arogancji, która była właściwie niezaprzeczalna. Dawali do zrozumienia, że jest zuchwały, ma o sobie wygórowane mniemanie i foruje te szaleńcze nowości, bo chce robić szum wokół siebie, co jest istotą szarlatanerii.

Słowa „szarlatan” raz puszczonego w ruch nie można już było cofnąć. W owym czasie całym światem wstrząsnęła wiadomość o niebywałych poczynaniach niejakiego pana St. John Longa5, „dżentelmena wysokiego rodu”, który twierdził, że wydobył ze skroni swego pacjenta płyn przypominający rtęć.

Pewnego dnia pan Toller zauważył z uśmiechem, rozmawiając z panią Taft, że „Bulstrode znalazł odpowiedniego człowieka w panu Lydgacie; szarlatan religijny musi lubić szarlatanów wszelkiego autoramentu.

– Tak, tak, łatwo mi to zrozumieć – odparła pani Taft, zachowując pilnie w pamięci, że to było trzydzieści oczek. – Tylu tu się takich pokazuje. Pamiętam pana Cheshire’a z tymi jego drutami, który chciał prostować ludzi, chociaż Wszechmocny stworzył ich krzywych.

– Nie, nie – zaprzeczył pan Toller. – Cheshire to był porządny człowiek, bez zarzutu. – Ale jest na przykład taki St. John Long, który zachwala leczenie nikomu nieznanymi sposobami, jegomość, który robi naokoło siebie dużo szumu, udając, że wie więcej niż inni; takiego właśnie nazywamy szarlatanem. Jakiś czas temu udawał, że stuka w ludzki mózg i wydobywa z niego rtęć.

– Wielkie nieba! Jak można tak strasznie igrać z ludzkim organizmem! – zawołała pani Taft.

Po tej rozmowie zaczęto tu i ówdzie opowiadać, że Lydgate dla własnych celów igra nawet z szacownymi organizmami i jest wysoce prawdopodobne, iż przez te jego szalone pomysły z eksperymentowaniem zacznie się z pacjentami szpitalnymi Sodoma i Gomora. Przede wszystkim można się spodziewać, jak twierdziła oberżystka spod „Kufla”, że będzie bez opamiętania krajał zwłoki. Lydgate bowiem po śmierci swej pacjentki, pani Goby, która zmarła zapewne na serce, ale symptomy choroby nie były jednoznaczne, ośmielił się zwrócić do rodziny o pozwolenie otworzenia ciała, co stanowiło obrazę, o jakiej głośno było hen, poza Parley Street, ulicą, przy której nieboszczka długo rezydowała, żyjąc na takiej stopie, że skojarzenie jej ciała z ofiarami Burke’a i Hare’a stanowiło ciężki despekt dla jej pamięci.

Na tym etapie znajdowały się sprawy, kiedy Lydgate przedstawił Dorotei problem szpitala. Jak widzieliśmy, bardzo dzielnie znosił wrogość i głupie insynuacje, świadom, że zawdzięcza je po części swoim niemałym sukcesom.

– Oni mnie nie odstraszą – zwierzał się pastorowi Farebrotherowi w jego pracowni. – Nadarzyła mi się tu sposobność realizacji celów, które mają dla mnie pierwszorzędną wagę. Jestem też zupełnie pewny, że zdobędziemy dość pieniędzy na potrzeby szpitala. Tymczasem będę się starał nie robić wokół siebie zamieszania; nic mnie już teraz nie ciągnie oprócz domu i pracy. I jestem coraz mocniej przekonany, że dowód na homogeniczne pochodzenie wszystkich tkanek okaże się możliwy. Raspail6 i inni są na tym samym tropie, a ja tracę czas!

– Nie mogę w tej sprawie prorokować – pastor Farebrother pykał w zamyśleniu fajkę, gdy Lydgate mówił – ale jeśli idzie o wrogość w mieście, przetrzyma ją pan, jeśli będzie postępował rozważnie.

– Jakże ja mam być rozważny? – spytał Lydgate. – Robię, co jest do zrobienia, i co zrobić muszę. Nic nie poradzę na ludzką głupotę i zawiść, podobnie jak Wesaliusz był wobec głupoty bezradny. Przecież nie mogę uzależniać mojego postępowania od niemądrych ludzkich sądów, w dodatku nie do przewidzenia.

– Całkiem słusznie. Nie o to mi szło. Szło mi o dwie rzeczy. Pierwsza to: niech pan się trzyma jak najdalej od Bulstrode’a. Może pan, rzecz jasna, robić z jego pomocą własną dobrą robotę, ale niechże się pan z nim nie wiąże. To pewno brzmi jak moje bardzo osobiste przekonanie i przyznaję, że tak jest, w dużej mierze, ale osobiste przekonania nie zawsze są mylne, jeśli po odparowaniu zostaje z nich wrażenie, które tworzy sąd.

– Bulstrode jest dla mnie niczym – odparł lekko Lydgate – poza terenem publicznym. Jeśli idzie o bliskie z nim związki, to nie jest mi na tyle sympatyczny, bym ich pragnął. Ale co było to drugie? – pytał, głaszcząc kolano z miną wcale nieświadczącą o tym, że pragnie czyjejś rady.

– Po prostu to: niech pan uważa – experto crede – by sobie nie wiązać rąk problemami finansowymi. Wiem ze słów, które się kiedyś panu wymknęły, że nie podoba się panu, iż gram w karty o pieniądze. Ma pan całkowitą słuszność. Ale niech pan uważa, by nie znaleźć się w sytuacji, kiedy będzie panu brakować drobnych, a niezbędnych sum. Może mówię zbyt wiele, ale człowiek lubi się wywyższać we własnych oczach i wygłaszać kazania, stawiając własną osobę za zły przykład.

Lydgate przyjął serdecznie uwagi pastora, choć pewno nie ścierpiałby ich od kogoś innego. Musiał sobie przypomnieć, że ostatnio zaciągnął trochę długów, ale wydawały się nieuniknione, teraz zaś nie pragnął niczego więcej, jak tylko utrzymywać dom na zwykłej stopie. Meble, za które winien był pieniądze, nie będą wymagać odnawiania, tak jak przez dłuższy jeszcze czas zapas wina.

Wiele myśli krzepiło go w owym czasie – i słusznie. Mężczyzna świadom swego szlachetnego zapału w dążeniu do szlachetnych celów podtrzymywany jest na duchu – w obliczu małodusznej wrogości – pamięcią o tych wielkich twórcach, którzy musieli toczyć walki, nieraz odnosząc rany, i którzy teraz, jak święci patroni, mieszkają w jego myślach, udzielając mu niewidzialnej pomocy. Tego samego wieczoru, po rozmowie z pastorem Farebrotherem, wyciągnął w domu długie nogi na sofie, głowę odrzucił do tyłu, ręce splótł na karku w swojej ulubionej zamyślonej pozycji, a Rozamunda siadła przy pianinie i grała melodię za melodią, z których jej mąż tyle tylko rozumiał, jak przystało na takiego jak on emocjonalnego słonia, że są zgodne z jego nastrojem, jak melodyjne podmuchy wiatru od morza.

Było coś wspaniałego w wyglądzie Lydgate’a w tym akurat momencie – każdy, kto by na niego patrzył, miałby ochotę stawiać na jego zwycięstwo. W ciemnych oczach, w ustach i na czole malował się spokój, który daje pełnia skupionej myśli – umysł, który nie poszukuje, ale postrzega, i wzrok nasycony dalekim obrazem.

Po chwili Rozamunda wstała od pianina i usiadła na krześle tuż przy sofie, twarzą w twarz z mężem.

– Czy ci już wystarczy muzyki, mój panie? – spytała, składając ręce i robiąc potulną minkę.

– Tak, kochanie, jeśli się zmęczyłaś – odparł Lydgate łagodnie, zwracając ku niej spojrzenie, lecz nie zmieniając pozycji. Obecność Rozamundy w tej chwili stanowiła tyle, co łyżka wody przyniesiona do jeziora, a kobiecy instynkt młodej małżonki był wyczulony.

– Co cię tak zaprząta? – spytała, pochylając się nad nim i zbliżając twarz do jego twarzy.

Wyciągnął ręce i położył je łagodnie na jej plecach.

– Myślę o pewnym wielkim człowieku, który miał mniej więcej tyle lat co ja, trzysta lat temu, i który już wtedy otworzył nową epokę w anatomii.

– Nie zgadnę. – Rozamunda potrząsnęła głową. – Bawiłyśmy się u pani Lemon w zgadywanie postaci historycznych, ale nie anatomów.

– Powiem ci. Nazywał się Wesaliusz. A poznał anatomię ludzką w jedyny dostępny mu sposób: wykradał ciała z grobów i z miejsc egzekucji, nocami.

– Och! – Na ładnej buzi Rozamundy odmalował się wyraz obrzydzenia. – Jak to dobrze, że nie jesteś Wesaliuszem. Moim zdaniem mógłby znaleźć jakiś inny sposób, nie taki straszny.

– Nie, nie mógł. – Lydgate był zbyt poważny, by przejąć się jej odpowiedzią. – Mógł zdobyć kompletny szkielet tylko wtedy, kiedy zdołał wykraść bielejące kości przestępcy z szafotu, zakopać je i potem przenieść kawałek po kawałku w nocnych ciemnościach.

– Mam nadzieję, że to nie jest jeden z twoich wielkich bohaterów – w głosie Rozamundy było trochę żartobliwości, a trochę niepokoju – bo inaczej zaczniesz mi wstawać w nocy i chodzić na cmentarz Świętego Piotra. Sam mi mówiłeś, że ludzie się oburzali, gdy szło o panią Goby. Masz już dzisiaj nieprzyjaciół.

– Wesaliusz też ich miał, Rozo. Nic dziwnego, że ci nudni, starzy lekarze z Middlemarch są tacy zawistni, jeśli niektórzy z największych ówczesnych medyków zawzięcie oponowali przeciwko Wesaliuszowi, bo wierzyli w Galena, a on dowiódł, że Galen się mylił. Nazywali go kłamcą, potworem, trucicielem. Ale prawda o ludzkim ciele była po jego stronie i dlatego to on zwyciężył.

– I co się z nim później stało? – zapytała z pewnym zainteresowaniem Rozamunda.

– Och, musiał długo walczyć, do samego końca. Doprowadzili go w pewnym momencie do tego, że spalił dużą część swoich prac. Potem, kiedy płynął z Jerozolimy, by objąć znakomitą katedrę w Padwie, statek się rozbił. Umarł dość marnie.

Nastąpiła chwila milczenia, po której Rozamunda powiedziała:

– Wiesz, Tertius, czasem myślę, że wolałabym, żebyś nie został lekarzem.

– Och nie, Rozo, nie mów tego! – Przyciągnął ją bliżej do siebie. – To tak, jakbyś mówiła, że wolałabyś wyjść za mąż za kogoś innego.

– Wcale nie. Jesteś tak mądry, że mógłbyś robić wszystko: mógłbyś być łatwo kimś innym. A wszyscy twoi kuzyni w Quillingham myślą, żeś wybierając taki zawód, zdeklasował się.

– Moi kuzyni z Quillingham mogą sobie iść do diabła – powiedział pogardliwie. – Cóż za bezczelność, żeby ci mówić coś podobnego!

– Mimo wszystko – ciągnęła Rozamunda – nie uważam, żeby to był miły zawód. – Wiemy, że potrafiła trwać przy swoim zdaniu ze spokojnym uporem.

– To najwspanialszy zawód na świecie, Rozamundo! – powiedział z powagą Lydgate. – A twierdzić, że mnie kochasz, nie kochając we mnie lekarza, to to samo, co twierdzić, że lubisz jeść brzoskwinię, ale nie lubisz jej smaku. Nigdy tak więcej nie mów, kochanie. To mnie boli.

– Dobrze, mój ty panie doktorze Poważnego Oblicza. – Rozamunda ukazała swoje dołeczki. – W przyszłości będę opowiadać, że uwielbiam szkielety i złodziei trupów, i różne paskudztwa w probówkach, i kłótnie z wszystkimi, które doprowadzą do tego, że marnie skończysz.

– Nie będzie aż tak źle – odparł Lydgate, dając spokój wymówkom i pieszcząc ją z rezygnacją.

2 Burke i Hare – dwaj mordercy, którzy dostarczali zwłok na sekcje medyczne. Burke został powieszony w 1829 r., gdy Hare zgodził się zeznawać jako świadek koronny.
3 Stowarzyszenie osób, które za płacone składki otrzymywały pomoc lekarza.
4 Tytuł doktora w medycynie angielskiej przysługiwał internistom, wychowankom Oksfordu i Cambridge. Chirurg-aptekarz, jakim był Lydgate, nie miał akademickiego tytułu doktora.
5 St. John Long (1798-1834), szarlatan, skazany za zabójstwo po śmierci dwóch jego pacjentów.
6 François Vincent Raspail (1794-1878), francuski polityk i naturalista.

Rozdział XLVI

Pues no podemos haber aąuello que queremos, queramos aquello que podremos.7

Gdy Lydgate, już po ślubie i objęciu kierownictwa nowego szpitala, walczył z Middlemarch o reformę medyczną, miasteczko zaczynało coraz wyraźniej zdawać sobie sprawę z toczącej się narodowej walki o inną reformę.

W czasie debaty w Izbie Gmin nad posunięciem lorda Johna Russella8 w Middlemarch rosło ożywienie polityczne i stronnictwa określały się na nowo, co mogło zdecydowanie zmienić układ sił, gdyby doszło do nowych wyborów. Byli tacy, którzy je już przepowiadali, twierdząc, że w obecnym Parlamencie ustawa o reformie nigdy nie zostanie przeprowadzona. Na takim przekonaniu opierał się Will Ladislaw, gratulując panu Brooke’owi, że powstrzymywał się dotychczas od próbowania swoich sił na platformie wyborczej.

– Wszystko będzie rosło i dojrzewało, jak w roku komety – tłumaczył Will. – Teraz, kiedy problem reformy już stanął, nastroje społeczne zaczną się podnosić do temperatury wrzenia. Zapewne wkrótce zostaną ogłoszone nowe wybory, a do tego czasu w Middlemarch zaczną się rodzić różne pomysły. Teraz trzeba się zabrać do pracy nad „Pionierem” i mityngami politycznymi.

– Bardzo słusznie; odmienimy z gruntu tutejszą opinię publiczną – powiedział pan Brooke. – Chciałbym tylko, rzecz jasna, zachować niezależność, jeśli idzie o reformę; nie chcę się posuwać za daleko. Chcę przyjąć linię Wilberforce’a i Romilly’ego, ma się rozumieć, i pracować nad wyzwoleniem Murzynów, prawem karnym i takimi tam. Ale, rzecz jasna, powinienem popierać Greya.

– Jeśli pan popiera istotę reformy, musi pan być gotów akceptować to, co sytuacja przyniesie – tłumaczył Will. – Jeśli każdy będzie ciągnął w swoją stronę, z całej sprawy zostaną tylko strzępy.

– Tak, zgadzam się z panem w zupełności, akceptuję ten punkt widzenia. Powinienem to przedstawiać w tym świetle. Powinienem popierać Greya, rzecz jasna. Ale nie chcę naruszać konstytucyjnej równowagi i nie sądzę, żeby Grey tego chciał.

– Ale tego chce kraj – powiedział Will. – Inaczej wszystkie unie polityczne9 i inne porozumienia, w których wiadomo, o co chodzi, nie miałyby znaczenia. Kraj chce, żeby w Izbie Gmin nie przeważali nominaci klasy ziemiańskiej, lecz przedstawiciele innych grup interesów. A walka o reformę bez tego, to jak proszenie o kawałeczek lawiny, która właśnie zaczyna schodzić.

– Bardzo dobrze, bardzo dobrze, tak to należy przedstawić. Proszę, niech pan to zapisze. Musimy zacząć gromadzić dokumenty o nastrojach w kraju, no i oczywiście o niszczeniu maszyn i powszechnej biedzie.

– Jeśli idzie o dokumenty, to wystarczy miejsca na dwucalowej kartce. Kilka rzędów liczb to dość, by z nich wyciągnąć wniosek o biedzie, a kilka następnych wykaże, w jakim tempie rośnie polityczna determinacja społeczna.

– Doskonale. Jeszcze to tylko trochę rozszerzyć. A zresztą, mam pomysł! Napisz to pan w „Pionierze”. Wstaw pan liczby i wyciągnij, ma się rozumieć, wniosek o biedzie; i wstaw pan inne liczby i wyciągnij wniosek, i tak dalej. Umie pan przedstawiać różne wnioski. Burke10, na przykład. Kiedy o nim myślę, zaraz bym chciał, żeby ktoś miał kieszonkowy okręg wyborczy i żeby go panu dał. Bo z wyboru to pan do Parlamentu nie wejdzie. A nam zawsze będą potrzebne talenty w Izbie. Choćbyśmy się nie wiem jak reformowali, talenty zawsze będą nam potrzebne. To o tej lawinie, co już schodzi, naprawdę trochę przypominało Burke’a. Bardzo mi takich rzeczy potrzeba, nie pomysłów, ma się rozumieć, ale sposobu ich przedstawienia.

– Kieszonkowe okręgi byłyby rzeczą znakomitą – powiedział Ladislaw – gdyby się znajdowały zawsze we właściwej kieszeni i gdyby zawsze był pod ręką jakiś Burke.

Pochlebne porównanie, choć wyszło z ust pana Brooke’a, nie sprawiło Willowi przykrości; naprawdę trudno wytrzymać, gdy człowiek wie, że umie się wypowiedzieć lepiej niż inni, a nikt tego nie zauważa; przy ogólnym niedostatku podziwu dla rzeczy podziwu godnych nawet przypadkowy ośli ryk pochwalny, jaki rozlegnie się we właściwym momencie, może dodać sił. Will uważał, że jego kunszt literacki przewyższa możliwości percepcji mieszkańców Middlemarch, a mimo to zaczynał prawdziwie lubić pracę, którą z początku podejmował, mówiąc sobie od niechcenia „czemu nie”? Analizował teraz sytuację polityczną z równie gorącym zainteresowaniem, z jakim analizował stopy wierszowe czy mediewistykę. To prawda, że gdyby nie pragnienie, by się znajdować tam, gdzie Dorotea, i może gdyby nie to, że nie bardzo wiedział, co mógłby robić innego, nie zastanawiałby się teraz nad potrzebami ludu angielskiego i nie krytykował posunięć angielskich mężów stanu; prawdopodobnie włóczyłby się po Włoszech, szkicując w wyobraźni projekty jakichś dramatów, próbowałby prozy i dochodził do wniosku, że jest nudna, próbowałby poezji i dochodził do wniosku, że jest zbyt sztuczna, brał się do kopiowania „kawałków” starych obrazów, porzucałby je, ponieważ okazałyby się „do niczego”, i stwierdzał, że jednak najważniejsza sprawa to własna kultura, w polityce zaś sympatyzowałby gorąco z wolnością i postępem w ogólności. Nasze poczucie obowiązku musi się czasem doczekać momentu, kiedy pojawi się jakaś określona „robota”, która zajmie miejsce amatorszczyzny i sprawi, że jakość naszych poczynań nie będzie dla nas sprawą obojętną.

Ladislaw zaakceptował już swoją robotę, chociaż nie było to owo wzniosłe a nieokreślone „coś”, o czym niegdyś śnił jako o jedynym celu godnym trwałych wysiłków. Łatwo się zapalał do spraw, mających bezpośredni związek z życiem i działaniem, a jego skłonna do buntu natura podsycała w nim płomień ducha obywatelskiego. Pomimo niechęci pana Casaubona i banicji z Lowick czuł się całkiem szczęśliwy: zdobywał w żywy sposób wiele nowych wiadomości, służących praktycznym celom, i sprawiał, że „Pionier” zyskiwał sławę sięgającą aż po Brassing (cóż, że to niedaleko, ale artykuły nie były gorsze od większości tych, które rozchodzą się na cztery strony świata).

Pan Brooke bywał niekiedy denerwujący, lecz Will mitygował zniecierpliwienie, dzieląc czas między wizyty w Tipton a ucieczkę do swego mieszkania w Middlemarch, co urozmaicało egzystencję.

„Kilka drobnych przesunięć – mówił sobie – i pan Brooke mógłby się znaleźć w rządzie, a ja zostałbym podsekretarzem stanu. Taka jest zwykła kolej rzeczy: drobne fale wywołują większe, wedle tego samego wzoru. Lepsze mi takie życie niż to, do jakiego chciałby mnie przysposobić pan Casaubon, gdzie wszystko wyznaczałyby jakieś precedensy, zbyt bezduszne, by mogły mi odpowiadać. Nie dbam o prestiż ani o wysokie apanaże”.

Istotnie, tak jak mówił Lydgate, było w nim coś z Cygana, smakującego poczucie, że nie przynależy do żadnej klasy; w swojej pozycji widział pewien romantyzm i był mile przeświadczony, że gdziekolwiek się zjawi – sprawia małą niespodziankę. Lecz to zadowolenie przygasło, kiedy Will uświadomił sobie podczas przypadkowego spotkania u Lydgate’ów, że między nim a Doroteą powstał jakiś dystans. Cały jego gniew obrócił się przeciwko panu Casaubonowi, który zapowiadał przecież, że jego kuzyn się zdeklasuje. „Nigdy nie należałem do żadnej klasy” – powiedziałby, gdyby ta uwaga została rzucona w jego obecności, a gorąca krew uderzyłaby i odpłynęła falą pod jego cienką skórą. Ale lubić wyzwanie to jedno, a lubić jego skutki, to drugie.

A tymczasem opinia Middlemarch o nowym wydawcy „Pioniera” skłaniała się raczej ku poglądom pana Casaubona. Pokrewieństwo z człowiekiem z wysokich sfer, odmiennie niż u Lydgate’a, nie okazało się dla Willa dobrym wprowadzeniem; jeśli pogłoska mówiła, że młody Ladislaw jest siostrzeńcem czy kuzynem pana Casaubona, mówiła również, iż „pan Casaubon nie chce z nim mieć nic wspólnego”.

– Brooke go wziął – powiadał pan Hawley – ponieważ nikomu przy zdrowych zmysłach nie przyszłoby to do głowy. Casaubon musiał mieć nie byle jakie powody, żeby się zniechęcić do młodego człowieka, na którego edukację łożył. To cały Brooke, od gęsi będzie owies kupował.

Pewne dziwactwa Willa, mniej czy bardziej poetyckie, zdawały się potwierdzać zapewnienia pana Kecka, wydawcy „Trąbki”, że Ladislaw w rzeczywistości nie tylko jest polskim agentem, ale w ogóle brak mu piątej klepki, co tłumaczy jego nadnaturalną łatwość i szybkość przemawiania, gdy się znajdzie na mównicy – co było prawdą: gdy tylko nadarzyła się sposobność, przemawiał z łatwością, która przynosiła ujmę wszystkim statecznym Anglikom. Wydawało się Keckowi odrażające, by jakiś młokos z głową w jasnych kędziorach wstawał i przez godzinę wypowiadał się przeciwko instytucjom, „które istniały, kiedy on był w kołysce”. I we wstępnym artykule w „Trąbce” Keck scharakteryzował mowę Ladislawa na zebraniu w sprawie reformy jako „gwałtowność fiksata, nędzne starania, by pod blichtrem fajerwerków ukryć śmiałość nieodpowiedzialnych wypowiedzi i niedostatek wiedzy, najtańszego i najpłytszego rodzaju”.

– Ostry był ten wczorajszy artykuł, panie Keck – powiedział doktor Sprague, chcąc być ironiczny. – Ale co to jest fiksat?…

– Och, to jest termin z czasów rewolucji francuskiej – odparł pan Keck.

Ta niebezpieczna cecha Ladislawa dziwnie kontrastowała z innymi jego przyzwyczajeniami, które również zwracały uwagę. Ukazywał wielką sympatię, płynącą zarówno z upodobań malarskich, jak z dobroci serca, małym dzieciom – im mniejsze były na jako tako ruchliwych nóżkach, im śmieszniej odziane, tym bardziej lubił sprawiać im niespodzianki i przyjemności. Wiemy, że w Rzymie chętnie się włóczył wśród biedoty, a to upodobanie pozostało mu i w Middlemarch.

Zebrał skądś gromadkę zabawnych malców, chłopaczków z gołymi głowinami, w wytartych spodenkach i przykrótkich koszulinach, oraz małych dziewuszek, które by na niego spojrzeć, musiały otrząsnąć włosy z oczu, a którym to dziewuszkom towarzyszyli w roli opiekunów bracia w dojrzałym wieku lat siedmiu. Prowadzał tę gromadkę na cygańskie wędrówki do lasu Halsell w czasie, gdy dojrzewały orzechy, a kiedyś w chłodniejszej porze i w pogodny dzień zebrał z nimi chrust, rozpalił ognisko we wgłębieniu górskiego zbocza i zrobił im wielką ucztę z pierników, po czym urządził zaimprowizowane przedstawienie o Punchu i Judy, używając kukiełek, które zmajstrował w domu. Oto jedna jego osobliwość. Drugą był zwyczaj wyciągania się jak długi na dywaniku przed kominkiem w zaprzyjaźnionych domach i prowadzenia rozmów w tej pozycji; przypadkowo przybyli goście dopatrywali się w tej nieobyczajności potwierdzenia pogłosek o niebezpiecznej domieszce w jego krwi oraz ogólnej rozwiązłości.

Artykuły i przemówienia Willa rekomendowały go, rzecz jasna, w rodzinach, które wskutek zaostrzenia się podziału stronnictw znalazły się po stronie reformy. Zaproszony został do państwa Bulstrode, tu jednak nie mógł się wyciągnąć na dywaniku, pani Bulstrode zaś odniosła wrażenie, że jego sposób wypowiadania się o krajach katolickich, tak jakby zawarto już rozejm z antychrystem, jest przykładem typowego dla intelektualistów braku zdrowych zasad.